Rezultaty wyszukiwania dla: DC
"Zabij mnie, tato" Dardy już w księgarniach
W księgarniach dostępna już jest najnowsza powieść Stefana Dardy "Zabij mnie, tato". Autor m.in. cyklu grozy "Czarny Wygon" tym razem prezentuje nam mocny thriller. Powieść ukazała się pod patronatem Secretum.
Nadchodzi nowa gra - "Poprzez Wieki"
Mamy przyjemność ogłosić, że Poprzez Wieki, już wkrótce pojawi się na naszym rynku! 28 października w oficjalnym sklepie Portal Games ruszy przedsprzedaż gry!
Studnia Wstąpienia
Po przeczytaniu „Z mgły Zrodzonego" nie mogłam się doczekać „Studni Wstąpienia". Lecz od momentu , gdy Wydawnictwo Mag wysłało mi egzemplarz recenzencki książki do tego, w którym po nią sięgnęłam minęło parę tygodni. Przez ten czas nawarstwiały się zobowiązania blogerskie i zawodowe, a czasem trzeba było też znaleźć czas na życie prywatne. Czekanie z lekturą kontynuacji opowieści o Vin oraz o losach Środkowego Dominium stało się chyba jednym z moich największych czytelniczych błędów. Gdy już sięgnęłam po „Studnię wstąpienia" właściwie nie oderwałam się od niej aż do ostatniej strony. Sanderson po raz kolejny udowodnił, że zajmuje zasłużone miejsce w czołówce pisarzy fantasy.
Okładka drugiego tomu, podobnie jak pierwszego, zaskakuje swoim kunsztem. Trzecie wydanie powieści w Polsce zyskało twardą (i tylko i wyłącznie taką) oprawę. Jednak jej bohaterem nie jest ponownie Vin, lecz Elend (wszelkie wątpliwości rozwiewa laska, którą trzyma w dłoni). Młody, lecz poważny, o zdeterminowanym wyrazie twarzy mężczyzna stoi na tle zabudowań, przypominających te średniowieczne. Całość krajobrazu spowija gęsta mgła, która zdaje się nie dosięgać bohatera okładki, ubranego w bogaty, szlachecki strój i trzymającego w lewej dłoni księgę.
Minął rok od zabicia Ostatniego Imperatora, który przez tysiąc lat sprawował brutalne rządy i uważany był za istotę boską, nieśmiertelną. Teraz władzę sprawuje król Elend Venture, szlachcic, który wraz z drużyną Kelsiera stara się zbudować nowe społeczeństwo. Vin stała się w tym czasie jego ostoją, a także najpotężniejszą Zrodzoną z Mgły w imperium. Niestety, okazuje się, że obalenie Ostatniego Imperatora było pierwszym wyzwaniem stojącym przed ludźmi chcącymi coś zmienić w krainie, w której żyją. Luthadel planuje zaatakować Lord Straff Verture, a także inne wrogie armie. A to tylko początek problemów, które staną przed Elendem, Vin i całym ludem...
Muszę przyznać, że pomimo, że pierwsza część była rewelacyjna, to druga zdecydowanie szybciej nabiera tempa. W zasadzie czytelnik już na samym początku zostaje wrzucony w wir wydarzeń, przypomniane zostają najważniejsze wydarzenia, które rozegrały się w poprzednim tomie. Co ważniejsze, już na samym początku można dostrzec, że Sanderson idealnie zaplanował trylogię. Wszystkie wątki łączą się w całość – te pomniejsze z „Z mgły Zrodzonego" znajdują więcej miejsca w drugim tomie, część z nich zostaje rozwiązana, a część z nich składa się na furtkę, którą autor pozostawia na zwieńczenie cyklu.
Na tle innych powieści fantasy Sanderson być może nie grzeszy oryginalnością, jeśli chodzi o opis uciśnionego społeczeństwa, kastowości czy problemów, jakie ze sobą ona niesie. Jednak odnoszę wrażenie, że właśnie u Amerykanina te wątki, a właściwie tło społeczno-polityczne wybrzmiewa o wiele dosadniej. W tym zakresie pisarz czerpie z naszej historii, z naszej rzeczywistości, kreując ciekawy obraz zmian, jakie dokonały się po obaleniu rządów Ostatniego Imperatora. Poświęca odpowiednio dużo miejsca także politycznym intrygom oraz mechanizmom, jakie funkcjonują w świecie w ogóle, nie tylko tym przedstawionym w powieści.
Rozumiem pewną irytację niektórych czytelników na wątki romantyczne, lecz sama mam wobec nich mieszane uczucia. Aby uniknąć niepotrzebnych spoilerów, skupię się jedynie na tym, który obserwujemy przez pierwszą część powieści, czyli na związku Vin i Elenda. Nawet zdając sobie sprawę, że mamy do czynienia z młodymi ludźmi, ich relacja wydaje się dość infantylna, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę bieg wydarzeń, w których biorą oni udział. Jednak z drugiej strony charakteryzuje ją urocza niewinność, której w powieściach fantasy, tych nieskierowanych do „młodych dorosłych", tak często brakuje.
Pomimo, że nie spotkamy już Kelsiera, spotykamy się z resztą jego „świty". Choć Ocalały nauczył ich śmiechu, przekomarzania się oraz tego, że należy czasem odetchnąć, nieważne, jaki jest ogrom tarapatów, w które się wpakowali, obecna sytuacja społeczno-polityczna powoduje, że wraz z rozwojem wydarzeń wpadają w coraz bardziej pesymistyczne nastroje. Tych żartów, chwil rozluźnienia jest o wiele mniej niż wcześniej. Nadal jednak czytelnik obcuje z nimi niczym z własnymi przyjaciółmi, o których się troszczy, których niekiedy ma ochotę zamordować za brak rozsądku, za lekkomyślność, a czasem marzy o tym, by ich po prostu przytulić.
Spotkamy się z tak samo efektownymi, plastycznymi opisami walk. Jednak tym razem jest ich o wiele więcej. Szczególnie jeśli chodzi o pojedynki Vin z innymi Allomantami, w tym ze Zrodzonymi z Mgły. Wydaje mi się, że w związku z tym w powieści znaleźć można nieco więcej opisów niż w poprzednim tomie. Szybsza akcja u Sandersona oznacza także większą ilość zwrotów akcji. Nie można doczepić się do jakiejś nielogiczności, nadmiaru lub niedomiaru w tym zakresie.
Sama Allomancja nadal pozostaje jednym z najmocniejszych składników powieści. jej sekrety nadal odkrywamy razem z Vin, ucząc się na błędach, próbując odnaleźć tajemnice, które nigdzie nie zostały zapisane. Podobna rzecz ma się z samym światem przedstawionym. Nieco zabrakło mi w nim mroku, przerażenia, który bardziej odczułam w pierwszym tomie, lecz nadal to rzeczywistość niezwykle wyrazista, smutna, szara, mglista.
Od „Studni Wstąpienia" trudno się oderwać choćby na chwilę. Świat, w którym rządzi Allomancja, w którym każdy dzień jest zagrożony, w którym słońce dawno przestało być żółte, a obalenie tyrana staje się tylko szczytem góry lodowej, z jaką przyjdzie się zmierzyć mieszkańcom całej krainy porywa czytelnika, obłapia go swoimi mackami, każąc przeżywać każdą emocję, każdą śmierć wraz z pozostałymi bohaterami. Jeśli jeszcze nie poznaliście twórczości Sandersona, odsyłam Was z radością (i zazdrością, że ta przygoda jeszcze przed Wami) do „Z Mgły Zrodzonego". Jeśli zaś już poznaliście Vin oraz jej towarzyszy – nie zwlekajcie jak zrobiłam to ja. Postawcie sobie „Studnię Wstąpienia" za swój czytelniczy priorytet – gwarantuje, że nie będzie żałować.
Ciemna strona pragnień. "Pentameron" z Salmą Hayek i Vincentem Casselem w kinach od 30 października!
Wszystko zaczyna się od wyprawy po serce morskiego potwora. Zaborcza i wyniosła królowa (Salma Hayek) gotowa jest poświęcić niejedno życie, żeby osiągnąć swój cel – urodzić upragnionego syna. Popadający w szaleństwo nieobliczalny król (Toby Jones) oddaje rękę swojej pięknej i niewinnej córki zdeformowanemu olbrzymowi. Dwie tajemnicze siostry zabiegają o względy lubieżnego władcy (Vincent Cassel). Stawką są wieczna młodość i nieustające piękno, ale wygrać może tylko jedna z nich. W każdym człowieku kryje się potwór. A miłość, piękno i marzenia mają swoją wysoką cenę.
Konkurs - "Na skraju nocy"
Zapraszamy do udziału w konkursie, w którym do wygrania są dwa egzemplarze powieści Pawła Jaszczuka "Na skraju nocy". Konkurs organizowany jest dzięki uprzejmości wydawnictwa Szara Godzina.
Nadchodzi zagłada!
Czy kilka miesięcy przygotowań pozwoliło Wam zaopatrzyć się w wystarczający zasób amunicji i poczytalności? Czy dobrze poznaliście swoich sprzymierzeńców? A wrogów? Wielcy Przedwieczni - drżyjcie!
Obelisk kładzie się cieniem
Kiedy kilka lat temu przeczytałam pierwszą część przygód Flawii, przepadłam. Do gustu przypadł mi nie tylko niesamowity klimat książki, ale przede wszystkim charyzma i pomysłowość głównej bohaterki.
Lata 50. ubiegłego wieku, mała angielska osada, z tych, co to jeszcze dobrze człowiek nie kichnie, a już mu mówią na zdrowie. 12-letnia Flawia mieszka z ojcem i starszymi siostrami w wielkim domu, którego utrzymanie staje się coraz trudniejsze z racji niejasnej sytuacji dziedziczenia, która wynikła z przedwczesnej i nie do końca wyjaśnionej śmierci matki dziewczynki. W ogóle cała sytuacja rodziny jest trudna, a widmo wyprowadzki z tomu na tom przybiera na sile.
Dorastająca Flawia jest szczególnym dzieckiem. Pozostawiona samej sobie, bierze w swoje władanie ogromne laboratorium chemiczne zmarłego wuja i tam nie tylko przeprowadza przeróżne eksperymenty, ale też szuka odpowiedzi na dręczące ją pytania. Uważa bowiem, że chemia jest wszędzie, a co za tym idzie, wystarczy tylko uważnie szukać, by znaleźć rozwiązanie problemu. Oprócz tego dziewczynka ma inne zdolności, a mianowicie detektywistyczne. Wbrew pozorom w sennym Bishops Lacey dzieje się bardzo wiele i trup ściele się gęsto i tak już się jakoś układa, że w centrum wydarzeń zawsze znajdą się Flawia i jej bliscy. Dziewczynka nie chce zostawiać spraw własnemu biegowi i szuka śladów oraz poszlak, które doprowadziłyby ją do rozwiązania zagadki.
Tom piąty skończył się dość mocnym akcentem. Oto jak grom z jasnego nieba spada wiadomość, że odnaleziono zaginioną matkę Flawii. Jest to szok zarówno dla rodziny de Luce, jak i dla całej społeczności Bishops Lacey, gdyż Harriet de Luce, jak się wkrótce okaże, jest miejscową legendą i bohaterką. Kiedy skończyłam czytać tom piąty, od razu pomyślałam, że życie rodziny ulegnie teraz wielkiej zmianie. Nie sądziłam jednak, że zmiany te pójdą w takim kierunku.
W tomie szóstym spotykamy się z bohaterami na peronie kolejowym. Wszyscy oczekują przybycia zaginionej przed laty Harriet de Luce. Zanim jednak przyjedzie pociąg, na stacji dojdzie do zagadkowych wydarzeń. W tłumie oczekujących, nieznajomy wpadnie pod koła pociągu, jednak chwilę wcześniej powie coś do Flawii. Małą detektyw znowu czeka przekopywanie się przez tajemnice, które tym razem będą ściśle związane z tajemnicami jej rodziny, która ukrywa więcej niż nam się początkowo wydawało.
Gdybym miała porównywać część szóstą z jej poprzedniczkami, to muszę powiedzieć, że przede wszystkim nie jest ona tak zabawna i beztroska. Nie ma tu już miejsca na złośliwe figle, dokuczanie siostrom, czy towarzyskie gafy. Tym razem sytuacja jest poważna, bo powrót Harriet de Luce nie jest takim, o jakim ktoś mógł pomyśleć. Flawia będzie musiała wykazać się nie lada bystrością, aby prawidłowo odczytać wiadomość, którą zostawiła jej matka. Przy okazji pozna fakty z życia rodziców, o których dotąd nie miała pojęcia, a także spróbuje zdemaskować zdrajcę, który kryje się w szeregach rodziny.
Jednym słowem część szósta jest bardziej dojrzała od poprzednich, a może to sama Flawia dorosła do pewnych rzeczy, a czytelnik wraz z nią?
Spotykamy tu też bohaterów, którzy pojawili się w poprzednich tomach, co zwiększa krąg podejrzanych i utrudnia wychwycenie osoby mającej złe zamiary. Dlatego komuś, kto nie czytał poprzednich części, nie polecam zaczynania lektury od tomu szóstego. Zbyt wiele w nim nawiązań do minionych wydarzeń i postaci i cała historia może być po prostu dla początkującego czytelnika niezrozumiała.
Wszystko to odebrałam jako swoiste podsumowanie dotychczasowych osiągnięć bohaterki, która w finale powieści znowu stanie przed nie lada wyzwaniem. Tom siódmy ma być finałowym i prawdopodobnie jest symbolicznym końcem dzieciństwa, a początkiem dorosłości. Zmieni się także lokalizacja.
Niecierpliwie czekam na finałowy tom przygód Flawii, bo jestem bardzo ciekawa, jak poradzi sobie z nowymi wyzwaniami oraz tego, z kim przyjdzie się jej zetknąć. Zapowiada się naprawdę ciekawie.
Czytelnikom, którzy chcieliby zacząć swoją przygodę z Flawią polecam gorąco lekturę początkowych tomów, które czarują śmiechem, dobrym humorem w sennym angielskim klimacie i masą ciekawych rozwiązań. A sama Flawia i jej pomysły to istny majstersztyk, słowem, nie da się jej nie lubić. Warto także wspomnieć, że nie ma tu limitu wiekowego: ubawi się i ktoś, kto ma lat 13 i 30.
Polecam.
Angus Watson "Czas żelaza #1" - pod patronatem
Nikt nie rodzi się legendą. Legendę wykuwa przeznaczenie. Dug Fokarz to pechowy najemnik, który zmierza na południe, aby zaciągnąć się do armii króla Zadara. Przeszkadza mu w tym nieustanne ratowanie z opresji niewłaściwych ludzi. Dug znalazł się więc po złej stronie barykady względem wielotysięcznej armii, do której chciał dołączyć, a to dopiero początek jego kłopotów.
Tej nocy umrzesz
Szwedzkie kryminały od lat królują na księgarskich półkach. Nie ma co do tego wątpliwości, że skandynawscy pisarze nadal podbijają rynek wydawniczy, lecz wątpliwości budzić zaczyna jakoś ich utworów. Wiadomo – nie wolno wrzucać wszystkich do jednego wora. Jednak czy nie okazuje się, że spora ilość fabuł brzmi podobnie, rozwiązania zagadek kryminalnych są przewidywalne, a jedną powieść trudno odróżnić od drugiej? Jak na tym tle prezentuje się najnowsza powieść Viveci Sten?
Okładka książki jest charakterystyczna dla całego cyklu „Morderstw w Sandhamn". W górnej części widnieje hasło serii Wydawnictwa Czarna Owca, czyli „Czarna Seria". Na cały projekt składa się obraz jeziora bądź morza, na który spoglądamy z perspektywy człowieka stojącego na lądzie. Na tym widoku tli się, niczym duch, portret kobiety, blondynki. Czy jest ona częścią fabuły? A może zmarłą? Odpowiedzi na te pytania znajdziemy dopiero po przeczytaniu powieści.
„Tej nocy umrzesz" to czwarta odsłona serii o komisarzu Thomasie Andreassonie. Student Marcus Nielsen zostaje znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Wszystko wskazuje na to, że chłopak popełnił samobójstwo przez powieszenie. Jednak usilne błagania matki Marcusa, która nie wierzy w to, że jej syn mógł sam odebrać sobie życie, powodują, że komisarz Andreasson postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie. Gdy policja zaczyna się interesować ostatnimi działaniami chłopaka przed śmiercią, dochodzi do kolejnego morderstwa. Jak powiązana z całą sprawą jest baza wojskowa Korsö niedaleko Sandhamn? Czy Nora, najlepsza przyjaciółka Thomasa, zdoła mu pomóc w śledztwie? Jakie tajemnice skrywa przeszłość?
„Tej nocy umrzesz" to dość wciągający pomysł na fabułę, lecz do bólu oklepany i odegrany w niezliczonej ilości powieści oraz seriali czy filmów. W rozwiązaniu kryminalnej zagadki kryje się według mnie pewne novum, przynajmniej w porównaniu z przeciętnymi powieściami skandynawskimi. Być może to stwierdzenie na wyrost, jednak popieram je tym, że nie tak prędko jak zazwyczaj odkryłam sprawcę, mimo, że jej motywy prezentowały się bardzo klarownie.
Jednak powieść Szwedki to nie tylko wątek kryminalny. To także opowieść o dalszych losach bohaterów z poprzednich części serii. Thomas stara się podźwignąć po tym, jak niemalże utonął i nadal zmaga się ze stratą córeczki. Za to Nora po rozstaniu z mężem chce rozpocząć nowe życie oraz przestać się przejmować tym, że obca kobieta mieszka w jej dawnym domu. Ale spokojnie – Sten tak umiejętnie poprowadziła stronę obyczajową powieści, że nieznajomość poprzednich części wcale nie przeszkadza w zrozumieniu fabuły.
Jeśli chodzi o samą psychologię oraz charakterystykę głównych postaci – Nory i Thomasa – nie można mieć nic do zarzucenia. Choć oboje nie wyróżniają się niczym szczególnym, ich zachowania wynikają z bagażu doświadczeń oraz przeżyć, których doznali w ostatnich miesiącach swojego życia. Oboje powinni budzić sympatię czytelnika, lecz są bohaterami na tyle przeciętnymi, że trudno zapałać do nich jakimś intensywniejszym uczuciem. Zabrakło mi jedynie zagłębienia się w psychikę oraz profil sprawcy. Akurat na tym polu można było dodać jakiś rozdział wyjaśniający, zamykający powieść, w której detektywi analizują postępowanie mordercy oraz jego przyczyny.
W powieści Viveci Sten uwidacznia się szwedzka ascetyczność w wyrażaniu uczuć. Wszelkie relacje pomiędzy bohaterami opierają się raczej na subtelnych gestach, na próżno szukać w wypowiadanych przez nich słowach wielkości oraz ciepła W związki oraz ich moc trzeba uwierzyć na słowo, ponieważ nasza polska mentalność znacząco różni się od tej skandynawskiej; jesteśmy o wiele bardziej wylewni niż Szwedzi.
Zdecydowaną większość powieści stanowią dialogi. Bardziej rozbudowanych opisów jest dosłownie garstka. Taki podział służy tylko i wyłącznie napędzaniu akcji, a w przypadku tego kryminału sprawdza się ten sposób naprawdę dobrze. Dodatkowe napięcie budują fragmenty wojskowego dziennika z 1977 roku, które przeplatają się z bieżącymi wydarzeniami. To chyba najlepszy i najciekawszy koncept pojawiający się w powieści.
„Tej nocy umrzesz" to powieść, którą świetnie się czyta – szybko, lekko, bez nadmiernych przemyśleń. Oparta częściowo na prawdziwych wydarzeniach, które rozgrywały się w latach 70. w szwedzkim wojsku książka prezentuje się całkiem poprawnie, ale zbyt oklepane motywy oraz rozwiązania fabularne nie pozwalają na to, aby ocenić tę książkę wyżej. Mimo wszystko, Vivece Sten udało się zachować standardowe cechy kryminału i sprawić, że z chęcią sięgnę po kolejną część serii z Thomasem Andreassonem.
Crimson Peak. Wzgórze krwi
Tylko po dwóch filmach w życiu odczuwałam fizyczny ból zawodu. Pierwszym z nich był „Prometeusz", drugim okazało się „Crimson Peak". Po ciosie ze strony Ridleya Scotta czekałam kilka dni nim napisałam recenzję. Dałam sobie czas na żałobę, na przetworzenie wszystkich złych emocji. Pozwoliłam sobie cierpieć i opowiadać o swoim cierpieniu. Chciałam być mniej emocjonalna w swoim tekście, chciałam wszystko sobie poukładać i możliwie najobiektywniej opisać to, co zobaczyłam. Nie powtórzę tego błędu w przypadku „Crimson Peak". Egoistycznie zamierzam przelać ten ból na innych. Wlać w tę recenzje wszystkie moje oczekiwania i nachalne wtłaczanie do umysłu podczas seansu mantry: to nie jest takie złe, to nie jest takie złe, to nie jest takie złe, to nie jest...
Edith Cushing (Mia Wasikowska) jest początkującą młodą pisarką, wiodącą dostatnie życie. Gdy wkracza w nie Thomas Sharpe (Tom Hiddleston) wszystko staje na głowie. Jednak ojciec (Jim Beaver) nie jest przychylny temu związkowi – kawaler nie ma bowiem nic do zaoferowania. Dla skazanego na porażkę związku przychodzi ratunek w najtragiczniejszej z form. Kiedy ginie ojciec dziewczyny, para pobiera się i wyprowadza do włości Sharpe'a i jego siostry. Zrujnowany dom okazuje się skrywać wiele tajemnic, tak jak i jego właściciele. Wkrótce Edith odkrywa najmroczniejsze z jego sekretów.
To kostiumowy melodramat czy po prostu film kostiumowy? Kostiumowy dramat psychologiczny pełen omamów? A może jednak horror tak, jak zapowiadał to Guillermo del Toro? Gdyby zdecydować się na pierwszą z propozycji i ukierunkować fabułę zupełnie inaczej, pozbawiając ją horrorowego wątku i sekretów rodzeństwa, który stanowi dla widza jedynie tajemnicę Poliszynela, jakże oczywistą od pierwszych minut intrygę, może dałoby się rzecz uratować. Najlepszą bowiem sceną „Crimson Peak" jest romantyczny dramat z początków obrazu. W obecnej formie to po prostu kiepskie kino o niejasnej gatunkowości, w którym stracono wszystkie z szans i zmarnowano solidny potencjał – aktorski, scenograficzny, fabularny a nawet klimatyczny. Nielogiczna, zupełnie nieskomplikowana, a na domiar wszystkiego nudna historia, to jednak tylko kropla w morzu łez, jakie chciałoby się wylać nad tą produkcją.
Niełatwo powiedzieć, czemu przyznać pałeczkę pierwszeństwa, gdy chodzi o zadawanie ciosów i wydzieranie widzowi serca. Z pewnością trudno przełknąć niewykorzystaną przestrzeń kadrów, które mogłyby nawet odwrócić uwagę od niedoskonałości scenariusza, gdyby zamiast zepchnąć je na najdalszy z planów pozwolić im w filmie faktycznie zagrać. Zrujnowane zamczysko pośrodku niczego; pełne mrocznych, gotyckich zdobień i kolców; ukryta pod nim kopalnia, stanowiąca niemal odrębny, miękki i kleisty byt, sugerujący rozkład; przeciągi ożywiające ogień; trzeszcząca złowieszczo winda oraz pomieszczenia o nietypowej konstrukcji ścian, które przypominają ogromnych rozmiarów trumnę i, największy z niewykorzystanych atutów, śnieg barwiony miedzią na krwistoczerwony kolor. Tymczasem dobrych i klimatycznych efektów działań operatora można naliczyć raptem kilka. Nastrój, który powinien stworzyć się sam, bez szczególnej ingerencji ekipy filmowej, skonał na moich oczach.
Nie pomogła mu także, mająca zwykle władzę nad życiem niczym dosercowa adrenalina, muzyka, opierająca się właściwie na powtarzaniu jednego tylko, krótkiego utworu. Idealnie pasowałby on może do kina kostiumowego o średnim budżecie, kolejnej ekranizacji Jane Austen lub innego romansu. Tutaj, gdy te same nuty rozbrzmiały po raz kolejny, miałam wrażenie, że oglądam rodzaj skeczu; że ktoś sobie ze mnie żartuje; że właściwe „Crimson Peak" dopiero się rozpocznie.
Podobne uczucia budziła we mnie gra aktorska, zwłaszcza Toma Hiddlestona, który sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem. Szczególnie tragiczna w sensie beznadziejności okazała się scena zbliżenia bohaterów, gdy ostatecznie poddałam się zażenowaniu i goryczy. Nie tylko ja. W kinowej sali dało się słyszeć na siłę tłumiony chichot. Nie popisała się także Mia Wasikowska, której rozwinięcie skrzydeł z pewnością utrudniła stylizacja, łudząco podobna do tej, jaką zaprezentowała w „Alicji z krainy czarów". Wszyscy jednak aktorzy z miejsca skazani byli na porażkę. Dialogi były bowiem tak sztywne, tak nienaturalne i tak przekombinowane, że ostateczny efekt należy uznać za sukces.
„Crimson Peak" to produkcja przewidywalna i rażąca kiczem w stylu „Zamczyska w Otranto". Być może w XIX wieku ktoś wziąłby ją na poważnie, jednak teraz da się o niej myśleć jedynie jako o niewypale. Ogrom zmarnowanego potencjału sprawia fizyczny ból i zostaje z widzem długo po seansie. Wielomiesięczne oczekiwanie i pozytywne nastawienie, brutalnie zduszone już w pierwszych minutach, to kolejna szpila prosto w serce. Niestety, najwyraźniej ostatni walc Guillermo del Toro z kampem, kiczem i pastiszem, musiał dać efekty uboczne. Oto i one, w całej swojej okazałości, czyli „Crimson Peak".