Rezultaty wyszukiwania dla: Ana Ana
Księżniczka dinozaurów
Wierna swojej wielkiej przedwiecznej zasadzie - nie czytam od środka/końca serii - by móc, więc zrecenzować “Księżniczkę Dinozaurów” - tom trzeci jurajskiego cyklu Victora Milána musiałam zacząć wszystko od początku - od “Władców Dinozaurów”. O samych dinozaurach wiem tyle, że żyły do czasu, aż przyleciał sobie radośnie meteoryt i zmiótł je z powierzchni Ziemi. Wiem też, że tyranozaur rex jest najsmutniejszym zwierzęciem od zarania dziejów z powodu jego krótkich łapek. Wiem, że były też inne jak triceratopsy, czy diplodoki, pterodaktyle... Poza tym pod żadnym pozorem nie należy ich klonować, bo zaczynają żerować na ludzkości, a parki z nimi kończą w gruzach i to wśród fajerwerków. Z tą oto jakże kompleksowa wiedzą podeszłam do tej serii z pewną dozą nieufności, bo, no cóż - nie jestem i nigdy nie byłam wielką fanką dinozaurów.
Przyznaję, że pierwszy tom “Władców Dinozaurów” (nazwa tomu, a także serii) musiałam prawie w siebie wmuszać, a w trakcie czytania przeczytałam kilka innych pozycji, by nie zwariować. Zapowiadało się to na iście epicką literacką gadzinę, w której całkiem interesujący koncept zaprzepaszczono całkowicie. Ktoś tam podróżował z punktu a do b, obiecana na okładce polityka nawet nie lekko, a mocno kulała, jedynie sceny batalistyczne opisane zostały fantastycznie - flaki i mózgi latają, miecze machają, a człowieki wygrywają, albo i nie. Potem robiło się coraz ciekawiej i tak już bez większych problemów, czy nawet oporów dotarłam do docelowej “Księżniczki Dinozaurów”.
Karylowi i jego Allozaurzycy Shiraa udało się pokonać Szarego Anioła Raguela i w nagrodę Cesarz ułaskawia wojewodę oraz jego kompanów: Roba - poskramiacza dinozaurów i Melodíę - własną córkę oskarżoną niesłusznie o spiskowanie przeciwko jemu samemu. Ale to oczywiście nie koniec kłopotów, bo nikt nawet nie śnił, że Szare Anioły odpuszczą sobie anihilację ludzkości. Tym razem jednak na Cesarstwo Nueveropy spada cios z innej strony - Montserrat - druga i najmłodsza córka Cesarza, zostaje porwana, a wszystko wskazuje na to, że stoi za tym Trebizon, sąsiednie mocarstwo, którego potęga opiera się na kontrolowaniu mórz i oceanów. Wszystko wskazuje na to, że jest to jedna wielka intryga, która ma doprowadzić do wojny. Pytanie, jakie należy zadać, kto tak naprawdę na tym całym zamieszaniu najbardziej skorzysta? W tej części Jaume, na czele swoich Kompanionów, wyruszy na poszukiwanie Montse, a Melodía, której naprawdę nie lubię za jej głupotę, zderzy się bardzo boleśnie z “wyższą” polityką cesarskiego dworu.
Przyznaję, że autor zrobił na mnie wrażenie kreacją swojego świata, doskonale opisanego i sklasyfikowanego. Nie tylko opisy dinozaurów, ale i sposoby ich wykorzystywania, sprawiają, że po prostu widać, ile czasu pisarz musiał poświęcić na przemyślenie wszystkiego w najdrobniejszym szczególe - od systemu monetarnego, po system religijny. Czasami jednak mam wrażenie, że zamiast pchnąć choć trochę historię do przodu, Milan za bardzo skupił się na opisach ciuszków, zamków i innych drobiazgów, które wzbogacałyby świat, gdyby nie były w takiej przesadzonej ilości. Przez to w opasłych tomiszczach z tą rewelacyjną á la skórzaną okładką, którą aż chce się głaskać, tak naprawdę niewiele się dzieje, a całą akcję można by streścić w kilku zdaniach. A jednak jest coś w tym wszystkim magiczno-gadziego, co po początkowych trudnościach sprawia, że chce poznać się dalej tę całą historię.
Tak samo jak w poprzednich tomach widać, że autor bardzo wzorował się na “Grze o Tron” i część postaci to prawie kalki tych, które poznaliśmy na kartach cyklu Pieśni Lodu i Ognia. To też trochę nie dziwi skoro Milan był jednym z Asów Martina i o jego śmierci Martin sam poinformował na swoim blogu. Te zbieżności jednak bardziej bawią, bo Milanowi niestety jest daleko do Martina. Nie tylko ze względu na język literacki, ale głównie na rażące luki fabularne i baaardzo poowolne tempo akcji.
Zaczynając tę niedokończoną sagę cierpiałam przeokrutnie... Marudziłam, zmuszałam się i prawie ze łzami w oczach brnęłam z mozołem przez kolejne strony. Ale gdzieś tam pod koniec Władców odkryłam z wielkim zaskoczeniem, że mnie wciągnęła i nawet nie wiem kiedy to się stało! Że losy Roba, Karyla, czy nawet tej nieszczęsnej Melodii mnie naprawdę interesują! Jak to tak? Najgorsze jest to, że naprawdę nie mam pojęcia jak Victorowi Milanowi udało się na mnie rzucić czar na osobę, która nawet nie lubi dinozaurów. Bo tak musi gdzieś w tym być jakaś magia. Choć postacie bywają głównie irytujące to jednak wzbudzają jakieś emocje w czytelniku, a to już połowa sukcesu. Choć mało się dzieje, to jednak cała historia jest wciągają i człowiek zastanawia się co jeszcze autor wymyśli.
Naprawdę najsmutniejsze jest to, że tego co autor zaplanował dla swoich czytelników, już się nigdy nie dowiemy.
Pozostaje nam już tylko własna wyobraźnia.
Zadra
Alternatywna wizja świata połączona z elementami fantastyki, a miejscami również grozy, to przepis na hit albo totalną porażkę. Taki wóz albo przewóz, wszystko albo nic. Na szczęście Krzysztof Piskorski podołał zadaniu, stworzył barwny, niebanalny świat i historię, którą chce się czytać. O tym, że jego książka jest dobra niech świadczy też fakt, że chociaż okres napoleoński zawsze jawił mi się jako jeden z najnudniejszych i najbardziej odstręczających w naszej historii, w Zadrze okazał się nie tylko zjadliwy, ale zaskakująco wciągający.
Mamy rok 1819. Odkrycie potężnej substancji zwanej etherem zmieniło tok historii. Zasilane nim maszyny i broń pozwoliły Napoleonowi wygrać bitwy, które w naszej rzeczywistości zakończyły się porażką. Okazało się także, że etherowe Bramy prowadzą do równoległego świata. Pod względem geograficznym wygląda on tak samo jak nasz, pokrywają go jednak niekończące się puszcze, w których można spotkać nielicznych tubylców i tajemnicze, napawające grozą ruiny.
Fabuła jest wielowątkowa, jednak przede wszystkim skupia się na dwóch głównych postaciach. Pierwszym jest polski podpułkownik Stanisław Tyc, walczący w Legii Nadwiślańskiej przy armii francuskiej. Ten element historii pozostał niezmieniony - Napoleon nadal wykorzystuje Polaków, rzucając ich do najgorszych zadań, w zamian dając wiele obietnic, a mało konkretów. Tym razem wysyła polskie oddziały na drugą stronę etherowej Bramy, do Nowej Europy, gdzie mają budować jego nowe imperium, walcząc z wojskami pruskimi i carskimi.
Drugim bohaterem jest młody, utalentowany, francuski wynalazca, Maurice Dalmont. Wbrew sobie ląduje w samym centrum kryminalno-politycznej intrygi, która ma zmienić losy wojny. A wszystko to za sprawą wynalazku, którego znaczenia początkowo nie doceniał. W tle pojawia się cała plejada postaci drugoplanowych, ale równie barwnych i dobrze nakreślonych. Wśród nich znajdują się żołnierze towarzyszący Tycowi, jego narzeczona i jednocześnie siostra Maurice’a, Natalie (zasługująca na miano jednej z najbardziej irytujących damskich postaci literackich), wynajęci przez Dalmonta kryminaliści i wielu innych.
W opisie wydawcy można przeczytać, że Zadra stanowi „podwaliny polskiego steampunku”. Z jednej strony nie sposób się z tym nie zgodzić, ponieważ świetnie reprezentuje swój gatunek. Warto też przy tym wspomnieć, że obecne wydanie to wznowienie, a powieść po raz pierwszy ukazała się równe dziesięć lat temu. Z drugiej strony, książkę nie jest tak łatwo zakwalifikować do jednego gatunku. Owszem, elementów steampunku jest tu wiele, chociaż to nie para stanowi podstawę rozwoju świata, a wspomniany ether i energia próżni. Niemniej, jak wspomniałam na samym początku, wraz z rozwojem fabuły pojawia się równie wiele fantasy i magii, a nawet nieco horroru.
Fabuła i świat przedstawiony są zdecydowanie na plus. Są dobrze przemyślane i rozwinięte. Co więcej, Piskorski ma niezły warsztat i prawdziwie lekkie pióro, dzięki czemu powieść czyta się naprawdę dobrze.
Nie zagrały natomiast dwie rzeczy. Po pierwsze, zakończenie pozostawia nieco do życzenia. Nie do końca pasuje do klimatu całej opowieści i nie wyjaśnia niektórych kwestii. Potencjał kilku wątków pobocznych, jak choćby Paula Narbonne, wydaje się też niewykorzystany do końca. Druga kwestia jest już bardziej techniczna. Prawdziwą zbrodnią dla fabuły jest prolog, którego właściwie nie powinno się czytać, ponieważ zbyt wiele zdradza z zakończenia i niszczy element zaskoczenia. Osobiście nie przepadam też za krótkimi zapowiedziami, które zdradzają na początku każdego rozdziału, co się w nim wydarzy.
Podsumowując, Zadra Krzysztofa Piskorskiego to kawał naprawdę dobrej powieści. W zgrabny sposób łączy gatunki i zapewnia świetną rozrywkę. Serdecznie polecam!
Spiżowa premiera Michała Gołkowskiego
SPIŻOWA PREMIERA MICHAŁA GOŁKOWSKIEGO!
18 marca o godz. 12:00 Fabryka Słów wraz z Warszawskimi Targami Fantastyki zapraszają na, jak zwykle odjechaną, premierę najnowszej książki Michała Gołkowskiego - pisarza niebanalnego!
Dziewczyna z kabiny nr 10
„Widzimy ludzi i rzeczy nie takimi, jakimi są, ale takimi, jakimi my jesteśmy” – te słowa Anthonego de Mello wydają się doskonale oddawać rzeczywistość wykreowaną przez Ruth Ware. Czy rzeczywiście pewne wydarzenia miały miejsce, czy stanowiły tylko projekcję chorego, wylęknionego umysłu bohaterki? Czy zasłyszany krzyk był tylko wspomnieniem, senną marą czy rzeczywistością? Czy plusk ciała uderzanego o wodę to tak naprawdę fale rozbijające się o burtę? Czy krew na balustradzie, to tylko optyczne złudzenie?
Na te pytania odpowiedzi poszukuje Lo Blacklock, dziennikarka zatrudniona w podróżniczym czasopiśmie „Velocity”. W wyniku splotu różnych okoliczności, dostaje ona szansę zastąpienia przełożonej, podczas rejsu luksusowym, norweskim statkiem wycieczkowym Aurora Borealis. Jedna z nielicznych przepustek prasowych, jakie otrzymała, to dla kobiety szansa, by wreszcie wybić się ponad przeciętność, by wreszcie pisać swoje teksty z podróży, zamiast ograniczać się w pracy do wykonywania rutynowych i mało kreatywnych czynności. Pech chce, że przed wyruszeniem na wyprawę życia Lo przeżywa włamanie do mieszkania, w wyniku którego zupełnie traci poczucie bezpieczeństwa, wracają ataki paniki, z których się w przeszłości leczyła, zaczyna cierpieć też na bezsenność.
W obliczu fatalnego samopoczucia Jo mogłoby się wydawać, że butikowy statek, udający się w swój dziewiczy rejs po norweskich fiordach, będzie stanowił odskocznie od rzeczywistości i od wspomnień o włamaniu. Tyle tylko, że pełen przepychu świat w jaki wkracza wcale nie koi jej lęków. Co więcej, podczas pierwszej nocy w podróży Jo słyszy krzyk dobiegający z apartamentu obok, a następnie odgłos rozpryskującej się wody. Widzi też krew, która kilka minut później – po zgłoszeniu niepokojących wydarzeń personelowi – znika. Co więcej, na pokładzie statku nie brakuje żadnego pasażera, nikt inny nie może potwierdzić tego, że słyszał jakiekolwiek hałasy dobiegające z kabiny numer 10. Czy zatem wszystko było wytworem wyobraźni Jo? Czy wspomnienia z włamania, w połączeniu z alkoholem i antydepresantami, które kobieta zażywa, mogły wywołać taką jej reakcję? W jaki sposób szukać mordercy, skoro najwyraźniej morderstwo było złudzeniem?
Przekonamy się o tym w mrocznej, klaustrofobicznej wręcz książce pt. „Dziewczyna z kabiny Nr 10”. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka powieść to porywająca przygoda, która już od pierwszych stron wzbudza w nas niepokój. Konstrukcja książki – kolejne części przerywane wpisami ze stron internetowych i forum, dotyczącymi zaginionej Jo – pozwalają spodziewać się najgorszego i przygotowują nas na przewidywalny rozwój wypadków. Nic bardziej mylnego, bowiem szybko okazuje się, że Ware zwodzi czytelnika, że igra z nim i wciąga go w skomplikowaną grę, której reguł odbiorca powieści nie zna. Intrygujące zakończenie i szereg związanych z nim niedopowiedzeń, tylko pobudzają wyobraźnię i sprawiają, że książka zapada w pamięć, zaś czytelnik zyskuje pewność, że po każdą kolejną książkę autorki sięgnie bez wahania.
Wyspa
Schludna dystopia w białych rękawiczkach...
Nie powinno rozpoczynać się recenzji od podsumowania, ale aż cisnęło mi się na białą kartkę te kilka czarnych liter. Sigríður Hagalín Björnsdóttir powieścią „Eyland” zadebiutowała na islandzkim rynku wydawniczym w 2016 roku i go podbiła, zdobywając kilka tamtejszych nagród literackich. Sigríður, jako dziennikarka radiowa, była świetnie przygotowana do napisania tejże powieści, przebywając w otoczeniu polityków islandzkich, komentując aktualne wydarzenia na świecie i w kraju miała doskonałe przygotowanie merytoryczne do stworzenia swojego głównego bohatera Hjaltego, dziennikarza, a także ukazania reakcji organów państwowych na nagły kryzys dotykający państwo.
Islandia zostaje odcięta od reszty świata. W nocy przestają docierać do wyspy informacje z zewnątrz: nie działa Internet, nie działa komunikacja radiowa, satelitarna, krótkofalowa ze statkami pływającymi na Morzu Norweskim i Oceanie Atlantyckim, samoloty nie lądują, a statki, które wypłynęły, by skontaktować się z najbliższym lądem, zaginęły. Islandczycy oraz Ci, którzy mieli szczęście albo pecha pozostać na wyspie w tej niezwykłej chwili, postawieni w nowej sytuacji, muszą odnaleźć w sobie zarówno siłę i mądrość przodków, jak i okruchy człowieczeństwa, by nie dać się porwać fali szaleństwa, jakie stoi na progu każdego domu, a pchane jest czymś tak zwykłym jak Głód.
Na kartach książki poznajemy kilku bohaterów, aczkolwiek wiodącym jest Hjalti Ingolfsson, dziennikarz, którego losy śledzimy przez całą książkę. To wokół niego skoncentrowane są pozostałe postaci powieści. Maria, jego była partnerka, Hiszpanka, i jej dwójka dzieci Elias i Margaret, Leifur, brat lekarz, i jego żona Gudrun, Elin Olafsdottir, ambitna polityk, czy idealistyczna koleżanka z pracy Ulfhildur. Każda z tych postaci opowie historię kryzysu społeczeństwa w apokaliptycznej chwili, gdy kończą się zasoby żywieniowe, gdy struktury społeczne przeistaczają się z demokratycznych w dyktatorsko-faszystowskie, gdy każdy walczy o skrawek życia dla siebie i swoich najbliższych. Pani Sigríður wykorzystała każdą z tych postaci, jako medium dla jednej sprawy i tak: Maria reprezentuje problem obcokrajowców i rasizmu, Leifur ukazuje problemy medycyny w momencie kryzysu, jego niedoskonałości przemysłu farmaceutycznego, Margaret, jak nomen omen mara ze świata „Władcy Much”, ukazuje okrucieństwo i los młodzieży, Elin żelazna dama Islandii, kwintesencja emancypacji przeistacza się w przodownika totalitaryzmu, a Ulfhildur próbuje przebić się słabym głosem z prawami do wolnej prasy. Ach i zostaje Hjalti, najbardziej obmierzły bohater z jakim spotkałam się w literaturze od wielu lat, jak dotąd chyba żadnym antybohaterem tak nie gardziłam jak tym małym człowieczkiem. Mężczyzna nie posiadający kręgosłupa moralnego, przesiąknięty kompleksami względem młodszego brata, niezdecydowany, głupi, mówiący sam o sobie jak o człowieku o małym sercu, „skupionym na sobie, samolubnym dziecku”. Ten Hjalti będzie czytelnika prowadził przez meandry zapadającego się społeczeństwa, będzie sam przykładał rękę w jego pogromie.
Nie zaskakuje mnie fakt, że powieść „Wyspa” zdobyła w Islandii takie uznanie. Sigríður Hagalín Björnsdóttir napisała powieść o apokalipsie wyspy, na której żyje mniej ludzi niż w Gdańsku. Nie będąc złośliwym można założyć, że pewnie na spotkaniach autorskich z połowę czytelników swoich mogła autorka poznać, a zapewne jako dziennikarkę, wszyscy ją znali. Mając na uwadze fakt, że społeczność ta przeszła ekonomiczne tąpnięcie w 2008 roku, odbiór tej dystopii zapewne musiał być bardzo dotkliwy i budzić żywe reakcje, a mechanizmy, które zachodziły w kręgach politycznych zapewne w znacznym stopniu czytelnicy odnaleźli na łamach tej książki.
Obiektywnie patrząc nie wróżę tej powieści wielkiego sukcesu. Od samego początku jest ona zbyt sterylna, zbyt poprawna politycznie. Napisana jest jakby według podręcznika: „Jak przeprowadzić społeczeństwo przez apokalipsę w ujęciu politycznym”. Autorka przedstawiła kryzys, który dotyka malutką społeczność i przedstawia mechanizmy, które mogą owszem udać się wyłącznie na takiej specyficznej społeczności w taki uładzony, śliczny skandynawski, delikatny sposób. Jest to niewątpliwie szalenie ciekawy obraz społeczności wyspiarskiej, islandzkiej, aczkolwiek dystopii niemożliwej z założenia, naciąganej i naiwnej. A jeśli rzeczywiście tak wyglądała reakcja społeczeństwa islandzkiego na kryzys ekonomiczny, to jest mi ich bardzo żal. Brak jest w tej wizji życia, wszystko odbywa się w białych rękawiczkach, a Islandczycy idą za żelazną damą, jak owce za swą perednicą. Pytanie brzmi; czy pisarka tak słabo napisała apokaliptyczną powieść, czy napisała fenomenalny obraz społeczeństwa islandzkiego?
Sigríður dla celów analizy społecznej i ukazania tworzenia się niebezpiecznych mechanizmów totalitarnych stworzyła absurdalną sytuację, w której na świecie pozostaje wyłącznie Islandia. Nie wyjaśnia dlaczego nie ma kontaktu zresztą świata. Mechanizmy, które zaprezentowała nie są niczym nowym, ani odkrywczym. Wystarczy sięgnąć po „Atlas wysp odległych” Judith Shalansky, tam każda historia o społeczności wyspiarskiej ukazuje skażenie tych społeczności jak nie chorobami genetycznymi, to dewiacjami, deprawacją moralną lub innymi bolesnymi historiami. Mechanizm przejścia od pozornej demokracji przez socjalizm do totalitaryzmu nie jest niczym nowym dla polskiego czytelnika. Proste jak cep reprezentacje problemów poprzez postaci bohaterów też już ukazywane były od czasów Oświecenia w literaturze.
Szumne przyrównywanie islandzkiej pisarki do Orwella, Huxleya, czy Atwood, wydaje mi się działaniem mocno marketingowym i na wyrost. Nagrody, które zdobyła pani Björnsdóttir można by przyrównać, przynajmniej pod względem zasięgu, chyba do Nagrody Literackiej Gdynia. Na Goodreads oceniło ją zaledwie 183 osoby, zrecenzowało 20. Książkę czytałam, pomimo mojej powyższej krytyki, sprawnie, akcja trzymała w napięciu i z zainteresowaniem śledziłam losy kanalii Hjaltiego, choć jest to zbyt dobre określenie, kanalia wykazuje się inteligencją, której Hjaltiemu zdecydowanie brakowało.
„Wyspa” jak na apokalipsę jest zbyt poprawna politycznie, zbyt sterylna, zbyt skandynawska, jak na political fiction zbyt odtwórcza i banalna, broni się jedynie jako powieść społeczno-obyczajowa, choć i tutaj ludzie nadal są względem siebie zbyt ugrzecznieni w obliczu głodu i nadchodzącej zagłady i nieufności, ale może właśnie takie jest to społeczeństwo, poddaje się zamiast walczyć.
Mark Hamill został uhonorowany Gwiazdą w Hollywoodzkiej Alei Gwiazd
8 marca 2018 roku Mark Hamill został uhonorowany Gwiazdą w Hollywoodzkiej Alei Gwiazd.
W czwartek o 11:30, czasu kalifornijskiego, odbyła się ceremonia nadania Markowi Hamillowi 2630 Gwiazdy w sławnym Hollywood Walk of Fame. Ceremonię poprowadził Leron Guber, prezes hollywoodzkiej izby gospodarczej i dyrektor generalny, a w uroczystości poza najliczniejszą publicznością, wzięzli udział najbliżsi aktora, a także Harrison Ford, George Lucas, R2D2 i dwóch Stormtroopers. Gwiazda została nadana w kategorii "Motion Pictures" i mieści się na 6834 Hollywood Boulevard przed El Capitan Theatre.
Mystery
Komiksy paragrafowe to nowa na polskim rynku wydawniczym propozycja zabawy dla tych, którzy kochają tajemnice, ryzyko i wyzwania. Czytelnik, a zarazem gracz, zostaje dzięki nim bohaterem komiksu i tworzy własną fabułę. Wybiera postać, w którą chce się wcielić, i poruszając się pomiędzy ponumerowanymi kadrami, decyduje o jej losach.
Kroniki Drugiego Kręgu. Naznaczeni błękitem.
Do Kronik Drugiego Kręgu podchodziłem trzy razy, i jak w znanym przysłowiu, udało się za ostatnim! Kilkanaście lat temu byłem chyba na książkę zbyt niedojrzały, później piękne wydanie Fabryki Słów na nowo rozbudziło moje zainteresowanie, ale wydawnictwo - ku wielkiemu rozczarowaniu z mojej strony - zaprzestało wydawania dalszych części. Białołęcka poszła w odstawkę aż do teraz! Jaguar wypuścił na światło dzienne nowe wydanie cyklu, który moim zdaniem, jest strasznie niedoceniany i mało nagłośniony. Mam szczerą nadzieję, że niedługo ujrzę całość!
Ewa Białołęcka - Urodzona w roku 1967, w Elblągu, mieszka w Gdańsku. Zodiakalny Strzelec. Z wykształcenia pedagog, z zawodu pisarka, redaktor i witreator. Dwukrotna lauretka Zajdla - za opowiadania "Tkacz Iluzji" i "Błękit maga". Uhonorowana tytułem Twórca Roku przyznanego jej przez Śląski Klub Fantastyki. Autorka czterech powieści i kilkunastu opowiadań. Nie przepada za smutnymi zakończeniami, woli się pośmiać. Jej teksty dotąd przekładano na języki: czeski, słowacki, litewski, angielski i rosyjski.
Książka to pięć obszernych opowiadań. Z początku autorka zapoznaje nas z nastoletnim wychowankiem rolniczej rodziny, który od urodzenia nie miał w pełni wykształconych nóg. Na szczęście natura obdarzyła go niezwykłym talentem, co w gruncie rzeczy rzadko zdarza się wśród tak niskiego szczebla społeczeństwa. Róg - bo tak było mu na imię - był naznaczony błękitem. Posiadał magiczną umiejętność tkania iluzji. Nie chciał jednak opuścić swojego ukochanego domu, przez co ukrywał swój potencjał przed potężną kastą magów. Inaczej trafiłby pod ich skrzydła i na zawsze opuścił rodzinę. Róg za życia jednak nie raz wykazał się olbrzymią odwagą, przez co mimo wszystko został wyniesiony na magiczny piedestał. Legendy i fakty historyczne opisują jego wspaniałość nawet sto lat później. Sam chłopak stał się inspiracją dla nowych, młodych magów.
Jednym z nich jest Głuchoniemy Kamyk, zwany też Nocnym Śpiewakiem. Sierota która bardziej niż człowieka, przypomina kudłatego psa. Porośnięty sierścią chłopak zostaje przygarnięty przez starego maga i razem z nim, na nowo odkrywa, czym jest prawdziwe życie, bez niewolni i smutku. Opowiadania mają dosyć długie przerwy, jeśli chodzi o ramy czasowe. Są to wyrwane gdzieś z życia epizody, które jednak niosą za sobą coś więcej niż dobrą zabawę. Takie połączenie fantastyki i przygody, jakie serwuje nam Ewa Białołęcka, to porcja świetnej literatury, prostej ale jednocześnie głębokiej. Nie jest to zwykła książka, lecz magiczna opowieść o przyjaźni, pokonywaniu słabości, dorastaniu i odkrywaniu nowego siebie. To wędrówka w fantastyczne krainy pełne kolorów i wyobraźni. Tkanie iluzji jest bowiem umiejętnością, którą z pewnością każdy chciałby posiadać.
Prosty w odbiorze język, łatwość układania zdań, ciekawa fabuła, wartościowe przesłania, baśniowe tło wydarzeń... to wszystko i jeszcze więcej, tworzy z książki dzieło godne polecenia każdemu fanowi dobrej fantasy. Baśniowe postaci, smoki i magowie, porcja pozytywnych emocji - tak powinna brzmieć wizytówka Naznaczonych Błękitem. Naprawdę nie wiem dlaczego książką zniknęła z rynku i odeszła gdzieś w zapomnienie. Bardzo cieszę się, że Wydawnictwo Jaguar zdecydowało się na wznowienie serii Białołęckiej, bo to pozycja która powinna być wizytówką polskiej fantasy. Zdecydowanie polecam!
Pocałunek stali
“Pocałunek stali” to dwunasty tom serii “Lincoln Rhyme”, w której to głównym bohaterem jest piekielnie inteligentny ekspert kryminalistyki, będący tetraplegikiem. Zostaje zaangażowany w kolejną sprawę kryminalną, mimo że chwilę wcześniej zakończył kooperację z miejscową policją. Tym razem na celowniku znajduje się przebiegły przestępca, który narzędziami zbrodni czyni zwykłe przedmioty codziennego użytku, takie jak kuchenka mikrofalowa. Zespół Rhyme’a musi złapać mordercę jak najszybciej, ponieważ od tego momentu żaden posiadacz nowoczesnych urządzeń nie jest bezpieczny...
Jeffrey Deaver stworzył fenomenalną powieść, którą czyta się z ogromnym zainteresowaniem od pierwszej, aż do ostatniej strony. O jego kunszcie świadczy fakt, iż każdy tom serii można czytać niezależnie od pozostałych. To ogromna zaleta dłuższych cykli. Czytelnik nie musi znać treści poprzednich tomów, by delektować się lekturą “Pocałunku stali”.
Pierwsze, co rzuca się w oczy po rozpoczęciu powieści, to świetna orientacja autora w dziedzinie kryminologii i kryminalistyki. Niestety pisarze często nie dbają o porządny research, co skutkuje później licznymi błędami w tym temacie. Jeffrey Deaver zadbał o każdy szczegół w swojej historii, dzięki czemu całość aż emanuje perfekcjonizmem. Czytać coś tak dopracowanego to czysta przyjemność.
Czytelnik ma tu do czynienia z całą plejadą fascynujących bohaterów. Każdy z nich jest inny, lecz trzeba przyznać, że prawdziwą gwiazdą jest Lincoln Rhyme. Genialna postać, która pomimo paskudnego wypadku, nie łamie się i nie daje za wygraną. Nie jest on jednak niczym heros z epickich opowiadań - przeżywa chwile zwątpienia i to czyni go tak ludzkim.
Jeffrey Deaver to świetny pisarz, który nie zapomniał o humorze i dynamicznych dialogach. Są one niezwykle naturalne, pozbawione patosu. Brak tu też przydługich monologów, które zwykle nieprzyjemnie spowalniają akcję. Żarty na wysokim poziomie pozostawią niezwykle miłe wspomnienia.
Jedyne, czego zabrakło, to zwroty akcji. Dość szybko dowiadujemy się, kim jest morderca i w dużej mierze poznajemy jego pobudki. Brak tu elementu, który wgniótłby czytelnika w fotel i pozostawił mętlik w głowie. Zakończenie na podobnym poziomie, co cała powieść, choć zdecydowanie brak tu punktu kulminacyjnego.
Mimo wszystko “Pocałunek stali” to świetny kryminał, któremu zdecydowanie warto poświęcić swój cenny czas. To jedna z tych książek, podczas czytania których czytelnik czuje się szanowany i wręcz rozpieszczany przez autora. Pozostaje mieć nadzieję, iż kolejne tomy tej serii prezentować będą podobny poziom.
W domu
“W domu” to jedenasty tom serii pod tytułem “Myron Bolitar”, opowiadający o dwóch chłopcach z dobrze usytuowanych rodzin, którzy to pewnego dnia znikają. Przez dziesięć lat nie znaleziono żadnego śladu, który pozwalałby wysnuć jakąkolwiek teorię. Niespodziewanie po tym czasie jeden z chłopców się odnajduje. Czy nastolatek będzie w stanie pomóc Myronowi i Winowi w zlokalizowaniu drugiego z nich?
Powieści Harlana Cobena przepełnione są pytaniami bez odpowiedzi, osobliwym poczuciem humoru i charakterystycznymi bohaterami, których albo się pokocha, albo znienawidzi. Autor potrafi przykuć uwagę czytelnika na długie godziny.
Podczas lektury “W domu” czytelnik niestety musi trochę poczekać na wartką akcję, ponieważ w pierwszej połowie książki wydarzenia toczą się raczej powolnym rytmem, za to w drugiej objawia się już ten Coben, którego fani cenią i kochają. Duża ilość ciekawych dialogów dodaje całości dynamiki. Ogromny plus za aurę tajemniczości i liczne zagadki, którymi książka jest wręcz przesiąknięta. Nie wiemy, komu można ufać, a kogo należy się wystrzegać, a to zdecydowanie jeden z ważniejszych elementów tego typu literatury.
Czego zabrakło? Zdecydowanie odrobiny brutalności, którą znaleźć można w innych książkach tego autora. Podkreśliłaby ona powagę sytuacji, a także wywołała dreszczyk emocji u czytelników. Coben jednak po raz pierwszy zaskakuje wprowadzeniem nowej perspektywy. Tym razem delektować się można także rozdziałami pisanymi z punktu widzenia Wina. Dzięki nim możemy lepiej poznać tego skrytego bohatera, choć trzeba przyznać, że jednocześnie traci on na tajemniczości i uroku zarazem.
Niewątpliwą zaletą “W domu” jest fakt, że książkę tę czyta się błyskawicznie. Dzięki niewielkiej objętości, dużej liczbie naturalnych dialogów i lekkiemu stylowi powieść świetnie nadaje się na jeden lub dwa wieczory, podczas których czytelnik chce się oderwać od rzeczywistości i porządnie zrelaksować. Nie jest to wymagająca lektura, przez którą się praktycznie płynie, wobec czego doskonale nadaje się dla zabieganych osób, które stronią od spędzania z jedną książką wielu tygodni. Przed lekturą tej książki warto jednak zapoznać się z treścią poprzednich tomów serii, ponieważ mimo że autor stara się przybliżyć wydarzenia rozgrywające się wcześniej, to spora ilość odniesień do przeszłości może trochę przytłoczyć i zdezorientować.