marzec 12, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: CD Projekt

Konwój to gra karciana, której akcja rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie Neuroshimy, znanym z takich gier jak Neuroshima Hex, 51. Stan, czy Nowa Era.

Konwój jest grą asymetryczną - jeden z graczy kieruje tytułowym konwojem potężnych maszyn Molocha, które zmierzają w kierunku Nowego Jorku obracając w ruinę mijane po drodze miasta. Ich celem jest dotrzeć do Nowego Jorku i obrócić go w perzynę. Drugi gracz dowodzi oddziałami partyzantów z Posterunku, a jego celem jest spowolnić czy wręcz zatrzymać marsz Molocha.

Dział: Bez prądu
wtorek, 25 sierpień 2015 18:37

Nowa frakcja do gry "Tezeusz: Mroczna Orbita"!

Portal Games zapowiada wydanie Łowców - drugiego dodatku do gry Tezeusz: Mroczna Orbita zaprojektowanego przez Michała Oracza oraz Andrzeja Sosnowskiego. Łowcy to zupełnie nowa frakcja w świecie Tezeusza, która posługuje się nieczystymi zagraniami aby pozostać w cieniu i zaatakować z ukrycia. Ich zdolności pozwalają na podkradanie kart bonusowych, żetonów ulepszeń, hackowanie kart przeciwników dla własnych korzyści oraz zdalne aktywowanie swoich kart.

Dział: Bez prądu
poniedziałek, 10 sierpień 2015 13:46

Chappie

Neill Blomkamp od swojego pierwszego pełnometrażowego filmu wypracował sobie swój własny charakterystyczny styl. „Dystrykt 9" w niektórych kręgach funkcjonuje już jako obraz kultowy, a „Elizjum", choć przez część odbiorców uznawane za nieco słabszą produkcję, kontynuowało przyjętą już wcześniej estetykę. Podobnie jest z „Chappiem". Te trzy filmy mają mnóstwo elementów wspólnych, lecz najnowszy z nich wyróżnia jedno – prawdziwie ludzki bohater w ciele robota.

Niedaleka przyszłość. Jedna z potężnych firm w Johannesburgu produkuje masowo roboty do zadań specjalnych. Stają się one nieodłącznym elementem tamtejszej policji. Jednym z inżynierów programujących oraz projektujących roboty jest Deon (Dev Patel). Przyświeca mu cel stworzenia inteligentnej maszyny, która byłaby samoświadoma. Niestet,y jego przełożona nie zgadza się na wykorzystanie jednego z zepsutych robotów, aby mógł wgrać testowy program. Wbrew zakazowi kradnie jedonego z nich, lecz przypadek sprawia, że w trakcie podróży do mieszkania jego ciężarówkę atakują gangsterzy. Gdy w ich kryjówce tłumaczy im, w jakim celu wiózł robota, pozwalają wgrać mu "oprogramowanie". Chappie myśli i czuje, uczy się jak dziecko poznając świat z perspektywy swoich opiekunów – gangsterów i Deona. Jednak Ci pierwsi kreują go na przestępcę, który ma za zadanie rabować i krzywdzić ludzi, choć nie jest świadomy wyrządzanego zła. Deon próbuje go ratować, lecz gdy gangsterzy zdają sobie sprawę, że czynią ogromną krzywdę świadomej istocie, jest już za późno na to, by znaleźć prosty sposób ratunku...

„Chappie" jako kolejna produkcja wpisuje się do grona filmów science fiction traktujących o sztucznej inteligencji. Jednak Blomkamp nie idzie w stronę rozważań moralno-etycznych, lecz zadaje pytania dotyczące świadomości oraz sfery emocjonalnej. Bo czy nowopowstały byt może przechodzić drogę rozwoju podobną do tej, którą przejść musi człowiek? Sceny, w których Chappie uczy się od swoich opiekunów chodzenia, sposobu mówienia są przeurocze, lecz nie należy ignorować faktu, że reżyser sięgnął do pewnych archetypicznych postaci – Matki, Ojca, Twórcy, a nawet tego złego, Niszczyciela. Jakby się uprzeć można odebrać „Chappiego" jako produkcję o wymowie wręcz biblijnej.

Po raz kolejny na miejsce akcji twórca wybrał RPA i Johannesburg. W dodatku również postawił na takie samo społeczne tło. Na bohaterów, którzy otaczają inteligentnego robota wybrał ludzi żyjących na marginesie, żyjących wręcz w slumsach. Wystarczy zestawić mieszkanie Devona z miejscem, w którym na hamakach śpią Yolandi i Ninja. Rosnąca przestępczość w mieście również przekłada się na życie wszystkich mieszkańców. Widoczne podziały, które zarysowuje reżyser biorą się z ogromu krzywd, jakie wyrządził w jego kraju apartheid (choć sam doświadczył go będąc jeszcze dzieckiem i nastolatkiem).

Nie da się nie wspomnieć, o obecności muzycznego duetu Die Antwoord. Na ekranie występują oni pod takimi samymi imionami i pseudonimami co na scenie – Ninja oraz Yolandi. Nie sposób ocenić ich gry aktorskiej, bo wydaje się, jakby w filmie po prostu odgrywali siebie samych. Enigmatyczni, przepełnieni dziwnością, pełniący rolę postaci archetypicznych, doskonale wpasowali się w estetykę Blomkampa. Reszta aktorów ginie w blasku trójki rodziny, nawet Patel, występujący jako Stwórca.

Postapokaliptyczna wręcz wizja niewielkiego kawałka świata przedstawia się niekiedy postindustrialnie, oscylując swoim wyglądem między slumsem a pofabrycznym wyglądem. Scen akcji jest o wiele mniej niż tych, w których bohaterowie uczą Chappiego języka, nowych słów i zachowań, lecz wypadają całkiem nieźle w stosunku do całości. Uwydatnia się w nich pewien heroizm, którego nie można się przecież nauczyć, a bywa potrzebą z głębi duszy. Zresztą – wszystkie te elementy filmu traktujące o emocjonalności robota, odrzuceniu go przez społeczeństwo kroją wręcz serce na pół.

Mimo, że Chappie urzekł mnie swoim ciepłem, a duet Die Antwoord pokochałam jeszcze bardziej, spodziewałam się po najnowszym dziele twórcy „Dystryktu 9" czegoś więcej. Być może dlatego, że jego estetyka powoli się wyczerpuje i nie sądzę, aby miała szansę towarzyszyć mu przez całą twórczość, jak ma to miejsce w przypadku chociażby Wesa Andersona. „Chappie" nadaje się niemalże dla każdego – dla filozofów, wrażliwców, wielbicieli kina akcji czy science fiction; i na każdy stan emocjonalny, bo zarówno wzruszy, jak i rozśmieszy.

Dział: Filmy
poniedziałek, 03 sierpień 2015 22:53

Legendy polskie dla dzieci w obrazkach

„Legendy Polskie dla dzieci w obrazkach" to prawdziwy misz-masz pstrokacizny i setek barw. Jednego rodzice mogą być pewni - nie ma możliwości by tak rozmieszczone, kolorowe obrazki nie przyciągnęły uwagi dziecka.

Książeczka składa się z siedmiu, znanych wszystkim doskonale legend. Na dwóch pierwszych stronach możemy przeczytać krótkie streszczenia historii, napisane przez Joannę Kończak. Kolejne kartki natomiast zajmują legendy w wersji obrazkowej (przypominają dość chaotycznie stworzony komiks). Myślę, że to idealna okazja by dzieci mogły poznać pozytywne strony naszego kraju, poczuły w jakiś sposób przynależność do polskiej narodowości i nie widziały w przyszłości jedynie, tak bardzo nadmuchiwanych przez media, złych cech naszego państwa.

Legendy, które znaleźć można w książeczce to: „Wars i Sawa", „Piast i postrzyżyny Ziemowita", „Bazyliszek", „Pierniki Toruńskie", „Książę Popiel i myszy", „Złota kaczka" oraz oczywiście „Smok Wawelski", którego z pewnością nie mogło zabraknąć. Chociaż historie przedstawione są w pełen humoru, sympatyczny sposób, to jednak zostały stworzone dość chaotycznie i streszczenia legend umieszczone na początku książki nie są przez to jedynie dodatkiem, a po prostu niezbędnikiem.

Samo wydanie książki jest po prostu rewelacyjne! Format nieco większy od A4, sztywna nie tylko oprawa, ale też wszystkie kartki. Komiksy mienią się setkami barw, narysowane zostały z pomysłem, wyobraźnią i humorem. Bez trudu przyciągną uwagę maluchów, które zapewne będą się doszukiwały na obrazkach przeróżnych szczegółów.

Myślę, że z „Legendami Polskimi dla dzieci w obrazkach" bardzo przyjemnie można spędzić kilka wspólnych, rodzinnych chwil. To ciekawie pomyślana i dobrze zaprojektowana książeczka dla najmłodszych. Zawiera interesujący przekaz, a legendy zaprezentowane zostały w niej w taki sposób, że bez trudu dotrą nawet do małych dzieci. Natomiast na świetną oprawę graficzną trudno byłoby nie zwrócić uwagi - to właśnie ona, w pierwszej kolejności, krzyczy do czytelnika. Sądzę, że mało kto nie zwróciłby na to wołanie uwagi.

Dział: Książki
niedziela, 26 lipiec 2015 19:58

Maggie

Zawsze, kiedy pomyślę, że widziałam już wszystko, Kosmos zsyła następną perełkę. Zazwyczaj rozchodzi się o krwiożercze krabokondy*, wężodaktyle** albo inne dziwactwa. Łykałam to wszystko jak młody pelikan, ale obecnie – od dłuższego już czasu – sumiennie zjawisko ignoruję, bowiem absurdalne mutanty są do siebie kubek w kubek podobne. Kosmos od dawna niczym mnie nie zaszokował, więc zwyczajnie zaczęłam już tracić nadzieję, gdy nagle... Arnold Schwarzenegger postanowił zagrać w psychologicznym dramacie o zombie. Tak. Psychologicznym dramacie. O Zombie. Arnold Schwarzenneger. Też czujecie to mrowienie pod skórą? Ja poczułam.

Wade (Arnold Schwarzenegger) jest szanowanym, starzejącym się prowincjuszem. Żyje na odległej farmie, obok niewielkiego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, wraz ze swoją drugą żoną oraz nastoletnią córką. Byłoby to idealne miejsce na przetrwanie dławiącej świat tragedii, jaką jest tajemniczy wirus zmieniający ludzi w zombie, gdyby córka Wade'a, tytułowa Maggie (Abigail Breslin), nie zaraziła się chorobą podczas miejskiej eskapady. Jako szanowany i znany obywatel, Wade dostaje więcej czasu na pożegnanie się z córką, mogąc zatrzymać ją w domu do chwili, gdy poddanie jej „kwarantannie" nie będzie już absolutnie konieczne. Albo i dłużej, jeżeli tylko zdecyduje się... ukrócić jej cierpienia. Jaką decyzję podejmie Wade? Czy skazana na odmianę Maggie przyjmie swój los?

To mógł być hit kina najniższej kategorii. To mogła być produkcja, która przeszłaby do historii największych niewypałów X muzy. To mogło być bolesne świadectwo umierających standardów fanów kina oraz przypieczętowanie końca aktorskiej kariery Arnolda Schwarzeneggera. Mogło, ale nie było. Jakby na przekór bowiem, „Maggie" pokazała, że w sercu Terminatora skrywa się coś więcej, niż krzemowe płytki.

Film szokuje swoim poziomem właściwie od pierwszej minuty. Nastrój produkcji jest wyraźnie nostalgiczny, w powietrzu czai się widmo nieokiełznanego niebezpieczeństwa i ogólnego napięcia. Miałam wrażenie, że cały świat zwinął się w pozycji płodowej, niepewny, czy to tylko faza przed odparciem kolejnego ataku, czy ostateczne wywieszenie białej flagi. Gdy przed kamerą ujawnił się brodaty i ciemnowłosy Schwarzenegger z jasnymi oczami, które – zdawało się – widziały już wszystko, miałam wrażenie, że trafiłam do innego wymiaru.

„Maggie" to całkiem solidnie przemyślany i skonstruowany dramat psychologiczny. Nieco zdystansowany do świata mężczyzna, który z jednej strony ułożył sobie życie dwukrotnie, a z drugiej strony nie zapomniał o pierwszym. Właśnie to niezapomnienie sprawia, że obraz tak bardzo trafia do odbiorcy. Gdy Wade pokazuje wreszcie coś więcej, niż skorupę wielkiego, umięśnionego farmera, któremu bliżej do Blaszanego Drwala, niż człowieka z krwi i kości, coś w widzu pęka. Drewniany, rozjaśniony przez słońce dom opuszczają wszyscy poza Wadem i jego córką – nie tylko rodzina, ale i mieszkający w pobliżu przyjaciele. Do ostatniej chwili mężczyzna nie potrafi podjąć decyzji. Początkowo ignorujący nieuniknione, kontynuujący wykonywanie codziennych obowiązków; a później chwytający się resztek nadziei. Podczas, gdy do tej pory twórcy patrzeli na zombie z perspektywy krwiożerczych potworów, reżyser „Maggie" Henry Hobson, pokazał rozpad nie ciała, a ducha i to z perspektywy jednostkowej.

To skupienie na bardzo wąskiej grupie jednocześnie coś produkcji dodaje, ale i odbiera. Sytuacja chociaż dramatyczna, rozgrywa się bowiem w papierowym świecie. Podstawowa ciekawości widza, którą najprościej streścić w pytaniu „dlaczego?" nie zostaje zaspokojona. Odbiorca nie dowiaduje się prawie niczego o samej zarazie. Jednak z drugiej strony – czy w ogóle musi? Z perspektywy napięcia psychologicznego i gatunku dramatu pewnie nie, ale z perspektywy wpatrzonego w ekran widza, niestety tak. Nie chodzi oczywiście o bombardowanie informacjami i naukowe elaboraty, ale garstka podstawowych danych z pewnością by nie zaszkodziła.

„Maggie" udowadnia jednak coś więcej, niż to, że temat zombie nie został jeszcze wyczerpany. Przede wszystkim stanowi argument potwierdzający tezę, że jakość filmu zależy wyłącznie od pomysłu i umiejętności jego twórców. Zaangażowanie Schwarzeneggera mogło być wyjątkowo słabym pomysłem. Mogło, gdyby nie fakt, że aktor przez trzy czwarte produkcji milczy, a dziewięćdziesiąt procent pracy wykonuje za niego nietypowa dlań charakteryzacja, nienajmłodsza już twarz i jasne spojrzenie. Dziewiętnastoletniej Abigail Breslin talentu odmówić nie można, chociaż jest on jeszcze surowy i opiera się na naturalności aktorki, której daleko do sztucznej, dystansującej piękności praktycznie w każdym aspekcie. Poczynając na wyglądzie, a kończąc na nieprzesadzonych gestach i mimice. Duet Breslin-Schwarzenegger tworzy relację córka-ojciec, w którą jestem w stanie uwierzyć.

Wbrew pozorom i oczekiwaniom „Maggie" okazała się produkcją trudną w odbiorze. Jej emocjonalna ciężkość i bezkompromisowa dramaturgia, chociaż początkowo wydają się szokująco nie na miejscu – głównie ze względu na zaangażowanie w projekt jednoznacznie kojarzonego aktora – mniej więcej od połowy stanowią zasadniczą zaletę obrazu. Być może nie jest to najlepszy film ani w kategorii dramatu psychologicznego, ani w tematyce zombie, ale z pewnością pozytywnie odstaje od tego, co znamy i co wydaje się być już produkowanym taśmowo. Jeżeli macie ochotę na coś absolutnie nowego, a nie kolejnego filmowego klona zapamiętajcie tytuł „Maggie".

* i ** - nazwy wymyślone przez recenzentkę. Jeżeli jesteś przedstawicielem, którejś z filmowych wytwórni, skontaktuj się w celu uzyskania pozwolenia na ich wykorzystanie. Z pewnością się dogadamy.

Dział: Filmy
niedziela, 26 lipiec 2015 11:45

Zacznijmy od końca

Recenzja książki Piotra Trębacza okazała się jednym z trudniejszych tekstów opiniotwórczych z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Przede wszystkim dlatego, że „Zacznijmy od końca" to powieść, w której... nie wiadomo, o co chodzi niemalże do ostatnich jej stron. Zapis przeżyć głównego bohatera, który jest jedną wielką niewiadomą dla czytelnika frapuje od początku. I właściwie pozostajemy skonsternowani do samego końca książki. Debiut literacki Piotra Trębacza okazał się jednym z najgorszych, jakie miałam okazję czytać. Krótka książka, licząca zaledwie nieco ponad 100 stron, zdaje się być jedynie kaprysem autora, a nie powieścią skierowaną do jakiegokolwiek czytelnika.

Na froncie okładki, w jej dolnej części widzimy skrzyżowane sztućce – widelec i nóż – narysowane w dwóch wymiarach, w kolorze czarnym na różowym tle. W górnej partii znajduje się grafika białego talerza, na którym leżą pastylki w dwóch kolorach – beżowo-żółtym oraz – ponownie – różowym.  Cały ten element zdobią równomiernie rozłożone kropki, które przypominają perforacje. Pomiędzy jedną a drugą częścią znajduje się tytuł powieści utrzymany w takich samych barwach jak całość projektu. Taka okładka przywołuje na myśl raczej lekturę psychologiczną, ewentualnie surrealistyczną, lecz z pewnością nie zapowiada kryminału, pod który to gatunek wydawnictwo Novae Res podpięło powieść debiutanta.

„Zacznijmy od końca" jest zapisem przeżyć zagubionego człowieka, który opowiada o swoich przemyśleniach oraz przeżyciach. Nie wiemy, gdzie doprowadzi nas jego historia, jak się zakończy, ani jak potoczą się jego losy. Ciężko nawet nam określić, kim tak naprawdę jest nasz bohater ani co w jego życiu jest rzeczywistością, a co marą. Chaos myśli bohatera, przez który musi przebrnąć czytelnik, jest naprawdę trudny do przełknięcia.

Debiutu Piotra Trębacza z pewnością nie nazwałabym udanym. Nie do końca zrozumiała historia, która najzwyczajniej w świecie nudzi, to tylko wierzchołek góry lodowej. Konstrukcja powieści jeszcze bardziej konsternuje czytelnika, czyniąc lekturę coraz mniej logiczną. Mianowicie najpierw mamy do czynienia z epilogiem, potem prologiem, a na końcu rozdziałem pierwszym. W zasadzie dopiero ta ostatnia część wyjaśnia nam, czemu na okładce książki widnieje słowo „kryminał", a nie, na przykład – „powieść psychologiczna".

Najtrudniejsze do zrozumienia okazały się fragmenty powieści (napisane także w pierwszej osobie), w których autor zdecydował się nie używać znaków interpunkcyjnych oraz wielkich liter. Takiemu zapisowi przeżyć bohatera poświęcił kilka długich, męczących stron, które skutecznie zniechęcają do dalszej lektury.

Język, którym posługuje się kulturoznawca (tak, Piotr Trębacz jest kulturoznawcą) jest z pewnością wyrafinowany, lecz w swoim przepychu oraz w dużej ilości ze strony na stronę zaczyna stawać się pretensjonalnym. Gdybym „Zacznijmy od końca" było książką trochę dłuższą jestem pewna, że nie zdzierżyłabym jej do końca właśnie przez czynniki językowe oraz konstrukcyjne.

Powieść Piotra Trębacza nie ma ani jasnego przekazu, ani oczywistej historii. Być może w przypadku innego pisarza byłby to komplement, lecz nie tym razem. Niestety, decydując się na literacki debiut autor nie wziął pod uwagę, że na takie eksperymenty nie może sobie pozwolić każdy. A w szczególności – początkujący pisarz.

Dział: Książki

Entuzjastycznie przyjęta przez graczy oraz media na całym świecie gra wrocławskiego studia Tequila Games jest już dostępna w sklepie Google Play.

Użytkownicy urządzeń mobilnych z systemem Android mogą już pobrać za darmo cyfrową karciankę Earthcore: Shattered Elements. Gra łączy dynamiczne pojedynki, unikatowe mechaniki rozgrywki oraz rewolucyjny system tworzenia kart, które razem dają graczom nieograniczone możliwości taktyczne. W naszym kraju Earthcore wydany został w pełnej polskiej wersji językowej, w której swojego głosu użyczył m.in. ceniony przez graczy aktor, Piotr Fronczewski.

Dział: Z prądem
środa, 22 lipiec 2015 14:31

Skowyt

Od początku do końca lektury miałam wobec "Skowytu" bardzo mieszane uczucia. Niestety, z takimi pozostałam nawet po dwóch dniach refleksji od przeczytania książki. To pozycja, która ani mnie nie urzekła, ani nie zniechęciła. Ma w sobie coś mistycznego, coś refleksyjnego, coś mrocznego, będąc przy tym mini-przewodnikiem po emblematycznych typach postaci okresu PRL-u. Marek Świerczek, przynajmniej na razie, nie zatrząsnął światem wielbicieli kryminału, a tym bardziej – moim.

Najbardziej zaintrygowała mnie okładka i to ona spowodowała, że zdecydowałam się na przeczytanie najnowszej książki autora „Dybuka". Spogląda na nas z niej wilk o niebiesko-grafitowej sierści (a właściwie sam jego pysk) oraz przerażająco żółtych jak siarka oczach z czarnym jak smoła obwodem. Tytuł napisany żółtą czcionką wyraźnie rzuca się w oczy na ciemnym tle, w jakim zostanie utrzymany cały projekt okładki.

Koniec Polski Ludowej, trwają rozmowy w Magdalence, a kapitan Robert Karski otrzymuje nietypowe, szokujące zadanie – ma odnaleźć zbiegłego ze służby porucznika Artura Hellera. Funkcjonariusz Służb Bezpieczeństwa nie ma pojęcia, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, ani jak bardzo skomplikowane okaże się odnalezienie swojego kolegi po fachu. Będąc na jego tropie pozna wielu ludzi, którzy tylko nasycą tajemnice, jakimi upstrzone jest życie podejrzanego.

„Skowyt" zapowiadał się na niezły kryminał podszyty horrorem, który nie stroni od ukazywania legendarnych istot, tak ostatnio modnych w popkulturze. Jednak pomimo, że rozszarpanych ciał i krwi na ścianach nie brakuje, to można narzekać na niedobór napięcia. Czułam, jakby prowadzone przez Karskiego śledztwo miało do niczego nie doprowadzić, brnęło w niezbyt jasnym kierunku. Za to mrok, jaki roztacza wokół siebie Heller, kupuję w stu procentach – ciągłe insynuowanie o tym, że nie jest on człowiekiem, mówienie o jego zwinności, sprężystości, szybkości coraz bardziej mnie intrygowało. Pragnęłam dowiedzieć się, czy podejrzany rzeczywiście jest zwierzęciem, a nie ludzką istotą – to stało się motorem napędowym powieści, a nie śledztwo samo w sobie.

Trzecia książka pisarza przedstawia dość skrupulatnie oblicze PRL-u oraz jego zmierzch. Znajdziemy tu szereg typów ludzi, którzy kojarzą się z tamtą epoką. Autorowi udało się zaprezentować ich w różnych barwach, nie tylko w wyświetchtany, sztampowy sposób. Karski prowadzi rozmowy z księżmi, z zakonnicami, poznajemy opozycjonistów, a także innych esbeków. Między wierszami Świerczek prezentuje ogólne podejście społeczeństwa do milicji, strach przed nią oraz konsekwencjami donosów. Każdy z nich wyposażony został w szereg charakterystycznych cech, a także w wątpliwości, które przyniósł zbliżający się koniec Polski Ludowej.

Główny bohater, Robert Karski, to postać dość niejednoznaczna. Jest funkcjonariuszem SB, ma na swoim sumieniu z pewnością niejedną zbrodnię, a jednocześnie stara się uratować życie pewnej niewiasty. Jego początkowe śledztwo zamienia się z biegiem czasu w coś więcej – w możliwość ocalenia niejednego człowieka. A kto wie, może także odkupienia win? W duszy to prawdopodobnie bardzo wrażliwy mężczyzna, którego życie wygląda tak trochę z konieczności, a nie wyboru - sugeruje to jego podejście do kobiet.

Fragmenty, w których czytamy opis przeżyć Hellera, są zdecydowanie najciekawszą częścią powieści. Zadaje on w nich pytania natury filozoficznej, zastanawiając się nad istotą bytu. Momentami może to brzmieć nieco pretensjonalnie, lecz w połączeniu z językiem, jakiego używa Świerczek, te monologi wypadają bardzo wyraziście i świeżo. 

Świerczek zdecydował się na dwutorową narrację, co z pewnością jego powieści wyszło na dobre. Trzecioosobowa następuje, gdy śledzimy ruchy Karskiego oraz podążamy tropem Hellera odwiedzając kolejnych wtajemniczonych w jego historię. Pierwszoosobowa to swoisty zbiór myśli i przeżyć ściganego porucznika. Właśnie pamiętnik Artura okazał się ciekawszy niż właściwe śledzenie akcji czy dochodzenie do odkrycia prawdy. Dodatkowo, niejednokrotnie w powieści pojawiają się teksty modlitewne, fragmenty Biblii oraz wiersze. Niektóre z nich nie zostały przetłumaczone na język polski, co wydaje się być niemałym błędem. Naprawdę, nie każdy w dzisiejszych czasach zna angielski czy niemiecki.

Mimo, że niewątpliwie pióro Świerczka oraz opowiedziana przez niego historia mają swoje zalety – pisarz ani trochę mnie do siebie nie przekonał. Pozostaję więc z mieszanymi uczuciami, mając nadzieję, że kolejna książka autora wywoła we mnie bardziej pozytywne odczucia niż „Skowt". Na razie polecam ją osobom poszukującym, które uwielbiają sięgać po nieznane, rodzime tytuły. A nuż – spodoba Wam się o wiele bardziej niż mi.

Dział: Książki
piątek, 17 lipiec 2015 10:04

Niebezpieczne istoty

Z „Kronikami Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, jestem na świeżo. Lubię serie, które mogę od razu przeczytać w całości. Tak mi się przynajmniej wydawało, że „Kroniki Obdarzonych" do podobnej kategorii należą. Tymczasem okazało się, że trylogia nie jest trylogią, a tetralogią, której to ostatni tom nie ukazał się jeszcze w Polsce (o ile w ogóle się ukaże) – mój błąd. Spin-offa tej historii, czyli „Niebezpiecznych istot" nie zdecydowałam się jednak porzucić. Z nadzieją, że autorki nie pokusiły się o streszczenie finału serii na pierwszych stronach nowego projektu przystąpiłam do lektury.

Zanim jednak to zrobiłam, starannie przyjrzałam się okładce. A to z kilku powodów. Pomijając zasadniczy, że zawsze od tego zaczynam, spin-off serii wydał nie Łyński Kamień, a wydawnictwo Feeria. Jakie zmiany przyniosło to obwolucie? Poważne. Przede wszystkim książka stała się „jednowymiarowa". Wcześniejszą, tłoczoną czcionkę zastąpiła standardowa. Wszystkie napisy są dużo bardziej krzykliwe i proste, co jest zasadne w przypadku samego tytułu (Rid jest w końcu postacią „krzykliwą"). Tom pożegnał też „skrzydełka". Biały blurb na czarnym tle stracił nieco magicznej tajemniczości w porównaniu do swojego poprzednika, który nieco mniej wyraźny, już w sferze wizualnej zdawał się swoistą tajemnicą. Ogólnie, niestety, zmiana wydawnictwa przyniosła wyglądowi tomu raczej niekorzystne zmiany. Z pewnością jest jednak poręczniejszy i wpasowuje się w politykę wydawczą Feerii.

Rzecz toczy się tuż po zakończeniu przez bohaterów znanych z „Kronik Obdarzonych" szkoły. Wszystkie mroczne wydarzenia mają już za sobą. Nadszedł czas rozstania. Jeszcze tylko ostatnie zaklęcie, podsumowanie wspólnych dokonań i każdy wyrusza w swoją stronę, na różnorodne uczelnie. Może poza Linkiem, który sfabrykował dowody na istnienie religijnego college'u, a w rzeczywistości wyrusza na podbój Nowego Jorku. W drodze dołącza do niego Ridley, która – o dziwo – zna rozwiązanie wszystkich stających przed nimi problemów. Mieszkanie? Jest! Kapela? Jest! Niestety wkrótce okazuje się, że nic nie jest rzeczą ani bezinteresowną, ani przypadkową. Bohaterowie, tym razem Ridley i Link z jego nowym zespołem, stają przed kolejnym mrocznym wyzwaniem. Czy groźne tajemnice, jakie skrywają nowopoznani, a także sekrety Ridley ujrzą światło dzienne? Czy można z nimi wygrać i nie zapłacić za nie najwyższej ceny, jaką jest... własne życie?

Na początku miałam nieco szczęścia, bo autorki nie zdecydowały się na skrótową wersję z finału „Kroniki Obdarzonych". Oczywiście zagadka z „Istot Chaosu" została rozwiązana, paru rzeczy nietrudno domyślić się z dialogów, a przede wszystkim z występujących we wstępie bohaterów, z których niejednego – według zakończenie trzeciej odsłony serii – być tam nie powinno. Z jednej strony brak znajomości czwartego tomu historii nie wyklucza możliwości zrozumienia spin-offu, zaś z drugiej odbiera z pewnością potencjalną przyjemność z jego poznawania w przyszłości, już po lekturze „Niebezpiecznych istot". Patrząc na to z trzeciej perspektywy, trzeba również zaznaczyć, że nie da się zrozumieć spin-offu bez znajomości samej serii (lub choćby „Pięknych istot").

Wstęp do „Niebezpiecznych istot" rozpalił we mnie nadzieję na nieprzeciętnej jakości kontynuację (to taka niepisana zasada, że wszystkie dodatki zawsze są gorsze od serii, której dotyczą). Ridley wypowiadała się bezpośrednio do czytelników, jakby opowiadała grupie słuchaczy o tym, co się jej przydarzyło. Niestety, tak działo się jedynie przez niecałe cztery strony. Potem wróciła typowa narracja autorek. Charakterek Ridley pozostał jeszcze na chwilę, ale bardzo szybko okazało się, że Garcia i Stohl nie potrafią zapomnieć o wypracowanej manierze. I tak wkrótce przemyślenia kursywą zastąpiły celtowanie pary z „Kronik Obdarzonych", a wspomnienia zajęły miejsca wizji. Momentami wypadało to bardzo sztucznie.

Podobnie zresztą jak sama fabuła. Byłoby świetnie, gdyby bohaterom przyszło zmierzyć się z nowym zagrożeniem, a nie odświeżonym zestawem z lamusa. Świat Obdarzonych podobno pełen jest zła i występku, ale w spin-offie poza informowanie o źle, w zasadzie go nie widać. To znowu te same koszmary, te same nazwiska i twarze. A przecież można było zrobić z tej historii coś zupełnie nowego. Znając już wyobraźnię autorek wiem, że wrzucając bohaterów w zupełnie nowy świat (z prowincji do wielkiego miasta) i decydując się na poprowadzenie historii charakterystycznych i bardzo nietypowych postaci, poradziłyby sobie ze stworzeniem nowego mikroświata, wpisującego się w ten stary, ale niebędący jego lekko podrasowaną kopią.

Wygląda to tak, jakbym nie dostrzegała żadnych pozytywnych stron spin-offu „Kronik Obdarzonych", ale to nieprawda! Rzecz czyta się bardzo szybko, zwłaszcza, że objętościowo jest krótsza od „podstawowej" serii. Bohaterowie są wciąż wyraziści i nie zmienili się zanadto, chociaż Rid z każdą stroną książki traci nieco swojego mrocznego, syreniego uroku. Historia, jakkolwiek pozbawiona jest absolutnie nowych rozwiązań, wciąż trzyma w napięciu i zachęca do tego, by kibicować postaciom i rozwojowi akcji. Zabrakło mi jedynie tego powiewu świeżości, jaki towarzyszył każdej przewracanej stronie podczas śledzenia wydarzeń w „Kronikach Obdarzonych".

Jeżeli zachwyciła Was debiutancka seria, której autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, to śmiało możecie sięgać po „Niebezpieczne istoty". Spotkacie się ze starymi i dobrze znanymi (chociaż jak pokaże lektura nie do końca na wskroś poznanymi) postaciami, które wcześniej obsadzały drugoplanowe role, a teraz grają pierwsze skrzypce. Jeżeli coś Was rozczaruje to jedynie zbyt mało zmian i rozwojowych zaskoczeń (poza finałem, który jest naprawdę elektryzujący), ale kto nie lubi od czasu do czasu po prostu zanurzyć się w znane i lubiane? To jak spełnienie marzeń o tym, by ukochana historia nigdy się nie skończyła.

Dział: Książki
poniedziałek, 06 lipiec 2015 21:26

Atak Zombie

Fala zombie zalała cały świat. Powstają książki, filmy, seriale, gry komputerowe. Post apokaliptyczny kult nie ominął również gier bez prądu, a doskonałym tego przykładem i gratką dla fanów jest tytuł „Atak Zombie”.

Wiek: 12+

Liczba graczy: 2-4

Czas rozgrywki: ok. 60 minut

zombie1

Cel i fabuła gry

Miejscem akcji jest opanowane przez zombie miasteczko. Gracze czekając na wojsko fortyfikują się w różnych budynkach - szkoła czy kościół będą wręcz idealne. Jedzenie, lekarstwa oraz broń to podstawa przetrwania, by jednak je zdobyć, trzeba opuścić bezpieczną kryjówkę. Wygrywa osoba, której uda się przetrwać - to po nią przyleci helikopter. W wypadku gdy atak zombie odeprze więcej niż jeden z graczy, wojsko uratuje tego, który będzie trzymał się najlepiej.

zombie2

Strona wizualna

Twórcami grafiki gry są Tomek Larek oraz Mariusz Gandzel. Stworzyli pomysłowe, różnorodne plansze - wszystkie zachowane w mrocznym, idealnym dla zombie klimacie. Pozostałe elementy także zostały wykonane starannie i z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Gra nie została również pozbawiona elementów humorystycznych - na przykład żelki misie porozrzucane po planszy miasta. Strona wizualna gry zaprezentowana została na najwyższym poziomie.

zombie3

Przygotowanie gry

Na początku należy rozdzielić między graczami plansze kryjówek, a na stole położyć planszę miasta (z odpowiednimi znacznikami w sklepach) i talie kart. Każdy z graczy zaczyna z jednym pionkiem człowieka oraz 10 punktami, które może rozdzielić dowolnie pomiędzy dostępne produkty, a dodatkowych ludzi. Następnie wszyscy losują po trzy karty znalezisk, jedną odkładają i zostawiają sobie dwie pozostałe. Zależnie od liczby osób w kryjówce dookoła niej rozstawia się zombie.

zombie4

Przebieg rozgrywki

Gracze muszą przetrwać w swoich kryjówkach 15 dni. W dzień zdobywa się dodatkowe produkty z miasta oraz poszukiwań, które pomagają w utrzymaniu swojej siedziby. Można je również produkować. W nocy odpiera się coraz większe ataki zombie. Dodatkowo, żeby nie było za łatwo, co 5 tur, za barykadami pojawia się horda zombie. Na początku każdej tury jeden z graczy losuje karty wydarzeń - te mogą mieć zarówno pozytywne jak i negatywne skutki. Gdy zombie przebiją się przez obronę z ufortyfikowanych beczek zabijają chroniące się wewnątrz budynku osoby. Gracz, który straci wszystkie pionki automatycznie przegrywa.

zombie5

Podsumowanie

„Atak zombie” to gra, która stoi na naprawdę wysokim poziomie. Jej Autor, Piotr Pieńkowski, stanął na wysokości zadania. Stworzył projekt, który zainteresuje każdego miłośnika klimatów „postapo". Gra nie jest prosta - wymaga zarówno logicznego myślenia jak nieco szczęścia podczas rzutów kostką. Zwłaszcza, że gracze niekoniecznie muszą sobie nawzajem pomagać, a wręcz przeciwnie - z premedytacją mogą sobie nawzajem szkodzić. „Atak zombie” jest tytułem ciekawym i dopracowanym. Zapewni przyjemną, trzymającą w napięciu rozgrywkę. Z czystym sumieniem serdecznie go wszystkim polecam!

zombie6

http://miye.eu

 

Dział: Gry bez prądu