Rezultaty wyszukiwania dla: Akcja
Sopel
Lodowato zimną przygodę w świecie Przygranicza rozpoczęłam od „Lodowej cytadeli”, czyli piątej odsłony cyklu Pawła Kornewa. Dopiero teraz, wraz ze wznowieniem serii i jej wizualną reedycją, miałam okazję zapoznać się z tą historią w proponowanej przez autora kolejności. „Sopel” to lektura sporemu gronu czytelników już znana, bo w poprzedniej szacie graficznej ukazała się w Polsce w 2008 roku, czyli zaledwie dziewięć lat wcześniej. Czy odnowienie wydania było potrzebne? No cóż, teraz przynajmniej postawione na półce prezentuje spójną estetykę. A to uwielbiam!
Smukłe, nagie drzewa wyrastające z przykrytej grubą warstwą śniegu gleby, wyciągają się smętnie po światło słoneczne, któremu daleko do skojarzeń z ciepłem i bezpieczeństwem. W szarości lasu skrywają się wielowarstwowo okutane postacie. Twarze chowają w głębi wielkich kapturów albo za grubymi kominiarkami. O biodra obijają im się przerzucone przez ramiona strzelby… Tak właśnie prezentuje się okładka „Sopla”. Trzeba przyznać, że jej mroczna, zimna tajemniczość doskonale wpisuje się w nastrój samej powieści, której światu przedstawionemu wiele brakuje, by uznać go za bezpieczny.
Sopel (dla przyjaciół: Śliski) do Przygranicza trafił jak każdy inny – przypadkiem. Podczas jednej z podróży pociągiem postanowił rozprostować kości i wyszedł na peron. Chwilę później nie było już żadnego pociągu ani nawet peronu. Był za to śnieg, dużo śniegu; upiorne zimno i dwa słońca. Niespodziewanie i niezamierzenie Sopel trafił po prostu z jednego – naszego, ludzkiego – świata do drugiego – nie zawsze ludzkiego, magicznego. Tutaj trafił do jednostki zwanej Patrolem, zajmującej się przede wszystkim szybką reakcją na zagrożenia. Innymi słowy – uśmiercaniem wszelkiej maści stworów i potworów, które terroryzują tudzież potencjalnie mogłyby terroryzować i tak już stłamszoną rasę ludzką. Życie upływa więc Soplowi od rajdu do rajdu, od żołdu do żołdu, od flaszki do flaszki. Do pewnego momentu. Wkrótce w jego otoczeniu dziwnym zbiegiem okoliczności mnożą się zagrożenia. Do tego stopnia, że w końcu musi przyznać przed samym sobą, że ktoś zapragnął jego śmierci. Tylko dlaczego?
Jeżeli na świecie faktycznie istniałby podział na literaturę męską i kobiecą, to „Sopel” ewidentnie należałby do pierwszej kategorii. Nie chodzi mi tutaj o natężenie strzelanin i pojedynków, czy dość częstego ewidencjonowania różnego rodzaju broni; nie mam nawet na myśli osi akcji dla fabuły, która jest pościgiem grupy zabójców za jednym Patrolowcem. O stereotypowej „męskości” utworu Kornewa świadczy to, co dzieje się między tymi wszystkim jatkami, czyli… picie. Kiedy bohaterowie nie leją się po mordach, to coś w te mordy wlewają. Zwykle wódkę, rzecz jasna, choć i dobrym browarkiem czy winem jabłkowym nie pogardzą. A jak nie piją, to jedzą. Czy człowiekowi coś więcej do życia potrzebne niż mieć gdzie i co wypić oraz gdzie i czym później się leczyć? Człowiekowi funkcjonującemu w świecie Przygranicza raczej nie. No chyba, że akurat ktoś usiłuje cię zabić, to wtedy warto mieć jeszcze jakiegoś gnata.
Kiedy zaczynałam serię od piątego tomu, autor (słusznie zresztą) wymagał ode mnie pewnej wiedzy na temat świata przedstawionego. Tym razem miałam okazję powoli wdrażać się w relacje panujące między kolejnymi grupami oraz przyswajać ich charakterystykę. Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się większej ilości informacji. Czytając „Lodową cytadelę” czy „Tam, gdzie ciepło”, chwilami nieco się gubiłam i liczyłam, że „Sopel” to i owo rozjaśni. Pudło! Okazało się, że rzeczywistość Przygranicza, sposób jego funkcjonowania jako miejsca, relacja między nim a klasycznie pojmowaną rzeczywistością są dla autora absolutnie nieistotne. Wydaje mi się nawet, że miejsce to – ze swoim prymitywizmem i pochwałą idei silniejszego – zostało stworzone wyłącznie po to, by bohaterowie mogli bezkarnie do siebie strzelać, nie obawiając się zdziwienia czytelnika i zarzutów o nielogiczną łatwość zdobywania broni czy niewzbudzanie podejrzeń władzy (albo cywilów). Szkoda, bo pomysł na Przygranicze nieustająco mnie fascynuje i chętnie dowiedziałabym się o nim, jako miejscu, więcej.
Zamiast tego otrzymałam pełen pakiet schematów ze scenariuszy kina akcji. Sopel to bowiem, jakkolwiek twierdzi inaczej, twardziel i agent specjalny jakich nie produkują od przełomu lat 80. i 90. Cierpliwy i wyczulony na każdy szelest niczym Rambo, gotowy sprać większego od siebie jak Jean-Claude Van Damme, bez problemu siekący nadnaturalne stwory, jak gdyby lekcje brał u samego Blade’a. Co Sopel w świecie, w którym najwyżej ceni się skuteczne uśmiercanie, robi jeszcze na jednej z niższych pozycji w Patrolu? Nie wiem, ale ktoś wyżej najwyraźniej nie jest zbyt spostrzegawczy. Albo uznał, że fajnie by było, gdyby dało się o człowieku powiedzieć coś więcej, niż to, że jest wybuchowy i dobrze posługuje się różnego rodzaju bronią. Ja na ten przykład nie umiałabym dużo dokładniej Śliskiego opisać, choć przecież wraz z nim przedzierałam się przez Przygranicze, walczyłam i dedukowałam, kto to się na niego uwziął. O drugoplanowych postaciach nie ma, co wspominać, bo były wypadły tak blado, że każda kolejna śmierć członka ekipy była mi absolutnie obojętna.
Mimo wszystkich swych uproszczeń i okrutnej schematyczności, początkowo intryga potrafi czytelnika zainteresować. Z uwagą śledziłam kolejne pojedynki, zdrady i podpowiedzi dotyczące głównego wątku. Dość szybko się jednak znudziłam. Nie, dlatego że akcja zwolniła czy z powodu mało „widowiskowych” starć. Odpowiedzialną za ten stan rzeczy okazała się łatwość, z jaką rozgryzłam powody pogoni za Soplem. Od pewnego momentu interesowało mnie już tylko to, dlaczego tenże powód stał się powodem (jakkolwiek to brzmi). A kiedy już się dowiedziałam to… byłam rozczarowana. Dużo bardziej interesująca okazała się przemiana Śliskiego, która zapowiada – być może – intrygujący rozwój akcji w kolejnym tomie, ale o tym cicho sza.
Mój stosunek do książki Kornewa ociepliła ostatecznie feeria stworów grasujących po Przygraniczu. W książce pojawia się ich ostatecznie niewiele – wilkołaki (i ich „podgatunki), wampiry, śnieżni ludzie, czy lodowe moskity – ale funkcjonują za to w podaniach i opowieściach przekazywanych sobie przez bohaterów, co daje nadzieję na zintensyfikowanie ich liczby w późniejszych tomach cyklu. Cieszy bardzo, że bestie z Przygranicza to prawdziwe zagrożenie, że w świecie Kornewa obawy o własne życie to nie tylko pusty frazes, próbujący sztucznie zbudować uczucie zagrożenia. Wystarczy zrobić jeden niewłaściwy krok, by już nigdy nie móc zrobić kolejnego.
„Tam, gdzie ciepło” zrobiło na mnie wrażenie z powodu umiejętnego łączenia brutalnej i prostej akcji z inteligentnym, opartym na ironii i sarkazmie żartem. W „Soplu” wszystko wydaje się superpoważne. W dialogach można się oczywiście spotkać z pewnym rodzajem niewybrednego, siermiężnego żartu rodem z szynków w zakazanych dzielnicach, ale wszystko to jest jakieś takie zużyte i bezbarwne. Zabrakło mi bardzo komicznych sytuacji, sytuacyjnych dowcipów, które nie opierałyby się na chlaniu i wiecznym posiadaniu kaca. Zwłaszcza, że powieść liczy sobie całe sześćset stron i powtarzanie w głowie za autorem tych samych dowcipów, tylko w innych konfiguracjach wyrazowych, w którymś momencie zaczyna się robić naprawdę męczące.
„Sopel” nie okazał się dla mnie najprzyjemniejszą lekturą, ale nie uważam też poświęconego mu czasu za stracony. Rozczarowała mnie schematyczność powieści Kornewa, zwłaszcza, że punkt wyjściowy dla fabuły wydawał mi się (i wciąż wydaje) niesamowicie bogaty w niewykorzystane jeszcze przez podobną literaturę możliwości; nie najlepiej też wspominam powtarzalność motywów i nieustające upijanie się bohaterów w chwilach, gdy akurat nie mieli komu spuścić manta. Trudno jednak odmówić autorowi sprawności w skonstruowaniu, choć nader tajemniczego i po zamknięciu książki, świata Przygranicza – z całą jego fauną, florą i dzikimi zasadami. Z pewnością, zarówno „Sopel”, jak i kolejne tomy tego cyklu prędzej przypadną do gustu spragnionym prostej rozwałki czytelnikom niż wymagającym odbiorcom, którzy znają schemat zbyt dobrze, by wciąż czerpać z niego frajdę. Ci drudzy nie powinni jednak podczas ewentualnej lektury czuć się oszukani, bowiem Kornew od początku do końca nikogo nie udaje i z miejsca zapowiada, czego się po „Soplu” spodziewać.
Córeczka
Poczucie bezradności jest czymś koszmarnym. To okropna świadomość, że nie możemy nic zrobić, że to nie od nas zależy co będzie dalej. My możemy jedynie czekać. Wiele sytuacji może powodować to uczucie, a jedną z nich zaginięcie kogoś bliskiego.
Simone straciła sześciomiesięczną córeczkę, Helenę, która została porwana podczas spaceru z babcią. Młodzi rodzice długo nie potrafili się z tym pogodzić. Nagle, po osiemnastu latach do Simone podchodzi Grace. Kobieta mówi jej, że jest jej córką, a by potwierdzić swoje słowa pokazuje jej pluszową zabawkę, którą Helena miała przy sobie w dniu zaginięcia. Jednak dzień później Grace znika, a Simone postanawia ją odnaleźć, by poznać prawdę.
Pierwszoosobowa narracja z punktu widzenia Simone pozwala czytelnikowi zżyć się z bohaterką i razem z nią przeżywać całą historię. Dzięki przemyśleniom i wspomnieniom Simone odbiorca nie zostanie obojętny na tragedię, która spotkała ją osiemnaście lat temu, lecz razem z nią będzie doświadczać stratę córki. Szereg widocznych tu emocji, z którymi kobieta zmierza się od wielu lat, widoczny jest już od pierwszych stron. Widzimy zatem ogromną rozpacz, która towarzyszy jej niezmiennie od tak dawna, ale również nadzieję, która pojawia się wraz z Grace. Również czytelnik podczas lektury będzie odczuwał strach, niepokój, niepewność, przeplataną z tym płomykiem nadziei.
Wykreowana przez Kathryn Croft bohaterka jest przeciętną kobietą, którą każdy z nas mija codziennie na ulicy. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć duży bagaż doświadczeń z pewnością odcisnął piętno na jej późniejszym życiu. Chociaż Simone utraciła ukochaną córeczkę, nadal skrywa w sercu nadzieję, że któregoś dnia ją odnajdzie. Takie myślenie stwarza w niej ogromne pokłady motywacji do działania, gdy tylko nadchodzi możliwość poznania prawdy. Jej zawziętość i matczyna miłość widoczne na kartach powieści pchają ją do wyborów, których w zwyczajnych okolicznościach by nie podjęła.
Oprócz Simone w książce poznajemy dwóch bliskich jej mężczyzn – męża Matta i współpracownika Abbota, będącego równocześnie jej przyjacielem. Chociaż razem z Mattem przed laty przeżywała stratę córki to jednak Abbotowi zwierza się ze swoich wątpliwości i planu poznania prawdy. Ukrywając przed mężem swoje działania wiele ryzykuje, jednak z uwagi na jego dobro postanawia nie martwić go swoimi przemyśleniami.
Autorka tworząc powieść postanowiła wprowadzić w nią tajemniczość. Jednym z zabiegów, który jej na to pozwolił było wprowadzenie co któryś rozdział czyichś wspomnień, a czytelnik dopiero pod koniec miał poznać ich autora. Pomimo że książce towarzyszy jeden główny wątek to wprowadzając motyw poznawania prawdy, poznajemy także wydarzenia poboczne, które mają pomóc bohaterce w poznaniu prawdy. Akcja cały czas posuwa się do przodu, co nie pozwala na nudę, a czytelnik z pewnością będzie próbował rozwiązać zagadkę na własną rękę.
Sama niesamowicie wciągnęłam się w tę historię. Spodziewałam się tajemnicy, którą łatwo będzie odgadnąć, jednak zostałam całkowicie zaskoczona. Wielość zwrotów akcji i skomplikowana fabuła sprawiły, że udało się autorce mnie zaskoczyć, a ja spędziłam miło czas usiłując poznać prawdę.
Książka zawiera w sobie zarówno coś z thrillera, jak i kryminału, dlatego wielbiciele tych gatunków zdecydowanie powinni zainteresować się tym tytułem. Powieść spodoba się również osobom lubiącym szybką akcję, liczne zaskoczenia i niespodziewany koniec.
Willa Misteriów
"Willa misteriów" rozpoczyna się niczym ponury thriller z mroczną zagadką sprzed lat.
Para amerykańskich turystów postanawia zabawić się w archeologów amatorów. Liczą na to, że z rzymskiej ziemi uda im się wykopać coś ciekawego, coś co będzie stanowiło ozdobę ich salonu i czym będą mogli chwalić się przed znajomymi. Pod grubą warstwą starego torfu trafiają na dobrze zakonserwowane zwłoki młodej dziewczyny. Nikt nie wie kim ona jest, nikt nie wie jak długo jej ciało spoczywało zakopane pod ziemią. Sprawa przybiera niespodziewany obrót, gdy w tajemniczych okolicznościach znika młoda dziewczyna, łudząco podobna do niedawno odnalezionej zmarłej. Wszystko wskazuje na to, że ktoś postanowił powrócić do odprawiania dawnych obrzędów. Gdy temat dodatkowo zaczyna zahaczać o rzymskich mafiosów staje się priorytetem dla całego wydziału policji. Niezwykły policyjny duet Nico Costa i Giannini Peroni rozpoczynają dochodzenie, które zaprowadzi ich do starożytnych obrzędów odprawianych na cześć mitologicznego boga Dionizosa. Rozpoczyna się wyścig z czasem i niebezpieczna gra z ludźmi nie znającymi litości.
Akcja powieści rozwija się powoli, bez zbędnego pośpiechu czy niepotrzebnej gmatwaniny. Pomimo mnogości wątków, pozycja jest niezwykle poukładana i precyzyjnie przemyślana. W pewnym momencie wszystko zgrabnie się zazębia i nie pozostaje miejsca na niedopowiedzenia. Nic nie jest tak oczywiste jak początkowo mogłoby się wydawać. Nawet najdrobniejszy element ma sens, który ujawnia się dopiero w zakończeniu, a to zaskakuje i nadaje całej powieści innego, niespodziewanego wymiaru.
Prawdziwy majstersztyk stanowią bohaterowie. Niezwykle żywi i plastyczni, każdy z nich stanowi indywidualność, która bez problemów i na długo zapada w pamięci. Nico Costa to wegetarianin, po traumatycznych przeżyciach, który wychodzi z alkoholizmu. Giannini Peroni to sympatyczny i uczciwy policjant o wyglądzie groźnego zbira, który został przyłapany w dość jednoznacznej sytuacji w burdelu prowadzonym przez mafię i za karę zesłany do wydziały kryminalnego. Niezwykle ciekawą postacią jest szalona Teresa (nazywana tak przez swoich kolegów po fachu) pani patolog z kryminalnym zacięciem, zamiast wykonywać swoją robotę, na własną rękę angażuje się w śledztwo przysparzając dodatkowych problemów, ale równocześnie przyczyniając się do przełomowego odkrycia. Włoska mentalność została przedstawiona w mistrzowski sposób, jest tutaj miejsce na miłość, romans, przyjaźń i zdradę. Gorące, niecierpliwe charaktery sprawiają, że dostajemy mieszankę wybuchową, pełną pasji i namiętności.
"Willa misteriów" to intelektualne wyzwanie dla miłośników kryminałów. Autor wodzi czytelników za nos, raz za razem sprowadzając na manowce i podsuwając mylne tropy. Gwarantuję, że ciężko będzie przewidzieć zakończenie i prawidłowo powiązać wszystkie wątki.
Powstanie
Mechaniczna rewolucja nadciąga! Powstanie to drugi tom Wojen Alchemicznych autorstwa amerykańskiego pisarza Iana Tregillisa, które kilka miesięcy temu w bardzo obiecujący sposób wkroczyły na polski rynek fantastyczny za sprawą powieści Mechaniczny.
Autor ponownie przenosi czytelnika do alternatywnej wersji Europy, w której to Królestwo Niderlandów dzierży niepodzielną władzę. Na placu boju pozostała już jedynie Francja, która broniąc się resztkami sił zdaje się nie mieć wielkich szans na dalszą niezależność. Swą potęgę Holandia zawdzięcza niezwykłemu wynalazkowi naukowca i zegarmistrza Christiaana Huygensa, który trzysta lat wcześniej stworzył mechanicznych ludzi zwanych klakierami, napędzanych precyzyjnym mechanizmem i formułami alchemicznymi. Niewymagająca żołdu, niezwykle szybka i silna armia maszyn zdaje się niepokonana, a już z pewnością nie stanowi dla niej wielkiego zagrożenia garstka broniących się Francuzów.
Każda machina wymaga sprawnej pracy wszystkich trybików, a czasem awaria najmniejszego z nich może doprowadzić do nieprzewidzianych w skutkach wydarzeń. Tak jest i tym razem, a owym trybikiem okazuje się Jax, mechaniczny, który w niecodziennych okolicznościach zyskał wolną wolę, uciekł swym właścicielom i za swój cel obrał uwolnienie swych pobratymców z niewoli. Wbrew temu, co sądzą ludzie, klakierzy nie są bowiem bezwolnymi maszynami, a nieoczekiwanie – za sprawą alchemicznych formuł – okazuje się, że to istoty myślące i czujące, spętane jednak nakazami posłuszeństwa, których nie mogą przełamać.
Powstanie jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń przedstawionych w Mechanicznym, a dalsze losy bohaterów poznajemy z perspektywy trojga z nich. Pierwsze skrzypce gra wspomniany Jax, w poprzednim tomie w pewnym momencie nieco odstawiony na boczny tor. Tym razem widzimy jego działania, wędrówkę i ucieczkę, śledzimy przemyślenia, wahanie i wątpliwości odnośnie własnej natury i moralności. Znaczną rolę odgrywa również hrabina Berenice Charlotte de Mornay-Périgord, dawna szpieg mistrzyni, odpowiedzialna za francuskie siatki szpiegowskie. Po katastrofalnych w skutkach wydarzeniach, podczas których zginął jej mąż, a ona sama została nie tylko okaleczona, ale i skazana na wygnanie, przeklinająca siarczyściej niż szewc z wieloletnim stażem Berenice opracowuje plan, który może zmienić losy historii. Trzecim bohaterem poprzedniego tomu był ksiądz Luuk Visser, brutalnie pozbawiony swej tożsamości i duszy, zmieniony w maszynę do zabijania. Jego wątek pojawia się w Powstaniu zaledwie kilkukrotnie, co może niektórych rozczarować, w zamian zaś wyeksponowano rolę kapitana Hugona Longchampana, dowodzącego obroną Zachodniej Marsylii w decydującym starciu z holenderskimi siłami. Choć początkowo byłam nastawiona sceptycznie do tej zmiany, ostatecznie kreacja francuskiego kapitana okazała się naprawdę mocnym punktem powieści.
Podczas lektury Mechanicznego można było dostrzec pewną nierówność stylu i akcentów postanowionych przez autora, które sprawiały, że lektura przynajmniej pierwszych rozdziałów powieści bywała dosyć mozolna. Miłym zaskoczeniem jest fakt, że Powstanie nie sprawia takiego problemu. Akcja jest tu znacznie bardziej dynamiczna, a poprzednie zarzuty tracą rację bytu. Tregillis w precyzyjny i przemyślany sposób rozwija nakreślone wcześniej wątki, wprowadzając nowe postaci, jak choćby tajemniczą królową Mab oraz zmienia sposób postrzegania wykreowanego przez siebie świata, ujawniając kilka wcześniej nieznanych szczegółów dotyczących samych mechanicznych, ich tożsamości i walki o wolność.
Podsumowując, drugi tom Wojen Alchemicznych to świetna kontynuacja, w pełni utrzymująca wysoki poziom pierwszej części, a nawet w niektórych punktach ją przewyższająca. Ian Tregillis stworzył fascynującą historię w klimatach steampunk, w której nie brak zarówno dynamicznej akcji, jak i okazji do rozważań na temat tego, co czyni nas ludźmi, czym jest prawdziwa wolność i czy jest ona czymś realnym do osiągnięcia, czy jedynie idealistyczną mrzonką. Mówiąc krótko, polecam.
Pył Ziemi
Ależ to była wyśmienita lektura! Mieszanka science fiction, gotyckiej powieści wiktoriańskiej i steampunku doprawiona dużą dawką ironicznego humoru i absurdu może wydawać się aż nazbyt wybuchowa, jednak Rafał Cichowski poradził sobie doskonale. Pył Ziemi to lektura zdecydowanie warta uwagi.
XXIV wiek. Stało się to, co nieuniknione i czego spodziewano się już od dawna. Nieposkromiony pęd człowieka ku postępowi i niekończącej się eksploatacji doprowadził do upadku planety, której całkowita zagłada to już kwestia krótkiego czasu. Zostaje więc zbudowany Yggdrasil, gigantyczny statek wielopokoleniowy, na którym siedemdziesiąt milionów wybrańców wyrusza w przestrzeń kosmiczną, by zapewnić przetrwanie ludzkiemu gatunkowi.
Siedemset lat później dwoje potomków dawnych uciekinierów, Rez i Lilo, powraca na Ziemię. Podrasowani genetycznie, praktycznie nieśmiertelni mają do wykonania misję z góry niemal skazaną na niepowodzenie – muszą odnaleźć mityczną Bibliotekę Snów, w której zapisane są wspomnienia ludzkości, by odnaleźć w niej dane pozwalające ocalić Yggdrasil przed nadchodzącą katastrofą. Spodziewają się znaleźć wymarłą planetę, na miejscu czeka ich jednak niejedna niespodzianka. Ziemia ma się dobrze, a jej mieszkańcy – choć ich populacja jest mocno ograniczona – zaskakująco dobrze poradzili sobie w ciągu ostatnich stuleci.
Cichowski stworzył wizję przyszłości, w której znacznie bardziej od życia w przestrzeni kosmicznej fascynuje to, jak potoczyły się losy Ziemi i ludzi, którzy na niej pozostali. Na swej drodze Rez i Lilo spotykają trzy zupełnie odmienne miejsca i społeczności – prymitywne plemię, które wróciło do dawnych korzeni, doskonałą replikę XIX-wiecznego Londynu, wraz z jego duszącą mgłą i morderstwami prostytutek oraz nowoczesną stolicę świata Aurorę. Pozornie całkowicie od siebie niezależne i odseparowane, w międzyczasie wykazują wiele związków i zależności, które nabierają szczególnego znaczenia, gdy wreszcie czytelnik, wraz z głównymi bohaterami poznaje wszystkie fakty i niuanse. Pozorne jest również to, co widzimy na pierwszy rzut oka – plemię wykazuje zaskakująco dobrą znajomość zaawansowanej technologii, a replika angielskiej stolicy nie jest do końca tym, czym się wydaje. Nie wspominając już o samej Aurorze, na której tronie zasiada bezlitosna i pozbawiona skrupułów królowa Lys.
Wydarzenia poznajemy z perspektywy Reza, z jednej strony trzeźwo patrzącego na wszystko przez pryzmat misji, jaką ma do wykonania, a z drugiej coraz bardziej dającemu się wciągnąć w nieznany mu dotąd świat. To dzięki jego ironicznemu spojrzeniu na otaczającą go rzeczywistość, fabuła nabiera dodatkowego smaczku, a niektóre absurdalne wręcz wydarzenia dodatkowego groteskowego komizmu. O ile zazwyczaj narracja pierwszoosobowa i to prowadzona w czasie teraźniejszym zupełnie się nie sprawdza i wywołuje irytację, w tym przypadku doskonale zdała egzamin i nadała powieści specyficzny, bardzo dynamiczny rytm.
Pozostali bohaterowie również zasługują na uwagę. Lilo poznajemy głównie z punktu widzenia uczuć i wspomnień związanego z nią Reza. Jest twarda, często bezkompromisowa, by nie rzec brutalnie pragmatyczna, a przy tym – w chwili opuszczenia emocjonalnych filtrów – bardzo ludzka i wrażliwa. Nie sposób pominąć rządzącego Londynem Lorda Nothing, skandalisty będącego pod nieustannym wpływem używek, kryjącego pod tym wizerunkiem niejedną tajemnicę oraz doktora Hilariusa, pozornie pozbawionego uczuć, udoskonalonego jednak w inny sposób. Jest i królowa Lys, dla której sensem życia jest stanie w świetle monarszego blasku i karmienie się miłością poddanych, a także starzec z dredami, który z sobie tylko znanych powodów wybrał życie poza społecznością zapewniającą niezbędne udogodnienia. Każde z nich jest wyjątkowe na swój sposób, żadnego nie można nazwać nudnym czy wtórnym.
Pod względem technicznym książka także prezentuje się prawie bez zarzutu. Jak większość pozycji wydawanych przez SQN cieszy oko estetyczną okładką i niemal bezbłędną korektą – próżno szukać tu literówek czy błędów interpunkcyjnych, lecz niestety trafił się paskudny babol ortograficzny w postaci „wachania się”. Niewielka rzecz, lecz jednak zwracająca uwagę.
Pył Ziemi łączy w zgrabny i niebanalny sposób łączy różne gatunki i konwencje, czego efektem jest powieść, która wciąga, przykuwa uwagę i zapewnia świetną rozrywkę. Jest jednocześnie lekka, zabawna, ale i ma w sobie głębszy przekaz i nutę ironii, którą można swobodnie odnieść do współczesnych trendów i zachowań, mimo że akcja toczy się za ponad tysiąc lat. Po takie książki po prostu chce się sięgać. Gorąco polecam!
Uczeń Alvin
Wydawnictwo Prószyński i Spółka nie kazało długo czekać na dalsze losy Alvina, bohatera stworzonego przez znanego chyba każdemu Orsona Scott Carda, który przyniósł mu sławę na całym świecie, jednocześnie tworząc z cyklu pożądany bestseller. Na półki księgarskie trafia świeże i pięknie oprawione wznowienie kultowej serii. Przedstawiam Państwu Ucznia Alvina!
Scott Orson Card — Jeden z najbardziej popularnych autorów gatunku science fiction. Debiutował w wieku 26 lat opowiadaniem Gra Endera, które zostało później rozbudowane do rozmiarów powieści. Zarówno Gra Ender, jak i drugi tom cyklu, Mówca Umarłych, zdobyły obie najważniejsze nagrody SF — Hugo i Nebulę. W twórczości Carda ogromną rolę odgrywa wyznawana przez niego religia mesjanistyczna.
Alvin wraca w rodzinne strony. Hattrack River kojarzy się mężczyźnie z bezpiecznym miejscem urodzenia, ale równocześnie ze smiercią brata, który zginął z ręki Niszczyciela. Stwórca postanawia dalej zagłębiać się w fachu kowala, jednak tym razem bez ingerencji magicznych mocy. Chce zacząć od zera, posiadając umiejętności równe normalnemu człowiekowi. Pobyt w mieście, w którym Alvin przyszedł na świat, rozbudza w mężczyźnie rozważania na temat tego, jaka jest jego rola w świecie. W odkryciu jego powołanie pomaga mu żagiew, która już dawno temu widziała swoim magicznym okiem przyszłość Siódmego Syna. Stwórca poznaje też kolejne twarze Niszczyciela, na własnej skórze doświadcza, czym jest prawdziwe, uformowane zło.
Kolejny tom przygód Alvina Stwórcy nieco zwalnia tempo, które przyjemnie rozkręcało się przez pierwsze dwa tomu. Uczeń Alvin przynosi zarówno bohaterowi jak i czytelnikowi chwile oddechu. Powrót do miasta w którym mężczyzna się urodził jest lekcją pokory, ale także czasem potrzebnym na niezbędną naukę, która pomoże mu stać się osobą, przepowiedzianą dawno temu. Akcja powieści zwalnia , to fakt, jednakże nie ujmuje to w żaden sposób ciekawości książki. Bardzo fajny styl pisarski, jaki prezentuje Orson Scott Card pozwala cieszyć się z każdej następnej kartki, co tworzy dla czytelnika interesującą i wciągajacą opowieść.
Podobnie jak w tomie numer dwa, autor umieszcza w książce swoje przemyślenia na tematy bardzo ważne, które mimo upływu lat, nadal są aktualne. Pisarz serwuje nam reflekcje na temat różnic ludzi, tolerancji oraz asymilacji. Dotyka tematu czarnoskórych i ich prześladowania na przestrzeni lat. To bardzo fajny zabieg, który nadaje książce jeszcze większej wartości. Gdzieś pomiędzy wierszami stworzonej, fantastycznej historii, czerpiemy też wiedze uniwersalne wartości, głownie anty rasistowskie.
Książka, jak i cały cykl, to warta zainteresowania opowieść, którą zdecydowanie mogę polecić każdemu, niezależnie od wieku!
Jeźdźcy dinozaurów
Na okładce „Jeźdźców dinozaurów” znajduje się rekomendacja George’a R. R. Martina, który twierdzi, że „Ta książka to rewelacyjne połączenie Parku Jurajskiego z Grą o tron”. Stwierdzenie to zwiastuje nic innego jak śmierć wielu bohaterów za sprawą krwiożerczych gadów lub odwrotnie, jednak nie jest to lekka opowieść o rycerzach na gigantycznych wierzchowcach. Victor Milan lubi dokładnie utkane fabuły, dlatego czytelnik nie ma co liczyć jedynie na porządną jatkę.
Fabuła dzieje się w Raju - miejscu wykreowanym przez Stwórców, które obecnie zamieszkują ludzie, jak i między innymi dinozaury. Karyl Bogomirsky wraz z Robem Korriganem dowodzą obroną Providence, natomiast cesarz Felipe ogłosił krucjatę przeciw powstaniu, którym zarządza wspomniana dwójka przyjaciół. Na domiar złego okazuje się, że Szare Anioły nie są legendą sprzed pięciuset lat, lecz istnieją naprawdę. Na Głowie Tyrana wydarzenia zmierzają do krwawych konsekwencji, czego nie ułatwia otoczenie protagonistów, jak i cesarza Nuevaropy, bezustannie knując spiski.
Raj jest niezwykle urozmaiconą wersją Ziemi. Akcja dzieje się głównie w Nuevaropie, w której nie trudno doszukać się nawiązania do Europy. Zwłaszcza, że zamieszkują ją Francianie, Anglesi czy Irlandowie. Słownictwo w książce często zaczerpnięte jest z choćby hiszpańskiego, co bardzo ubarwia czytany tekst, jednak brakuje przypisów u dołu kartek, aby dokładnie zrozumieć wypowiadane słowa czy nadane tytuły. Z drugiej jednak strony, to sprawia, że czytelnik czuje się jak obcokrajowiec zwiedzający nową krainę. Rozwój technologiczny obejmuje okres średniowiecza - tzw. Zakute Łby, to nic innego jak rycerze w zbrojach, posługujący się pikami oraz mieczami. Jeżdżą oni konno, lecz ci bardziej zamożni przemieszczają się na dinozaurach. Puzony, Moriony czy Matadory są doskonałą bronią podczas walk, a ponadto podczas czytania, wyobrażając sobie rycerza na kilkumetrowej bestii, niejedna osoba może wpaść w zachwyt. Widok na pewno jest zatrważający.
Na aspekcie gadów warto się zatrzymać, ponieważ jest to istotny element powieści, głównie wpływający na chęć kupienia książki. Sama wizja wojowników na kilkutonowych bestiach na pewno przyciągnęło sporo kupców. Victor Milan wykreował niebywały świat, jednak było to dość ryzykowne. W wizji wielkich bitew z uczestnictwem dinozaurii (odmiana kawalerii) niewiele brakuje do absurdu i śmieszności. Historię trzeba było utkać starannie i ze smakiem. Dlatego też nie wszystko kręci się wokół olbrzymich potworów. Są one naturalną częścią krajobrazu, niczym wiewiórka czy pies. Jednak pojawienie się ich jest opisywane niezwykle pieczołowicie, a zatem czytelnik dowie się o istotnych cechach potwora: przydatności w bitwie, czy choćby kolorze upierzenia. Ponadto każdy rozdział ubarwiony jest małą ilustracją Richarda Andersona, co pomaga wyobrazić sobie np. proporcje jeźdźca, względem wierzchowca.
Styl pisarza jest charakteryzuje się zamieszczaniem sporej ilości kwiecistych opisów. Za każdym razem, gdy fabuła przenosi się w inne miejsce (a narracja jest prowadzona z perspektywy kilku osób), czytelnik dowie się, co ma na sobie dana postać, jak wygląda krajobraz, jaka panuje pogoda w tych rejonach, itd. Prócz tego, wielu w Nuevaropie posiada swe tytuły, a miasteczka, góry czy rzeki mają barwne, rozbudowane nazwy. Część czytelników może poczuć znużenie rozbudowanymi objaśnieniami, dlatego fani wartkiej akcji będą czekać głównie na niesamowite bitwy. Jednak miłośnicy historii utkanej z ogromną dokładnością będą zachwyceni. „Jeźdźcy dinozaurów”, to w dużej mierze spiski, szachowe zagrania postaci, jak i rozwój bohaterów. Każdy z protagonistów jest charakterystyczny, a jego osobowość jest niezwykle wyrazista. Na szczęście przebieg wydarzeń odciska piętno na psychikach uczestników wydarzeń, dlatego też po przerzuceniu kilkudziesięciu stron zauważyć można zmiany ich myślenia i postępowania. Jednak chwilami dziwią ich decyzje, co zrozumie każdy, kto do dziś nie rozumie dlaczego cesarz Felipe zaufał Falkowi.
Victor Milan lubi wywoływać zaciekawienie, a następnie urywać wątek, przeskakując do innego. Należy w niepewności czekać na powrót do danej akcji, jednak w międzyczasie dzieją się kolejne rzeczy, absorbujące i nie pozwalające zasnąć bez doczytania. Dlatego też, chcąc dowiedzieć się, jak zakończy się dany spisek, wielu pewnie będzie sobie mówić: „Jeszcze tylko jeden rozdział”, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu nad lekturą.
Victor Milan stworzył dzieło pełne spisków i walk, jednak okraszone poczuciem humoru. Autor doskonale radzi sobie z opisywaniem fabuły oczami tkliwego Jaumego, lakonicznego Karyla czy allozaurzycy Shiry. Dzieło jest rozbudowane i zróżnicowanie, a ilość środków stylistycznych zdecydowanie przekracza średnią ilość horrorów w stadzie.
Evna
Trzecia część trylogii „Kruczych pierścieni” utrzymuje wysoki poziom poprzednich tomów i jest wyśmienitym zwieńczeniem przygód Hirki. Choć „Dziecko Odyna” kulało stylistycznie, fabularnie było naprawdę dobre. Drugi tom nie pozostawał w tyle z fabułą, trzeci natomiast – zaskakuje tak samo jak jego poprzedniczki. Akcja prze do przodu, nie zwalniając tempa, nie dając czytelnikowi wytchnienia ani chwili odpoczynku.
Po spotkaniu z ojcem, Hirka trafia do kolejnego już świata. Tym razem jest to świat Umpiri – martwo urodzonych, z którego się wywodzi. Poznaje tam swoją rodzinę i tajemnice głęboko skryte pod pozorami i niedopowiedzeniami. Jako jedna z nich, ludu nie akceptującego jakichkolwiek słabości, musi udowodnić swoją siłę, walcząc na każdym kroku z okazywaną jej pogardą. Staje się tą, która ma poprowadzić wojnę na Ym mimo, iż bardzo pragnęła jej uniknąć.
Książka napisana jest przyjemnym i przystępnym językiem. Tak jak pierwsza część mocno kulała stylistycznie, tak z części na część widać ogromny progres pisarki. Używa ona coraz ładniejszego języka, nie udziwnia niepotrzebnie zdań, nie używa skomplikowanych i nietrafionych porównań. „Evna” obfituje za to w zbyt dużą ilość krótkich, urywanych zdań. Jest ich zdecydowanie za dużo, często jedno po drugim, co denerwuje podczas czytania, gdyż wybija czytelnika z rytmu. Autorka używa ich często do pewnych wyjaśnień, co jest zupełnie niepotrzebne i koliduje z pozostałymi barwnymi opisami.
Wszystkie stylistyczne niedociągnięcia rekompensuje nam fantastyczna fabuła. Jest ona bardzo zgrabnie spleciona, nie ciągnie się i nie jest nudna. Zawiera jakby idealnie wypośrodkowaną ilość zwrotów akcji i chwil spokoju. Niektóre rozwiązania fabularne są bardzo zaskakujące i wzbudzają sporo emocji. Nie doszukałam się w niej żadnych nieścisłości, fabuła jest płynna, a wydarzenia zdają się być naturalnym następstwem tych z poprzednich tomów. Jedyne czego zabrakło to brawurowych opisów walk, których nie brakowało w poprzednich częściach. Tutaj są jakby na drugim planie i pozostawiają w czytelniku pewien niedosyt.
Jako że Hirka trafia do nowego świata, pojawia się wiele nowych postaci. Trzeba przyznać, że są one świetnie wykreowane, są bardzo naturalne i często niebanalne. Z ogromną przyjemnością poznaje się każdą z nich. Są niesamowicie barwne, budzą skrajne emocje i nie trudno do nich przywyknąć, a nawet zapałać sympatią czy niechęcią. Każdy z nowych bohaterów jest nietuzinkowy i ma swoją historię, która w przyjemny i naturalny sposób wyjaśnia, dlaczego są tacy, jacy są. Ci, których znamy z poprzednich wydarzeń nie zmienili się, co świadczy o konsekwencji autorki. Ich charaktery zdają się być spójne z tym, co już znamy. Jedynie główna bohaterka przechodzi przemianę dość drastyczną, choć przyznaję – niezmiernie fascynującą.
Mimo, że nowy świat zdaje się być okrutny, autorka potrafiła także pokazać jego piękno. Cały system hierarchii społecznej wydaje się być dość sztampowy (podobny spotkałam w Sadze o Dizzcie), jednak szczegóły wydają się stwarzać go na nowo. Budowa miasta, stroje, zachowania i wierzenia dają nam pełen obraz tego świata i pokazują martwo urodzonych od nieznanej nam dotąd strony. Poznawanie tego wszystkiego jest niezwykle ciekawe i nadaje powieści lekko mroczny klimat.
Zakończenie jest niejednoznaczne. Po przeczytaniu kilku ostatnich rozdziałów może nie wydaje się zaskakujące, jednak niedopowiedzenie pozostawia w czytelniku niepokój. Trudno odgadnąć jak mogłyby się potoczyć dalsze losy bohaterów tym bardziej, że autorka jakby nie zamyka sobie drogi do kontynuacji. Jest to bardzo ciekawy zabieg. Mimo wyjaśnienia wielu kwestii, z każdą uzyskaną odpowiedzią pojawia się kolejne pytanie.
Z przyjemnością muszę przyznać, że jest to jedna z lepszych serii jakie miałam okazję czytać. Nie jest ona dokładnie tym, czego się spodziewałam, co właściwie świadczy o jej wysokim poziomie. Historia Hirki jest nieprzewidywalna i zaskakująca. Podróże między światami pojawiały się już w literaturze, jednak w innym wydaniu, niż mamy do czynienia tutaj. Jest to coś zupełnie nowego, świeżego i do tego stopnia skomplikowanego, że nie jest łatwo przewidzieć, co nas spotka za kilka stron. Do tego muszę przyznać, że autorka nie boi się drastycznych rozwiązań fabularnych, przez co cała historia nabiera pikanterii. Mogłabym „Krucze pierścienie” zachwalać jeszcze długo, jednak poprzestanę na prostym: warto!
Za garść amuletów
- Na litość Dzwoneczka, ani się waż – mruknął. – Nie potrafię już nawet sypać pyłkiem. Wiesz, że zamiast tego się pocę? Zamiast pyłku wychodzi ze mnie woda. I co ja, do diabła, mogę zrobić z potem? Otrzeć się o kogoś i sprawić, żeby zwymiotował z obrzydzenia? Widziałem jak się pocisz, i nie jest to ładny widok. Nawet nie chce myśleć o seksie – dwa spocone ciała przyciśnięte do siebie. Obrzydliwość. I co tu mówić o kontroli urodzeń – nic dziwnego, że macie tylko po garstce dzieci.
Podchodząc do ”Za garść amuletów” Kim Harrison byłam odrobinę sceptyczna. Jest to bowiem 4 tom cyklu Zapadlisko, a pozostałych części niestety nie miałam przyjemności czytać, choć na pewno to nadrobię. Bałam się, że nie będę w stanie ogarnąć wszystkiego, że będzie mnóstwo odnośników do pozostałych tomów. Myliłam się jednak i to bardzo. Mimo iż jest to kolejna część sagi to czytało mi się tę książkę naprawdę dobrze, szybko, a co najważniejsze nie odczuwałam zbyt dużego dyskomfortu spowodowanego brakami w wiedzy o fabule.
Kim Harrison dała nam świat pełen magii, czarów i stworzeń ze świata fantasy. Jest to świat w jakiś sposób zrównoważony, gdzie mimo wszystko, wszystkie gatunki są w stanie w jakimś stopniu ze sobą żyć. Autorka jako główną bohaterkę obsadziła charyzmatyczną, nie bojącą się wyzwań ani niebezpieczeństw łowczynię nagród, która jest czarownicą – Rachel Morgan. Choć w sporym stopniu identyfikuję się z Rachel, to mimo wszystko według mnie najwięcej sympatii z całej książki zyskuje jej partner w pracy - maleńki Jenks. Jest postacią z niesamowitym poczuciem humoru, który pomimo swoich niewielkich rozmiarów jest niesamowicie niebezpieczny. Wielokrotnie ratuje Morgan życie, nawet nie narażając swojego. Pisarka daje nam również dwa wampiry – Ivy, która próbuje zapomnieć o mrocznej przeszłości i Kistena, chłopaka Rachel. Oboje niesamowicie troszczą się o bohaterkę, oboje chcieli by ją ze sobą związać i uczynić swoją potomkinią.
Co mogę powiedzieć o fabule? Jest to na pewno miła odskocznia od szarej rzeczywistości. Harrison bowiem daje nam historię, w której akcja dzieje się cały czas, od pierwszej do ostatniej strony. Czytelnik nie ma prawa się nudzić. Jest intryga, jest zagrożenie wojny między dwoma rasami i ostatecznie jest wielkie poświęcenie mające na celu uratowanie świata. Czy bohaterom się to udaje? O tym wam nie powiem. Jedyne co mi przeszkadzało w czytaniu były pojawiające się od czasu do czasu literówki. Nie wiem czy to wina mojego egzemplarza, czy wszystkie tak mają, ale na przyszłość wydawnictwo powinno nad tym popracować.
Podsumowując. Na pewno polecam tą książkę wszystkim fanom fantastyki, nawet tym, którzy tak jak ja z cyklem Zapadlisko nie mieli wcześniej do czynienia. Ja na pewno, spróbuję dostać gdzieś poprzednie części i dowiedzieć się jakie przygody przeżyła Rachel i jej przyjaciele do tej pory.
Biblioteka dusz
„Biblioteka dusz” to trzeci i ostatni tom serii o osobliwych dzieciach Pani Peregrine. Pierwszy tom zyskał ogromną popularność i zapowiadał fantastyczną serię książek dla młodzieży. Drugi niestety ostudził trochę ten zapał, natomiast trzeci był chyba najmniej interesujący ze wszystkich.
Po wydarzeniach drugiego tomu serii, Jacob i Emma nadal walczą z upiorami i głucholcami, próbując odnaleźć zaginioną Panią Peregrine oraz pozostałe ymbrynki. Dodatkowo, pozostałe osobliwe dzieci zostają porwane przez upiory. Na fali wielu przypadkowych zdarzeń, Emma i Jacob trafiają do Diabelskiego Poletka – pętli osobliwców-wyrzutków, zbrodniarzy różnej maści i uzależnionej od ambrozji biedoty. Zmagając się z wieloma przeciwnościami losu trafiają do domu Pana Benthama, który pomaga im odnaleźć i uwolnić porwanych. Jacob, odnajdując swój osobliwy dar do kontrolowania głucholców, wykorzystuje go do akcji ratowania nie tylko przyjaciół, ale też całego „osobliwego” świata.
Nie da się ukryć, że seria o osobliwcach to powieść dla młodzieży. Język jest prosty i nieskomplikowany, a nastoletni czytelnicy mogą się zidentyfikować z głównymi bohaterami powieści. Dla starszego czytelnika przygody Jacoba mogą się jednak wydać błahe i naiwne. Tym bardziej trzeci tom serii odbieram jako odcinanie kuponów od ogromnego sukcesu zekranizowanej pierwszej części.
Niestety, akcja trochę kuleje i wlecze się niemiłosiernie. Są momenty, gdy cała fabuła zatacza koło i niejako wraca do punktu wyjścia. Nie potrafię zrozumieć tego zabiegu. Emma i Jacob jakby kręcą się w kółko, miotają nie wiedząc za bardzo co zrobić i tylko dzięki spotkanym na swojej drodze innym osobom są w stanie w ogóle ruszyć do przodu. Jest to męczące i irytujące. Do tego w książce pojawia się sporo nieścisłości, jakby autor się gubił w tym, co pisze. Dla przykładu, poprzez bardzo niefortunny dobór słów okazuje się, że dotychczas niewidoczne dla innych osobliwców głucholce w magiczny sposób są przez nich zauważane. Wydawało by się, że finałowa powieść serii będzie obfitować w wiele brawurowych rozwiązań i będzie się w niej sporo działo. Niestety tak nie jest. Cała akcja jest bez polotu, brakuje jej brawury i dreszczyku emocji. Niektóre wydarzenia są przeciągane do granic możliwości, nie wnosząc absolutnie nic ciekawego do całokształtu powieści. Opisy się dłużą i sprawiają wrażenie, jakby miały po prostu zapchać te kilka stron. Niby szczęśliwe zakończenie wydaje się... zbyt szczęśliwe. Uważam, że autor powinien zakończyć powieść na przedostatnim rozdziale, gdyż ten finałowy przedobrzył sprawę. Pan Riggs niepotrzebnie pociągnął akcję dalej, przedstawione losy Jacoba są mocno naciągane, a kilka ostatnich stron pozostawia w czytelniku niesmak.
Równie irytujący jak naciągana fabuła są główni bohaterowie – Emma i Jacob. Przez pierwsze dwa tomy niby poznaliśmy ich dosyć dobrze, jednak dopiero w „Bibliotece dusz” zaczynają mocno denerwować. Zupełny brak pewności siebie Jacoba był jeszcze akceptowalny we wcześniejszych powieściach, jednak teraz jest po prostu nie do zniesienia. Wydawałoby się, że po wszystkim przez co przeszedł ten nastolatek, winien być bardziej waleczny i pewien swoich możliwości. Niestety, jego niekończące się użalanie nad sobą potrafi doprowadzić do zgrzytania zębami, a ciągłe rozkładanie na części pierwsze wszystkiego co go spotyka jest godne pożałowania. W jednej chwili potrafi stwierdzić, że tak! zrobi to! uda mu się!, po to tylko żeby za chwilę płakać nad samym sobą i swoim losem. Emma niestety nie jest od niego lepsza. W poprzednich powieściach dała się poznać jako osoba pewna siebie, przebojowa i waleczna, potrafiąca zmobilizować i zmotywować wszystkich do działania. Te same cechy, które były jej wizytówką wcześniej, teraz stanowią jej słaby punkt. Jej pewność siebie jest do tego stopnia wyolbrzymiona, że zakrawa na arogancję. Zdarzają się momenty, że kompletnie nie liczy się ze zdaniem innych, co prowadzi do niepotrzebnych kłopotów. Jej duma jest irracjonalna, a wiara we własne przekonania naciągana. Jacoba traktuje trochę jak swoją maskotkę uważając, że kilka miłych słów i poklepanie po plecach zdziała cuda. W próbach motywowania chłopca i pomocy w uwierzeniu w swoje możliwości jest mało naturalna. Ciągłe powtarzanie wyświechtanych frazesów raczej nikomu nie pomaga, a sprawia że staje się w tym nudna. Na szczęście zazwyczaj jest gdzieś w tle wydarzeń, jednak gdy pojawia się na pierwszym planie, denerwuje.
Zdaję sobie sprawę z tego, że seria jest skierowana do młodszego czytelnika. Jednak w wielu tego typu powieściach bardziej dojrzały czytelnik także może odnaleźć wiele dobrego. Nie dzieje się tak w „Bibliotece dusz”. Powieść jest bez polotu, nie zaskakuje i nie wstrząsa tak, jak pierwsza część. Odnoszę wrażenie, jakby autor nie do końca miał pomysł na finał powieści, albo po prostu nie potrafił tego przekazać w ciekawy sposób. Wielu wydarzeniom zabrakło polotu, inne były zbyt naciągane. Są w tej powieści akcje, które są opisane aż nazbyt dosłownie, opisy innych za to bardzo kuleją, wprowadzając mnóstwo nieścisłości. Patrząc natomiast za samo zakończenie uważam, że powinna mieć tu zastosowanie reguła, że nie zawsze więcej znaczy lepiej.
Podsumowując całą serię należy stwierdzić, że powinna się spodobać młodemu czytelnikowi. Niewątpliwym atutem jest przepiękna oprawa graficzna książek, poczynając od okładek, na niezwykłych zdjęciach wewnątrz kończąc. Nie można także odmówić autorowi wyobraźni i bardzo ciekawego pomysłu na historię. „Osobliwy dom Pani Peregrine” zawładną mym sercem i pokochałam przygody tych dzieciaków, więc tym bardziej szkoda, że finał historii tak bardzo mnie rozczarował. Niemniej warto poznać całą serię, gdyż oryginalny pomysł na wykorzystanie starych fotografii i stworzenie na ich bazie zupełnie nowego świata zasługuje na uwagę.