listopad 25, 2024

Transmisja

kwiecień 13, 2016

Temat postapokalipsy cieszy się niesłabnącą popularnością. Niech za wzór posłuży chociażby świetnie sprzedająca się seria Metro i co rusz powstające jej kolejne odsłony. Jak to jednak mówią, Polacy nie gęsi i także mamy swoich autorów piszących o zagładzie. Całkiem niedawno dołączył do nich Marcin Strzyżewski ze swoją „Transmisją".

Marcin Strzyżewski zadebiutował w 2014 roku powieścią „Dziewiąte życie czarnoksiężnika". Miłośnikom gier komputerowych znany jest być może lepiej, jako redaktor serwisu gry.onet.pl. Absolwent filologii rosyjskiej, wbrew temu co mogłoby się wydawać, nie umieścił akcji swojej nowej książki w Rosji. Za to postanowił przyjrzeć się USA po zagładzie atomowej. Warto dodać, że książka Marcina Strzyżewskiego jest drugą odsłoną cyklu postapokaliptycznego, wydawnictwa Czwarta Strona Fantastyki.

Wyobraźcie sobie, że Stany Zjednoczone zniknęły z powierzchni ziemi, po tym, jak Chiny i Rosja zrzuciły na nie bomby atomowe. Nie trudno się domyślić, że po takim zabiegu niewiele pozostało z dawnego giganta. Ruiny, gruzy, dzicz i coraz bardziej zezwierzęceni mieszkańcy – oto obraz współczesnej Ameryki Północnej. Naszym przewodnikiem, po tym dość nieprzyjaznym świecie będzie Timur Denikin, reporter portalu internetowego. Bohater trudni się pisaniem artykułów na temat stref zakazanych zbombardowanych obszarów. Chociaż są to wycieczki dość interesujące, to trudno nazwać je bezpiecznymi, ostrzelane Stany pełne są bowiem mutacji w różnych odmianach. Mało kogo obchodzą jednak, te odległe dla bezpiecznych mieszkańców pozostałych kontynentów, nowinki. Dlatego w poszukiwaniu nowego środka przekazu Timur wyrusza po to, by nakręcić wideo zza oceanu.

Ciekawym zabiegiem jest zderzenie dwóch światów- Chin – gospodarczo i technologicznie rozwiniętego państwa oraz Stanów Zjednoczonych, stanowiących skupisko najgorszych ludzkich cech. Aby przetrwać w nowej rzeczywistości, celem większości ludzkości stało się przetrwanie za każdą cenę. Dlatego gwałty, morderstwa czy rabunki, są tutaj na porządku dziennym i nikt się tym specjalnie nie przejmuje, uznając prawo silniejszego za coś naturalnego. W świecie wszelkich niedoborów prawdziwy rarytas stanowi ludzkie mięso. Człowiek staje się natomiast siłą roboczą, która będzie eksploatowana, aż do granic możliwości. Z grubsza zaplanowana podróż, staje się z dnia na dzień coraz bardziej niebezpieczna, a sprawy nie układają się po myśli bohatera. Jak można się było spodziewać przebywanie strefach zakazanych obija się również na zachowaniu i charakterze głównego bohatera. Jego kreacja dość dobrze ukazuje jak niewiele pozostaje z człowieka, gdy sprowadzi się jego życie do podstawowych potrzeb fizjologicznych. Obrazu dopełniają również postaci drugoplanowe, zostały one co prawda nakreślone dość pobieżnie, ale to wystarczy byśmy wyłonili spośród nich swoich ulubieńców.

Kreślona piórem Marcina Strzyżewskiego wizja postapokalipsy podana została w sposób lekki. Duża w tym być może zasługa jego profesji. Czytanie urozmaicają również wstawki stylizowane na artykuły prasowe oraz maile. Wszystko to sprawia, że „Transmisja" spodoba się nie tylko fanom gatunku, ale i miłośnikom powieści przygodowych. Świetna propozycja na letnie wieczory i dalekie podróże

Wikingowie to bardzo popularny w ostatnich czasach temat. Pojawia się coraz więcej książek i filmów, dlatego gdy w moje ręce trafiła książka z Wydawnictwa Akurat i pióra Radosława Lewandowskiego "Wikingowie - wilcze dziedzictwo" zastanawiałem się, o czym ona będzie. Na szczęście już pierwsze stronice utwierdziły mnie w przekonaniu, że był to dobry wybór. Bardzo prosty, a zarazem barwny język sprawia, że czytelnik całkowicie wpada w wir wydarzeń.

Akcja rozgrywa się w X wieku n.e. kiedy to na Półwyspie skandynawskim cyklicznie dochodzi do konfliktów zbrojnych o supremacje pomiędzy Norwegami, Szwedami i Duńczykami. Główny bohater Asgot Czerwona Tarcza zostaje wysłany z poselstwem przez króla Szwecji Eryka Zwycięzcę o z prośbą wsparcie w wojnie z Danią. Celem misji jest siedziba największego Jarla Norwegów Hakona Benlosa. Po burzliwej wyprawie, którą opłacono wieloma stratami osiągnięto cel i Asgot wraz z synem Oddim rozpoczęli  pertraktacje, które do pewnego momentu toczyły się pomyślnie. Jednak za murami grodu Hakona wydarzyło się coś, co na zawsze miało zmienić układ sił na półwyspie, jak również los Asgota.

Hakon przedstawia posłom kontrofertę, która ma ochronić ich od niechybnej śmierci. Przebiegły wódz Norwegów postanowił wesprzeć Asgota swoim wojskiem i ruszyć na Eryka, a po wygranej bitwie ustanowić Czerwoną Tarczę prawowitym wodzem Szwedów. Pierwszym celem miało być miasto portowe Birka, które stanowiło klucz i zarazem bramę w dalszej kampanii. To właśnie pod murami i na ulicach miasta rozgrywa się dramatyczna bratobójcza bitwa. Kilka dni oblężenia i najazdów zarówno lądem jak i od morza sprawia, że miasto upada. Jednak pozostający przy życiu obrońcy dzięki doświadczeniu i hartowi ducha zadali najeźdźcom spore straty, co pozwoliło odłożyć w czasie klęskę. Do tego wszystkiego fortel Eryka doprowadził do sytuacji, w której upadek Birki można było przekuć w zwycięstwo.

Co było w następnych dniach po bitwie, jak rozwinęła się kampania Asgota? Tego musicie dowiedzieć się sami, ale zaręczam - nie będziecie się nudzić. Cała książka napisana jest prostym językiem, ale tak magicznym, który czytelnikowi pozwala poczuć klimat tamtych czasów. Bardzo dokładnie i z krwawą precyzją opisana bitwa pokazuje temperament, wierzenia ludzi północy, jak również rozwój ich cywilizacji. Jeśli do tego wszystkiego dołożymy zwroty akcji i wątki miłosne, to otrzymujemy książkę, która usatysfakcjonuje każdego, zarówno miłośnika historii, fantastyki, jak i po prostu dobrej literatury.

Muszę przyznać, że duet, który wydał Wikingów, czyli Wydawnictwo Akurat i autor R. Lewandowski stworzyli książkę, którą odkłada się na półkę z żalem, że już została przeczytana. Z drugiej strony można się tylko cieszyć, że jest to pierwsza część serii, a to z pewnością gwarantuje emocje i dobre chwile z książką.

Jesienna republika

marzec 27, 2016

Wielkie wojny bogów i równie widowiskowe starcia małych ludzi. Miłość, krew i proch - Trylogia Magów Prochowych nareszcie doczekała się zwieńczenia wydanego w polskim przekładzie przez Fabrykę Słów.

Akcja najnowszego tomu kontynuuje w zasadzie bezpośrednio wydarzenia, na których zakończyła się "Krwawa kampania". Ponownie przyjdzie nam spotkać doskonale znane z poprzednich odsłon serii postaci, mowa między innymi o Tamasie, Adamancie i Tanielu. To właśnie z perspektywy tych bohaterów będziemy najczęściej śledzić otaczający nas świat. Świat, który co warto dodać, nadal jest tak samo wciągający i nieprzewidywalny. Spodziewajcie się niespodziewanych zwrotów akcji i przedziwnego splatania się losów bohaterów. Wszystko to sprawia, że książkę czyta się szybko, kolejne strony uciekają nam spod palców, choć mamy smutną świadomość pustki, która pozostanie nam po tym, jak skończymy ją czytać.

"Jesienna republika", to chyba tom z największą ilością starć w historii trylogii, trudno nazwać je jednak nudnymi. Pomimo dość dokładnych opisów, zaprezentowane wydarzenia przedstawione zostały dynamiczne. Interakcje pomiędzy bohaterami pierwszo i drugoplanowymi są różnorodne, nie zabrakło romansów, kłótni i poświęcenia, dzięki czemu bohaterowie nabierają ludzkich rysów i daleko im do papierowych. Marszałek Polny Tamas raz jeszcze spróbuje poprowadzić wojska adriańskie ku zwycięstwu. Pomimo zdrady przyjaciół i kurczącej się przewagi. Taniel postara się dołączyć do ojca, choć w pierwszej kolejności będzie musiał uratować siebie i Ka-poel. Nie zabraknie również detektywa Adamata, który nieraz zaskoczy nas zdolnościami swojego umysłu. Jedno jest pewne, łatwo nie będzie. Świat, w którym przyszło żyć naszym bohaterom jest bowiem pełen intryg, magii i śmierci czającej się tuż za rogiem. Granice pomiędzy dobrem i złem trudno natomiast niekiedy skutecznie wyznaczyć. W takiej rzeczywistości nasi bohaterowie spróbują przetrwać i może dzięki temu stać się lepszymi.

Podobnie, jak w poprzednich tomach i tym razem wątki poszczególnych postaci będą się ze sobą splatały. Każdy z kolejnych rozdziałów przenosi nas zazwyczaj w inne miejsce, w którym akurat znajduje się dany bohater. Zabieg ten może denerwować, ponieważ bardzo często przeniesiemy się podczas kluczowego momentu. Niemniej pozwala to niejednokrotnie na śledzenie akcji z wielu punktów widzenia, zmusza nas także do jeszcze szybszego czytania. Istotny element tej książki stanowi oczywiście magia oraz potencjalność tego świata, w którym wiele może się zdarzyć. Brian McClellan miał nie tylko ciekawy pomysł, ale i udało mu się go przekuć w dobre wykonanie. Zaprezentowany świat i bohaterowie nie pozwalają nam się oderwać na dłużej od książki. Jeśli w jakikolwiek sposób odstraszyły Was gabaryty tego tytułu, to zapewniam, że obszerność tej książki jest jedną z jej zalet. Każdemu kto ceni sobie fantasy z wyrazistymi bohaterami i wartką akcję polecam "Trylogię Magów Prochowych" oraz wieńczącą ją we wspaniałym stylu "Jesienną republikę".

Na skraju nocy

marzec 10, 2016

Jak wiele z nas zmaga się z tzw. „demonami przeszłości"? Skrzętnie ukrywa sekrety, które niszczą od środka, a jednocześnie wyjawienie je komuś budzi w nas wręcz paraliżujący strach? Tajemnice, które gdyby wyszły na światło dzienne, całkowicie zmieniłyby naszą rzeczywistość? Pewnie dziewięć na dziesięć osób zmaga się podobnymi chochlikami czy popełnionymi niegdyś błędami. Być może nie są one tak mroczne, jak te, z którymi zmagają się bohaterowie powieści Pawła Jaszczuka, lecz psychicznie potrafią wykańczać nas w ten sam sposób. Co więc skrywa przeszłość mieszkańców kamienicy z „Na skraju nocy"? Czy uda im się zmierzyć z wydarzeniami, które miały miejsce wiele lat temu?

Okładka powieści przywodzi mi na myśl... „Teksańską masakrę piłą mechaniczną". Obraz domu stojącego samotnie wśród uschniętych traw – zapuszczony, stary, zaniedbany. Nad nim kłębią się czarne chmury i latające klucze ptaków. Taki projekt ewidentnie budzi niepokój, jednak nie ma dla mnie zbyt wiele wspólnego z wyobrażeniem domu, który opisany został w powieści.

Joanna, młoda dziewczyna po dramatycznych przejściach, trafia do starego domu na peryferiach miasta. Wynajmuje tam pokój, aby uciec od własnej przeszłości. Szybko także znajduje w nim pracę  - właścicielka mieszkania wymaga specjalistycznej opieki, więc decyduje się nią zająć. Po jakimś czasie odkrywa, że lokatorzy domu skrywają jeszcze gorsze sekrety niż ona sama. Co stało się przed laty z pewną dziewczyną? Czy została porwana, uprowadzona czy zamordowana? Czy Joanna odkryje ich tajemnicę?

Najnowsza powieść Pawła Jaszczuka to psychologiczny thriller, który charakteryzuje wręcz klaustrofobiczna atmosfera zamknięcia. Akcja powieści dzieje się właściwie w jednym budynku, z określoną liczbą bohaterów, czyli jego mieszkańców. Jeśli chodzi o sprawę gatunku to najważniejsze nie są tutaj wydarzenia (jak to zwykle w thrillerze bywa), które rozgrywają się pomiędzy bohaterami, lecz to co dzieje się w dialogach oraz w ich własnych głowach. Jednak pomimo, że od początku autor stara się budować napięcie, niestety, nie udaje się go utrzymać aż do ostatnich stron powieści.

Ze stron „Na skraju nocy" wybija się atmosfera dziwaczności. Cały klimat został zbudowany na zasadzie osobliwości – osobliwi są bohaterowie, osobliwe miejsce, osobliwe sekrety, osobliwy sposób opowiadania historii. Jednak w tej otoczce pewnego ekscentryzmu znajduje się coś niezwykle demonicznego, mrocznego, co wydaje mi się największym atutem powieści Jaszczuka. Ten stary dom wydaje się, jakby istniał nigdzie, a nie gdzieś, jak głosi hasło w opisie – „na peryferiach miasta". Można odnieść wrażenie, że miasto nie istnieje, inna rzeczywistość nie istnieje, istnieje tylko i wyłącznie budynek i jego mieszkańcy.

Bohaterowie zdecydowanie nie należą do tych z gatunku „sympatycznych" czy „lubię ich od pierwszego spotkania". Wręcz przeciwnie – zniechęcają do siebie na każdym kroku, nawet, gdy wiemy, że nie mają za sobą dobrych wspomnień, że byli krzywdzeni przez innych, że los nie potraktował ich łaskawie. Nawet Joanna czy pani Blanka sprawiają wrażenie, jakby okłamywały wszystkich wokół – w tym same siebie. Każdy tutaj zmaga się z własnymi problemami i z własną częścią tajemnicy, którą pielęgnuje w sobie od lat.

Polski pisarz tworzy sporo sugestywnych opisów wnętrz oraz stanów emocjonalnych bohaterów. Wychodzi mu to niezwykle realistycznie i plastycznie, tym bardziej, że zdecydował się na umieszczenie również monologów Pani Ptasznik – które oscylują wokół wspomnień oraz jej bieżących problemów. Język powieści ani nie zaskakuje, ani nie rozczarowuje – nie odnalazłam błędów językowych, a używanie niekiedy bardzo krótkich zdań lub ich równoważników powodowało, że bardzo łatwo się tę historię przyswajało.

Pomimo, że jako thriller „Na skraju nocy" nie sprawdza się zbyt dobrze i nie zaskakuje napięciem czy rodzajem opisanych wydarzeń, nadrabia przede wszystkim niebanalną atmosferą. Zabrakło mi szerszego wyjaśnienia niektórych ze spraw, wątków, a samo zakończenie nieco mnie rozczarowało. Jednak muszę oddać Pawłowi Jaszczukowi, że wniknięcie w umysły stworzonych przez niego bohaterów naprawdę mu się udało. Polecam więc jego najnowszą powieść nie tyle fanom thrillerów, co fanom psychologii, którzy są gotowi zaakceptować fakt, że nie prawdopodobnie nie polubią żadnej z postaci powieści.

Winter

lipiec 03, 2012

Londyn – tajemnicze miasto wiecznie skąpane w deszczu i oparach mgły snujących się po wąskich, brukowanych uliczkach. To właśnie w tych ciemnych uliczkach Londynu z siłami zła walczyli bohaterowie „Mechanicznego anioła" C. Clare, to w tym mieście zamienili się rolami chłopcy z powieści M. Twaina „Książę i żebrak". To także tutaj pojawiała się niebieska budka Doktora Who, która była statkiem kosmicznym. Właśnie pod Londynem znajduje się kraina znana czytelnikom i fanom powieści Gaimana pod tytułem „Nigdziebądź". Nie zapominajmy o tym, że w stolicy Anglii znajduje się także słynny peron 9 i ¾ na stacji King's Cross, z którego co roku, pierwszego września odjeżdża pociąg do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Tak, Londyn to magiczne i cudowne miasto pełne niezwykłych stworzeń i niesamowitych postaci, które możecie znaleźć na kartach powieści, ale czy spodziewaliście się spotkać w tym tajemniczym, mglistym mieście nastolatkę o przepięknych srebrnych oczach noszącą w sobie Moc? Moc, która może ją zniszczyć? Nie? Ja tym bardziej, a jednak Londyn to także dom srebrnookiej Winter Starr, bohaterki debiutanckiej powieści Asi Greenhorn.

Winter Blackwood Starr to szesnastoletnia sierota mieszkająca razem z babcią w jednej z najcudowniejszych stolic świata – Londynie. Dziewczyna ma tutaj wszystko, czego potrzebuje nastolatka w jej wieku: kochającą babcię, znośną szkołę, cudownych przyjaciół i zespół grający metal. Spokojne i wolne od zmartwień życie nastoletniej Winter dobiega końca, gdy babcia dziewczyny nagle zapada w śpiączkę. Dla bohaterki to cios prosto w serce. Bardzo chce czuwać przy najbliższej jej osobie, jednak opieka społeczna jest zmuszona wysłać szesnastolatkę do tymczasowej rodziny zastępczej. „Szczęśliwcami" staje się pięcioosobowa rodzina Chiplinów. Winter niechętnie porzuca ukochane życie w Londynie i przeprowadza się do zabitego dechami miasteczka w Walii – Cae Mefus. Według sądu i opieki społecznej te tymczasowe przenosiny do nudnej i jednocześnie bezpiecznej miejscowości mają wyjść dziewczynie na dobre i sprawić, że nowa szkoła oraz nowi znajomi odciągną młodą Starr od rozmyślań o chorej babci. Winter nie jest zachwycona tym rozwiązaniem, ale nowa rodzina wcale nie jest taka zła. Główna bohaterka zaprzyjaźnia się z najstarszym z trójki rodzeństwa – uroczym i ironicznym Gareth'em, który nie może oderwać od niej wzroku. Sprawy się komplikują, kiedy Winter idzie do nowej szkoły i tam zderza się (dosłownie) z niesamowicie pociągającym i przystojnym Rhysem o tajemniczych, czerwonych oczach. Jest on przewodniczącym zgromadzenia Nyksów – uprzywilejowanej grupy uczniów szkoły Świętego Dawida, którzy ukrywają przed światem pewną mroczną tajemnicę. Jak to w takich powieściach bywa oboje zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Pociągają się wzajemnie, a ich uczucie sprawia obojgu niewypowiedziany ból.

Niestety sielanka nie trwa długo i w spokojnym dotąd miasteczkiem wstrząsa seria tajemniczych ataków na młodzież szkolną. To jednak nie koniec szokujących niespodzianek, które skrywa niewielka mieścina. Starr nieoczekiwanie odkrywa straszną tajemnicę, która wywraca (po raz kolejny) jej życie do góry nogami. Dziewczyna poznaje nieznany jej dotąd świat, a co za tym idzie zostaje uwikłana w lepką sieć intryg i kłamstw tkaną przez członków Familii. Jak sobie poradzi z przytłaczającą prawdą o sobie i czy kapryśny los oraz rygorystyczny Pakt pozwolą jej związać się z przepięknym Rhysem? Tego wszystkiego i jeszcze więcej dowiecie się, gdy sięgniecie po „Winter".

Tak naprawdę po powieści Greenhorn spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Sądziłam, że będzie to porywająca powieść o niebezpieczeństwach, nieprzewidywalnych tajemnicach i akcji zapierającej dech w piersiach, a w roli głównej bohaterki zobaczę silną i pewną siebie gotkę. Niestety, zamiast tego wszystkiego dostałam przewidywalny, ciężki romans paranormalny rozciągnięty do ponad czterystu stron i zbudowany na znanym schemacie, na którym opierają się wszystkie romanse tego gatunku.

Akcja książki, która z początku płynie wartkim nurtem z czasem zaczyna zwalniać tak, jakby ktoś zbudował na niej serię tam. Owe tamy to wieczne wprowadzanie nowych wątków i intryg, które zamiast urozmaicać lekturę i intrygować czytelnika po prostu go nużą i intensywnie męczą. Autorka zwyczajnie zasypuje swojego odbiorcę mnóstwem zagadek, emocji i zdrad, a co za tym idzie czytelnik zaczyna się po prostu topić w tej gęstej atmosferze, którą przesycona jest „Winter".

Bohaterowie to jak dla mnie to zwykła kalka postaci z innych romansów paranormalnych, które w swoim życiu zdążyłam przeczytać. Winter, która w moich wyobrażeniach miała być pewną siebie gotką okazała się zwykłą, przeciętną i nudną nastolatką. Jest to dziewczyna irytująca i niezdarna. Przypomina mi trochę Bellę z cyklu „Zmierzch" z tą różnicą, że panna Swan nie uciekała z domu i nie upijała się z przyjaciółmi tylko dlatego, że było jej źle i nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Takie dziewczyny jednak mają zawsze powodzenie u mężczyzn. Panienka Starr także. Nagle staje się obiektem westchnień syna swoich zastępczych rodziców oraz tajemniczego przywódcy zgrupowania czarujących, przystojnych Nyksów.

„Winter" to książka z tych lekko przekombinowanych, napisanych stylem kunsztownym, ale nużącym i przeładowanym informacjami. Ilość stron i króciutkich rozdziałów przeraża, a bohaterowie są męcząco idealni co może przyprawić czytelnika o kompleksy.

„Winter" to prawdopodobnie pierwsza część jednej z paranormalnych serii, których końca nie widać przez kolejne dwa tomy. Może druga część okaże się ciekawsza od wprowadzającej pierwszej? Muszę uzbroić się w cierpliwość i poczekać, bo mimo iż pierwsza część mnie nie porwała, to jednak jak na debiut „Winter" nie jest zła i wierzę, że drugi tom przygód panny Starr będzie wart zarwania nocy. Komu polecam debiut Greenhorn? Wszystkim, którzy w powieściach paranormalnych lubią wielowątkową fabułę, soczyste i banalne opisy ludzkich emocji, idealnych pod względem wyglądu bohaterów oraz wampiry, które nie błyszczą w słońcu.

Eve

maj 31, 2012

„Eve" to pozycja, na którą czekałam bardzo długo – odkąd tylko pojawiła się w wydawniczych planach i jeszcze nigdzie nie było nawet jej zapowiedzi. Angielskie recenzje książki skusiły mnie niezwykle. Jest to więc powieść, po którą sięgnęłam, mając naprawdę duże oczekiwania.

Świat opanowała zaraza, która wymordowała 98% populacji, a szczepionka, która miała pomóc, jedynie pogorszyła sprawę. Teraz, by na powrót zasiedlić Ziemię, król Nowej Ameryki, stworzył specjalne szkoły dla dziewcząt, które po ukończeniu osiemnastego roku życia, miały za zadanie rodzić dzieci. Początkowo było wiele chętnych ochotniczek, ale później okazało się, że mnogie ciąże niosą ze sobą przeróżne powikłania i od tej pory dziewczęta są oszukiwane. Sądzą, że szkoli się je jako elitę Nowej Ameryki. Kiedy najlepsza uczennica, Eve, dowiaduje się strasznej prawdy, ucieka z takiej placówki pod osłoną nocy. Na swojej drodze spotyka byłą szkolną rywalkę, Arden, oraz chłopaka, Caleba, który wbrew temu, czego uczyła się w szkole, postanowił jej bezinteresownie pomóc, na dodatek narażając własne życie.

Książka jest ciekawa i napisana lekkim piórem, ale nie mogę się wyzbyć wrażenia, że to pozycja „jedna z wielu". Właściwie nie wnosi nic nowego do świata literatury, a obóz sierot do którego trafia główna bohaterka, jest niemalże żywcem zaczerpnięty z przygód „Piotrusia Pana". Z początku interesującą postacią wydał mi się ich przywódca, Leif, ale później autorka w bardzo sprytny sposób go spłyciła. Caleb niestety wcale nie jest interesujący. To postać przypominająca błędnego rycerza. Bohater postępujący przewidywalnie i niemalże bez skazy. Natomiast sama Eve wydaje się być po prostu niekonsekwentna. Z jednej strony to mała, zabłąkana dziewczynka, a z drugiej uparta, zadziorna kobieta. W każdym razie której maski by nie przywdziała, to postępuje głupio i nierozważnie. Sądzę, że psychologicznie można by tę postać jakoś wytłumaczyć, ale zwyczajnie nie potrafiłam darzyć jej dużą sympatią.

Stworzony przez Annę Carey świat jest miejscem wartym odwiedzenia. Pokryte pleśnią, rozsypujące się domy, opuszczone ludzkie osiedla. Farmy sędziwych ludzi, które są ostoją dla sierot i zaszyfrowana komunikacja radiowa są zdecydowanie w tej historii godne uwagi. Miasto na pustyni również intryguje, choć kompletnie nie ma sensu i racji bytu – aczkolwiek na ten temat nie będę więcej marudziła, ponieważ „Eve" to w końcu pierwsza część trylogii i może wszystko się później jakoś wyjaśni. Natomiast zupełnie nierealne fragmenty również się pojawiały. Bardzo żal mi było klaczy Caleba, która nie tylko woziła na swoim grzbiecie trzy osoby, ale (o zgrozo!) galopowała z nimi. Sądzę, że w realnym świecie szybko skończyłoby się to urazem kręgosłupa biednego konia (nawet gdyby się tam wszyscy pomieścili i jakoś utrzymali).

„Eve" to kolejna pozycja, która stanowi dla mnie istny paradoks. Z jednej strony nie żałuję przeczytania tej książki i jeżeli będę miała taką możliwość, to chętnie sięgnę po kolejne części, ale z drugiej, nie lubię różnego typu błędów merytorycznych, bo nawet fikcja powinna moim zdaniem zachowywać jako taką logikę. Nagrodą dla wytrwałego czytelnika z pewnością będą pocieszni, mali chłopcy (w tym jeden w spódniczce baleriny). Humor momentami się autorce naprawdę udał.

Na powieści niestety zawiodłam się srodze, ale to czy jest warta przeczytania, każdy powinien ocenić sam. Książka ma wiele wad, ale nie brakuje jej również zalet. Chociażby lekkość stylu Anny Carey jest zdecydowanym plusem. Podobno dobry pisarz potrafi stworzyć dzieło z byle czego i tutaj moim zdaniem to się sprawdza. Przy dość banalnej i naciąganej, a jednocześnie na siłę tragicznej, fabule powieść czyta się naprawdę rewelacyjnie – szybko i bez odrywania się od książki. Jeżeli od treści oczekujesz jedynie rozrywki, to „Eve" jest właśnie dla Ciebie.

Gniew Meleghorna

maj 21, 2010

Opowieści z Borgaanu "Gniew Meleghorna" – to drugi tom opowiadać napisanych przez Darkaraghel'a. Nie przybliżę Wam świata przedstawionego w tym utworze – musicie poznać go sami, postaram się jednak w kilku zdaniach zachęcić Was do tego.

Muszę przyznać, że choć odrobinę przeszkadzała mi  nieznajomość pierwszego tomu opowiadań, to czytało się nad wyraz dobrze.  Opowieści łączą się ze sobą opowiadając nam  historie, dziejące się na różnych „płaszczyznach" świata Borgaanu. Mamy tu do czynienia z Bogami i Herosami, ale także i ludźmi, których losy krzyżują się ze sobą i wpływają na siebie nawzajem, czasami w zupełnie niespodziewany sposób. Całość pisana jest przystępnym i momentami dość mocnym językiem, który pozwala na przyjemne pochłanianie lektury, jednocześnie akcentując nastroje bohaterów. Na uwagę zasługują naprawdę dobre opisy – zarówno świata jaki i wydarzeń –opis bitwy pomiędzy „dobrem" a „złem" w opowiadaniu „bez przebaczenia" przyprawia o dreszczyk, to naprawdę kawał dobrej roboty w wykonaniu autora. Wszystkie te elementy stapia się w dość mrocznym klimacie fantasy.

Nie będę opisywał poszczególnych historii – nie chcę Wam, Czytelnikom, psuć naprawdę niezłej zabawy. Pozwolę sobie tylko na jedno, o czym wiedzą już zapewne czytelnicy pierwszego tomu, – jestem niemalże pewien, że każde z opowiadań zakończy się zupełnie inaczej niż przypuszczaliście.

Całość niewątpliwie dostarczy Wam przyjemnej rozrywki, myślę, że skłoni również do kilku przemyśleń nad istotą rzeczy i świata – jak każda dobra lektura, po zakończeniu której oprócz uśmiechu na twarzy pozostaje kilka pytań, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć.

Listy lorda Bathursta

marzec 29, 2013

Marcin Mortka to znane nazwisko na polskiej scenie fantastycznej. Głownie jednak kojarzy się z fantastyką historyczną ("Miecz i kwiaty", "Ragnarok 1940"), a niektórym ewentualnie z horrorem ("Miasteczko Nonstead"). Tym razem powrócił do czasów, gdy tłumaczył powieści marynistyczne Patricka O'Briana i klimatów, których zaczątki czuć było już w "Karaibskiej Krucjacie" - fantastyce z piratami w roli głównej. I trzeba przyznać, że naprawdę dobrze mu to wyszło.

Peter Doggs to niezrównany żeglarz, ale i człowiek, który szybciej mówi niż myśli, a przy tym jest niesamowicie uparty i niechętny do słuchania innych. Ze względu na te cechy, spotykamy go po raz pierwszy, gdy właśnie zostaje zabity. Tak naprawdę przed śmiercią ratuje go Lord Bathurst, który upatruje w Doggsie człowieka idealnego do tajnej, niebezpiecznej misji na morzu. Na wszelki wypadek, roztacza "opiekę" nad jego córką i w zależności od uległości jej ojca, znajduje jej odpowiedniego kandydata na męża. Tak zaczyna się przygoda Petera, który wcale nie chce jej przeżyć. Do przodu gnają go tylko listy Barhursta, dostarczane przez jego szpiclów na statku, troska o córkę oraz ciekawość prawdziwych zamiarów lorda.

Czytelnik poznaje wszystkie zawiłości intrygi razem z Doggsem - czy to z listów, czy jego własnych rozmyślań. A fabułę Mortka wymyślił naprawdę złożoną. Sporadycznie tylko opuszczamy pokład okrętu, którego nazwa zmienia się jak w kalejdoskopie. XVII-wieczne oceany były wysoce niebezpiecznym miejscem, po którym żeglowali korsarze i wrogie floty. Możecie być pewni, że okazji do wystrzelenia armat nie zabraknie, czy to przeciwko piratom, Francuzom, czy nawet... swoim. Ukryte zamiary Lorda zaprowadzą naszych bohaterów do Indonezji, lecz droga nie będzie usłana różami.

W większości pozyskani przez szantaże, przedstawiciele Bathursta, pilnują, by kapitan wykonywał swoje polecenia, ale jednocześnie stanowią słabe ogniwo, o czym ten dobrze wie. Doggs to tak naprawdę łotr jakich mało. Przed osiągnięciem celu nie cofnie się przed niczym: będzie rabować, zabijać, krzywoprzysięgać. Paradoksalnie jednak wzbudza sympatię czytelnika, szczególnie, że znamy jego motywację. Dlatego potrafimy zrozumieć środki, których używa do osiągnięcia celu. Jako postać osadzona wśród innych łajdaków, stanowi wśród nich najjaśniejszy punkt, jawiący się nam najwyraźniej, a do tego obdarzony jest niesamowitą inteligencją, która pozwoliła mu zajść tak daleko. Z lordem Bathurstem prowadzi swoistą wojnę na umysły - próbuje poznać plany Anglika i pokrzyżować je, zanim skończy mu się czas. Możemy się tylko domyślać, kto wygra w tym starciu, bo wcale nie jest to oczywiste.

Jedno trzeba Mortce przyznać - potrafi pisać nieziemsko i lata tłumaczenia książek O'Briana z pewnością wyszły mu tylko na dobre. Nieskończone lektury leksykonów marynistycznych się opłaciły, a ta wiedza pozwoliła napisać mu jego własną powieść w klimatach stricte żeglarskich. Fani fantastyki mogą się poczuć rozczarowani, bo poza manipulacją faktami historycznymi, nie znajdą tu elementów nadnaturalnych. Mimo to, dla mnie, osoby nieobeznanej i nieoczytanej w tych tematach, lektura była samą przyjemnością, a nastrój i plastyczne opisy wynagradzają w pełni te braki. Z łatwością przeniosłam się na pokład "Menelausa", wczułam się w klimat, brałam udział w intrygach i emocjonujących bitwach morskich. Na kartach powieści pisarz wykreował wiele wiarygodnych postaci, osadził je na bojowych okrętach Royal Navy, wysłał w daleką podróż do Indii, a przy tym zaplątał w intrygę lorda Bathursta.

Marcin Mortka zawładnął moim sercem. Ma niesamowicie lekkie pióro, świetne pomysły i barwny język, co w "Listach Lorda Bathursta" złożyło się na niesamowitą powieść. Jeśli nigdy nie kręciły was klimaty marynistyczne, nie bójcie się sięgnąć, a może w wykonaniu tego autora pokochacie je tak jak ja. Otwarte zakończenie stanowi dla autora furtkę, z której, jak sam powiedział na ubiegłorocznym Polconie, bardzo chętnie skorzysta. Czyżby szykował się nam drugi O'Brian? Jestem za!

Larista

czerwiec 05, 2013

„Dwa serca, jedno bicie, niech mnie odnajdzie miłość na całe życie"*

Dość często, choć się do tego nie przyznajemy, skrycie marzymy o miłości. Tej jedynej i na całe życie. Świadomie lub nie robimy wszystko by odnaleźć swoją drugą połówkę. Jesteśmy gotowi nawet uwierzyć w czary i wymówić magiczne zaklęcie, za pomocą którego w naszym życiu pojawi się ten wymarzony. Przeznaczenie, a może zwykły przypadek losu sprawiają, że czasem to czego tak bardzo pragniemy, spełnia się, ale jak to w życiu bywa, trzeba trochę się natrudzić, by być z ukochanym, oczywiście jeśli tak jest nam pisane...

Larista świętuje właśnie osiemnaste urodziny, mieszka w małej wiosce, uczęszcza do liceum i ma jedno marzenie - pragnie się zakochać, a dokładniej mówiąc, marzy o wielkiej miłości. Gdy w dniu urodzin wracając ze szkolnej imprezy spotyka tajemniczego nieznajomego chłopaka, którego widziała w swoim śnie, w dość dziwnej i strasznej sytuacji, nie podejrzewa nawet, jak bardzo jej życie ulegnie zmianie. Najpierw pojawia się Gabriel, bo tak ma na imię tajemniczy chłopak, który coraz bardziej ją intryguje, a i ona nie jest mu obojętna, a potem Daniel, o zapachu cedrowego drzewa, równie pociągający jak i niebezpieczny. Jak zakończy się znajomość Laristy z tymi dwoma chłopakami? Co takiego ukrywa Gabriel i co łączy go z Danielem? Czy rodząca się więź miedzy dziewczyną a chłopakiem będzie na tyle silna, by przetrwać nadchodzące kłopoty?

Książki z gatunku paranormal romance są z reguły pisane na jedno kopyto i naprawdę rzadko wyróżniają się czymś szczególnym. Już od dłuższego czasu przestałam poszukiwać w nich czegoś nowego, a zaczęłam zwracać uwagę na to, jak autor przedstawia historię. Bo okazuje się, że w tym tkwi ich siła, w tym jak dana powieść zostanie opisana. Jak więc było z „Laristą"?

Cóż, nie grzeszy ta książka niczym nowym w tym gatunku. Bo wszystko co się w niej znajduje spotkałam nie raz i nie dwa w innych powieściach tego typu. Ten Jedyny jest zabójczo przystojny, bogaty i aż kipi pewnością siebie. Jest oczywiście również ten zły, który kiedyś zbłądził, a teraz stoi po złej stronie i broi. Ona to szara myszka, ale o dziwo strasznie uparta, dąży do tego, co uważa za właściwe. Troszeczkę znajome, prawda? No ale, żeby nie było, że książka jest taka zła, muszę wspomnieć o tym, że Melissa Darwood zaskoczyła mnie tym, kim byli Gabriel i Daniel - dla mnie to było coś nowego i bardzo ciekawego. Ich historia została przedstawiona w skrócie, ale zawierała tyle informacji, by zaspokoić moją ciekawość i na tyle, by nie czuć zawodu. Była przedstawiona krótko, ale rzetelnie i nie wydawała się wzięta z powietrza, co uważam za duży plus. Fabuła, choć przewidywalna od początku okazała się bardzo dobra, miejscami nawet zaskakująca. Akcja toczy się miarowo, ale z każdą kolejną stroną wydawała się bardziej dynamiczna.

Choć bohaterowie nie prezentują sobą niczego nowego, są przedstawieni wyraziście i bardzo realnie. Z miejsca polubiłam Laristę, ma bowiem ona w sobie coś takiego, co przyciąga do niej i nie da się jej nie lubić. Co do Gabriela i Daniela od razu można rozpoznać, który z nich jest tym złym. Szkoda tylko, że autorka skupiła się bardziej na tym trójkącie, a resztę postaci stworzyła z mniejszym poświęceniem. Nie są to puste lale, ale też nie zapadają w pamięci na dłużej. Ot, są, bo muszą być. Jest dobrze, ale mogło by być o wiele lepiej.

Denerwujące jest dla mnie to, że zarówno nazwisko autorki, jak i imię głównej bohaterki dają sprzeczne informacje. Dopóki nie zagłębiłam się w powieść, nawet przez chwilę nie podejrzewałam, że jest to dzieło polskiej pisarki. Zabrakło informacji o tym, że to polska powieść i pisana jest pod pseudonimem. Jakoś tak dziwnie mi było i początkowo nie mogłam się przestawić, że się tak wyrażę. Wiem jedno, jako potencjalny odbiorca lubię wiedzieć, co nabywam i ten mały mankament jest krzywdzący dla powieści. Nie powinno tak być.

Tak, historia ma dużo niedociągnięć. Tak, można wymieniać i wymieniać podobieństwa do innych publikacji. Ale z drugiej strony czytając ją zapomniałam o otaczającym mnie świecie, czekających na mnie obowiązkach i przykrych sprawach. Całkowicie zatraciłam się w historii Laristy, która jest banalna, ale zarazem słodka i upragniona. Mam na myśli to, że marzymy o takiej historii i fajnie jest od czasu do czasu, o tym poczytać i choć przez chwile przeżywać wszystko wraz z bohaterami. A na brak emocji i wrażeń nie mogę narzekać, działo się wiele i ciekawie. Wątek uczuciowy, jak przystało na paranormal romance, był bardzo rozbudowany, ale mnie nie irytował, co było dla mnie miłą odmianą. Pozytywnym zaskoczeniem były sceny łóżkowe, które okazały się dużo ciekawsze niż w niektórych erotykach, które czytałam. Opisane z wyczuciem, a zarazem lekką pikanterią. Do tego doszedł wątek Guardianów i Tentatorów, który dużo daje powieści. Możliwe, że oceniam ją tak wysoko, bo akurat potrzebowałam takiej lekkiej, niezobowiązującej powieści. Według mnie spełniła się ona idealnie jako odskocznia od rzeczywistości. Styl pisania Darwood jest typowo młodzieżowy, ale nie jest denerwujący, umilił mi tylko czytanie. Ostatnie zdanie daje nadzieję na kontynuację, ale czy takowa powstanie?

Książka ta jest powieścią jakich wiele na rynku wydawniczym. Traktuje ona o miłości, poświęceniu, akceptacji i przyjaźni. Zbiera różne opinie i nie wszystkim może się podobać, ale moim zdaniem jest dobra jako odskocznia od publikacji poważnych lub tych z dreszczykiem. Ważne, by nie oczekiwać po niej zbyt wiele, a się nie rozczarujecie. Mnie Melissa Darwood przekonała do swojej twórczości, ale miło by było gdyby popracowała trochę nad swoim indywidualnym stylem.

*str. 15

Furie

marzec 20, 2012

Furie to boginie zemsty, które powstały z krwi Uranosa. Utożsamiane są z greckimi eryniami. Ich cel jest zawsze ten sam – siać zamieszanie i chaos. Tutaj, w powieści Elizabeth Miles, pojawiają się pod postacią trzech uroczych dziewczyn – Ty, Ali i Meg. Tylko dlaczego są teraz w Ascenstion? Mają jakąś misję czy może po prostu liczą na dobrą zabawę...?

Pierwszą bohaterką książki jest dziewczyna. Emily Winters to dobra uczennica, a do tego osoba lubiana i popularna. Jej najlepsza przyjaciółka, Gabby, to szkolna gwiazda. Życie nastolatek wygląda dość typowo – przeplatają zabawę i imprezowanie z nauką do egzaminów. Em byłaby właściwie całkiem szczęśliwa, gdyby nie to, że zakochała się w chłopaku najlepszej przyjaciółki... Drugą postacią, z której punktu widzenia obserwujemy świat, jest chłopak. Chase Singer to gwiazda szkolnej drużyny. Pochodzi z biednej rodziny – wraz z matką mieszka w przyczepie na przedmieściach – ale potrafi zadbać o swój wizerunek. Ma jednak problem z dziewczynami, ponieważ owszem, lecą na niego, ale nie znalazł jeszcze takiej, która zainteresowałaby go czymkolwiek innym niż tylko wyglądem. Bohaterowie wiodą w szkole, mogłoby się wydawać, codzienne, nieodbiegające od normy, nastoletnie życie, borykając się ze zwyczajnymi problemami swojego wieku.

Jak to bywa w przypadku wielu książek, tak i tutaj, wydaje mi się, że osoba układająca opis na okładkę w ogóle powieści nie czytała. Owszem, w Ascenstion pojawiają się trzy tajemnicze dziewczyny, ale wygląda na to, że widzą je tylko Emily i Chase. Są one w fabule tą nikłą niteczką wątku fantastycznego, pojawiającą się jako domysły, przywidzenia i złe przeczucia. To również one stoją za sprawą dziwnych wypadków, które tak naprawdę wcale nie wyglądają podejrzanie i mogłyby równie dobrze wydarzyć się same. Ogólnie cała książka jest pisana przez większość czasu, jako historia w typie „high school", a nietypowe, nadnaturalne rzeczy dziać zaczynają się dopiero pod sam koniec.

Powieść napisana jest dobrze, choć przyznam, że początek zwyczajnie mnie nudził. Nie było to to, czego się spodziewałam. Liczę na to, że kolejna część będzie zawierała więcej elementów fantastycznych. Fabuła okazała się prosta, ale tajemnicza, a to mnie urzekło. Na dodatek w tej historii ludzie naprawdę umierają i to nie tylko jakieś drugoplanowe postacie, a bohaterowie, do których czytelnik zdążył się już przywiązać. Pomysły autorki zaskakują, co z pewnością jest pozytywną cechą. Opisy działają na wyobraźnie, a styl i język książki są łatwo przyswajalne. Właściwie przyczepić mogłabym się jedynie do marnej korekty, ponieważ literówek i innych błędów edytorskich w „Furiach" znaleźć można sporo. Całość liczy sobie zaledwie 239 stron, więc tom jest naprawdę cienki, dodatkowo podzielono go na dwadzieścia sześć stosunkowo krótkich rozdziałów. Mimo trzecioosobowego narratora, przeplatają się ze sobą naprzemiennie fragmenty, w których obserwujemy świat oczami Emily, z tymi z punktu widzenia Chase'a.

Elizabeth Miles odkąd skończyła studia w Bostonie, pracuje jako dziennikarka, a jej artykuły są często nagradzane. Mieszka w Portland, w stanie Maine, z chłopakiem i dwoma kotami. Zupełnie, tak jak książkowa Emily, ma najlepszą przyjaciółkę, z którą od ósmej klasy są nierozłączne. Nie znosi rano wstawać i sprzątać, uwielbia pizzę, teatr w Portland i mroźne wieczory w Maine, które jak twierdzi, są najpiękniejsze i najbardziej niesamowite. Trylogie rozpoczętą powieścią „Furie" umieściła w realiach, które doskonale zna z życia codziennego.

Książka jest całkiem fajna i ciekawie pomyślana, nie polecam jej jednak przeciwnikom powieści o amerykańskich szkołach średnich – tutaj tego wątku czytelnik zakosztuje aż w nadmiarze. Niewiele w niej fantastyki, za to sporo tajemniczości i domysłów. Przez większą część akcji poznajemy życie bohaterów, ich rozterki i drobne radości. Sądzę jednak, że tego typu powieść ma szansę się wielu osobom (zwłaszcza tym młodszym) naprawdę spodobać.