Rezultaty wyszukiwania dla: akcji
Ucieczka w dzicz
Jeżeli, drogi czytelniku, czujesz się już znudzony zwyczajnymi, powtarzającymi się wciąż od nowa schematami fantastycznych powieści to lektura przepięknej baśni Erin Hunter w diametralny sposób zmieni Twój punkt widzenia. Wciąż jeszcze można napisać coś niezwykłego i oryginalnego.
Koty z Klanu Rzeki wdarły się na teren łowiecki Klanu Pioruna, który nie jest w stanie obronić swoich ziem. Rodzi się zbyt mało wojowników i być może całemu klanowi grozi zagłada. Gwiazdy dają nadzieję. Klan może uratować tylko ogień. Co jednak z całą tą historią ma wspólnego zwyczajny, domowy kot?
Książka jest oryginalna i pomysłowa. „Ucieczka w dzicz" to w ciekawy sposób opowiedziana historia. Kocie klany z nazw i imion wojowników kojarzą się z indiańskimi plemionami. Akcja powieści toczy się wartko i chociaż fabuła bywa przewidywalna, to jednak czyta się ją z przyjemnością. Erin Hunter w świetny sposób opisała sceny walk między kotami - są żywe, realistyczne i niezwykle barwne. Całość urozmaicają: dokładna mapa oraz szczegółowe opisy poszczególnych klanów.
Gdy domowy kot o imieniu Rdzawy trafia na Klan Pioruna, postanawia zostać wojownikiem i zakosztować życia na wolności. To właśnie wtedy zaczyna się pełna niebezpieczeństw przygoda. Przyjaźń, lojalność, wspólne dobro - w dużej mierze to o nich opowiada „Ucieczka w dzicz". Mimo że bohaterami są koty, a nie ludzie, wartości pozostają niezmienne. Niektóre zwierzęta posiadają cechy prawdziwych, legendarnych bohaterów.
Mimo że powieść jest skierowana do młodszych czytelników, to spodoba się również dorosłym. Na jej podstawie mógłby powstać niezwykle barwny, pełen akcji film. Erin Hunter udało się wykreować plastyczny, tętniący życiem świat, a to nie lada sztuka. Jej bohaterowie, choć niekiedy wydają się nieco do siebie podobni, posiadają ważne, wyróżniające ich cechy i różną kolorystykę nie tylko futer, ale i charakterów. Również język i styl w którym została napisana książka nie pozostawiają wiele do życzenia. Są przyjemne, przystępne i łatwo przyswajalne. Sprawają, że czytelnik nawet się nie spostrzeże w którym momencie z pierwszej trafił na ostatnią stronę.
„Ucieczkę w dzicz" oczywiście serdecznie wszystkim polecam, a sama z niecierpliwością czekam na kolejny tom „Ogień i lód", który mam nadzieję ukaże się już niebawem. „Wojownicy" to jedna z tych baśniowych serii, które jak najbardziej warto przeczytać.
Uprowadzony
Ostatnio coraz częściej sięgam po debiuty literackie – czasem celowo, czasem przypadkiem. Niestety, te, na które natrafiłam w ostatnich tygodniach niekoniecznie spełniały moje oczekiwania, a niekiedy nawet nudziły oraz przerażały swoim poziomem. „Uprowadzony" Arkadiusza Gaczoła przerwał wreszcie złą, niefortunną passę. To dobrze skrojony, brutalny, mroczny, trzymający w napięciu kryminał, który może być początkiem interesującej kariery pisarskiej debiutanta.
Na okładce (która została zakupiona z portalu iStock) widać rozwalający się rodzinny dom z powybijanymi szybami i dziurami w dachu. Pomimo tego, że wydawać by się mogło, że powinien być opuszczony, w środku palą się światła. W oddali nie widać ulic czy innych budynków – prawdopodobnie stoi gdzieś na uboczu, w sporej odległości od pozostałych domostw. Czerwone niebo pokryte białymi smugami zwiastuje krwawą historię. Ta grafika zdecydowanie do mnie przemawia – zapowiada opowieść o domu, w którym stało się coś bardzo złego (od razu skojarzyła się mi z książką Jacka Ketchuma „Dziewczyną z sąsiedztwa").
Londyn, rok 1986. Syn jednego z magnatów finansowych znika bez śladu po koncercie Depeche Mode na Wembley. Sprawę jego odnalezienia dostaje detektyw Megan Stanford. Próbując rozwikłać zagadkę, zaczyna się zastanawiać, czy chłopaka nie spotkało coś gorszego niż tylko porwanie. W tym samym czasie psychopata zaczyna znęcać się nad swoją nową ofiarą.
Książka Arkadiusz Gaczoła jest naprawdę udanym debiutem. W trakcie lektury przywoływała we mnie skojarzenia z piórem Alex Kava'y (przez osadzenie silnej, lecz kobiecej pani detektyw jako jednej z głównych postaci), Harlana Cobena (dzięki doskonałemu połączeniu poszczególnych wątków oraz misterne zbudowanie intrygi) czy wspomnianego już wcześniej Jacka Ketchuma (przez sporą dawkę brutalności w opisach oraz ogólny bestialski klimat). Autor nie zapomina, że kryminał musi zawierać konkretne elementy, bez których można stracić uwagę czytelnika. Sama historia pobudza wyobraźnię, każe zbaczać naszym domysłom na zbyt utarte tory, aby potem zrobić zwrot akcji o 180 stopni. Zakończenie zaskakuje, rewidując wszystkie podejrzenia, których nabraliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt stron.
Polski pisarz nie zapomniał także o zagłębieniu się w psychologię sprawcy oraz o dokładnym nakreśleniu charakteru głównodowodzącej śledztwa. Poruszył również kwestię kata i ofiary oraz tego, jak może się skończyć zamiana ról w takim układzie. Jedynym, co budziło moją wątpliwość to nadmierne wyeksponowanie wątku romansowego. Rozumiem, że miało ono na celu pogłębienie rysu osobowości bohaterki kobiecej, lecz zdecydowanie poświęcono mu za dużo miejsca.
Autor postawił na mroczną atmosferę oraz plastyczne, brutalne opisy. Malując najobrzydliwsze, najbardziej chore obsesje oprawcy wnikał w detale, co niektórych czytelników, o słabszych nerwach (i żołądkach) może przyprawić o spazmy. Znakomicie przeplatał również akcję – jedną dziejącą się w domu psychopaty, opowiadającą o próbie przetrwania jednej z jego ofiar, z drugą, czyli śledzącą przebieg śledztwa oraz prywatne życie pani detektyw. Przy tym wydarzenia z obu wątków nie są zestawiane ze sobą chronologicznie – np. gdy rozdział 20 dotyczył przeżyć ofiary z 24 kwietnia, kolejny – rozdział 21 – mówił o wieczorze Megan 23 kwietnia. W taki sposób autor wymusił czujność u swojego czytelnika oraz bardziej zagmatwał kryminalną zagadkę. Klamra spajająca początek oraz koniec powieści – epilog i prolog – idealnie komentuje wydarzenia, które dotknęły bohaterów.
Arkadiusz Gaczoł w swojej krótkiej (184 strony) powieści zawarł właściwie wszystkie elementy składowe dobrego kryminału. Nie można narzekać na nudę czy niedobór napięcia, na zbyt prostą konstrukcję czy nielogiczności wynikające z fabuły. Mam nadzieję, że autor „Uprowadzonego" wyda jeszcze kolejną powieść w podobnym duchu, bo na naszym rodzimym rynku zdecydowanie brakuje tego rodzaju literatury.
"Cykl nocarski" Magdaleny Kozak od jutra w sprzedaży!
Autorem okładek do nowego wydania cyklu nocarskiego jest Dark Crayon. Znany niektórym jako Piotrek Cieśliński. Fantastyczny artysta grafik, który zdobi swoimi grafikami okładki Fabryki Słów już od niemal 12 lat!
Ant-Man
Nie czekałam na „Ant-Mana". Nie wyszukiwałam o nim nowinek, tak jak ma i miało to miejsce chociażby w przypadku serii „Avengers", a kiedy zobaczyłam jego zwiastun po raz pierwszy, pomyślałam, że oto Marvel zanotuje pierwszy upadek ze swego wciąż piętrzącego się szczytu. Zwłaszcza, że „Ant-Man" serwuje swoim odbiorcom spore odstępstwo od wierności komiksowemu pierwowzorowi. Chociaż czy jest to w Polsce popularny bohater? Z pewnością daleko mu do rozpoznawalności Irona Mana czy Hulka. Nie poszłam więc do kina w pierwszym tygodniu premiery, wybierając na seanse inne produkcje. I wiecie co? Trochę żałuję.
Scott Lang (Paul Rudd) kończy odbywaną w więzieniu karę i wraca na wolność. Na tej wolności nic, ani nikt (poza chronioną przez matkę córeczką) na niego nie czeka. Sprzed bramy odbiera go Luis (Michael Peña), kumpel-przestępca, a wkrótce okazuje się, że po wyroku nie tak łatwo dostać normalną pracę. Szalę przeważa fakt, że była partnerka zabrania mu widywania się z córką do czasu, gdy nie stanie na nogi. Zdesperowany Scott decyduje się na jeszcze jeden skok. Nie wie tylko, jakie ów włamanie przyniesie dlań konsekwencje. Na jego liście prawdopodobnych opcji z pewnością nie znajduje się propozycja włamania – złożona przez Dr Hanka Pyma (Michael Douglas) i jego córkę Hope (Evangeline Lilly) – do zaawansowanej technologicznie firmy w celu wykradzenia wynalazku, który stanowi zagrożenie dla świata. A już szczególnie jako Ant-Man, czyli zminiaturyzowany człowiek o ponadprzeciętnej sile, mający we władaniu nic innego, jak... mrówki.
„Ant-Man" wieńczy drugą fazę MCU (Marvel Cinematic Universe, czyli Filmowe Uniwersum Marvela), ale to może mówić coś jedynie fanom tematu. Dla osób, które po prostu lubią obejrzeć film o superbohaterach – garść informacji. Filmy sygnowane znakiem Marvela ukazują się, czy też będą ukazywać w fazach. Jest to swoista kategoria wydarzeń związanych ze wszystkimi bohaterami, stworzonymi przez franczyzę. Pierwsza faza, na którą składało się pięć filmów („Iron Man", „Incredible Hulk", „Iron Man 2", „Thor", „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie" i „Avengers") i którą zwykło nazywać się „Avengers Assembled", skupia się na gromadzeniu zespołu. Tutaj widzowie śledzili narodziny superbohaterów, to swoista geneza. Drugą Fazę MCU tworzą filmy: „Iron Man 3", „Thor: Mroczny Świat", „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", „Strażnicy Galaktyki", „Avengers: Czas Ultrona" oraz „Ant-Man" właśnie. Tutaj bohaterowie już się nie „rodzą", lecz istnieją w świecie i muszą mierzyć z konsekwencjami swoich supermocy, a także konsekwencjami ludzkich oczekiwań i zarzutów. Na fazę trzecią ma składać się dziesięć filmów. Czego będzie dotyczyła? Dowiemy się w najbliższych latach. A co z tego przydługiego wykładu wynika dla odbioru filmu?
W zasadzie niewiele. Przede wszystkim należało spodziewać się w „Ant-Manie" odniesień do grupy Avengers. Te oczekiwania się sprawdzają. Metakomentarze podsumowujące bohaterów, chociaż niekoniecznie pochlebne, w najnowszej produkcji Marvela się pojawiają, a relacje „nowej" postaci ze „starymi" są głównym punktem zapalnym dla śmiechu. O ile oczywiście jest się oswojonym z MCU, w innym wypadku całość może wydawać się nieco niejasna. Jednak znajomość innych produkcji z franczyzy przydatna jest także, by zrozumieć coś innego – że „Ant-Man" jest zupełnie inny, niż poprzednie obrazy serii.
Moim zdaniem charakter kolejnych obrazów serii odzwierciedla cechy bohaterów, o których opowiada i w ten sposób lokuje się bliżej jednego lub drugiego gatunku. „Iron Man" to na przykład typowy film akcji – dynamiczny jak jego tytułowa postać, lubujący się w nieco efekciarskich zwrotach akcji i „męskich" żartach. Z kolei „Ant-Manowi" najbliżej do kina familijnego – lekkiej komedii opowiadającej o odpowiedzialności i zmianach na lepsze. Historia człowieka-mrówki stawia, w przeciwieństwie do poprzednich fabuł, na wartości rodzinne. Sporo mówi się tutaj o dzieciach i konieczności dbania o świat dla przyszłych pokoleń. To zgoła odmienne podejście od reprezentowanego np. przez Czarną Wdowę albo wspomnianego już Iron Mana.
Efektywność działań dla obranego targetu doskonale widać w kinie, gdy śmieje się przede wszystkim dziecięca część widowni. Meksykanin ze skłonnością do chaotycznych opowieści poprzetykanych młodzieżowym slangiem, latająca mrówka o imieniu Wanda oraz emocjonalna wstydliwość, podobna do dziecięcego „oni się gryzą!" na widok całującej się pary – to wszystko nie daje miejsca na wątpliwości. „Ant-Man" obniża pułap PEGI.
Wydaje się to szczególnie ironiczne, gdy spojrzeć na wizualną stronę produkcji i najnowszy sposób uśmiercania filmowych przeciwników. Do tej pory, walki, chociaż brutalne, pozbawione były choćby odrobiny krwi. Tym razem czarne charaktery mogą w ułamku sekundy przemienić swoich wrogów w kupkę klejącej się brei, dość sugestywnie rozmazującej się po białych, łazienkowych kaflach. Jest to jednak „najgorszy" kadry, jaki można w kinie uświadczyć. Na pozostałe elementy obrazu składają się widowiskowe w swym przybliżeniu gromady mrówek oraz skurczanie do poziomu atomowego. Zwłaszcza to ostatnie robi wrażenie.
Do „Ant-Mana" pewnie nie będę wracała z taką lubością, jak do „Avengers", niemniej wciąż uważam tytuł za niezły. Dojrzalsi widzowie mogą czuć się, co prawda nieco zawiedzeni infantylnością produkcji, ale z drugiej strony to pierwszy w takim stopniu familijny film serii. Wnosi do całości niewypowiedziane głośno przykazanie, by się tak nie nadymać i spojrzeć na serię z przymrużeniem oka. W końcu to dzieci kochają superbohaterów najmocniej.
Skowyt
Od początku do końca lektury miałam wobec "Skowytu" bardzo mieszane uczucia. Niestety, z takimi pozostałam nawet po dwóch dniach refleksji od przeczytania książki. To pozycja, która ani mnie nie urzekła, ani nie zniechęciła. Ma w sobie coś mistycznego, coś refleksyjnego, coś mrocznego, będąc przy tym mini-przewodnikiem po emblematycznych typach postaci okresu PRL-u. Marek Świerczek, przynajmniej na razie, nie zatrząsnął światem wielbicieli kryminału, a tym bardziej – moim.
Najbardziej zaintrygowała mnie okładka i to ona spowodowała, że zdecydowałam się na przeczytanie najnowszej książki autora „Dybuka". Spogląda na nas z niej wilk o niebiesko-grafitowej sierści (a właściwie sam jego pysk) oraz przerażająco żółtych jak siarka oczach z czarnym jak smoła obwodem. Tytuł napisany żółtą czcionką wyraźnie rzuca się w oczy na ciemnym tle, w jakim zostanie utrzymany cały projekt okładki.
Koniec Polski Ludowej, trwają rozmowy w Magdalence, a kapitan Robert Karski otrzymuje nietypowe, szokujące zadanie – ma odnaleźć zbiegłego ze służby porucznika Artura Hellera. Funkcjonariusz Służb Bezpieczeństwa nie ma pojęcia, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, ani jak bardzo skomplikowane okaże się odnalezienie swojego kolegi po fachu. Będąc na jego tropie pozna wielu ludzi, którzy tylko nasycą tajemnice, jakimi upstrzone jest życie podejrzanego.
„Skowyt" zapowiadał się na niezły kryminał podszyty horrorem, który nie stroni od ukazywania legendarnych istot, tak ostatnio modnych w popkulturze. Jednak pomimo, że rozszarpanych ciał i krwi na ścianach nie brakuje, to można narzekać na niedobór napięcia. Czułam, jakby prowadzone przez Karskiego śledztwo miało do niczego nie doprowadzić, brnęło w niezbyt jasnym kierunku. Za to mrok, jaki roztacza wokół siebie Heller, kupuję w stu procentach – ciągłe insynuowanie o tym, że nie jest on człowiekiem, mówienie o jego zwinności, sprężystości, szybkości coraz bardziej mnie intrygowało. Pragnęłam dowiedzieć się, czy podejrzany rzeczywiście jest zwierzęciem, a nie ludzką istotą – to stało się motorem napędowym powieści, a nie śledztwo samo w sobie.
Trzecia książka pisarza przedstawia dość skrupulatnie oblicze PRL-u oraz jego zmierzch. Znajdziemy tu szereg typów ludzi, którzy kojarzą się z tamtą epoką. Autorowi udało się zaprezentować ich w różnych barwach, nie tylko w wyświetchtany, sztampowy sposób. Karski prowadzi rozmowy z księżmi, z zakonnicami, poznajemy opozycjonistów, a także innych esbeków. Między wierszami Świerczek prezentuje ogólne podejście społeczeństwa do milicji, strach przed nią oraz konsekwencjami donosów. Każdy z nich wyposażony został w szereg charakterystycznych cech, a także w wątpliwości, które przyniósł zbliżający się koniec Polski Ludowej.
Główny bohater, Robert Karski, to postać dość niejednoznaczna. Jest funkcjonariuszem SB, ma na swoim sumieniu z pewnością niejedną zbrodnię, a jednocześnie stara się uratować życie pewnej niewiasty. Jego początkowe śledztwo zamienia się z biegiem czasu w coś więcej – w możliwość ocalenia niejednego człowieka. A kto wie, może także odkupienia win? W duszy to prawdopodobnie bardzo wrażliwy mężczyzna, którego życie wygląda tak trochę z konieczności, a nie wyboru - sugeruje to jego podejście do kobiet.
Fragmenty, w których czytamy opis przeżyć Hellera, są zdecydowanie najciekawszą częścią powieści. Zadaje on w nich pytania natury filozoficznej, zastanawiając się nad istotą bytu. Momentami może to brzmieć nieco pretensjonalnie, lecz w połączeniu z językiem, jakiego używa Świerczek, te monologi wypadają bardzo wyraziście i świeżo.
Świerczek zdecydował się na dwutorową narrację, co z pewnością jego powieści wyszło na dobre. Trzecioosobowa następuje, gdy śledzimy ruchy Karskiego oraz podążamy tropem Hellera odwiedzając kolejnych wtajemniczonych w jego historię. Pierwszoosobowa to swoisty zbiór myśli i przeżyć ściganego porucznika. Właśnie pamiętnik Artura okazał się ciekawszy niż właściwe śledzenie akcji czy dochodzenie do odkrycia prawdy. Dodatkowo, niejednokrotnie w powieści pojawiają się teksty modlitewne, fragmenty Biblii oraz wiersze. Niektóre z nich nie zostały przetłumaczone na język polski, co wydaje się być niemałym błędem. Naprawdę, nie każdy w dzisiejszych czasach zna angielski czy niemiecki.
Mimo, że niewątpliwie pióro Świerczka oraz opowiedziana przez niego historia mają swoje zalety – pisarz ani trochę mnie do siebie nie przekonał. Pozostaję więc z mieszanymi uczuciami, mając nadzieję, że kolejna książka autora wywoła we mnie bardziej pozytywne odczucia niż „Skowt". Na razie polecam ją osobom poszukującym, które uwielbiają sięgać po nieznane, rodzime tytuły. A nuż – spodoba Wam się o wiele bardziej niż mi.
Ognisty bóg
Urodzony w Afryce Wilbur Smith uczynił Czarny Ląd miejscem akcji wielu swoich powieści. Sławę i uznanie przyniosła mu wydana w 1964 r. powieść Gdy poluje lew, rozpoczynająca serię książek o wpływowej i bogatej rodzinie Courteney'ów. Po tym sukcesie, Smith porzucił pracę księgowego i został pisarzem na pełen etat. Od tamtej pory wydał blisko 40 powieści, a kilka z nich przeniesiono nawet na ekran.
Ognisty bóg to piąty tom cyklu zwanego egipskim. Akcja obejmuje czasy faraonów, a głównym bohaterem jest niewolnik Taita, który stanowi też pewną klamrę dla wszystkich tych historii. Dlaczego? Ponieważ Taita nie jest zwykłym niewolnikiem. Posiada nie tylko niezwykle bystry i rzutki umysł, zna obce języki, jest oczytany i pomysłowy wielu dziedzinach. Z racji tego, że nie do końca jest człowiekiem, może żyć bardzo długo, co czyni go naocznym świadkiem wielu przemian, jakim ulega Egipt za kolejnych przychodzących i odchodzących władców. Liczne talenty Taity prowadzą go wysoko na szczyty władzy, czyniąc go najbliższym doradcą młodego faraona, którego jest także zresztą wychowawcą. Każdy inny przyboczny starałby się wykorzystać nadaną mu władzę do własnych celów. Jednak szczerze przywiązany do młodego faraona Taita, stara się robić wszystko dla dobra kraju i trojga swoich wychowanków, bo oprócz młodego władcy, Taita wychowuje także jego dwie młodsze siostry.
W piątym tomie Taita zostaje obarczony wyjątkowo trudną i odpowiedzialną misją. Podzielony Egipt staje w obliczu zagrożenia najazdu ze strony wojowniczego plemienia Hyksosów. Sprytny niewolnik ma jednak dalekosiężny plan, którego celem będzie nie tylko wyeliminowanie barbarzyńców, ale też skierowanie ich agresji zupełnie gdzie indziej. Jednak na tym nie koniec. Wraz z całym tabunem ludzi i młodymi księżniczkami, Taita, jako prawa ręka faraona, wyrusza w długą podróż w górę Nilu, przez Półwysep Arabski, aż do Babilonu, a potem na Kretę. Chce zapewnić Egiptowi nie tylko nowe okręty bojowe, ale i sojuszników politycznych, dzięki mariażowi z egipskimi księżniczkami.
Długa i wyczerpująca podróż przez pustynię będzie obfitować nie tylko w liczne zasadzki i przygody, ale też będzie swoistym sprawdzianem z umiejętności Taity, który ciesząc się łaską boga Horusa i względami bogini Isztar, da sobie radę w każdej sytuacji.
Początkowo byłam nastawiona do książki sceptycznie. Mam w domu wielkiego fana powieści Wilbura Smitha i sporo się już o nim nasłuchałam, głównie, że jego książki bardzo wciągają, ale też są brutalne i chyba tej brutalności obawiałam się najbardziej. Okazało się, że w przypadku Ognistego boga obawy te były nieuzasadnione. Powieść napisana jest barwnym, przystępnym językiem, a sprawna narracja nie pozwala na nudę. Czyta się szybko, rozdział za rozdziałem i ani się człowiek obejrzy, a tu już koniec. Duża w tym zasługa samego głównego bohatera, który jest największym atutem powieści.
Taita to nie tylko zręczny dyplomata i zdolny strateg, to przede wszystkim kochający i lojalny człowiek, który, choć ma świadomość, że polityczne posunięcia są najważniejsze dla dobra kraju, to dla swoich księżniczek zrobiłby dosłownie wszystko. Chyba żaden rodzic tak nie rozpieszcza swoich córek, jak Taita Tehuti i Bekathy.
Drugą sprawą jest wszechobecny dowcip i język narracji. Spostrzegawczy i doświadczony Taita zna się na ludziach jak nikt i co chwila opisuje towarzyszy podróży w jakiś zabawny sposób, np. pierwsze zauroczenie młodziutkich księżniczek określa jako przegrzanie jajników. Druga sprawa to samoocena bohatera, który obiektywnie ma się za najpiękniejszego, najmądrzejszego i najwspanialszego człowieka, jaki chodził po ziemi. Dowcip tkwi w słownictwie, za pomocą którego to opisuje. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim i niesłychanie mnie to bawiło, tym bardziej, że bohater nie mówił tego celem przechwalania się, a po prostu stwierdzał to jako fakt.
W bardzo subtelny sposób przemycił autor różne szczegóły i ciekawostki z życia starożytnych, dotyczące higieny osobistej, jedzenia, mieszania, medycyny, a nawet budowania okrętów czy nawadniania ogrodów. Niby są to drobiazgi, ale dzięki temu świat przedstawiony jest bardziej wiarygodny i naprawdę przyjemniej się czyta.
Ognisty bóg spodoba się miłośnikom prozy Wilbura Smitha i tym, którzy lubią czytać o świecie starożytnym. Myślę jednak, że każdy kto szuka dla siebie dobrej powieści przygodowej z odrobiną intrygi, tajemnicy i mitologii, bo są tu i takie odwołania, też powinien być zadowolony. Polecam.
Zapraszamy na NiuCon do Wrocławia
Serdecznie zapraszamy na siódmą edycję konwentu NiuCon, który odbędzie się w dniach od 7 do 9 sierpnia we Wrocławiu. Impreza zorganizowana będzie w budynku Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu – znanym Wam z Polconu 2012. Wśród gości spotkać będzie można m.in. Artura Szyndlera, Ewę Białołęcką czy Jacka Inglota. Dla uczestników czekają m.in. bloki literackie, gier planszowych i karcianych, warsztaty artystyczne oraz oczywiście konkurs cosplay. Secretum jest oficjalnym patronem medialnym konwentu.
Niebezpieczne istoty
Z „Kronikami Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, jestem na świeżo. Lubię serie, które mogę od razu przeczytać w całości. Tak mi się przynajmniej wydawało, że „Kroniki Obdarzonych" do podobnej kategorii należą. Tymczasem okazało się, że trylogia nie jest trylogią, a tetralogią, której to ostatni tom nie ukazał się jeszcze w Polsce (o ile w ogóle się ukaże) – mój błąd. Spin-offa tej historii, czyli „Niebezpiecznych istot" nie zdecydowałam się jednak porzucić. Z nadzieją, że autorki nie pokusiły się o streszczenie finału serii na pierwszych stronach nowego projektu przystąpiłam do lektury.
Zanim jednak to zrobiłam, starannie przyjrzałam się okładce. A to z kilku powodów. Pomijając zasadniczy, że zawsze od tego zaczynam, spin-off serii wydał nie Łyński Kamień, a wydawnictwo Feeria. Jakie zmiany przyniosło to obwolucie? Poważne. Przede wszystkim książka stała się „jednowymiarowa". Wcześniejszą, tłoczoną czcionkę zastąpiła standardowa. Wszystkie napisy są dużo bardziej krzykliwe i proste, co jest zasadne w przypadku samego tytułu (Rid jest w końcu postacią „krzykliwą"). Tom pożegnał też „skrzydełka". Biały blurb na czarnym tle stracił nieco magicznej tajemniczości w porównaniu do swojego poprzednika, który nieco mniej wyraźny, już w sferze wizualnej zdawał się swoistą tajemnicą. Ogólnie, niestety, zmiana wydawnictwa przyniosła wyglądowi tomu raczej niekorzystne zmiany. Z pewnością jest jednak poręczniejszy i wpasowuje się w politykę wydawczą Feerii.
Rzecz toczy się tuż po zakończeniu przez bohaterów znanych z „Kronik Obdarzonych" szkoły. Wszystkie mroczne wydarzenia mają już za sobą. Nadszedł czas rozstania. Jeszcze tylko ostatnie zaklęcie, podsumowanie wspólnych dokonań i każdy wyrusza w swoją stronę, na różnorodne uczelnie. Może poza Linkiem, który sfabrykował dowody na istnienie religijnego college'u, a w rzeczywistości wyrusza na podbój Nowego Jorku. W drodze dołącza do niego Ridley, która – o dziwo – zna rozwiązanie wszystkich stających przed nimi problemów. Mieszkanie? Jest! Kapela? Jest! Niestety wkrótce okazuje się, że nic nie jest rzeczą ani bezinteresowną, ani przypadkową. Bohaterowie, tym razem Ridley i Link z jego nowym zespołem, stają przed kolejnym mrocznym wyzwaniem. Czy groźne tajemnice, jakie skrywają nowopoznani, a także sekrety Ridley ujrzą światło dzienne? Czy można z nimi wygrać i nie zapłacić za nie najwyższej ceny, jaką jest... własne życie?
Na początku miałam nieco szczęścia, bo autorki nie zdecydowały się na skrótową wersję z finału „Kroniki Obdarzonych". Oczywiście zagadka z „Istot Chaosu" została rozwiązana, paru rzeczy nietrudno domyślić się z dialogów, a przede wszystkim z występujących we wstępie bohaterów, z których niejednego – według zakończenie trzeciej odsłony serii – być tam nie powinno. Z jednej strony brak znajomości czwartego tomu historii nie wyklucza możliwości zrozumienia spin-offu, zaś z drugiej odbiera z pewnością potencjalną przyjemność z jego poznawania w przyszłości, już po lekturze „Niebezpiecznych istot". Patrząc na to z trzeciej perspektywy, trzeba również zaznaczyć, że nie da się zrozumieć spin-offu bez znajomości samej serii (lub choćby „Pięknych istot").
Wstęp do „Niebezpiecznych istot" rozpalił we mnie nadzieję na nieprzeciętnej jakości kontynuację (to taka niepisana zasada, że wszystkie dodatki zawsze są gorsze od serii, której dotyczą). Ridley wypowiadała się bezpośrednio do czytelników, jakby opowiadała grupie słuchaczy o tym, co się jej przydarzyło. Niestety, tak działo się jedynie przez niecałe cztery strony. Potem wróciła typowa narracja autorek. Charakterek Ridley pozostał jeszcze na chwilę, ale bardzo szybko okazało się, że Garcia i Stohl nie potrafią zapomnieć o wypracowanej manierze. I tak wkrótce przemyślenia kursywą zastąpiły celtowanie pary z „Kronik Obdarzonych", a wspomnienia zajęły miejsca wizji. Momentami wypadało to bardzo sztucznie.
Podobnie zresztą jak sama fabuła. Byłoby świetnie, gdyby bohaterom przyszło zmierzyć się z nowym zagrożeniem, a nie odświeżonym zestawem z lamusa. Świat Obdarzonych podobno pełen jest zła i występku, ale w spin-offie poza informowanie o źle, w zasadzie go nie widać. To znowu te same koszmary, te same nazwiska i twarze. A przecież można było zrobić z tej historii coś zupełnie nowego. Znając już wyobraźnię autorek wiem, że wrzucając bohaterów w zupełnie nowy świat (z prowincji do wielkiego miasta) i decydując się na poprowadzenie historii charakterystycznych i bardzo nietypowych postaci, poradziłyby sobie ze stworzeniem nowego mikroświata, wpisującego się w ten stary, ale niebędący jego lekko podrasowaną kopią.
Wygląda to tak, jakbym nie dostrzegała żadnych pozytywnych stron spin-offu „Kronik Obdarzonych", ale to nieprawda! Rzecz czyta się bardzo szybko, zwłaszcza, że objętościowo jest krótsza od „podstawowej" serii. Bohaterowie są wciąż wyraziści i nie zmienili się zanadto, chociaż Rid z każdą stroną książki traci nieco swojego mrocznego, syreniego uroku. Historia, jakkolwiek pozbawiona jest absolutnie nowych rozwiązań, wciąż trzyma w napięciu i zachęca do tego, by kibicować postaciom i rozwojowi akcji. Zabrakło mi jedynie tego powiewu świeżości, jaki towarzyszył każdej przewracanej stronie podczas śledzenia wydarzeń w „Kronikach Obdarzonych".
Jeżeli zachwyciła Was debiutancka seria, której autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, to śmiało możecie sięgać po „Niebezpieczne istoty". Spotkacie się ze starymi i dobrze znanymi (chociaż jak pokaże lektura nie do końca na wskroś poznanymi) postaciami, które wcześniej obsadzały drugoplanowe role, a teraz grają pierwsze skrzypce. Jeżeli coś Was rozczaruje to jedynie zbyt mało zmian i rozwojowych zaskoczeń (poza finałem, który jest naprawdę elektryzujący), ale kto nie lubi od czasu do czasu po prostu zanurzyć się w znane i lubiane? To jak spełnienie marzeń o tym, by ukochana historia nigdy się nie skończyła.
Demonolog
„- Czasami potwory są prawdziwe – (...) – Nawet jeśli nie wyglądają jak potwory". [1]
Horrory są gatunkiem literatury po który nie sięgam zbyt często, o wiele bardziej lubię filmy chociaż mało który jest w stanie wywołać we mnie chociażby nutkę strachu. Zarówno w książkach, jak i na dużym lub małym ekranie praktycznie wszystko można przewidzieć. Dlaczego więc Demonolog? Pomimo tego, że nie wierzę w istnienie tych istot jestem ich ciekawa, tego jak są przedstawiane, jak wyobrażamy sobie ich wygląd oraz możliwości.
David Ullman jest profesorem literatury w zakresie mitologii i judeochrześcijańskich opowieści religijnych, dodatkowo zajmuje się również demonologią, co jest ciekawe ponieważ nie wierzy w Boga. O ile w pracy wiedzie mu się dobrze, to w życiu prywatnym nieco mniej. Rozpada się jego małżeństwo i jedynym pozytywnym punktem życia jest jego córka Tess. Dziewczynka, którą kocha ponad życie i dla której jest gotów zrobić dosłownie wszystko. Niebawem David przekona się jakie swoje granice będzie musiał pokonać, by odzyskać ukochane dziecko. Co z tym wszystkim będzie miała wspólnego tajemnicza kobieta pojawiająca się u Ullmana z zadaniem udania się do Wenecji i zbadania pewnego zjawiska?
Na samym początku znajduje się kilka zdań od autora gdzie między innymi są następujące słowa: „Chcę, aby czytelnicy podążali tą samą ścieżką, którą kroczy mój protagonista, od zwątpienia do wiary". [2] Zanim zaczęłam czytać byłam osobą wątpiącą czy teraz coś się zmieniło? Nie, niestety nie. Chociaż przyznaję, że Andrew Pyper miał ciekawy pomysł i wykonanie nie przekonał mnie do tego w co uwierzył główny bohater. W to chyba w ogóle trudno uwierzyć. Demonolog to powieść przemyślana, logiczna, z uporządkowanymi wydarzeniami. Jednak gdzieś po drodze straciła dreszczyk emocji, zabrakło napięcia, poczucia lekkiej obawy, tego co towarzyszyło mi na początku. Im więcej stron miałam za sobą, tym bardziej całość stawała się schematyczna i do przewidzenia, a miejscami nawet się dłużyła.
Andrew Pyper skupia się głównie na Davidzie, to on jest najważniejszy w tej powieści. Autor postarał się by był on postacią realną, taką którą można spotkać na ulicy, którą nawet może się osobiście zna. Zwyczajny, niczym się nie wyróżniający profesor. Mąż, ojciec, pracownik, zwyczajny człowiek, któremu przydarzyło się coś w co doprawdy trudno mu uwierzyć, czego nie chce pojąć. Jednak miłość do córki zmusza go do kroków wbrew swojej logice i poglądom. Z każdą kolejną sytuacją, coś się w nim zmienia, zaczyna wierzyć i dostrzegać rzeczy prędzej niewidzialne. David, jak i reszta bohaterów to rzetelnie wykreowane osobowości, którym nic nie brakuje.
Demonolog wzbudził we mnie mocno mieszane uczucia, z jednej strony mi się podobał, ale prawdą jest, że liczyłam na coś innego, bardziej zaskakującego. Niemniej książkę czytało się szybko i z zainteresowaniem. Liczne odwołania do Raju utraconego oraz Biblii nadają jej autentyczności, ale nie wywołują poczucia grozy. Niemniej na brak akcji i szybkiego biegu narzekać nie mogłam. Nie zmienia to jednak faktu, że zabrakło mi właśnie odczuwania strachu, niepewności oraz większej tajemniczości. Żałuję, że to, co dobrze się zapowiadało skończyło się dość przeciętnie i bez jakiegoś wow. Szkoda, wielka szkoda.
Jeśli ktoś lubi powieści grozy mówiące o demonach może zapoznać się z powieścią Andrewa Pypera. Mnie specjalnie nie zaskoczyła i nie przeraziła, ale komuś innemu może spodobać się o wiele bardziej. Napisana z pomysłem i ciekawie, dobrze skonstruowane wątki oraz intrygujące postacie. Ani nie odradzam, ani nie polecam, w tym przypadku zdanie należy wyrobić sobie samemu.
[1]Andrew Pyper, Demonolog, s. 166
[2]Tamże., s. 7
Nowoczesna czarodziejka
Jeżeli istnieje magia to jak wyglądają współcześni czarodzieje? Czy posiadają kociołki, czarne koty i miotły? Noszą długie szaty i odprawiają rytuały w świetle księżyca? Może zamiast tego tworzą gry komputerowe i rozmawiają na czacie internetowym, dodając do kodu programowania nieco nowoczesnych czarów? „Nowoczesna czarodziejka" Debory Geary pozwala spojrzeć na magię pod nieco innym niż dotychczas kątem.
Lauren ma 28 lat i nigdy nie sądziła, że mogłoby istnieć coś takiego jak czary. Natomiast to, że ona sama włada jakąś magią wydaje jej się już zupełnym absurdem. Pewnego dnia, gdy robi zakupy w sklepie spożywczym on-line, zostaje w tajemniczy sposób wciągnięta na zamknięty czat. Okazuje się, że to miejsce stworzone przez czarodziejkę by odszukać w sieci inne, władające mocą osoby. Kiedy Lauren okazuje się kompletnym laikiem w sprawach magii siedzące na czacie kobiety postanawiają otoczyć ją swoją opieką. Nell, założycielka czatu, wysyła do Chicago swojego przystojnego brata by ten wziął pod swoje skrzydła nowo odkrytą czarodziejkę i przekazał jej przynajmniej podstawy magicznej wiedzy. Chodzi tu nie tylko o samą naukę, ale przede wszystkim o jej własne bezpieczeństwo.
Powieść jest niezwykle oryginalna i pełna humoru. Naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła. Mimo braku jakiejkolwiek większej akcji (nie pojawia się tutaj zło, z którym trzeba walczyć, nikt nie chce przejąć panowania nad światem) książkę czyta się rewelacyjnie szybko i ciężko oderwać się od kolejnych słów, zdań i stron. Zwłaszcza wówczas gdy opisywane są sceny z udziałem najmłodszych, psotnych czarodziejątek.
Przedstawiony świat został po brzegi wypełniony najrozmaitszymi postaciami, ich upodobaniami, pracą, prywatnym życiem oraz rodzinnym ciepłem. Trojaczki to mistrzynie programowania (w wieku 8 lat), Jamie jest zabawny i czarujący, mały Aervyn to element zapalny całej powieści, Nat dodaje atmosfery spokoju i zrozumienia. Sama Lauren natomiast ma silny, nieco buntowniczy charakter, ale jest sympatyczną i dobrą osobą. To przede wszystkim dzięki niej książka jest tak zabawna i wciągająca.
Przyznam szczerze, że nie tego się po „Nowoczesnej czarodziejce" spodziewałam i jestem bardzo mile zaskoczona. To świetnie napisana, pełna uroku i magii powieść. W zwyczajnym świecie żyją niezwykli czarodzieje, dla których jednak priorytetową sprawą są przyjaciele i rodzina. Lekturę powieści jak najbardziej wszystkim polecam, a sama niecierpliwie czekam na kolejny tom.