listopad 01, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: akcji

niedziela, 25 październik 2015 00:27

Zakażenie

„Zakażenie", drugi tom serii „Infekcja", nie powinna się niczym wyróżniać. Bo ileż przeczytaliście już powieści lub obejrzeliście filmów, w których wroga inteligencja planuje zapanować nad światem za pomocą tajemniczego patogenu? Szczegóły mogą się zmieniać mniej lub bardziej, lecz koncept pozostaje ten sam. Co więc sprawia, że książkę Scotta Siglera czyta się wręcz jednym tchem, zaśmiewając się przy niej i jednocześnie czując nieustające napięcie?

Trzeba przyznać, że Wydawnictwo Gmork przyłożyło się do projektu okładki. Postawili na celną prostotę. Cała okładka utrzymana została w czarnym kolorze – przebijają się czerwone neurony (tutaj trochę zgaduję) oraz niebieskie linie przypominające błyskawicę. W centralnej części znajduje się tzw. trójkąt, czyli główny sprawca infekcji reprezentujący obcych. Przyznam, że początkowo myślałam, że to maska gazowa, lecz już po kilku stronach dowiedziałam się, co znaczy kształt o wielkich, żółtych, niemalże pionowych oczach.

W Ameryce tajemniczy patogen przemienia ludzi we wściekłych morderców, którzy zabijają swoje rodziny i bliskich w psychopatycznym szale. Rząd dostrzega wzór i stara się za wszelką cenę rozwiązać kryzys, nie informując o tym społeczeństwa. Jednak wniosek jest jeden: patogen to sprawka obcej, inteligentnej formy życia. Powołano specjalną grupę, która zebrana w ścisłej tajemnicy ma za zadanie zapobiec katastrofie. Należą do niej agent CIA – Dew Philips, epidemiolog – Margaret Montoya oraz jej współpracownicy. Posiadają niebanalną tajną broń – byłą gwiazdę footballu, Perry'ego Dawsey'a, który jako jedyny przeżył po infekcji obcych. Po traumatycznych przeżyciach posiadł niewytłumaczalną możliwość lokalizowania nosicieli choroby. Choć niezwykle przydatny, trudno nie uznać go za niebezpiecznego. Zespół robi wszystko, aby zapobiec katastrofie i powstrzymać infekcję przed rozprzestrzenianiem.

„Zakażenie" to prawdziwy miszmasz gatunkowy. Znalazło się w nim miejsce dla science fiction, horroru, a nawet thrillera i powieści akcji. Pomimo, że ogół konceptu trudno nie nazwać banalnym, to w całości prezentuje się wyśmienicie. Sigler czerpie motywy z różnych źródeł, od różnych tekstów kultury robiąc to bardzo celowo i świadomie. Wystarczy chociażby wspomnieć „Łowcę snów" Stephena Kinga, które to skojarzenie przypłynęło do mnie jako pierwsze.

Bardzo cieszy to, że Scott Sigler pomyślał o swoich nowych czytelnikach i sprawił, że drugą część trylogii „Infekcja" można czytać bez znajomości pierwszej. Umiejętnie wprowadza czytelnika w świat przedstawiony, informując go o przeszłych zdarzeniach na kolejnych etapach rozwoju akcji. Spokojnie można ją potraktować jak odrębną powieść, jednak gwarantuje, że po takiej rozrywce chce się więcej – większość odbiorców prędzej czy później sięgnie po trzecią część serii, tego jestem pewna.

Amerykański pisarz umiejętnie scharakteryzował  wykreowanych przez siebie bohaterów – naprawdę czuć, że są z krwi i kości, a nie reprezentują kolejny szablon. Mimo, że Drew nosi pewne sztampowe znamiona reprezentujące agenta CIA to na jego postać składa się szereg cech, które połączone ze sobą tworzą dość osobliwą figurę. Podobna rzecz ma się z Perry'm Dawsey'em, pozostającym według mnie najciekawszym bohaterem powieści. Być może mój odbiór tej postaci byłby zgoła inny, gdybym przeczytała pierwszy tom serii. Lecz wywołał on we mnie zarówno złość, jak i smutek czy wzruszenie.

Scott Sigler przyłożył się także do edukacji swojego czytelnika. Na każdym kroku wyjaśnia zagadnienia z dziedziny biologii, biochemii czy medycyny. Operuje także w zrozumiały sposób terminami wojskowymi, co tyczy się nie tylko stopni, ale także ogólnie pojętych militariów. Sprawnie kreuje relacje z działań taktycznych na polu walki, oddając przy tym mechanizmy funkcjonujące  w wojsku. Co ciekawe, to wiedza, która rzeczywiście pozostaje. A niektórzy mówią, że z „takiej" literatury nie można się niczego nauczyć...

Powieściopisarz bawi się teoriami spiskowymi, nie czyniąc z nich przerażających kreatur, które są prawdopodobne, lecz coś, co na pewno ma miejsce. Odsłania pewne schematy współpracy rządu z wojskiem, wysnuwając pewne wnioski, które dotyczą tylko Stanów Zjednoczonych.  Na tej płaszczyźnie książka prezentuje się bardziej realistycznie niż mogłoby się z pozoru wydawać.

Pod względem językowym można docenić pewien gawędziarski, lekki ton pisarza. Dialogi przepełnia czarny humor oraz cynizm, co potęguje jakąś komiksowość, niekonwencjonalność postaci. Sigler zręcznie podzielił także swoją książkę na krótkie rozdziały, które przyspieszają tempo czytania. A ich tytuły... tutaj znów należałoby się odwołać do pewnego zdystansowania autora i jego wprawy w przelewaniu własnego humoru na papier.

„Zakażenie" to gatunkowy melanż, który powinien się spodobać zarówno fanom thrillerów czy Kinga, jak i wielbicielom horrorów klasy B. Szybka akcja, obfitująca w nieoczekiwane zwroty, napięcie trzymające od początku do końca, a także niezwykła filmowość powieści gwarantują udane kilka godzin lektury. Scott Sigler w świetny sposób wykorzystał motywy, które od dekad funkcjonują w kulturze, okraszając je cynizmem oraz kreując bohaterów, których równie dobrze moglibyśmy spotkać w jakimś komiksie.

Dział: Książki
poniedziałek, 26 październik 2015 11:00

"Deus Ex: Rozłam Ludzkości" - nowy zwiastun

Premiera nowej odsłony serii Deux Ex odbędzie się w lutym, a już teraz możecie zapoznać się z nową zapowiedzią gry.

Dział: Z prądem
sobota, 17 październik 2015 21:20

Lodowa cytadela

Postapokaliptyczne wizje świata wracają do łask, a autorzy prześcigają się w koncepcjach na coraz bardziej skomplikowane i nieprzewidywalne światy. Fabryczna Zona, która zgromadziła w swoich zasobach już niejedną powieść z tego gatunku, zdecydowanie nie spoczywa na laurach. Tak, jak i wspierany przez wydawnictwo autor, Paweł Kornew, który w ramach cyklu „Przygranicze" wydał właśnie piątą odsłonę swojej serii (gdyby liczyć tomami, byłaby to ósma odsłona, jednak Kornew w ramach wykreowanej rzeczywistości pochyla się nad różnymi bohaterami, czyniąc ich wiodącymi postaciami jednej lub więcej historii; „Lodowa cytadela" to opowieść o kolejnym bohaterze).

Najnowsze dziecko Fabrycznej Zony sprawia, że potencjalny czytelnik drży na całym ciele od chwili, gdy zauważy książkę na księgarskiej półce. Różne odcienie niebieskiego i błękitu, krajobraz skąpany w śniegu i bohater odziany tak, że brakuje miejsca na wątpliwości, co morderczego chłodu. Przyznam, że lekturę zaczęłam wraz z pierwszymi chłodami i idącą w parze awarią grzejników, więc bez kubka gorącej herbaty nawet nie próbowałam się w fabułę zagłębiać.

I dobrze, bo wnętrze lodowatego tomu także nie podnosi temperatury otoczeniem. Nie ma się zresztą, co dziwić, bo opisywane przez Kornewa Przygranicze, to zespół miast wyrwany przed laty z naszej rzeczywistości i umieszczony w czasoprzestrzeni nieustępliwego mrozu. Nie to jednak czyni go niezwykłym. Wichry niosą bowiem dla mieszkańców coś więcej, niż tylko chłód – magiczne zdolności. Jewgienij Apostoł, pośrednik w bardziej lub mniej legalnych transakcjach, należy do tych właśnie, unikalnych jednostek, jednak swój dar jasnowidzenia stara się możliwie tłamsić z powodu skutków obocznych. Dopiero, gdy rozpoczyna się bitwa o to, kto skróci go o głowę mężczyzna decyduje się wykorzystać posiadane umiejętności. Tymczasem uciekając i próbując ocalić skórę trafia na możliwość najlepszego interesu życia...

Ponad pięćset stron lektury, chociaż diabelsko lodowate z perspektywy miejsca akcji, aż kipi od intryg, walk, rozlanej krwi, mrocznych przeciwników, magicznych zagrożeń i poczucia humoru. Mimo, że zawiązanie akcji nie nastraja optymistycznie – groźba śmierci głównego bohatera nigdy nie jest wesoła – to trudno byłoby o mniej poważne potraktowanie tematu potencjalnego zgonu niż zrobił to Kornew, bez wchodzenia w groteskę czy formę karykatury. Jest dynamicznie, ale to nie dynamizm kina akcji z pobrzękiwaniem thrillera w tle, a raczej wysokobudżetowa komedia z dobrymi efektami specjalnymi.

Sama fabuła, chociaż logiczna, wydaje się również nieco nieuporządkowana. Bohaterowie gnają przed siebie większość decyzji podejmując w biegu, a nie kierując się drogą logicznego i starannego przemyślenia sprawy. Ma to swoje plusy i minusy, jednak w ostatecznym rozrachunku gwarantuje po prostu doskonałą rozrywkę, od pierwszej do ostatniej strony. Z Kornewem nie sposób się nudzić, ale jednocześnie nie sposób wykrzesać z całości czegoś głębszego niż emocje towarzyszące solidnemu blockbusterowi.

Z pewnością utrudniają to bohaterowie, którym bliżej do reprezentantów zbioru cech charakteru, niż faktycznych postaci z krwi i kości. Jewgienij Apostoł to taki trochę nieporadny życiowo krętacz, który radzi sobie głównie dzięki ogromnemu szczęściu. Jego towarzysze, wrogowie i przełożeni momentami nieco się między sobą zacierają, uniemożliwiając wyrycie ich w pamięci. Chętnie poznałabym za to bliżej historię Aleksa i Napalma, którzy wydawali się rokować na coś więcej, niż role drugoplanowe.

Paweł Kornew posiada rzadki dar lekkiego pióra, w którym partie komiczne naprawdę okazują się zabawne, wzbudzając całą gamę uśmiechów – od słabego, błąkającego się zaledwie na wargach, do głośnych wybuchów radości. Niestety bywają i słabsze momenty, gdy bohaterowie przerzucają się docinkami, które pamiętam jeszcze z przełomu podstawówki i gimnazjum. I nie, nie była to forma gry bohaterów, nie posiadali świadomości nieco żałosnego brzmienia wkładanych w ich usta zdań. Szkoda, bo linia dialogowa zajmuje w powieści sporo miejsca, a mimo to nagromadzenie rozmów kosztem akcji nie przeszkadzało mi tak, jak zwykło to bywać w innych przypadkach. Gdyby nie tych kilka zgrzytów byłoby jednak idealnie.

„Lodowa cytadela" to lekka i niewymagająca lektura z ciekawym konceptem świata przedstawionego i wyraźnymi, choć nieco zbyt stereotypowymi oraz pustymi dramaturgicznie i emocjonalnie bohaterami. Powieść czyta się szybko i z przyjemnością. Po wszystkim zostaje apetyt na odszukanie pozostałych dzieł autora i ponowne wkroczenie w świat Przygranicza. Jeżeli dręczy Was ostatnio zły humor, wpadliście w dołek lub macie jesienną chandrę, oto lekarstwo. Byle w komplecie z kubkiem parującej herbaty (lub, jak sugeruje okładka, rękawicami).

Dział: Książki
piątek, 16 październik 2015 20:55

Sicario

Denis Villeneuve wstrząsnął filmowym światem i widzami już co najmniej dwukrotnie. Przyszedł czas na zrobienie tego po raz kolejny. „Sicario" to doskonała sensacja, lecz  gdyby nie genialna warstwa realizacyjna, historia zaprezentowałaby się jak wiele innych. Reżyser stosuje podobne chwyty jak w „Labiryncie", lecz... ze zdwojoną siłą. Gdy już myślimy, że zwolnimy oddech, gdy nasze przypuszczenia okażą się trafne, bach, Villeneuve znów przypomina nam, żebyśmy się opamiętali i zapomnieli o schematach serwując kolejny zwrot akcji.

Młoda agentka FBI Kate Macer (Emily Blunt) pracuje w wydziale ds. porwań. Zaangażowana w swoją pracę zostaje dostrzeżona przez „górę". Przyłącza się do supertajnej akcji CSI mającej na celu pojmanie szefa wielkiego meksykańskiego kartelu narkotykowego. Agentka początkowo nie zna żadnych szczegółów operacji, a gdy zaczyna je stopniowo pokazać, okazuje się, że jej przełożeni i współpracownicy balansują na granicy prawa. Kate Macer wchodzi wraz z „konsultantem" agencji oraz całym zespołem w sam środek narkotykowego piekła.

Już początkowa sekwencja pokazuje, w jakim tonie rozegra się całość filmu. Początkowo mamy ciszę przed burzą, potem wtargnięcie FBI do podejrzanego budynku, a na koniec strzelaninę. Na koniec? Tu właśnie pokazuje się cały charakter i umiejętność prowadzenia narracji przez Villeneuve'a. Agenci znajdują jeszcze w ścianach zmasakrowane zwłoki w oszałamiającej ilości, a żeby przypadkiem widz nie poczuł się pewny swoich przypuszczeń, ostatecznie miejsce wybucha wraz z niektórymi policjantami. W takim charakterze rozgrywa się „Sicario". Odbiorca wciąż dostaje kolejne zastrzyki adrenaliny, aby napięcie nie zeszło z niego przez całe dwie godziny. Ba, najlepiej, żeby wciąż rosło, dopóki nie osiągnie kolosalnych rozmiarów.

Kate Macer stoi w opozycji do pozostałych bohaterów filmu, którzy w teorii również stoją na straży prawa.Ona wstąpiła do policji z powołania, z chęci ratowania świata. Jak widzimy po jej stroju, wyglądzie, zrezygnowała dla służby z samej siebie – wciąż nosi ten sam T-shirt, a jej włosy dawno nie widziały fryzjerskich nożyczek. Tym bardziej nie potrafi zrozumieć swoich nowych przełożonych oraz współpracowników. Jak mogą tak mocno naginać granice prawa, moralności? Czy oni jeszcze służą społeczeństwu? A może to tylko polityczna rozgrywka? To właśnie z jej perspektywy poznajemy policyjny, wykolejony świat. Zostajemy bombardowani informacjami, jak ona, zostajemy tak samo zaszokowani brutalnością.

Najnowsza produkcja Villeneuve'a to także produkcja świetnie zagrana. Emily Blunt doskonale oddaje frustrację swojej bohaterki, która szarpie się w nowej, brutalnej krainie. W stonowany sposób oddaje szok, zaskoczenie, świetnie kontrastujące z postawą reszty bohaterów. Josh Brolin, przeżywający teraz swoje 5 minut, odgrywa cynicznego, acz nieco zdesperowanego przełożonego, za to Benicio del Toro przeraża samym spojrzeniem, które łączy w sobie gniew i smutek.

Ten obraz nie byłby pełny, gdyby do znakomicie poprowadzonych aktorów i narracji nie dołączyły genialne zdjęcia. Od początku można podziwiać kunszt operatora, lecz najlepiej uwidacznia się w tych najlepszych scenach – zejścia do tunelu, szybkiej akcji w Juarez, a także samej prezentacji miasta zwanego Bestią. Dodać należy do tego muzykę, która szumi w uszach długo po zakończeniu seansu, potęgując wrażenie przygniatania widza do podłogi każdą kolejną sceną, a niekiedy nawet ujęciem.

„Sicario" to wyśmienite kino gatunkowe. Szybka, dynamiczna akcja to najbardziej sztampowa ze składowych tego obrazu. Brutalna, ponura w wymowie produkcja nie pozwala widzowi na choć chwilę oddechu, prezentując świat, który dla bohaterki jest nie do wyobrażenia, a co dopiero dla nas. Aż strach pomyśleć, czym następnym razem Denis Villeneuve'a wciśnie nas w fotel i nie wypuści przez kilkadziesiąt długich minut.

Dział: Filmy
wtorek, 13 październik 2015 18:58

Mennica

"Mennica" to trzeci, najnowszy tom serii o komisarzu Witczaku. Tym razem bohater "Zasługi nocy" i "Patrona" wraz z dawnymi współpracownikami: Agnieszką Cynowską (Cyną) i Adamem Tymańskim (zwanym Hifem) będzie musiał zmierzyć się z najtrudniejszą sprawą w swojej karierze. W znalezionym przez myśliwskiego psa płytkim grobie spoczywają cztery ciała. Z trzech zostały tylko szkielety, czwarte należy do zaginionej niedawno młodej dziewczyny. Co łączy morderstwa sprzed dziesięciu lat z sympatyczną nastolatką i tytułową Mennicą? Czemu zabójca wrócił po tak długim czasie? Te pytania będzie musiał zadać sobie Krzysztof Witczak. Śledztwa nie ułatwi fakt, że komisarz leczył się psychiatrycznie, a od jakiegoś czasu zaczyna widywać komunikującego się z nim widmowego starca. Ale kto powiedział, że w życiu ma być łatwo...

Pędząca akcja "Mennicy" nie pozwala nam ani na moment odetchnąć. To jest główny atut powieści. Bez zapychaczy, odrywających od fabuły zbędnych opisów (a książka ma ponad czterysta stron) Mateusz M. Lemberg prowadzi nas przez świat pełen przemocy. Ukazuje nieznające litości zorganizowane grupy przestępcze, pozbawionych skrupułów bandziorów i uczciwych, oddanych sprawie, choć czasem też zagubionych i skorumpowanych funkcjonariuszy policji. Nic nie jest czarne ani białe. Wszyscy mają swoje rysy i tajemnice - jak w prawdziwym życiu czasem trudno odróżnić po której stronie barykady kto stoi. Dobry czy zły? W "Mennicy" i realnym świecie te pojęcia przenikają się, często tracąc na znaczeniu. Bo nawet najuczciwszy człowiek ma swoją cenę. A jak wiadomo pieniądze potrafią zepsuć i złamać każdego. Podobnie strach o los bliskich nam osób.

Jednak powieść to nie tylko porwania i strzelaniny. Dzięki doskonale przedstawionym wątkom obyczajowym lepiej poznajemy bohaterów. Zakradamy się do prywatnego życia Cyny, Witczaka, Hifa. Wnikamy głęboko w rozterki i życiowe dylematy. Dzięki temu bardziej rozumiemy ich wybory i sposób działania. I co tu dużo mówić, powieść też wiele na tym zyskuje. Policjanci na naszych oczach ożywają. Z papierowych, stworzonych w głowie pisarza postaci, przemieniają się w żywych, oddychających i posiadających własne cele i dążenia ludzi. A my, chcąc nie chcąc, zaczynamy im kibicować, oceniać, bać się o ich los. To znaczy, że spełnili swoją rolę, wyszli poza karty powieści, nabrali czterech wymiarów, a to jest chyba celem tworzenia postaci. Lembergowi udało się to znakomicie. Co ważne, swoich bohaterów przedstawił w wyważony, mądry sposób. Wystarczająco by ukazać sedno, ale nie na tyle aby wejściem w psychologię postaci zanudzić czytelnika.

W "Mennicy" coś jeszcze zwróciło moją uwagę. Autor często wykorzystuje nawiązania popkulturowe czym, przyznam się, mnie kupił. Zarówno muzyczne, książkowe jak i filmowe. Przewija się "Obcy", "Szklana pułapka" a finał przywodził mi chwilami na myśl pamiętną scenę z "Kill Billa" i powieść "Cujo" Stephena Kinga. Kto czytał już "Mennicę" i oglądał film Tarantino, będzie wiedział o co chodzi. Oczywiście tego jest o wiele więcej, jednak nie będę psuł wam przyjemności, jaką niewątpliwie jest wyłapywanie tego typu "smaczków".

Podsumowując, "Mennica" to udany kryminał, pełen napięcia, zwrotów akcji i dobrze uknutej, przemyślanej intrygi z masą charakterystycznych, niesztampowych bohaterów. Wszystko trzyma się kupy a finał nie rozczarowuje. "Mennica" posiada wszystkie cechy jakie powinna mieć powieść tego gatunku. To doskonała pozycja, która zasługuje na uznanie, i to nie tylko w kraju, bo mam nadzieję, że po Katarzynach Puzyńskiej i Bondzie, Mateusz M. Lemberg będzie kolejnym eksportowym hitem polskiego kryminału. Tego autorowi życzę, a tym, którzy nie zapoznali się jeszcze z najnowszą powieścią Lemberga serdecznie polecam. Sięgnijcie po "Mennicę", naprawdę warto! Ja swój egzemplarz odkładam na półkę gdzie obok "Zasługi nocy" i "Patrona" czekać będzie cierpliwie na kolejną powieść Mateusza Lemberga. Podobnie ja, może nie aż tak cierpliwie.

Dział: Książki
środa, 07 październik 2015 15:26

Lepszy świat

„Niebezpieczny dar" spodobał mi się tak bardzo, że do tej pory książka krąży pomiędzy moimi znajomymi oraz członkami rodziny. Większość z kolejnych czytelników podziela moje zdanie mówiąc: „to było naprawdę dobre". Muszę przyznać, że o istnieniu kontynuacji historii o Nicku Cooperze i Obdarzonych dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu pierwszego tomu. „Lepszy świat" ponownie opowiada o dystopijnym świecie, tym razem zagrożonym wojną domową wywołaną przez fanatyków.

Okładka została utrzymana w tym samym tonie, co grafika poprzedniej części. Utrzymana w ciemnych barwach nie napawa optymizmem. Stojący, prawdopodobnie na parkingu, bohater rzuca za sobą ogromny cień. Przed nim, w oddali widać wieżowce, a bliżej, tuż przed nim rozpościera się wyraźna smuga światła, stworzona prawdopodobnie przez pędzący pociąg. A być może przez obdarzonego?

Kilka miesięcy po śmierci Petersa, po wydarzeniach, które rozegrały się w „Niebezpiecznym darze", Nick Cooper zostaje doradcą prezydenta Stanów Zjedoczonych. Zarówno wśród obdarzonych, jak i wśród normalnych zdarzają się ekstermiści. Siatka terrorystyczna o nazwie Dzieci Darwina dowodzona przez ludzi ze specjalnymi umiejętności paraliżuje trzy miasta. Odcinają mieszkańców od dostaw żywności, potem prądu. Póki sklepowe świecą pustkami, a obdarzeni palą ludzi żywcem. W tych ciężkich czasach, gdy Stany Zjednoczone stoją u progu prawdziwej wojny domowej, Cooper musi pamiętać o tym, że niekiedy potrzeba radykalnych kroków, aby zapobiec katastrofie. Czy uda się zatrzymać nieuchronny bieg wydarzeń? Czy Nick po raz kolejny stanie na wysokości zadania?

Sakey zyskuje w moich oczach dzięki temu, że przypomina wydarzenia z poprzedniego tomu w początkowych rozdziałach. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ nie jestem mistrzem zapamiętywania fabuł i gdyby nie to musiałabym zrobić sobie przymusową powtórkę.

Amerykański pisarz tworzy świat, w którym nic nie jest czarno-białe. Działania jedynych fanatyków, drugich fanatyków, rządu mają dwie strony medalu i trudno opisać się pod którąkolwiek opcją (znów trochę jak nasza rzeczywistość, prawda?). Każda opcja może zagrażać którejś ze stron. Przerażeni ludzie chcą, aby rząd nakazał oznakowywanie obdarzonych przez wszczepienie im chipów. Ciężko przełknąć wizję Akademii, do której zabierane są stosunkowo małe dzieci, odcięte od dotychczas znanego świata, od rodziny. Summa summarum to brutalny świat, w którym prawda jest tylko pewną nierealną koncepcją.

Tym razem nie śledzimy akcji tylko z perspektywy Coopera. Do głosu dochodzą także inni bohaterowie – niektórzy z nich pojawiają się wyłącznie na moment, inni wplatają swój punkt widzenia co jakiś czas przez całą powieść. Zdecydowanie poszerza to perspektywę, sprawiając, że przedstawiony świat nabiera jeszcze więcej odcieni szarości.

Głównym motorem napędowym powieści okazuje się wciąż rosnące napięcie pomiędzy obdarzonymi oraz normalnymi. Właściwie obserwujemy je od początku do końca prezentowanych wydarzeń. Autor, podobnie jak w pierwszym tomie serii, serwuje sporo zwrotów akcji, które naprawdę trudno przewidzieć. Bardzo dobrze się sprawdza w realizacji thrillera, przy czym wątki polityczne wypadają dość słabo – cieszy, że pisarz nie zdecydował się na napisanie politycznego thrillera.

Marcus Sakey ponownie pomiędzy rozdziałami umieszcza inne formy tekstu prezentujące, jak wygląda tamten świat. Znajdziemy tam między innymi reklamy o tym, gdzie zadzwonić, żeby trafić na „błękitną linię" dla obdarzonych; zapisy rozmów z konferencji prasowych czy programów telewizyjnych; fragmenty przemówień wystosowywanych w stronę młodych ludzi; ulotki dotyczące akcji społecznych uczących tolerancji. To wszystko jest idealnym uzupełnieniem ciągu wydarzeń, wniknięciem w świat przedstawiony jeszcze głębiej.

Pomimo tego, że obie części serii są bardzo dobre, trzeba wydaje mi się, że Sakey wyciągnął z tematu wszystko, co się dało. Nie interesowałam się, o czym opowiada trzeci tom o Obdarzonych, jednak żywię w stosunku do niego niemałe obawy. Niemniej, „Lepszy świat" podtrzymał poziom pierwszej części (z niewielkimi jedynie uszczerbkami). Polecam fanom dystopii, szeroko pojętej fantastyki, tym bardziej, że można tę powieść przeczytać bez znajomości „Niebezpiecznego daru".

Dział: Książki
wtorek, 06 październik 2015 20:35

Ściśle tajne

Przeczytanie najnowszej powieści Griffina stało się niejako moim osobistym eksperymentem czytelniczym. Czy jako wielbicielka powieści sensacyjnych, lecz nie wojskowości zdołam zrozumieć oraz udźwignąć cały militaryzm sączący się z lektury? Czy co i rusz będę musiała sięgać po słownik, aby zrozumieć slang, którym posługują się żołnierze? Akurat to, czego najbardziej się bałam, nie stanowiło problemu w moim pierwszym spotkaniu z amerykańskim pisarzem i jego synem.Problemem okazała się zbyt wolna akcja oraz fabularne rozmycie narastające wraz z kolejnymi rozdziałami „Ściśle tajnego", pomimo tego, że całość całkiem nieźle się czyta.

Pozwolę sobie stwierdzić, że okładka jest typowo „griffinowska".Grafitowa tekstura stanowi jej tło, na którym wybija się Wielka Pieczęć Stanów Zjednoczonych prawdopodobnie w formie emblematu przypinanego do munduru. Patrzy na nią niemiecki oficer w wojskowym okryciu głowy oraz opaską znaczącą jego przynależność do III Rzeszy. Stoi tyłem do czytelnika, przez co trudno określić jego wiek, choć prawdopodobnie postać ta reprezentuje jednego z głównych bohaterów powieści –generała Gehlena.

Jesień 1945 roku, początek zimnej wojny między USA i ZSRR. Młody kapitan Jim Corney zostaje wysłany na tajną misję w Niemczech. Dociera do Amerykańskiej Strefy Okupacyjnej, aby namierzyć rosyjskich agentów, którzy zinfiltrowali amerykańskie służby i ich Operację Ost. Tuż po II wojnie zmieniają się fronty, wrogowie zostają na nowo przedefiniowani.Cronley na miejscu nawiązuje współpracę z byłym niemieckim generałem Gehlenem. Czy świeżo upieczony kapitan będzie mógł zaufać nowemu towarzyszowi? Czy uda mu się wykonać powierzoną mu misję?

W.E.B. Griffin opublikował do tej pory ponad 50 powieści sensacyjnych oraz wojennych – posługiwał się przy tym wieloma różnymi pseudonimami. Był żołnierzem amerykańskich oddziałów w Niemczech, oficerem informacyjnym w Korei, korespondentem wojennym. Jego syn, William E. Butterworth IV, od lat z nim współpracuje oraz tworzy kolejne cykle powieściowe. „Ściśle tajne" otwiera nową serię będącą owocem rodzinnej kooperacji.

Powieść charakteryzuje naprawdę niezły początek, mimo, że sam pomysł nie prezentuje się nadto oryginalnie. Niestety, z każdym kolejnym rozdziałem fabuła coraz bardziej zaczęła się dla mnie rozmywać. Zarówno elementy sensacyjne, jak i obyczajowe niekiedy mnie nudziły. Wydaje mi się, że sam koncept nie starcza na książkę o takiej objętości (ponad 450 stron), a raczej na dość skromną lekturę. Łączy się to również z obecnością wielu scen, które nic nie wnoszą do rozwoju fabuły, nie przyspieszają akcji. W większości polegają one na prowadzeniu średnio interesujących rozmów, spotkań, w których czasem trudno połapać się, kto jaką rolę odgrywa w prowadzonej operacji.

Opis na okładce książki obiecuje wiele. Zabrakło mi szybkiej akcji, bardziej emocjonalnej strony obyczajowej powieści. W dodatku kobiety u Griffina i jego syna zostały przedstawione dość stereotypowo. Są dość agresywne, a jednocześnie pragną przede wszystkim podkreślać swoją seksualność oraz ona właśnie stanowi pryzmat, przez który zostają zauważane. Znaczącą przewagę liczebną w powieści mają mężczyźni, co dość oczywiste, skoro mamy do czynienia z powieścią sensacyjno-wojskową.

Ciężko stwierdzić, co w książce jest totalnym wymysłem autorów, co choć zahacza o fakty historyczne, co bazuje jedynie na wojskowych mitach. „Ściśle tajne" można nazwać fikcją historyczną. Niemniej, dużo daje wprowadzenie przez nich tła historycznego oraz wyjaśnienie czytelnikowi w prologu niektórych autentycznych wydarzeń. Amerykański duet świetnie nakreśla stosunki między USA i ZSRR, zaznacza, co spowodowało pewne odwrócenie się sił oraz prezentuje zimną wojnę u jej początków.

Powieść obfituje w dialogi, mimo, że nie przytłaczają one opisów. Znalazło się również miejsce dla monologów wewnętrznych głównego bohatera, które idealnie wpasowują się w charakter książki. Autorzy posługują się doskonale wojskowym żargonem. Trzymają się także szczegółów, detali dotyczących militariów, poświęcają im sporo uwagi, dzięki czemu czytelnik zostaje bardzo dobrze przeprowadzony przez informacje, o których wcześniej nie miał pojęcia. Ucieszy to nie tylko nowicjuszy, lecz także fanów powieści o charakterze wojskowym.

Myślę, że mogłam wybrać lepszą książkę na rozpoczęcie swojej znajomości z jednym z najbardziej znanych autorów literatury sensacyjnej. To dobra, skrupulatnie napisana lektura, która jednak zawiera w sobie pewne mankamenty sprawiające, że nowy czytelnik raczej nie zapała uwielbieniem do obu amerykańskich pisarzy po jej przeczytaniu. Lecz na tyle niezła, że zachęca do zapoznania się z innymi utworami duetu, a nawet samego Griffina. „Ściśle tajne" z pewnością najbardziej podobać się będzie wiernym czytelnikom „profesora amerykańskiej literatury sensacyjnej".

Dział: Książki
czwartek, 01 październik 2015 08:13

Kotobirynt

Koty to zwierzęta, których znaczenie dla ludzkości w historii wielokrotnie się zmieniało. W starożytnym Egipcie traktowano je jak bogów, oddawano im hołdy, czczono, a nawet mumifikowano. Potem nadeszły gorsze dla nich czasy. Ludzie wierzyli, że koty to wcielenie złych duchów. Zaczęto kojarzyć je z czarownicami i czarną magią oraz palić na stosach z ich właścicielkami. Na szczęście dla kotów ponownie nastały dobre czasy. Mogą spokojnie wylegiwać się w domach,  spać na naszych kolanach, korzystać z naszej miłości. Koty, kiedyś jak i teraz, charakteryzują się swoją niezależnością, a czasem wręcz obojętnością. Znane są z tego, że lubią chodzić swoimi ścieżkami. Nie rzadko jednak oczekują od nas pomocy.

O tym, jak czasami problematyczne jest sprowadzenie naszego pupila z powrotem do ciepłego mieszkania, możemy przekonać się grając w „Kotobirynt".  Tą, niepozorną na pierwszy rzut oka grę zaprojektował Antoine Bauza. Francuski autor znany jest z takich tytułów jak: „Tokaido", „Hanabi" oraz oczywiście „7 cudów świata". Choć gra istnieje na rynku od 2007 roku, powróciła w nowej, odmienionej szacie graficznej.

Cel gry

Naszym celem grając w „Kotobirynt" jest doprowadzenie jak największej liczby czworonogów do jednego z dwóch opiekunów  – uroczej dziewczynki lub miłego staruszka. Aby to zrobić, musimy przemierzyć ciągle zmieniający się labirynt mokrych i brudnych kanałów.

Strona wizualna

„Kotobirynt" to gra składająca się z 43 kwadratowych kart zamkniętych wraz z instrukcją w małej, poręcznej blaszanej puszce. Do dyspozycji mamy 26 kart kanałów, 15 kart kotów oraz dwie karty opiekunów. Wszystkie charakteryzują się wspaniałymi ilustracjami, których autorem jest  Stéphan Escapa. Śmieszne wizerunki kotów, to jeden z większych plusów tej gry.

Krótka instrukcja, opatrzona jest ilustracjami z przykładami rozgrywki i w czytelny sposób wyjaśnia zasady wszystkich wariantów gry.

01 kotobirynt.357111.600x0

Przygotowanie gry

„Kotobirynt" jest pozycją, którą możemy rozegrać w kilku różnych wariantach. Oprócz standardowej rywalizacji pomiędzy graczami w ilość uratowanych kotków, autor przewidział wariant dla najmłodszych, dla samotników (1-osobowy), kooperacyjny i drużynowy. We wszystkich wariantach losowo układamy na stole 16 kart kanałów, tworząc kwadrat o bokach 4x4. Wyjątkiem jest wariant dla najmłodszych, w którym z 9 kart tworzymy kwadrat 3x3. W lewym dolnym oraz prawym górnym rogu powinny się znaleźć karty przedstawiające łuk kanału. Zgodnie z instrukcją przy polu gry umieszczamy w odpowiednich miejscach karty opiekunów oraz dwie losowo dobrane karty kociaków. Pozostałe karty kotów i kanałów tworzą dwie talie do późniejszego wykorzystania w grze.

Przebieg rozgrywki

Podczas jednej tury, każdy z graczy wykonuje dwie poniższe akcje. Może również wykonać dwa razy jedną z nich. Do wyboru jest obrót jednej karty kanałów o 90 lub 180 stopni oraz dołożenie do gry nowej karty kanałów. Nową kartę umieszcza się poprzez tzw. wepchnięcie, czyli usuwa się nieinteresującą nas kartę ze stołu, przesuwa się cały rząd i w puste miejsce dodaje nową kartę. Przykład dodania karty został przedstawiony na załączonych zdjęciach.

Jeśli po którejś z akcji powstanie nieprzerwana ścieżka kanałów, która połączy zwierzaka z jednym z opiekunów, gracz otrzymuje kartę kota i zdobywa tyle punktów ile na niej widnieje.  Następnie karta opiekuna przesuwa się o jedno miejsce zgodnie z ruchem wskazówek zegara oraz do gry wchodzi nowy kociak (umieszczony na polu obok wcześniej zdobytego kociaka). Gdy gracz wykona swoje dwie akcje, swoją turę zaczyna drugi gracz. Gra trwa aż do uratowania wszystkich kotków z talii. Oczywiście wygrywa osoba, która zdobędzie najwięcej punktów.

Gracz podczas swojej tury, może uruchomić reakcję łańcuchową i zdobyć kilka kotów pod rząd. Często może zdarzyć się, że nowy kociak, który pojawił się na planszy, od razu ma gotową ścieżkę do opiekuna, lub jeśli mamy jeszcze drugą akcję do wykonania, utworzymy kolejną ścieżkę. Dodatkowo jedną akcją, może stworzyć ścieżkę, która sprowadzi jednocześnie dwa koty do opiekuna(ów).

Wrażenia

Gra jest bardzo prosta. Zasady można wytłumaczyć dosłownie w minutę. Jest to duży plus, szczególnie kiedy chcemy zagrać z dziećmi.

Obracanie i dokładanie kart z kanałami trochę przywodzi na myśl granie w „Pipe Mania", grę na komputery klasy Amiga, w której to należało umiejętnie połączyć kawałki rur i przeprowadzić nimi wodę do celu.

W „Kotobiryncie" bardzo umiejętnie wprowadzono elementy strategii. Mam na myśli przewidywanie kilku ruchów do przodu, tak aby wykonać tak zwany łańcuszek zdobywania kotków, a co za tym idzie, punktów. Chociaż zdarza się, że reakcja łańcuchowa przychodzi losowo i często jest kwestią przypadku, to warto się wysilić i zaplanować tak swoje akcje, aby zdobyć „combo" w punktach. Szczególnie jak ktoś ma szachowe zacięcie, będzie bardzo dobrze bawił się również w przewidywanie ruchów przeciwnika.

Rozgrywka często przebiega bardzo szybko i dynamicznie, więc trzeba nieustannie śledzić poczynania drugiego gracza, gdyż sytuacja na planszy może się diametralnie zmienić na naszą niekorzyść. Warto również zwracać uwagę, czy swoim ruchem nie ułatwimy nadto turę przeciwnika.

Z żoną testowaliśmy również rozgrywkę z naszą małą modyfikacją zasad. Polega ona na tym, że najpierw trzeba wykonać dwie akcje, a dopiero potem sprowadza się kotki do domu po stworzonej ścieżce kanałów.

Starszym wyjadaczom gier proponuję również wprowadzenie czasowego ogranicznika trwania pojedynczej tury. My użyliśmy do tego małą piaskową klepsydrę z innej gry planszowej. Presja upływającego czasu rzutuje na trudność oraz znacznie upłynnia rozgrywkę.

Podsumowanie

„Kotobirynt" to mała i bardzo ładnie wydana gra z bardzo prostymi zasadami. Jest nie tylko miła dla oka, ale również przyjemna w graniu. Spora losowość w dobieraniu kart kanałów rzutuje na jej dużą regrywalność. U dzieci rozwija spostrzegawczość oraz planowanie, starszym spodobają się zaś strategiczne elementy. W grze drzemie naprawdę duży potencjał. Ważne aby umieć go odpowiednio wykorzystać. Chociaż daleko jej do innych tytułów francuskiego projektanta, to z czystym sumieniem ją polecam. Dodam, iż jest to obowiązkowa pozycja dla miłośników kotów oraz dla... silnej i niezależnej kobiety.

Dział: Gry bez prądu

Wydawnictwo Jaguar prezentuje sagę Summoner: Zaklinacz, nową trylogię fantasy, która podbiła serca miłośników gatunku i w zawrotnym tempie zdobyła popularność na platformie wattpad.com.

Dział: Książki
wtorek, 22 wrzesień 2015 18:35

Wejdź do gry!

Już za niecały miesiąc, odbędzie się jedno z najbardziej wyczekiwanych przez większość miłośników komputerowej rozrywki wydarzenie. Poznań Game Arena, które jak sama nazwa wskazuje odbywa się w Poznaniu już od kilku lat. W tym roku impreza odbędzie się w weekend 16-18 października.

Dział: Konwenty