listopad 02, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: akcji

poniedziałek, 25 listopad 2019 23:54

Fear Agent #01

„Zajmujący się eksterminacją kosmicznych szkodników wypalony, zgorzkniały i wiecznie pijany Heath Huston odkrywa przypadkowo międzyplanetarny spisek mający na celu eksterminację całej ludzkości. Trzeba będzie odstawić butelkę i ponownie wcielić się w rolę kosmicznego bohatera... jak przystało na ostatniego żyjącego legendarnych Agentów Strachu!” - w tym krótkim opisie Non Stop Comics zawarło wszystko, co miłośnicy awanturniczej space opery powinni przeczytać, by, tak jak ja, bez zawahania, sięgnąć po ten komiks.

Rick Remender (Głębia, Deadly Class), Tony Moore (Żywe Trupy) i Jerome Opeña przygotowali istną ucztę dla tych, którzy w młodości wychowali się, zapewne podobnie jak oni, na takich bohaterach jak Sędzia Dredd, John Spartan z „Człowieka Demolki”, Korben Dallas z „Piątego elementu”, czy Douglas Qauid z „Pamięci absolutnej”. Nieskomplikowani bohaterowie, którzy najpierw działają, a potem myślą, choć też nie zawsze, otoczeni przynajmniej jedną pięknością, lojalni i oddani sprawie, męscy i oczywiście niezwyciężeni, to cechy wspólne Heatha Hustona i wszystkich tych, których nie dosięgnęła poprawność polityczna XXI wieku, a za którymi ckni się czasami pokoleniu lat 80-tych.

Heath Huston, podobnie, jak John Spartan, sieje śmierć i zniszczenie, pozostawiając po sobie dymiące zgliszcza. Hołdując zasadzie „czego prawo nie widzi, tego prawu nie żal”, mając za nic konwencje i dyrektywy, brnie mozolnie do przodu ratując wielokrotnie swoim tępym uporem swoje mało szlachetne cztery litery. Brudny i pijany, jak John McClane ze „Szklanej pułapki”, okraszając swoje wyczyny zgorzkniałym humorem, mając za wiernego towarzysza Annie, AI swojej rakiety, na przekór całemu wszechświatowi błądzi w czasie i przestrzeni, by zapobiec katastrofie, mającej unicestwić rodzaj ludzki. Po drodze spotyka Marę, inteligentną i seksowną panią inżynier, prymitywnych Zasfonów, ekstremalnie nienażartych Pożeraczy, spiskujących Dresseńczyków i wiele innych nacji i gatunków, które w mniejszym, bądź większym stopniu, nadszarpną zdrowie, nerwy i męską aparycję Heatha. Ale czego nie robi się, by uratować ludzkość?

Fear Agent to hołd złożony „pulp sf”, męskim bohaterom lat 90-tych i prostej, a zarazem cudownej fantastyce akcji. Dynamiczna akcja, zilustrowana przez Tony'ego Moore'a i Jerome'a Opeñę, dostarczają czytelnikowi czystej rozrywki, opartej głównie na akcji, dynamice, szorstkim humorze i emocjach. Dla mnie to wspaniały powrót do nieskomplikowanych czasów, naiwnej młodości, gdzie świat był albo czarny albo biały, a bohaterowie, pomimo że czasem niedomyci i pijani, reprezentowali szlachetną lojalność i odwagę. Polecam każdemu dorosłemu czytelnikowi, młodzi muszą trochę dorosnąć do krwawych eksterminacji gatunków galaktycznych, pozaprotokolarnych aktywności towarzyskich i niewybrednego humoru głównego bohatera.

 

Dział: Komiksy
niedziela, 24 listopad 2019 10:59

Super-Charlie i złodziej zabawek

Camilla Läckberg zdobyła szerokie grono czytelników jako autorka kryminalnego cyklu o Fjällbace. Teraz postanowiła podbić także dziecięce serca, a to za sprawą cyklu o Super-Charliem, z pozoru zwykłym bobasie, a naprawdę superbohaterze skrywającym przed światem swoje niezwykłe moce.

Super-Charlie i złodziej zabawek oraz Super-Charlie i tajemnica babci to kolejno drugi i trzeci tom cyklu, chociaż trzeba z góry uprzedzić, że każdą z książeczek można czytać niezależnie od pozostałych i w dowolnej kolejności. W każdej mały bobas musi zmierzyć się z inną zagadką do rozwiązania i pomóc dorosłym, którzy za każdym razem nie mogą sobie poradzić bez jego pomocy. Oczywiście chłopczyk musi bardzo uważać i nie zdradzić się, że potrafi latać, prześwietlać ściany wzrokiem oraz mówić - tę tajemnicę zna tylko jego ukochana babcia.

Super-Charlie i złodziej zabawek rozpoczyna się niczym rasowy kryminał - ktoś włamuje się do pokoju starszej siostry i kradnie jej... pluszaka. Poszukiwania na nic się nie zdają aż do momentu, gdy Charlie uruchamia swój super-czuły słuch i podczas drzemki nie składa wszystkich elementów układanki w jedną całość.

Druga z książeczek przedstawia historię o tym, jak cała rodzina wybiera się na kemping, gdzie już drugiego dnia... znika babcia. Pozostaje po niej jedynie fragment kartki ze słowami “Pomocy, babcia”. Wszyscy ruszają na ratunek, z dużym zaangażowaniem, ale niestety bez efektów. Do czasu oczywiście, gdy do akcji wkracza super-bobas. A wyjaśnienie zniknięcia staruszki będzie, cóż... zabawne dla rodziców, ale dla dzieci chyba jednak lekko dezorientujące.

Po przeczytaniu dwóch tomów mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony mamy do czynienia z krótkimi, lekkimi historyjkami, dosyć zabawnymi, ale niestety miejscami humor ten jest raczej dyskusyjny. Całość jest wzbogacona kolorowymi ilustracjami, utrzymanymi w dokładnie takim samym klimacie, co treść, czyli raczej zabawnymi, ale z elementami, które mogą drażnić (jak choćby tytuł poradnika, który czyta mama “Życie singla dla głupków”).

Największy problem z Super-Charliem mam nie jako sam czytelnik, ale jako rodzic, o czym niech zaświadczy fakt, że po skończeniu lektury, nie podsunęłam książeczek żadnemu ze swoich dzieci. I nieważne, że zawarte w nich opowieści może i są zabawne i możliwe, że spodobałyby się maluchom. Nie podoba mi się po prostu kilka kluczowych kwestii. Po pierwsze, ojciec Charliego jest nie tylko ciamajdą, on jest rasowym głupkiem i w dodatku nie liczy się totalnie z uczuciami swoich dzieci [Spoiler: to on jest złodziejem zabawek – nie podoba mu się stara maskotka córki, więc po kryjomu... wyrzuca ją do kosza]. Po drugie, razi mnie sposób rozwiązywania scysji między rodzicami – kiedy mama jest zła, to tata (“Oczywiście”, jak to podkreśla autorka) śpi na kanapie. Po trzecie, zupełnie nie przekonało mnie wyjaśnienie zniknięcia babci, które w książce dla dzieci (według informacji na okładce grupa docelowa to 3+) jest w ogóle nie do przyjęcia. Otóż droga babunia nie pojawiła się w rodzinnym kamperze, ponieważ [kolejny SPOILER] spędziła tę noc na całowaniu się z biwakującym obok, nowopoznanym mężczyzną. No serio???

Nie jestem fanką kryminałów Camilli Läckberg, mimo że niektóre są całkiem niezłei jak widać nie przekonała mnie także jako autorka książek dla dzieci. Trochę szkoda, bo sam pomysł na serię i głównego bohatera jest przyjemny i ma spory potencjał. Szkoda, że wykonanie już zawiodło.

Dział: Książki
niedziela, 17 listopad 2019 09:22

Dopóki śmierć nas nie rozłączy

Małżeństwo to ciężki kawałek chleba; szczególnie, jeżeli Twoja żona nie akceptuje skoków w bok, a Ty sam jakoś niespecjalnie pragniesz naprawić wiążącą Was kiedyś więź...

Matt Evans wybrał się na pieszą wycieczkę ze swoją żoną, Marie. Byli małżeństwem już ponad dwadzieścia dwa lata! I choć w założeniu miał to być romantyczny wypad tylko we dwoje, to Matt skupiony jest raczej na swoim telefonie niż na Marie. Droga w górę była dość trudna, a niedające o sobie zapomnieć bóle nogi kobiety dodatkowo spowalniały mozolną wspinaczkę. W końcu się udało i ich oczom ukazał się piękny widok. Żadne z nich wolało nie patrzeć w dół, gdzie rzeką kończyło się urwisko; taki widok może przyprawić o zawroty głowy, a w takim miejscu lepiej nie ryzykować! Cóż... Marie lubiła ryzyko. Gdy pan Evans musi ruszyć za potrzebą, jego uszu dochodzi tylko krzyk o pomoc. Nie wie, co się stało- jego żony nie ma już w tym miejscu, w którym ją zostawił. Wychyliła się za mocno? Poślizgnęła na wilgotnej trawie i... spadła? Faktem jest, że upadek z tak wysokiego urwiska prosto do rwącej rzeki jest niemożliwy do przeżycia. Poszukiwania grupy ratowniczej spełzają na niczym, nigdzie w pobliżu nie mogą zlokalizować ciała kobiety. Matt Evans nie wiedział, czy wreszcie może odetchnąć z ulgą i cieszyć się odzyskaną wolnością, czy może jeszcze się wstrzymać- ostatecznie musiał jeszcze pozytywnie przejść przesłuchanie policji...

Wypadek czy skrupulatnie zaplanowane morderstwo? Matt ma "duże doświadczenie" w utracie żon, bowiem jego pierwsza małżonka, Janice, również zmarła w nie do końca jasnych okolicznościach. Pechowiec? A może... morderca?

Tym razem zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Może dlatego, że po opisie z tyłu sprawa wydawała się bardzo jasna? Cóż... byłam niemalże pewna, że Matt jest rzeczywiście winny, a cała fabuła będzie kręciła się wokół starań detektywów: Lorena i Spengler, aby znaleźć odpowiednio twarde dowody na jego winę. Ależ byłam naiwna! Przecież nie od dziś wiadomo, że autorzy thrillerów starają się jak najbardziej zapleść tworzoną przez nich intrygę tak, by czytelnik sam się w tym wszystkim pogubił. I bardzo dobrze, bo z Dopóki śmierć nas nie rozłączy spędziłam bardzo intensywny czas.

Z pozoru małżeństwo Evans'ów ma wszystko to, czego pragnie każdy inny człowiek w swoim życiu- Matt zarabia grube pieniądze, oboje dbają o siebie, mają dwie dorosłe, zdrowe córki, studiujące i mieszkające poza domem, a Marie udziela się właściwie wszędzie, gdzie tylko może, tworząc sobie spore grono przyjaciółek. Tylko relacja między nimi wygląda niezbyt dobrze; bohaterka już wcześniej przyłapała męża na kłamstwie, a jego ubrania często pachniały damskimi perfumami. Ale czy na pewno? Może to tylko jej drobna obsesja? Starała się jednak ignorować te drobne przejawy możliwej niesuboordynacji, dla dobra małżeństwa. I tak ich związek trwał już dwadzieścia dwa lata. Po takim czasie wydawałoby się, że para powinna żyć w nieustającej symbiozie, a w tym wypadku coś ewidentnie nie grało. 

Pani detektyw Spengler musi znaleźć odpowiedzi odnośnie śmierci pani Evans, a tym samym "wyrobić" sobie miejsce wśród męskiej, policyjnej społeczności. Początki nigdy nie są łatwe; jako kobieta jest dodatkowo dyskryminowana jako stróż prawa. Rozwiązanie tej sprawy może nie tylko przynieść jej poklask społeczeńtwa, ale też sprawić, że współpracownicy wreszcie potraktują ją jak "swoją". Do pomocy niejako sam z siebie zgłasza się detektyw Loren- trudny typ, którego praktycznie nikt nie lubi. On sam boryka się jednak z własnymi problemami...

Ta książka to jak podróż na rollercoasterze; już, już się wydaje, że znamy odpowiedź, a tu bum! I wracamy do punktu wyjścia. Akcja została tak poprowadzona, że właściwie od początku wskazujemy jednego winnego całej tragedii- Matt'a. Ale, ale! Zaczekajcie chwilę, wkręćcie się w historię... nagle Wasze osądy mogą przybrać zupełnie inny kierunek. Autorka bawi się nami, uzupełniając nieustannie historię w nowe informacje. Ostatecznie już nie wiadomo, kto jest bardziej winny i dlaczego bohaterowie nie zdecydowali się na tak proste rozwiązanie, jakim jest rozwód. Dopóki śmierć nas nie rozłączy czyta się w ekspresowym tempie, szczególnie, gdy na jaw wychodzą kolejne tajemnice Evans'ów. Mały spoiler- żadne z nich nie jest krystalicznie czyste.

Utwór pani JoAnn Chaney na długo zapisze się w mojej pamięci. Zwroty akcji, nietuzinkowe rozwiązania i przede wszystkim ogrom tajemnic to coś, czego zawsze szukam w thrillerach. Tutaj dodatkowo mamy jeszcze niestabilną sytuację między małżonkami, która prowadzi do wszystkich tych wydarzeń. Lektura zdecydowanie dla fanów zawikłanych historii.

Dział: Książki
niedziela, 17 listopad 2019 01:25

Munchkin: Quacked Quest

Munchkin: Quacked Quest to zręcznościowa gra towarzyska w konwencji izometrycznego RPG akcji w realiach fantasy, inspirowana humorystyczną „karcianką” Munchkin, stworzoną przez firmę Steve Jackson Games. W tytule tym maks. czwórka graczy kieruje poszukiwaczami przygód, którzy eksplorują podziemia, zbierają przedmioty i walczą z różnymi fantastycznymi bestiami (oraz ze sobą nawzajem). Za stworzenie i wydanie tego tytułu odpowiada firma Asmodee Digital.

Dział: Z prądem
piątek, 15 listopad 2019 12:27

1632

W 1623 roku Magdeburg został zdziesiątkowany. Dokonano tu brutalnej rzezi i spalono większość miasta, ale z drugiej strony był to tylko efekt skali, bo całą wojnę trzydziestoletnią, zarzewiem której były spory o religię i dominację w europie pomiędzy katolickimi Habsburgami a protestanckimi Wazami, cechowała brutalność i taktyka spalonej ziemi. Nikt nie miał prawa się ostać po przejściu wrogiego wojska. W środku tej wielkiej wojny najwięcej zamieszania jednak zrobili… Amerykanie. Ale jak to? A owszem, jeśli weźmiemy do ręki książkę Erica Flinta pt. „1632”.

Eric Flint, przenosi nas do XVII wieku, na skutek zjawiska zwanego „Ognistym kręgiem”. To on z wesołej teraźniejszej mieściny gdzieś w Wirginii Zachodniej, w Grantville, prosto z weselnej zabawy, w której uczestniczy chyba większość mieszkańców, przenosi bohaterów i całą okolicę, z florą, fauną i rzeźbą terenu, Bóg wie raczyć jak głęboko, bo kopalnie też, na tereny XVII-wiecznej Turyngii w Niemczech. Na naszych do krwi amerykańskich protagonistów czeka wiele problemów: od tak przyziemnych jak zapewnienie bezpieczeństwa, dostaw prądu, ogrzewania, wody i wyżywienia, przez praktyczne, czyli jak porozumieć się z Niemcami, Szwedami i Szkotami, których dialekt też nie jest współcześnie władającym angielskim do rozszyfrowania, po bardziej abstrakcyjne typu „kto będzie trzymał władzę”. Ostatnie pytanie zadają też walczące po obydwu stronach konfliktu trzydziestoletniego historyczne postacie: Gustaw Adolf, Axel Oxenstiera, Richelieu, Wallenstein czy Tilly.

Fabułę widzimy oczyma bohaterów: przewodzącego Amerykanami Mike’a, prostego, ale dobrodusznego górnika, jego doradców, silnych kobiet jak uczennica i snajperka Julie, Żydówka Rebeka czy Niemka Gretchen, wreszcie postaci historycznych jak król Szwecji czy liczni generałowie po obu stronach konfliktu. I jest to fabuła nader świetnie zazębiająca obydwa światy. Raz widzimy odział Tilly’ego, który brutalnie torturuje jakiegoś wieśniaka, którego odbijają ochotnicy Mike’a, zaraz potem napotykamy proszącą o pomoc Rebekę, której grozi niebezpieczeństwo, potem żyjemy codziennym życiem górników i drobnych rzemieślników, którzy musieli przestawić się na możliwości czasów, w jakich się znaleźli, kłócimy się ramię w ramię z bohaterami obrad uchwalającą Kartę Praw pierwszego w Europie Stanu Ameryki, by wreszcie brać udział w niejednej potyczce ku chwale ojczyzny. Aż chce się rzec „God bless America!” zaraz obok „Gott mit Uns!”.

Mamy tu tez miłość. Miłość pomiędzy podziałami rasowymi, kulturowymi, religijnymi. Do tego wszystkie przedstawione kobiety to baby z jajami: zarówno waleczna Niemka Gretchen, inteligenta Żydówka Rebeka czy młodziutka cheerleaderka o najcelniejszym oku w mieście Julie. Są to drobne wątki, które dodają tylko odrobinę realizmu i emocji, bo przecież kobiety w XVI wieku niewiele mogły, miały mało praw, a do tego lepiej ratuje się właśnie je, szczególnie, jeśli są w ciąży.

Książkę czyta się naprawdę dobrze, o ile przymkniemy oko na hurra-optymizm amerykański i niezwykłe możliwości lingwistyczne właściwie każdego z mieszkańców starego i nowego świata. Bo z wszystkimi udaje się dogadać, wszystko załatwić, ba, miasteczko w trybie pilnym potraf zbudować elektrownię, naprawić radiostacje, wreszcie jest też zaopatrzone w amunicję po zęby i każdy, naprawdę każdy umie trzymać bron w rękach. Choć to ostatnie nie dziwi: Wirginia należy do stanu mocno przywiązanego do konstytucyjnego prawa do obrony, a hasło „my home is my castle” rozumie dość dosłownie i woli zbroić się, strzelać niż dawać sygnały ostrzegawcze. Tu łatwo kupić broń, nawet półautomatyczną, o ile nie posiada się kryminalnej przeszłości. Ba, pod pewnymi warunkami strzelbę może nabyć już 12-latek.

Plusem jest prowadzenie narracji. Naprawdę przyjemnie jest zanurzyć się raz w typowo amerykański styl życia i poglądy, by zaraz w kolejnym rozdziale przeskoczyć na XVII-wieczne myślenie dotyczące wychowania, bezpieczeństwa, pożywienia, szkolnictwa, medycyny, prowadzenia wojen czy pertraktacji.

Były jednak momenty, kiedy musiałam odrobinę przystopować. Jako że wczytuję się mocno w literaturę obozową nie mogłam przejść obojętnie obok niezwykle sugestywnego obrazu kąpieli nieco zaniedbanych i zawszawionych mieszkańców Niemiec, którzy chcieli pozostać w Grantville. Przypominał on bowiem bardzo mocno zabiegi, jakim poddawano podczas selekcji więźniów obozów koncentracyjnych. Żeby dolać oliwy do ognia część bohaterów rzeczywiście przypomina, że ten naród będzie kiedyś całkiem niedaleko właśnie obozy śmierci budował. Bezduszne zabijanie nacierającej kawalerii i nazywanie snajperów aniołami (!) śmierci też nie było na miejscu. Wreszcie wychodząca właściwie z każdego akapitu propaganda wyższości amerykańskich ideałów nad innymi. To było mi ciężko przetrawić.

Jeśli lubicie historię alternatywną i niestraszna byłaby wam wizja Stanów Zjednoczonych Ameryki jako sąsiada Polski, książka Erica Flinta „1632” jest wizją, którą bardzo polecam. Zadowoleni będą także znawcy historii wojny trzydziestoletniej, gdyż wiele rzeczywiście mających miejsce bitew jest w niej dość pieczołowicie opisane. To dobry pomysł, by jeszcze raz zapoznać się z nie dość omawianym choćby na lekcjach historii konfliktem. Ja pozostaję z lekkim niedosytem, bo spodziewałam się zobaczyć więcej zwyczajnych reakcji ludności niemieckiej na pojawienie się Amerykanów. Autor skupił się przede wszystkim na dzielnych Jankesach i ich misji ratowania świata, a to niekoniecznie mnie kupiło.

Dział: Książki
piątek, 15 listopad 2019 02:40

Alders Blood

Alders Blood to nowy projekt od polskiej firmy Schockwork Games. Polacy w świecie gier komputerowych mają dość dobrze ugruntowaną pozycję, dzięki między innymi CD Project Red i wspaniałemu Wiedźminowi. Jednak produkcja studia Schockwork, to nie projekt wysokobudżetowy, ale popularny ostatnimi czasy indyk (indie games). Przyznam szczerze, że indie games to ten rodzaj gier, po które sięgam najmniej. Jednak kiedy usłyszałem, że produkcja polskiego studia ma być taktyczno-strategiczną grą osadzoną w mrocznym świecie nie zastanawiałem się ani chwili.

Alders Blood to produkcja, która rozgrywką w dużej mierze przypomina X-Com, zwłaszcza kiedy dochodzi do walki. W momencie przystąpienia do starcia ukazuje nam się mapa podzielona na hexy i musimy planować dokładnie każdy nasz ruch, aby przetrwać. Na ogromną zasługuje klimat, który wręcz wylewa się z każdej minuty rozgrywki. Przedstawiony świat utrzymany jest w stylistyce victorian-fantasy, w którym natura jest pełna szaleństwa i niebezpieczeństwa dla ludzkości. Gracz wciela się w grupę łowców potworów, które opanowały świat. Podczas gry musimy obozować, dbać o zdrowie naszych ludzi, o to by mieli co jeść i byli wypoczęci. Jak wiadomo najedzony łowca potworów to zadowolony łowca potworów. Na szczególną uwagę zasługuje system zapachu, powodujący, że wrogowie mogą nas wywęszyć, dlatego musimy zawsze zwracać uwagę na kierunek wiatru.

Podsumowując tę krótką rozgrywkę przedpremierową, jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Fabuła jest mroczna i wciągająca, a rozgrywka przynosi nam wiele satysfakcji. Musiałem się nieźle namęczyć, aby pokonać kilka najłatwiejszych stworów. Przykładowo podczas jednej z walk nie zwróciłem uwagi na kierunek wiatru, okrążając bestie, ta wyczuła mnie i w parę sekund rozniosła na strzępy. Szczerze mam nadzieję, że kampania na Steam się powiedzie – bo to jedna z produkcji pierwszego kwartału 2020, na którą będę czekać.

Dział: Gry z prądem

Jesteś miłośnikiem rosyjskiej fantasy? Lubisz Olgę Gromyko? Oksanę Pankiejewą? Aleksandrę Rudą? Ta pozycja jest dla ciebie!

Dział: Książki
czwartek, 07 listopad 2019 12:56

1988 Wężowisko

Deadly Class to jedna z najbardziej wciągających i zaskakujących serii – pod każdym względem. Wciągająca fabuła, bogata plejada wyrzutków, fantastycznie odwzorowane lata osiemdziesiąte – to zaledwie kilka z zalet tego cyklu. Jeśli jeszcze nie mieliście przyjemności z nastoletnimi adeptami sztuki zabijania, winna jestem Wam ostrzeżenie – zatracicie się w tych komiksach całkowicie. „Deadly Class: Wężowisko” to już trzeci tom, który trzyma poziom, zadziwia i… ponownie kończy się wielkim WOW!

Poprzedni tom zakończył się mocnym akcentem i tak też historia „Wężowiska” się rozpoczyna. Co tu dużo mówić – bohaterowie wpakowali się w niezłe „gówno” (Marcus bardzo lubi to słowo – w każdym tomie powtarza je kilka razy, sprawdziłam!) i czytelnik wręcz pożera strony, aby dowiedzieć się, jak się wykaraskają tym razem z kłopotów. I – przede wszystkim – czy wszyscy przeżyją. Deadly Class nie bez przyczyny jest „deadly” - tak, jak i w poprzednich tomach, tak i tutaj gości dużo śmierci. Powiem więcej – giną tutaj postacie znaczące, co jeszcze bardziej nakręca odbiorcę. A akcja, latające sztylety i pociski to niejedyne, co ma ten tom do zaoferowania…

Już od pierwszego tomu wyraźnie można zauważyć, że Deadly Class ma jakąś dziwaczną, nieoczywistą głębię, schowaną pomiędzy zbuntowanymi nastolatkami, krwawymi niuansami i narkotykowymi tripami. W „Wężowisku” wszystko zdaje się sypać w życiu głównego bohatera, przyjaźnie tracą znaczenie, każdy zdaje się być zdrajcą, kapusiem, zagrożeniem. Marcus ponownie czuje się odrzucony i choć wmawia sobie, że jest mu z tym lepiej, że dzięki temu jest „czujniejszy”, nie radzi sobie z nową sytuacją. I coraz bardziej się pogrąża, coraz bardziej gubi, a czytelnik zarazem z obrzydzeniem, jak i ze współczuciem obserwuje go i syf, w jaki się pakuje. Tom ten niesie ze sobą więcej treści niż poprzednie i chociaż akcji jest nieco mniej, to nie można narzekać na jej brak. A zakończenie – SZTOS. Nie mogę doczekać się egzaminu…

Kreska komiksu jak zawsze jest obłędna i fenomenalnie dopełnia całości. Uwielbiam momenty, w których Marcus jest na odlocie – w tych momentach ilustracje mnie rozwalają i zwracam na nie znacznie większą uwagę. Bohaterów kreują nie tylko ich historie, ale i wyrazisty wygląd – podobnie jak tło całości, wyraźne lata osiemdziesiąte. Wylewają się one ze stron w przytaczanej muzyce, stylówkach czy takich drobnostkach, jak… Bush i Jan Paweł II na ekranie w tle. Po prostu majstersztyk w pełnej krasie – kreski, barw, szczegółów…

Komiksy Deadly Class są jak narkotyk. Uzależniają, fascynują, budzą mnóstwo emocji i refleksji, myśli. Jeśli lubicie mocniejsze serie, pełne głębszych doświadczeń i cienia dawnej popkultury – nie czekajcie. Zatraćcie się w tym psychodelicznym świecie samotności, depresji i zagubienia. Polecam z całego serducha!

Dział: Komiksy
czwartek, 17 październik 2019 01:51

Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri Bolmena

14 listopada nakładem wydawnictwa INITIUM ukaże się powieść Larsa Simona zatytułowana "Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri Bolmena" - lekka komedia będąca fenomenalną historią o magii oraz gadającym, wyjątkowo sarkastycznym mopsie w roli głównej. Powieść zdecydowanie inna niż wszystkie, której absolutnie nie można przegapić! Pełna zabawnych tekstów, które mają szansę stać się kultowymi, a także zaskakujących zwrotów akcji. Gorąco zachęcam do zapoznania się z poniższym opisem powieści oraz z załączonym fragmentem książki. 

Dział: Książki
niedziela, 06 październik 2019 15:27

Bramy ze złota. Złote miasto

- Zabijmy ich. – zaproponował Ulfhvatr.
Zahred drgnął, rozejrzał się. W końcu wypatrzył to, o czym musiał mówić wojownik: kilka wąskich łodzi, dłubanek z jednego pnia drzewa, sunących wzdłuż brzegu rzeki i wyciągających pozastawiane na noc sieci.
- Po co? – zapytał.
- A tak sobie, jarlu. Po prostu. – Ulfhvatr wzruszył ramionami.
- Hm, hm. A jeśli jest ich więcej?
- To zabijemy ich więcej.

Jaki jest przepis na udaną lekturę? Wyraziści bohaterowie, żywiołowa akcja i doskonale wykreowane realia powieści. Dorzućcie do tego grupę uzbrojonych po zęby wikingów i świat staje się jeszcze piękniejszy. A skoro ową grupę prowadzi nie kto inny, a Zahred we własnej osobie, to już znak, że koniecznie trzeba rezerwować parę godzin na małe tete-a-tete z książką. I oby nikt nie ośmielił się przerywać!

Drugi tom trylogii Bramy ze złota to jednocześnie piąta odsłona losów Zahreda. Cały cykl ma liczyć siedem tomów, ale Michał Gołkowski nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził trochę zamętu. W ten sposób tom trzeci rozrósł się do trylogii. Czy czwarty okaże się tetralogią? Pożyjemy, zobaczymy. Tymczasem, w ramach krótkiego wprowadzenia – akcja każdego z tomów toczy się w innych czasach i innym miejscu. Łączy je wspólny bohater, przeklęty przez bogów, mający za sobą setki, o ile nie tysiące żyć.

Spiżowy gniew to epoka brązu i starożytne cywilizacje, a Bogowie pustyni opowiadali o początkach państwa faraonów. Bramy ze złota to już znacznie bliższe nam czasy. O ile w Świątyni na bagnach można było jedynie zorientować się, że mamy do czynienia z wczesnym średniowieczem, o tyle w Złotym mieście pada wreszcie konkretna data – rok 717.

Akcja mknie do przodu praktycznie od pierwszego rozdziału, a bohaterowie wraz z czytelnikiem przemierzają Europę od samej północy aż do tytułowego Złotego Miasta, łatwego do rozszyfrowania, jeśli dodamy do niego wspomnianą przed chwilą datę. Więcej nie spoileruję, słowo.

Pierwsze skrzypce gra, jak niemal zawsze, Zahred. Mijające tysiąclecia zmieniły go. Zdecydowanie nie jest to ten sam człowiek, którego poznaliśmy w Spiżowym gniewie, chociaż nadal pozostaje fascynującą postacią. Można odnieść wrażenie, że kolejne żywota łagodzą do pewnego stopnia jego gniew, a do głosu dochodzą oprócz ślepej furii znacznie głębsze, bardziej ludzkie uczucia. Nie zmienia to jednak faktu, że mężczyzna jest w stanie poświęcić wszystko i wszystkich, byle osiągnąć swój cel.

W równym stopniu uwagę przykuwa towarzysząca Zahredowi drużyna. Początkowo wikingowie wyglądają jedynie na nieokrzesaną zgraję zarośniętych zbirów, ale wraz z rozwojem akcji każdy z nich pokazuje swój charakterystyczny, odrębny rys. Ich odzywki i niektóre zagrania wprowadzają do fabuły humorystyczny akcent, chociaż nie ukrywam, że czasami może też zakręcić się przy nich łza.

W przeciwieństwie do poprzednich tomów, gdzie elementy fantastyczne były mocno widoczne, tym razem na pierwszy plan wysuwają się wątki historyczne. Fantastyka koncentruje się na samym Zahredzie i tym, kim naprawdę jest. I to właściwie tyle.

Podsumowując, Złote miasto to świetna kontynuacja bardzo dobrego cyklu, moim skromnym zdaniem najlepszego jak dotąd w dorobku autora. Serdecznie polecam!

Dział: Książki