Rezultaty wyszukiwania dla: akcja
Szamanka od umarlaków
O twórczości Martyny Raduchowskiej usłyszałam całkiem niedawno dzięki inicjatywie Harda Horda skupiającej polskie autorki fantastyki. Miała być to fantastyka humorystyczna, w duchu Marty Kisiel, toteż zachęcona sięgnęłam po „Szamankę od umarlaków”.
Ida Brzezińska, główna bohaterka tego wdzięcznego urban fantasy (bo tak chyba najsensowniej można sklasyfikować powieść Raduchowskiej), ma Pecha. Od tego zaczyna się blurb, od tego zaczyna się i fabuła. Wychowana w rodzinie czarodziejów dziewczyna nie zdradza nawet odrobiny talentu magicznego, dodatkowo marzy o karierze psychologa. Rodzice widzą dla niej inną przyszłość – dziewczyna jest całkiem niezłym medium, więc zmarli lgną do niej jak muchy do miodu. Kiedy Ida zostaje wysłana do ciotki we Wrocławiu, gdzie ma rozwijać swoje zdolności, ucieka prosto na Uniwersytet Wrocławski, gdzie zaczyna studiować wymarzoną psychologię. Niestety, demony Idy – a dokładniej: jej zmarli w najróżniejszych formach – bezustannie prześladują dziewczynę, a prócz zwykłych umarlaków zaczyna się nią interesować pewna harpia. Wobec takich przeciwności losu Ida jest zmuszona mimo wszystko rozpocząć naukę u ciotki Tekli, a ta natychmiast wyznacza jej bojowe zadanie – zadbanie o pośmiertny los niejakiego Kwiatkowskiej, zagadkowej i złożonej persony.
Trudno opowiadać o tej powieści bez ujawniania ważnych faktów i psucia czytelnikom zabawy. Tutaj niekiedy każda strona to nowe ważne fakty. Akcja toczy się wartko i faktycznie z humorem, przy czym humorem wysokiej próby, szukający prymitywnych dowcipów (bo przecież czasem i takich poszukujemy) powinni spróbować innych książek. „Szamanka od umarlaków” nie ma tez, wbrew modzie, wątku romantycznego. Cały utwór Raduchowskiej jest podporządkowany głównej linii – rozwojowi Idy jako medium, jej nauce i zmianie nastawienia do przeznaczenia, które związało ją ze zmarłymi. Z jednej strony taki zabieg pozwala całkowicie wciągnąć czytelnika w wir wydarzeń i nie męczyć nadmiarem pobocznych postaci czy wątków. Z drugiej – sprawia, że niektóre wątki znikają, gdy tylko przestają być potrzebne. Czułam się trochę nieswojo z faktem, że temat studiów Idy tak po prostu został zmazany – a jej fascynacja psychologią (można to przecież wykorzystać w pracy medium albo przekonać ciotkę Teklę, że psycholog-medium to wyższa forma medium i tak zdobyć możliwość studiowania choćby zaocznie) albo znajomi z roku? Nikt nie zainteresował się jej zniknięciem z uczelni? Nie daje mi też spokoju kwestia funkcjonowania czarodziejów we współczesnej Polsce. Brzezińscy nie wydają się szczególnie kryć ze swoim majątkiem, ale nie mają przykrywki dla prawdziwej działalności. Czy czarodziejstwo i działalność medium jest w realiach „Szamanki...” czymś całkowicie naturalnym? Brakuje mi dokładnie zarysowanego świata, chociażby w tle. Byłoby to idealne dopełnienie pełnej humoru i zwrotów akcji fabuły, a także ciekawej głównej bohaterki – momentami irytującej, momentami budzącej współczucie, nieodmiennie będącej postacią pozytywną, choć bywa typową antybohaterką.
Warto zwrócić też uwagę na bardzo ładny język powieści. Raduchowska sprawnie panuje nad piórem, dostosowuje słownictwo do okazji i mimo iż pisze językiem prostym, nie czyni utworu prostackim. „Szamanka od umarlaków” to powieść dla wszystkich tych, którzy potrzebują przyjemnego towarzystwa na jesienne popołudnie. Ida i jej banda umarlaków umilą najgorszą jesienną słotę.
Pudełko z guzikami
22 listopada ukaże się nakładem Wydawnictwa Albatros opowiadanie napisane wspólnie przez Stephena Kinga i Richarda Chizmara, którego akcja rozgrywa się w miasteczku Castle Rock w 1974 roku.
Istnieją trzy drogi prowadzące do Castle View z miasteczka Castle Rock: Trasa 117, Pleasant Road i Schody samobójców. Każdego dnia latem 1974 roku dwunastoletnia Gwendy Peterson wybierała schody podtrzymywane na mocnych, żelaznych śrubach nad klifem. Na szczycie schodów Gwendy łapała oddech, słyszała krzyki bawiących się dzieci. Z oddali słychać uderzenie kija bejsbolowego, to ćwiczący członkowie Ligi seniorów przed charytatywnym meczem z okazji Święta Pracy.
Przeczucie
„Przeczucie” to historia spod pióra Tetsuyi Hondy – jak głosi okładka – cesarza japońskiego kryminału. Książka zainteresowała mnie, ze względu na kraj, z którego pochodzi. Bardzo lubię czytać kryminały, jednak nie było mi wcześniej dane zapoznać się z twórczością wywodząca się z Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie ma chyba wątpliwości, że kultury japońska i europejska się różnią, w takim razie jak odmienna będzie literatura? Zaintrygowana, rozpoczęłam lekturę.
Główną bohaterką jest Reiko Himekawa, młoda pani komisarz, która posiada coś w rodzaju szóstego zmysłu. Podczas dochodzenia często kieruje się przeczuciem i przeważnie trafia w dziesiątkę. Jako że zdobyła stopień komisarza w tak młodym wieku, na dodatek jest atrakcyjną kobietą, wielu mężczyzn traktuje ją z góry, a każda jej najmniejsza pomyłka jest otwarcie analizowana i krytykowana. Wprawdzie jej oddział traktuje ją z należytym szacunkiem, jednak łatwo sobie wyobrazić jak wygląda jej codzienna praca w świecie Tokijskiej Policji Metropolitalnej opanowanej przez mężczyzn.
Kiedy zostają odkryte zwłoki szczelnie owinięte folią i porzucone pod żywopłot jak worek śmieci, do akcji wkracza oddział pani komisarz. Reiko kierowana przeczuciem szybko doprowadza do odkrycia kolejnych ciał. Sprawa okazuje się dużo bardziej skomplikowana, niż wydawało się na początku, dlatego do śledztwa dołączają inne oddziały, w tym zespół Kensaku Katsumaty. Doświadczony komisarz nie znosi pięknej Reiko, zresztą ze wzajemnością. Rozpoczyna się rywalizacja o prym w dochodzeniu.
Między pięcioma częściami książki odkrywamy osobną historię. Jest mroczna i wstrząsająca, budzi w czytelniku bardzo różne odczucia. To jej fragmentem rozpoczynamy lekturę i jest to mocne uderzenie. Jest to relacja kogoś, nie wiemy kogo, nie znamy wieku ani nawet płci tej osoby, dostajemy jedynie drobne wskazówki. Co jakiś czas odkrywamy kolejne karty, które właściwie zbyt wiele nie wyjaśniają, jednak powodują silne emocje, przynajmneij tak było w moim przypadku. Nie będę zdradzała zbyt wiele, by nie zepsuć wam czytania, powiem tylko, że według mnie są bardzo udanym dodatkiem do fabuły.
Dodatkową atrakcją jest to, iż możemy poznać trochę kulturę japońską. Wszechobecne głębokie ukłony, okazywanie szacunku czy zachowanie norm społecznych jest niezwykle ważne. Dowiadujemy się też, jak działa tokijska policja, jak wygląda tam hierarchia i to, że jest wysoce istotna.
„Przeczucie” czyta się przyjemnie, akcja wolno nabiera tempa, by nagle uderzyć pełną parą. Powieść chwilami jest przewidywalna, jednak potrafi też nieźle zaskoczyć. Bohaterów poznajemy różnych, jedni nas irytują, innym kibicujemy. Podejrzenia spadają na kolejne osoby, a nie każdy jest tym, za kogo się podaje. Całość tworzy dość ciekawy i wciągający kryminał. Przekonajcie się sami.
Zapisane w gwiazdach
Polka mieszkająca na stałe w Stanach Zjednoczonych nasłuchała się od rodziny historii o Polsce pierwszej połowy dwudziestego wieku i postanowiła ją spisać w fabularyzowanej formie. Tak w skrócie brzmi geneza powieści „Zapisane w gwiazdach”. Zaintrygowani?
Pierwsze dwa fakty, jakie rzuciły mi się w oczy, gdy ujrzałam książkę Lucie Di Angeli-Ilovan, to jej grubość (zapowiadająca nie wojnę z rodziną w tle, lecz sagę rodzinną z wojennym tłem) oraz bardzo ładna, stonowana okładka, która nie epatuje okrucieństwami konfliktów zbrojnych. Pułk konny z polskimi flagami, beżowo-kremowa tonacja – okładka jest skromna i gustowna. Trzeci fakt, tym razem widoczny po zajrzeniu do środka – książka nie ma tłumacza. Co oznacza, że mieszkająca od wielu lat na obczyźnie Polka nie zapomniała ojczystego języka i nie poszła na łatwiznę. Zanim jeszcze rozpoczynam lekturę, książka mocno zyskuje w moich oczach.
„Zapisane w gwiazdach” to faktycznie typowa saga rodzinna, której akcja toczy się wokół losów rodu Góreckich. Paulina i Bazyli, rodzice głównych bohaterów powieści, zostają przedstawieni na tle targanej niepokojami Polski pozaborowej i zawieruchy końca pierwszej wojny światowej. Po krótkim przedstawieniu historii ich małżeństwa następuje przejście bezpośrednio do najważniejszych osób w utworze: rodzeństwa Góreckich. Aleksander, Kaszmira (Katarzyna Mirosława), Maruszka (Maria) i Józef to cztery postacie, których losy czytelnik śledzi na przestrzeni blisko sześciuset stron powieści. Wiodącą rolę autorka oddaje Kaszmirze, która staje się dla reszty rodzeństwa i dla bliskich w miejscowości Mołodeczno kompasem moralnym, wsparciem w trudnych chwilach i wyrocznią w kwestiach najważniejszych. To ona i jej ukochany, a później mąż, rosyjski Żyd Szuryk, ustalają rytm wydarzeń i pojawiają się przed czytelnikiem jako najbardziej aktywni bohaterowie. Rodzeństwo i ich rodziny nie są jednak jedynymi pierwszoplanowymi bohaterami. Równie ważna jest koleżanka Maruszki, Franka, postać z jednej strony heroiczna, z drugiej niejednoznaczna moralnie, czy też dzielna, choć nieco infantylna momentami Helcia. Bohaterowie płci męskiej to głównie koledzy i ukochani bohaterek, ewentualnie przyjaciele Józia, widać więc, że autorka stawia na historię opowiedzianą z perspektywy kobiet.
Wydarzenia, kręcące się początkowo wokół codziennego życia w Mołodecznie w międzywojniu i dorastania bohaterów, nabierają tym większego rozpędu, im bardziej nadciąga nad Polskę druga wojna światowa. Spokój kresowej prowincji, początkowo zakłócany wyłącznie sąsiedzkimi tarciami między poszczególnymi narodami (blisko siebie żyją przecież Żydzi, Rosjanie, Polacy...), zostaje raz na zawsze zburzony, podobnie jak sielankowe życie Góreckich.
Pomysł na książkę był znakomity. Międzywojenne Kresy, małe miasteczka, blisko ze sobą zżyte społeczności, to literacki samograj. Losy rodziny z wielką historią w tle – tak samo. Temat ludzkich perypetii na tle przełomowych wydarzeń jest może i ograny, ale z tej strony, w dodatku na faktach, rzadko się go podejmuje. Przed di Angeli-Ilovan stanęło zadanie proste i niezwykle trudne jednocześnie – nie zmarnować potencjału tej historii. Nie do końca wyszło.
Językowo jest poprawnie, ale bez rewelacji. Okazjonalne błędy i niezręczności nikną gdzieś w tekście, ale narracyjnych fajerwerków też nie ma. Z pewnością drażnić może maniera przeskakiwania (moim zdaniem nieuzasadnionego) między narracją w czasie przeszłym i teraźniejszym. Jednak nie to jest najpoważniejszym problemem tego tekstu.
Przede wszystkim, brak mi w tej powieści klimatu czasów i miejsca. Wydarzenia cały czas idą naprzód, nie ma chwili na refleksję, a znaczna dominacja dialogów nad opisami wysuwa na pierwszy plan nie chronotop, lecz bohaterów. Niestety, z nimi również zapoznajemy się dość powierzchownie – brakuje psychologicznej perspektywy.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że autorka ślizga się po tematach. Chcąc ukazać i ludzi, i czasy, i klimat Kresów, nie ukazuje niczego w pełni. Nie zdążyłam się zżyć z bohaterami, nie poczułam atmosfery życia w Mołodecznie, nie wystraszyłam się wojny. Tekst płynie zbyt szybko. „Zapisane w gwiazdach” wydaje się bardziej urozmaiconym dialogami streszczeniem sagi rodzinnej niż samą sagą. Kiedy myślę o opowieściach o ludziach z historią w tle, na myśl przychodzi „Wojna i pokój” Tołstoja, „Biała gwardia” Bułhakowa, a z polskiego poletka (i najnowszej historii) – cykl Edyty Świętek „Spacer Aleją Róż”. Nie książka di Angeli-Ilovan. Za dużo materiału, za dużo dialogów, za dużo dobrych chęci, za mało przemyślanej selekcji informacji i zanurzenia czytelnika w świecie przedstawionym.
Śpiące królewny
Stephen King to postać niezaprzeczalnie znana. Nie ma wątpliwości, iż kiedy ukazuje się jego nowe dzieło, jest to spore wydarzenie w świecie literackim. Przyznam otwarcie, że osobiście zawsze czekam na nowe powieści Mistrza Grozy, natomiast prace Owena Kinga, syna Stephena, są mi zupełnie nieznane, dlatego też nie wiedziałam czego tym razem się spodziewać. Zatem, czy warto przeczytać „Śpiące królewny?”
Akcja powieści w znacznej części rozgrywa się w więzieniu dla kobiet w małym miasteczku Dooling w Appalachach. Bohaterów jest wielu, co nie powinno dziwić, ze względu na obszerną fabułę. Panowie Stephen i Owen jednak umiejętnie dokładają coraz to nowsze postacie, tak że czytelnik jest w stanie zapamiętać, kto jest kim i co wnosi do tej historii.
Jednymi z głównych bohaterów są Lila i Clinton Norcross. Lila jest szefową lokalnej policji, Clint psychiatrą w doolingowskim więzieniu dla kobiet. Ich całkiem standardowe życie zakłóca wybuch epidemii dziwnej śpiączki, na którą zapadają wyłącznie kobiety. Substancja przypominająca pajęczynę okrywa kobiety szczelnie niczym całun. Wystraszeni bliscy, nieświadomi zagrożenia starają się uwolnić je z tej pułapki, ale skutki przerwania kokonu są makabryczne. Obudzone kobiety atakują ze ślepą furią każdego, kto śmiał zakłócać ich błogi stan.
Jest też Evie, tajemnicza piękność o magicznych mocach. Jako jedyna kobieta na świecie potrafi obudzić się niespowita dziwacznym kokonem. Kim jest? Czy to ona jest kluczem? Kiedy zdesperowani mężczyźni dowiadują się o jej istnieniu, momentalnie dzielą się na dwie grupy – tych, którzy chcą ją chronić i tych, którzy pragną ją zabić.
Autorzy skonstruowali obszerną fabułę, w której losy bohaterów łączą się w przeróżnych okolicznościach. Akcja rozwija się powoli, poznajemy nowe postacie, zbieramy fragmenty informacji na ich temat, co dawkuje napięcie i przedłuża oczekiwanie na finał. Pisarze świetnie oddają atmosferę rozpaczliwej walki ze snem kobiet, które w obawie przed nieznanym losem pod białym całunem sięgają po środki, których w innych okolicznościach nigdy by nie użyły. Desperacje widać również u mężczyzn, próbujących uchronić swoje kobiety i córki przed być może wiecznym snem. Widzimy, jak zaczynają się zamieszki, plądrowanie sklepów i aptek, w poszukiwaniu wszelkich środków pobudzających. Atmosfera się zagęszcza, kiedy panowie o niekoniecznie szlachetnych zamiarach wkraczają do akcji. Świat przestaje być bezpiecznym miejscem.
Młodszy i starszy King serwują nam wizje świata bez kobiet i nie jest to piękny obraz. Zaślepieni mężczyźni budzą w sobie instynkty pierwotne, a co niektórzy starają się wykorzystać zamęt, by wyrównać stare porachunki. Książka „Śpiące królewny” z pewnością skłania do przemyśleń. Mimo iż to mężczyźni są autorami tej historii, nie stronią od ukazania męskiej natury pozbawionej hamulców. Serwują nam ciekawą historię i małomiasteczkowy klimat a na koniec skłaniają do refleksji. Ciężko też określić, który fragment napisał syn a który ojciec, chociaż miałam wrażenie, że to starszy pan King wiódł tu prym. Moim zdaniem całkiem udana współpraca.
Beren i Lúthien
"Beren i Lúthien" ukaże się w listopadzie nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Epicka opowieść "Beren i Lúthien" – drobiazgowo odtworzona z rękopisów Tolkiena i po raz pierwszy przedstawiona jako zwarty, samodzielny tekst – umożliwia miłośnikom "Hobbita" i "Władcy Pierścieni" ponowne spotkanie z elfami, ludźmi, krasnoludami, orkami, a także innymi istotami i krainami spotykanymi tylko w Tolkienowskim Śródziemiu.
Początek
Pod patronatem Secretum, nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka 30 października ukaże sie tom pierwszy nowego cyklu Mercedes Lackey "Kroniki Kolegium", których akcja nawiązuje do historii Valdemaru.
Trzynastoletniemu osieroconemu chłopcu o imieniu Mags udaje się wydostać z kopalni kamieni szlachetnych, w której zmuszany był do niewolniczej pracy. Dzieje się tak dzięki temu, iż magiczny koń, Towarzysz, wskazuje go jako Wybranego – kogoś, kto w przyszłości stanie się Heroldem. Mags wyjeżdża do Haven i niespodziewanie znajdzie się w samym centrum dworskich intryg, gdzie nikomu nie może ufać. Nagle odkrywa, że posiada talent, o którym wcześniej nie wiedział, stając się jednocześnie świadkiem tworzącej się legendy – formowania Kolegium Heroldów.
„Akcja powieści rozpoczyna się w kluczowym momencie historii Valdemaru, kiedy system kształcenia Heroldów zmienia się, zaś na dworze i na uczelni wyczuwa się niebezpieczne działania ze strony innych państw. Fanom Lackey spodobają się nowe wątki, zaś ci czytelnicy, którzy nie znają jej powieści, odkryją świat pełen przygód i wartości. Lektura godna polecenia!”.
Błękit szafiru
„I po raz drugi moje serce - tym razem w drugiej wersji, proteza serca, która odżyła pod wpływem czystej nadziei - stoczyło się z krawędzi i roztrzaskało na dnie wąwozu na tysiące maleńkich odłamków.”*
Po tym, jak twoje życie zostało przewrócone do góry nogami, starasz się je jakoś uporządkować. Nie jest to jednak łatwe, bo nie jesteś przygotowana na nic, co ma się za chwilę wydarzyć. Tajemnice i wieczny brak odpowiedzi na pytania, które zadajesz, w ogóle ci nie pomagają.
Gwendolyn jakiś czas temu dowiedziała się, że to ona jest podróżniczką w czasie, a nie jej kuzynka Charlotta. Z racji tego, że nie była do tego przygotowywana od dziecka, ma trudności z odnalezieniem się w zaistniałej sytuacji. Wraz z Gedeonem ma pewne zadanie do wykonania, ale brak wiedzy jej wszystko utrudnia. Nie wie, jak ma się zachować w danym roku, nie zna języków obcych, nie potrafi śpiewać czy tańczyć. To wszystko musi opanować w krótkim czasie. Niby ma względne pojęcie o tym, w czym bierze, ale i tak nie wszystko rozumie, a nikt nie chce jej nic wyjaśnić. Gwen nie do końca wie, po której ze stron się opowiedzieć - próbuje na własną rękę uzyskać jakieś informacje. Jakby dziewczyna miała mało na głowie, jej serce zaczyna szybciej bić na widok pewnego aroganckiego młodzieńca. Do czego doprowadzą ją nadchodzące zdarzenia? I co takiego odkryje wraz z przyjaciółmi?
Po tym, jak w czerwcu odświeżyłam sobie „Czerwień rubinu” w nowym wydaniu wiedziałam, że niecierpliwie będę wyczekiwała kontynuacji Trylogii Czasu. Pierwsza część ponownie z miejsca mnie porwała i najchętniej zaraz po jej zakończeniu zabrałabym się za „Błękit szafiru”, ale stwierdziłam, że poczekam na wznowienie. I w końcu się doczekałam.
„Błękit szafiru” zaczyna się w momencie zakończenia części pierwszej i szczerze mówiąc, bardzo mi to odpowiadało, za równo za pierwszym razem, jak i teraz. Czułam, jakbym tylko na chwilę odłożyła lekturę i właśnie do niej wróciła. Powieściopisarka w dalszym ciągu serwuje nam wszystko, co najlepsze. Ciekawa fabuła, wartka i – nadal - zaskakująca akcja. Ciągłe tajemnice, podejrzenia i zagrożenie życia powoduje brak tchu i niecierpliwe przewracanie stron. Dodajmy do tego różnobarwne postacie oraz dialogi, które nie raz doprowadzały do niekontrolowanego śmiechu. Tutaj wszystko dzieje się w zastraszającym tempie, ale bez problemu się w tym odnajdujemy. Nie wiadomo komu ufać i kto tak naprawdę ma rację. Niespodziewane zwroty akcji powodują, że nic nie jest przewidywalne. No ja, pomimo tego, że znam już całą trylogię, czułam zaskoczenie w pewnych momentach i bardzo, bardzo mi się to podobało.
Wystarczył mi niecały dzień na ponowne zapoznanie się z tą pozycją. W trakcie czytania straciłam kontakt z rzeczywistością i nic do mnie nie docierało. Mało kiedy tak się wczuwam w to, co obecnie czytam, zwłaszcza, jeśli jest to powtórna lektura, ale lubię takie stany rzeczy. „Błękit szafiru” wciąga niemal od pierwszych zdań i wzbudza masę przeróżnych emocji. Bez problemu wczułam się w sytuację Gwen i czułam niepewność, złość, rozczarowanie i konsternacje. Razem z nią bałam się i śmiałam. Odbywałyśmy podróże w czasie i uczyłyśmy się manier i zachowania. Razem próbowałyśmy rozgryźć Gideona i jego wieczne zmiany zachowania. Kłócili się i godzili tyle razy, że zgubiłam rachubę gdzieś w połowie. Są jak ogień i woda. Ich uczucie sprawiło, że książka stała się tylko ciekawsza. I tak jak ją tak i mnie hrabia Germain przyprawiał o dreszcze. To niesamowite, jak bardzo można zżyć się z bohaterami i to z każdym powrotem do lektury.
W tej części poznajemy dwie nowe postacie, które okazują się bardzo pomocne w poszukiwaniach i równie ciekawe jak te, które znamy z poprzedniego tomu. Każda z nich odgrywa tu ważną rolę, ale niektóre postacie zostały trochę pominięte. Szkoda, bo są niezwykle ciekawe i z pewnością dodałyby książce jeszcze więcej smaczka. W dalszym ciągu intrygują mnie Lucy i Paul. Strasznie mało ich w tej historii. Co do Gwen nie zmieniła się za bardzo i bardzo dobrze. Nadal jest wesoła i lekko zdystansowana do siebie. Tym razem stała się trochę pewniejsza siebie i bardziej uparta. Brak wiedzy nadrabia sprytem. Kolejną ciekawą postacią jest Leslie, przyjaciółka Gwendolyn. Pełna energii, pomysłowa i kreatywna. Ona jedyna jest całym sercem za przyjaciółką i robi wszystko, by jej to ułatwić. Jest jeszcze Xemerius, który przysparza naszej bohaterce nie mało problemów, ale i jest bardzo pomocny. Do tego jest przyczyną wielu zabawnych sytuacji. Co do Gideona... Chłopak jednocześnie niesamowicie działa mi na nerwy i sprawia, że serce zaczyna za szybko bić, a wzrok robi się maślany. Jest nie do przewidzenia. Nigdy nie wiadomo, jaki ma obecnie humor. No i hrabia de Saint Germain, który wyzwala we mnie same negatywne emocje. Najchętniej bym mu dokopała za to, jaki jest. Dwulicowy i bezwzględny typ.
„Błękit Szafiru” to bardzo udana kontynuacja. Wciąga tak samo, jak część pierwsza i sprawia, że chce się więcej i więcej. Dosłownie wszystko w tej książce sprawia, że pochłania się ją w ekspresowym tempie. Mam jednak nadzieję, że zachęciłam tych, co jeszcze nie czytali trylogii do sięgnięcia po nią. Osobiście nadal zaliczam ją do jednej z ulubionych serii i szczerze polecam, a sama niecierpliwie czekam na „Zieleń szmaragdu”.
Mroczne zakamarki
Sięgając po książki z gatunku kryminału czy thrillera, jakoś szczególnie upatrzyłam sobie te, które niejako są związane z niewielkimi miasteczkami, gdzie istotną rolę odgrywa cała społeczność. Tak było chociażby w powieściach „Margo” czy „Zabójczy spokój”, stąd też chwytając za dzisiaj omawiany tytuł liczyłam na to, że i tam poznam tajemnicze miasteczko, którego mieszkańcy skrywają wiele sekretów.
Tessa jeszcze w dzieciństwie wyjechała z rodzinnego miasta. Zamieszkała z babcią w Atlancie, gdzie próbowała zapomnieć o tym, że wraz ze swoją przyjaciółką Callie była świadkiem zbrodni. To one pomogły schwytać mordercę, lecz Tessa wie, że w swoich zeznaniach nie powiedziała. Od tego czasu nie utrzymuje kontaktu ani z ojcem, który siedzi w więzieniu, ani z matką, która ją zostawiła, ani ze starszą siostrą, która odeszła bez słowa. Teraz po latach wraca do Fayette, a tam będzie musiała zmierzyć się z przeszłością. Jej skrywana tajemnica z dzieciństwa może rzucić nowe światło na sprawę sprzed dziewięciu lat. Jednak nie tylko ona coś ukrywa...
Chciałabym móc powiedzieć, że akcja rozkręca się już od pierwszych stron, ale nie do końca jest to prawda. Owszem, nie brakuje tu licznych wydarzeń oraz kilku faktów z przeszłości, które pozwalają nam rozeznać się sytuacji, jednak brakuje tu pewnej dynamiczności, która pozwoliłaby wczuć się w akcję. Tak przez połowę książki nie potrafiłam wkręcić się tę historię, na szczęście w pewnym momencie trybiki zaskoczyły i dalej poszło już płynnie. Pojawiły się nowe fakty, których zupełnie się nie spodziewałam i do końca czytałam już z ogromną dawką ciekawości.
Historia stworzona przez Karę Thomas miała potencjał. Może nie było to takie małe miasteczko, gdzie każdy skrywał tajemnicę, jednak widać było ten klimat, który nadawał powieści aurę tajemniczości. To tylko podsycało moją ciekawość, by w końcu poznać całą prawdę. Niestety autorka chcąc stworzyć szereg wydarzeń, które następując po sobie, odebrała tej książkę cząstką autentyczności, a całość wyszła nieco naiwnie. W końcu w życiu mało kiedy coś układa się idealnie, a do kłębka rzadko idziemy po nitce nie napotykając żadnych przeciwności. A tu wszystko toczyło się niemal idealnie.
Od takiej literatury chciałabym otrzymać określone emocje – poczuć strach i lęk, a nie tylko ciekawość. Tu natomiast nic nie odczuwałam. Czytałam bez jakiegokolwiek napięcia czy niepokoju, a przecież czytając o tak nieprzyjemnych, a nawet strasznych rzeczach chciałabym, by lektura mnie poruszyła.
Co do samych bohaterów – są wykreowani całkiem dobrze, ale też i prosto. Każdy ma określony charakter, da się go odróżnić od innych, czymś się wyróżnia. Patrząc jednak na całokształt są to postacie, które znajdziemy również w innych książkach, pod tym względem brak im oryginalności.
To, co lubię w powieściach kryminalnych to możliwość rozwiązywania zagadki wraz z bohaterem. Tu również badamy sprawę wraz z Tessą i choć jak wcześniej wspomniałam, jej rozwiązanie jest zbyt naiwnie poprowadzone, to jednak fakt, że poznajemy wszystko równocześnie z nią pozwala zaangażować się bardziej w powieść. Sami zaczynamy snuć domysły i odkryć sekrety – czasem bardziej lub mniej trafnie.
Pomimo kilku wad całość nie wypada źle. W moich oczach jest to książka ze zmarnowanym potencjałem. Autorka miała dobry, nawet bym powiedziała, że bardzo dobry pomysł, ale gorzej wyszło z wykonaniem. Brakowało emocji, a tempo pojawiło się dopiero w połowie. Kara Thomas momentami nieco przekombinowała, ale przypuszczam, że znajdzie się grupa osób, dla którym ta pozycja przypadnie do gustu.
Wyzwolenie
Wojny alchemiczne dobiegły końca, a przynajmniej ta najważniejsza z nich, stanowiąca kanwę trylogii autorstwa Iana Tregillisa. Wyzwolenie stanowi burzliwe, choć może nie tak zaskakujące, jak można by oczekiwać, zwieńczenie walki mechanicznych o prawo do życia.
Wydarzenia opisane w trzecim tomie stanowią bezpośrednią kontynuację tego, co działo się w poprzednich częściach, dlatego niniejszy tekst może znacząco spoilerować fabułę Mechanicznego i Powstania.
Jestem mechanicznym, którego nazwali Jax. Mój rodzaj powstał, by służyć ludzkości spełniać jej zachcianki. Ale teraz nasze więzy pękają. Moi bracia i siostry nareszcie się budzą. Nadszedł nasz czas.
Po masowym uwolnieniu mechanicznych służących i żołnierzy z oków pętających ich geas, Jax, zwany teraz Danielem, kontynuuje trudną dla niego moralnie współpracę z eks hrabiną Berenice Charlotte de Mornay-Périgord. Podczas gdy jemu zależy na uzyskaniu pełnej wolności dla swych pobratymców, dawna szefowa francuskiej sieci szpiegów dba przede wszystkim o dobro swoje i Nowej Francji, wyznając zasadę Machiavellego, że cel uświęca wszystkie środki. Dosłownie i w przenośni.
W tym samym czasie Anastazja Bell, stojąca na czele Nadleśnictwa, czyli siejącej postrach nawet we własnym kraju tajnej zbrojnej służbie Świętej Gildii Horologów i Alchemików, przechodzi rekonwalescencję po burzliwym spotkaniu z Berenice i wyzwolonym mechanicznym wojownikiem. Podobnie jak pozostali Holendrzy nie przyjmuje do wiadomości możliwości, by mechaniczni byli czymś więcej niż zwykłymi maszynami. Przyjdzie jej się jeszcze mocno zdziwić.
Mimo że niektóre kwestie autor potraktował raczej po macoszemu, Wyzwolenie stanowi dobrą kontynuację poprzedniego tomu. Nie się jednak nie dostrzec, że na tle całości wypada najsłabiej. Jej najmocniejszym punktem jest wizja alternatywnej wersji historii, zgodnie z którą siłą napędową świata staje się specyficzne połączenie nauki i alchemii. Jest tu miejsce tylko dla dwóch mocarstw – ledwie utrzymującej się na powierzchni Nowej Francji i tzw. Mosiężnego Tronu, czyli Imperium Holenderskiego. Samo to jest już ciekawym odstępstwem od wszechobecnej w literaturze hegemonii Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.
Nadal uwagę przykuwa koncept stworzenia mechanicznych, czyli maszyn obdarzonych samoświadomością, językiem i swoistą kulturą. Można by się pokusić o stwierdzenie, że to taka Sztuczna Inteligencja w steampunkowym wydaniu. Trzeci tom pozwala lepiej przyjrzeć się ich reakcjom, dążeniom i wahaniom. Nie bez znaczenia jest budzenie się ich samoświadomości, sumienia i wolnej woli oraz dywagacje na temat duszy i jej związku z możliwością swobodnego podejmowania decyzji. Niemniej, w porównaniu do poprzednich tomów, tym razem nacisk został położony na akcję, a nie dysputy natury filozoficznej.
Pierwsze skrzypce grają tak jak do tej pory Jax/Daniel oraz Berenice, którzy nie zaskakują wprawdzie nowymi cechami czy rozwojem, ale wypadają przyzwoicie i przekonująco w swojej kreacji. Nieco gorzej przedstawia się za to postać Anastazji, która dała się dotąd poznać jako wyrachowana i antypatyczna szefowa siejących postrach zegarmistrzów (zdaję sobie sprawę, jak mało strasznie to brzmi dla osób, które nie czytały powieści). W bieżącym tomie zostaje ujawniona jej orientacja homoseksualna i... właściwie tyle. Postać z potencjałem niestety go nie wykorzystuje.
Samo zakończenie jest poprawne, lecz nie zaskakujące. Można odnieść wrażenie, że od pewnego momentu akcja przebiega dokładnie tak, jak wszyscy mogli tego oczekiwać. Nie wiem, czy to świadome działanie autora, czy też jego niemoc do wyłamania się schematowi i zaproponowania czegoś znacznie mniej oczywistego.
Niemniej, mimo pewnych niedociągnięć, Wyzwolenie jest satysfakcjonujące, zwłaszcza że w połączeniu z poprzednimi tomami całość wypada naprawdę dobrze. Wojny alchemiczne to udany i godny polecenie kawał literatury clockpunkowej, który powinien usatysfakcjonować zarówno wyjadaczy gatunku, jak i tych, którzy dopiero stawiają pierwsze kroczki w tym temacie.