Rezultaty wyszukiwania dla: USA
Stacja: Nowy Świat
Ustalmy na początku jedno. Jestem szczęśliwa, że polska literatura podąża z duchem czasu, że nie zamyka się w czterech ścianach zbitych z rozważań nad alkoholizmem, psioczenia i tworzenia kolejnego post-post-poststylu, bo przecież wszystko już było; że nie kreuje, w imię wyższych idei, siermiężnego science-fiction albo fantasy z nazwami nie do wymówienia. Cieszę się z istnienia rodowitej literatury popularnej i kibicuje jej bardzo mocno. A jeszcze żywiej kibicuje jej od chwili przeczytania „Kompleksu 7215" Bartka Biedrzyckiego, który chociaż bazował na koncepcji zagranicznego autora (myślę tu o nazwisku Dmitry Glukhovsky), to całkiem zgrabnie przeniósł ją na polski grunt. Całkiem zgrabnie jak na debiutanta. Nie ukrywam, że po „Stacji: Nowy Świat", drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" spodziewałam się nieco więcej, niż tego „całkiem".
Okładka najnowszej powieści Biedrzyckiego wydaje się być jeszcze bardziej radioaktywna od pierwszej. Przygaszone kolory z „Kompleksu 7215" ustąpiły miejsca toksycznej zieleni „Stacji: Nowy Świat". Znajdująca się na froncie postać także wygląda na w dużo dalszym stopniu zainfekowaną egzystencją w nowej rzeczywistości – jest coś chorego i nienormalnego w jej bladej cerze oraz drapieżnym błysku w oku. W skali od zera do pięciu oceniam tę obwolutę na 4,5, a i to tylko dlatego, że hołduję zasadzie „jest dobrze, ale może być lepiej".
Akcja drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" rozgrywa się... wcześniej, niż to, co miało miejsce w tomie pierwszym. Jest to historia Przymierza, największej wojny postapokaliptycznego świata. Historia wiąże się ściśle z poprzednią odsłoną serii, bowiem dotyczy postaci Nowickiego – tego samego, którego żywot zakończył Licznik, podejmując samobójczą misję. Jakie Stalker miał motywacje, by uśmiercić ojca? Tego możecie dowiedzieć się właśnie czytając „Stację: Nowy Świat".
Sprawa „chorowitości" postaci z okładki wydaje się w takim układzie dość przewrotna. Sugeruje bowiem, że akcja powieści toczyć się będzie później, po wydarzeniach z tomu pierwszego. Tymczasem akcja „Stacji: Nowy Świat" rozgrywa się przede wszystkim w przeszłości – już postapokaliptycznej, ale jednak przeszłości. Biedrzycki zrobił czytelnikom numer i zafundował im kompozycję szkatułkową – niby Borka wciąż pozostaje głównym bohaterem, który słucha opowieści Generała Groma o przeszłych czasach, ale w rzeczywistości o istnieniu rudego Stalkera wcale a wcale się nie pamięta. Jedynie w momentach, gdy pojawiają się klamry spinające obie płaszczyzny czasowe; gdy na scenę wchodzą młodsze wersje znanych już bohaterów, powraca świadomość, że to wciąż ta sama historia.
Biedrzycki wiele spraw wyjaśnia, ale wiele także pozostawia bez odpowiedzi. Jest też kilka takich, których wolałabym, żeby wcale nie wyjaśniał, zostawiając miejsce wyobraźni (historia Madonny Tuneli byłaby dużo lepsza bez ostatecznej puenty). Wyraźnie widać, że młody pisarz ma znacznie więcej do powiedzenia na temat wykreowanego świata. Nie chodzi tylko o wyraźne furtki w tekście, ale i odautorskie przypisy, odsyłające do wcześniejszego tomu albo opowiadań (niekoniecznie własnego pióra). Pytanie tylko, czy sama obecność drzwi zachęca, żeby przez nie przejść. Prawdę powiedziawszy, chociaż doceniam ten zabieg, wiele jest w „Stacji: Nowy Świat" elementów, które zamiast zachęcać do lektury, zachęcają do jej porzucenia.
Rozumiem przyjętą estetykę i kreację inteligentnych, pyskatych, odważnych kolesi, którzy lubią wystrzelać magazynek w imię wyższej idei, albo zwyczajnie dla sportu. Rozumiem też ich obsesyjne podejmowanie ryzyka i próbę wyjaśnienia dramatów z przeszłości. Nie rozumiem za to tego, jak ze sobą rozmawiają – tak, jakby każdy był na tyle błyskotliwy i zabawny, że w dowolnym momencie potrafiłby wyjść na scenę i wykonać przekomiczną improwizację. Bohaterowie przerzucają się zabawnymi tekstami, nierzadko pełnymi nawiązań do tekstów kultury, których znać w ogóle nie powinni. Nie wierzę bohaterom tego świata. I nie wierzę też światu, który opisywany jest jako zapominanie „dobrej przeszłości" – ludzie nie pamiętają piwa, Internetu i wielu innych drobiazgów – ale porównaniami z otaczającej czytelnika, a nie bohatera, rzeczywistości i to rzeczywistości bardzo charakterystycznej (aktualne wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne). Widzę w tym sporą dawkę niekonsekwencji, która wyraźnie wybija z rytmu.
„Stacja: Nowy Świat" chwilami bardzo mi się dłużyła. Kolejne opisy strzelanek, leżących krwawym pokotem ciał i wracanie do tych samych problemów wewnętrznych, z czasem robiły się zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że bitwy niewiele się od siebie różniły. Po pierwszym tomie miałam nadzieję na większą rolę mutacji, starć z kreaturami nowej rzeczywistości, przedzierania się przez pokryty czarnym śniegiem świat. A co dostałam? Bandę agresywnych mężczyzn z wybujałym ego. Efekt był tego taki, że wszyscy byli mi obojętni. Równie dobrze mogli zginąć, nawet by mi powieka nie zadrgała.
Niezmiennie usatysfakcjonowani pozostaną mieszkańcy Warszawy, zwłaszcza ci, którzy swoje miasto dobrze znają. Nie da się ukryć, że znacząco wzbogaca to lekturę. Szczególnie, że autor powieści wyraźnie wychodzi z założenia, iż nazwy kolejnych punktów charakterystycznych są czytelnikowi dobrze znane i nie wymagają wyjaśnień.
Jestem rozczarowana. Liczyłam na porządny wybuch, a dostałam zimne ognie. Chociaż bardzo starałam się, żeby było inaczej, to bohaterowie „Stacji: Nowy Świat" byli mi raczej obojętni, a kolejne wydarzenia także zdawały się nieistotne. Zakończyłam lekturę bez emocjonalnego pobudzenia. Doceniam umiejętność Bartka Biedrzyckiego do ciętych ripost i dowcipnych odzywek, ale jak na ironię, to właśnie ich nadmiar przyczynił się do mojej oziębłości. Jeżeli jednak marzy się Wam kariera bohatera do zadań specjalnych i nieograniczony magazynek, bierzcie „Stację: Nowy Świat" w ciemno.
Królewski skrytobójca
Dawno nic nie ucieszyło mnie tak bardzo, jak informacja o wznowieniu przez wydawnictwo Mag świetnej trylogii Skrytobójca autorstwa Robin Hobb. Pierwszy tom pochłonął mnie bez reszty i pozwolił przypomnieć sobie wszystko to za co pokochałam cykl kilka lat temu. Lektura drugiego umocniła mnie w przekonaniu, że historia Bastarda to wciąż jedna z najlepszych opowieści w literaturze ostatnich lat. Przede mną ostatnie spotkanie z bohaterami Skrytobójcy, które wzbudza moją ekscytację bo zupełnie nie pamiętam jak cykl się kończy, ale zanim to nastąpi opowiem o tym co Was omija jeśli nie znacie Bastarda, Brusa oraz innych mieszkańców Koziej Twierdzy i nie tylko.
Bastard to syn księcia, co więcej następcy tronu. Jednak nasz bohater wywodzi się z nieprawego łoża tak więc nie należy oficjalnie do królewskiej rodziny. Rycerski, jego ojciec niespodziewanie umiera, zmieniając tym samym układ sił w kolejce do tronu. Bastard nie stanowi wprawdzie zagrożenia dla dwóch kolejnych synów króla, przynajmniej jeśli chodzi o możliwość przejęcia władzy. Jednak najmłodszy syn króla z pewnych względów nienawidzi Bastarda, na całe (nie)szczęście równie mocnym i negatywnym uczuciem obdarza swojego przyrodniego starszego brata Szczerego, który z kolei szanuje i docenia Bastarda. Nie chroni to jednak głównego bohatera. Tym bardziej, że para się on bardzo niebezpiecznym zajęciem – w całkowitej dyskrecji uczy się na królewskiego skrytobójcę. Oznacza to, że w imieniu swojego jedynego i ukochanego króla Roztropnego będzie zabijał. Jednak ze swojej ostatniej dyplomatycznej misji sam ledwie wrócił żywy. Władczemu marzy się... władza i jest gotów pozbyć się wszystkich, którzy stoją mu na drodze do osiągnięcia tego celu. Na dworze właśnie rozpoczęła się gra, w której każdy może stracić życie, a prawowity następca tronu Szczery wyrusza w niebezpieczną podróż, by odnaleźć legendarnych Najstarszych, którzy mogą być ostatnią nadzieją w walce z Zawyspiarzami. Bastard znajdzie się w bardzo trudnym położeniu...
Fabuła Królewskiego skrytobójcy, w odróżnieniu od części poprzedniej, nie skupia się już jedynie na odkrywaniu postaci głównego bohatera. Nadal jest on w centrum wydarzeń, ale autorka rozwinęła wiele wątków dotyczących innych postaci, wprowadziła też nowych, całkiem znaczących bohaterów. Związki między nimi się zacieśniają, nabierają rumieńców i stają się pełne różnorakich uczuć. Robin Hobb skupia się na niezwykle istotnych szczegółach dotyczących psychiki bohaterów. Plecie nici losu, doświadcza ich i zmienia, a wszystko to uwydatnia się w decyzjach, które podejmują. Niektórzy bohaterowie są całkowicie jednowymiarowi, innych ciężko rozgryźć ale wszyscy mają ogromny wpływ na rozwój historii. Ogrom treści zajmują opisy otoczenia. Jestem raczej zwolenniczką akcji, mniej cieszą mnie bujne opisy mające pomóc usytuować wydarzenia, czy postaci w przestrzeni. Jednak w przypadku tej jednej autorki zupełnie nie przeszkadza mi lekko zaburzona równowaga między nimi. Choć zapewne znajdą się tacy czytelnicy, którzy uznają, że przynajmniej 1/3 część tej powieści jest zbędna. Ja do nich nie należę.
Książka jest przeznaczona dla młodego czytelnika, który może z niej czerpać wiedzę na temat podstawowych wartości, a przy tym pozna bohatera, z którym łatwo będzie mu się utożsamić. Ale dojrzalszy czytelnik także znajdzie w Królewskim skrytobójcy to czego szuka. Powieść zawiera zgrabnie zawiązaną intrygę, mnogość emocji, odrobinę polityki a także pasję i namiętność. Przy czym całość nadal klasyfikuje się do klasycznej fantastyki – szczególnie przez bardzo rozwinięte wątki dotyczące władania Mocą oraz Rozumieniem. Dramatyczne zakończenie sprawia, że fabuła nabiera powagi i staje się bardziej mroczna. A przede wszystkim zachęca do sięgnięcia po ostatni tom cyklu. Każdy miłośnik gatunku powinien znać twórczość tej autorki.
Dopóki nie zgasną gwiazdy
Świat, jaki znamy, przestał istnieć, ale jego końca nie wywołała ani nuklearna wojna, ani katastrofa naturalna. Po trzystu latach od Upadku lód i śnieg pokrywają zielone wcześniej lasy i pola, a niewielkie grupy ludzi, którzy przeżyli, skupiają się na szczytach najwyższych gór, każdego dnia walcząc o przetrwanie.
Szesnastoletni Kacper marzy o wyrwaniu się z niewielkiej rodzinnej osady, w której życie skupia się wokół myśliwskich wypraw i walce z wszechobecnym mrozem. Pewnego dnia, na skutek nieoczekiwanego splotu wydarzeń, jego marzenia spełniają się, ale nie w sposób, jakiego oczekiwał. Chłopak musi opuścić wioskę i udać się w charakterze gońca do Krzywego Wierchu, mini-miasteczka skupionego na odległym szczycie. Jednak nie bez powodu ludzie boją się opuszczać swoje siedziby, a taka podróż zdaje się niemal samobójstwem – to nie panujące wszędzie ciemności i zimno są w niej największym zagrożeniem. Śmierć niosą Świetliki, wabiące wędrowca i dające ułudę bezpieczeństwa. A jest ich coraz więcej...
W ostatnich latach literatura postapokaliptyczna święci prawdziwe triumfy, zarówno w wersji dla starszych („Silos" Hugh C. Howeya , „Metro 2033" Dmitrija Glukhovsky'ego), jak i nieco młodszych czytelników („Piąta fala" Rick Yancey, „Igrzyska śmierci" Susanne Collins, „Nieludzie" Kat Falls). Spośród polskich autorów krok w tym kierunku poczynił Marcin Mortka z trylogią „Pod Pękniętym Niebem", bardzo udaną swoją drogą. Teraz przyszła kolej na Piotra Patykiewicza i „Dopóki nie zgasną gwiazdy".
Mogłoby się wydawać, że w tym temacie powiedziano już wszystko, były już wojny nuklearne, ataki kosmitów i katastrofa ekologiczna. A jednak autorowi udało się stworzyć powieść oryginalną i świeżą, nie wykorzystującą ogranych schematów. I co więcej, upiornie wciągającą – przeczytałam ją w jeden wieczór, mimo że liczy blisko czterysta stron.
Przedstawiony w książce świat jest zimny i okrutny, a ludzkość degeneruje się coraz bardziej, zarówno pod względem wiedzy i umiejętności, jak i pod kątem moralnym. Wraz z rozwojem fabuły poznajemy szczegóły dotyczące Upadku, jego przyczyn, przebiegu i konsekwencji. Społeczeństwo jako takie przestaje istnieć. Wystarczyły trzy stulecia, by pokazać, że cały rozwój cywilizacyjny zdał się na nic – ludzie powrócili do tego, co pierwotne (a może po prostu naturalne) – myślistwa i zbieractwa. Szerzące się zabobony i ciemnota przypominają atmosferę średniowiecza. Jednocześnie nieustannie pogarszające się warunki życia wyzwalają to, co w człowieku najgorsze – egoizm, brutalność, chęć przetrwania za wszelką cenę.
Na pierwszy plan wysuwa się postać głównego bohatera, Kacpra, który z żądnego przygód młokosa zmienia się w młodego mężczyznę, który w końcu zaczyna dostrzegać, że życie nie kończy się na udanym polowaniu, że to coś więcej niż monotonna egzystencja z dnia na dzień. A przynajmniej, że tak powinno być, bo inaczej człowiek niewiele będzie się różnił od zwierząt, na które zastawia sidła. Swoją wiedzę chłopak zdobywa podczas wędrówki, gdy na jego drodze stają kolejne grupy ludzi, dla jednych obecny stan rzeczy jest apokalipsą zesłaną przez Boga, a dla innych szansą na odkupienie i drogą do szczęśliwego życia wiecznego. Motywy religijne często pojawiają się na kartach powieści nadając jej specyficzny klimat, ponownie nasuwający skojarzenie z Wiekami Średnimi, co również wypada na plus.
Patykiewicz po raz kolejny udowodnił, że doskonale radzi sobie nie tylko z kreacją postaci młodych bohaterów, ale i z płynnym snuciem fascynującej historii. Blisko dziesięć lat temu zakochałam się w jego debiutanckim „Złym brzegu", który regularnie odświeżam sobie do tej pory. Autor zaliczył lekki spadek formy przy okazji „Odmieńca", ale w 2012 dzięki „Łukaszowi i kosturowi czarownicy" pokazał, że świetnie sprawdza się również pisząc powieści dla nastolatków. W moim prywatnym rankingu „Dopóki nie zgasną gwiazdy" to wisienka na torcie jego twórczości, która – mam nadzieję – ugruntuje jego pozycję i przebije się do świadomości szerszego grona. Mam bowiem wrażenie, że mimo dużego talentu i lekkiego pióra nie jest tak rozpoznawalny, jak na to zasługuje.
Powieść zgrabnie łączy w sobie klimat postapokalipsy i historię o dorastaniu, odkrywaniu tego, co w życiu najistotniejsze, ale bez zbędnego moralizatorstwa. To także świetna książka przygodowa, doprawiona dreszczykiem grozy, która spodoba się zarówno młodzieży, jak i starszym czytelnikom. Gorąco polecam!
Katarzyna Chojecka-Jędrasiak
Fragment: "Srebrzyste wizje"
ANNE BISHOP
SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci
Rozdział 1
Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.
Premiera: Diablo. Wojna grzechu. Tom 2. "Smocze łuski"
Premiera najnowszej powieści ze świata Diablo swoje miejsce będzie miała już 17 czerwca!
DIABLO: WOJNA GRZECHU
Od zarania dziejów anielskie zastępy Królestwa Niebios oraz demoniczne hordy Płonących Piekieł pogrążone były w wiecznym konflikcie o los całego Stworzenia. Teraz ta wojna objęła także Sanktuarium – świat ludzi. Każda ze stron pragnie zdobyć ludzkość dla własnych celów. Siły dobra toczą sekretną wojnę z siłami zła o dusze śmiertelników. Oto opowieść o Wojnie Grzechu – konflikcie, który już na zawsze zmieni przeznaczenie człowieka.
Sacredq - Władca Miecza Zagłady (historia alternatywna)
Obudził się ze snu. W sumie nie był to sen a jeno jego mizerna kopia, imitacja, coś odrealnionego. Dodatkowo nie obudził się sam ; zrobili to jego podwładni: pułkownik Ter oraz podpułkownik Jeden By Wszystkimi Rządzić. Spojrzał na nich zaspanym wzrokiem i spytał, starając się pamiętać o szacunku dla Bogini:
-Czego dla jasnej kur... – chwilowa pauza, gdy jego umysł upomniał go o przykazaniu numer dwieście dwa - Czego chcecie ode mnie ku chwale Bogini – zreflektował się i ziewnął.
Szacunek został oddany.
-Panie, wrócili zwiadowcy – poinformował go z angrekańskim akcentem podpułkownik. Natychmiast rozbudził się i powiedział:
- Dawaj, co masz.
Pomogli mu wstać z krzesła, na którym zasnął i ustawili go w pozycji umożliwiającej chód. Rewarowie robili najlepsze zbroje na świecie, jednak mieli problem z zawiasami, w skutek czego zmiana pozycji mogła odbyć się tylko w jedną stronę. W drugą należało pomóc użytkownikowi zbroi się podnieść . Ewentualnie poczekać aż zbroja zardzewieje i rozpadnie się. Na to jednak nie mieli czasu. Prawdopodobnie za dwieście lat nikogo by nie obchodził generał Taktyk i jego problemy ze zbroją.
Podeszli do stołu, na którym rozrysowano całą okolicę równiny oraz kilkaset wąwozów. Ter zaczął referować, jednocześnie wskazując na poszczególne miejsca mapy.
-Przez wąwóz Trzech Pobitych Jajek maszeruje ponad dziesięć tysięcy orków z Fader Mor Got...
-Czekaj! – przerwał mu Taktyk, wyciągając książeczkę wywiadu.
Miał tu wypisany każdy rodzaj orków ze wszystkich siedlisk. Po chwili znalazł odpowiedni temat i wczytał się w niego. Gdy jego wzrok powrócił na mapę, powiedział cicho:
-O Bogini ...
Poczuł się właśnie bardzo słabym człowiekiem. On sam z tysiącem arkadyjskiej piechoty miał stawić czoła olbrzymim potworom. Odmianie rasy, gdzie dwumetrowe potwory uznawane były za karły. Pułkownik podjął przerwany wątek:
-Natomiast w wąwozie Trzech Rozbitych Jajek znajduje się ponad sto tysięcy orków z Jugherradherem – przerwał, widząc, jak jego wódz zagląda do książeczki. Po chwili zbladł jeszcze bardziej. Jeden By Wszystkimi Rządzić podniósł szklankę jurisaciwego mleka i zblizył do jego twarzy. Kolory mleka i twarzy wodza były identyczne. Po chwili kontynuował, starając się, by jego głos nie drżał:
-A w wąwozie Trzech Sprzedanych Trocin znaleźliśmy dwadzieścia trolli.
Taktyk zbagatelizował tą wiadomość, przy tak dużej dysproporcji sił dwadzieścia ciężkich jednostek nie miało żadnego znaczenia.
-A w innych? – spytał, przełykając olbrzymią gulę w gardle.
-Nie wiemy, wąwozów są setki, a nie wszystkie zbadaliśmy – poinformował podpułkownik.
-Kiedy dojdą?
-Gdzieś koło ósmej rano będą.
-A co z wsparciem? Mieli nam dzisiaj zrzucić trzydziestą siódmą i ósmą desantową – spytał, zastanawiając się czy istnieje jakikolwiek sens przysyłania posiłków liczących zaledwie trzy tysiące żołnierzy.
Przy tak ogromnej przewadze liczebnej byłyby to tylko kolejne stosy trupów.
-Nie mogą wysłać panie, obie dywizje walczą nad przełęczą Pięciu Rozbitych Armii – rzekł pułkownik, patrząc na mapę i modląc się, by taktyk nakazał odwrót a następnie zablokowanie wąwozu prowadzącego do serca królestwa Migas.
-Wiecie, że nie możemy się wycofać? – generał odgadł ich pragnienia – Arkadyjczycy nie znają słowa odwrót. Nie umieją tego robić
Przytaknęli Najemnicy, których posiadali słynęli z trzech rzeczy: najlepszej dyscypliny, najlepszej piechoty i tego że nigdy nie wycofali się z walki
-To może złapiemy ich w kleszcze? – zaproponował jeden z nich.
-O tak, na pewno ich nie złamią – odparł z sarkazmem.
-Cisza! – zagrzmiał generał, Następnie zaczął gorączkowo badać mapę. Marzył o tym, by gdzieś znalazło się cokolwiek, co mogło im pomóc. Jednak ich sytuacja była beznadziejna. Atakowani z północy, południa i wschodu mieli bronić zachodu. Jedyne, co mogli zrobić to zginąć, zabijając jak najwięcej wrogów. Albo czekać aż w końcu Wewawowiwusasusowi uda się zniszczyć Miecz Zagłady. Według obliczeń powinien on być już w Szczelinie Zagłady. Wszak wyprawa trwała ponad rok i na pewno musiał tam dotrzeć. Skoro wszystkim udało się zniszczyć takie przedmioty jak Pierścień Władzy, Skarpetki Zniszczenia, Hełm Boskich Mocy czy nawet legendarnego Czarnego Pana, wrzucając go do Szczeliny Zagłady, to czemu nie mógłby temu podołać najlepszy z najlepszych? Zacisnął zęby i modlił się aby to nastąpiło dzisiejszej nocy. Ewentualnie w porze śniadania.
Sam zaś rozpoczął wydawanie rozkazów. Zakomenderował wszystkim żołnierzom udanie się na spoczynek i zlecił komuś zdjęcie z niego tej zbroi. Uznał, że woli zginąć w płaszczu niż upaść i przeleżeć dwieście lat w czymś takim. Patrząc, jak paziowie odnoszą magiczną zbroję do kwatermistrza, mruknął pod nosem:
-Przeklęci magowie.
Później ruszył na obchód swojego małego wojska. Najemnicy patrzyli na niego jak na dobrego pracodawcę. On zaś myślał, że chyba lepiej by było, aby przegrali jutrzejszą bitwę. Zapłata dla tych ludzi zrujnowałaby kraj znacznie mocniej niż najazd dziesięciokrotnie liczniejszej armii.
Obóz przypominał istną fortecę. Generał podziwiał, jak szybko udało im się zbudować twierdzę z magazynami, katapultami, fosą, grubym murem oraz wieżami. Owszem, wystarczyłaby jedna zapałka by wszystko poszło z dymem, ale i tak robiło to wrażenie solidności i fachowości. Taktyk miał za zadanie tylko stać i obserwować bitwę. To dowódca jego kupionych żołnierzy, S, dowodził. Generał mówił tylko mu, kogo mają zabić i gdzie maszerować.
O trzeciej rano, zmęczony i przygnębiony z powodu rychłej śmierci tylu ludzi, udał się do swoich komnat zażyć odrobiny snu.
Zamiast tego doniesiono mu, że z pomocą przybyło siedemset elfów, dwanaście krasnoludów i jednorożec . S od razu zarządził, że elfy mają stać na murach i nie dopuszczać do twierdzy orków, krasnoludom przykazano zabić tych, którzy zdołają się przebić . Jednorożca zaś przerobił na pieczeń, bo, jak sam stwierdził, te rzadkie zwierzęta mają lepsze mięso niż to, które oni w chwili obecnej jedzą. Zadowolony generał oddelegował S. do swoich komnat, a sam zasnął snem człowieka sprawiedliwego.
***
-Ale...Jak to? – spytał oszołomiony patrząc jak Akadyjczycy dobijają ostatnie orki. Cała równina zaścielona była dziesiątkami tysięcy potworów, które poległy. Zaledwie kilkadziesiąt jednostek uciekło z pola bitwy, lecz Jeden By Wszystkimi Rządzić zapewnił go, że oddziały zwiadowców, wraz z kilkunastoma elfami ruszyły w pościg za nimi.
-Płacimy im tyle złota, ile ważą – powiedział zaszokowany Ter, obserwując jak żołnierze ślizgając się po krwi i truchłach wracają do twierdzy na słuszny odpoczynek – tyle złota ile ważą..
-Plus tyle złota ile, ważą ich pokonani wrogowie – dodał podpułkownik, czując mrowienie w brzuchu. Cieszył się, że nigdy nie wypowie się wojny Arkadii. Skoro tysiąc wojowników pokonało taką liczbę to bał się, czego może dokonać ich stutysięczna armia, jaką dysponował Arkadiusz III. Cała trójka oficerów przełknęła ślinę po czym generał zwrócił się do łącznika:
-Przekaż do Migas co następuje: Orki pokonane. Wąwóz bezpieczny. Jesteśmy bankrutami.
Spojrzał na elfickich łuczników. Nie spali ponad trzy dni i noce, wciąż szyjąc w łuków i przeklinając aprowizację najemników, którzy donosili im strzały ze swoich prywatnych magazynów. Siedzieli teraz oparci o blanki, masując swoje obolałe ramiona lub przysypiając.
Zeszli na dół i stanęli przy bramie, gdzie, trzymając wartę stała cała kompania zaszokowanych wojowników. Żaden z nich nie użył topora w walce, w skutek czego każdy z nich był wypoczęty i mógł pilnować. Nie wiadomo czego, ale mógł. Dlatego stali w milczeniu i pozie pełnej szacunku wobec tak wyśmienitych wojowników przechodzących obok nic. Dopiero wieczorem, gdy wróciły ostatnie jednostki, S. podszedł do niego z ogromną kartką papieru.
-Panie generale – zaczął.
-Słucham pana? – odpowiedział Taktyk, patrząc na mężczyznę, którego rozbrojenie zabrało strażnikom ponad pół godziny, a mimo to wniósł sztylet do komnat króla Migasa IV.
Wyglądał bardzo młodo. Generał po chwili uświadomił sobie, że według danych z kontraktu żaden z ludzi S. ani on sam nie miał skończonych dwudziestu pięciu lat.
-Tutaj ma pan szacunkowy koszt – podał mu kartkę gdzie widniał roczny budżet jego królestwa – dla jednego żołnierza.
Po tych słowach włosy generała zjeżyły mu się na głowie. Gdyby nawet wszystkie Zjednoczone Królestwa, w liczbie stu dziesięciu państw, chciały wspólnie wypłacić podobna sumę, zajęłoby im to dobre kilkanaście lat.
-No dobrze – powiedział, widząc oczami wyobraźni ten gordyjski węzeł i przypominając sobie szczegóły kontraktu. Zaraz otworzył oczy, gdy w jego pamięci zamigotał mu jeden paragraf. Który ten młody człowiek wyrecytował:
-Zgodnie zaś z paragrafem numer 244 podpunkt CA gdzie napisane jest że: „Cała wynajmowanego armia ma prawo odmówić i/lub/albo nie wykonać rozkazu wynajmującego jeżeli ten nie zapłaci/zapłacił/a za ostatnią bitwę/potyczkę/rzeźń/eksterminację/inne albo spóźnia się z wypłatą o okres trzech dni" informuje pana że ja i moi ludzie zawiesimy swoje obowiązki, gdy wrócą nasi zwiadowcy albo gdy zwiadowcy zwiadowców odnajdą ich ciała do czasu gdy całość kwoty zostanie nam wypłacona. Czy wszystko jest dla pana jasne?
-Tak panie S. – odrzekł smętnie.
-Co do elfów, proszę pana, to moi ludzie odliczyli te zabite orki które zginęły z ich ręki. Za nasze strzały też żądamy zapłaty zgodnie z paragrafem...
-Tak, pamiętam go – przerwał mu zirytowany.
-Dziękuje za uwagę. Dobrej nocy życzę – dowódca najemników odwrócił się na pięcie i skierował do wyjścia.
-Panie S.! – zawołał za nim Taktyk.
-Słucham? – przystanął na chwile i obrócił do niego tylko głowę.
-Ilu waszych ludzi zginęło? – spytał, wiedząc że zna odpowiedź.
-Żaden, panie generale – odparł z uśmiechem i dodał – Akadyjska piechota ginie cała albo w ogóle.
-Tak myślałem – mruknął i spojrzał na kartkę. Wiedział, że taki sam papier właśnie trzyma jego król.
***
Po drugiej stronie równiny, czekając na triumfalny powrót swojej przedniej straży stał Król Spod Piekła na czele ponad stumilionowej armii. Armii, która miała wedrzeć się w samo serce Zjednoczonych Królestw i zniszczyć je od środka. Armii złożonej ze wszystkich orków aktualnie nie walczących na żadnej granicy. Armii, która była jednak zaledwie pewnym ułamkiem jego prawdziwej potęgi. To, czym dowodził Pan Wszystkich Złych Stworzeń Oprócz Krainy Mordor, posiadający drażniący tytuł i konkurenta w postaci jakiegoś oka na wschodzie, miało zniszczyć Tarcze i umocnienia na granicy Zjednoczonych Pańsw i jego królestwa. Ogromna granica, będąca solą w jego oku, składająca się na łańcuch granitowych gór z obskurnymi przełęczami i dolinami była tym, co powstrzymywało jego miliard orków przed najazdem na krainy ludzi, elfów, krasnoludów i czegoś, co według podręcznika do biologii było niziołkiem, a książki kucharskiej niejadalnym mięsem. Oczekiwał, że jego przednia straż wkroczy triumfalnie, wrzeszcząc z dzikiej radości i wymachując głowami pokonanych wrogów. Nie spodziewał się natomiast, że z wąwozu Dzikiej Róży wybiegnie jeden ork, skacząc długimi susami, przebędzie sto metrów i padnie na ziemię, naszpikowany strzałami. Widząc klęskę swoich oddziałów wrzasnął okropnie po czym ruszył do namiotu.
***
Allagar wyjrzał za skały jeszcze raz po czym zaczął mamrotać pod nosem:
-O bogini, o bogini, o bogini...
Siedzący obok niego Akadyjczyk odpalił fajkę i paląc nielegalną w jego kraju marihuanę, spytał:
-Troszkę ich dużo, co nie?
Allagar spojrzał na niego niczym na szaleńca i rzekł:
-Dużo? Cała równina jest nimi zapełniona – po czym oparł głowę o skalę i zamknął oczy, walcząc z mdłościami.
-Ano. Jak dla mnie ze dwa miliony będzie jak nic. – odparł, jakby rozmawiał o pogodzie – Masz, buchnij sobie, to się uspokoisz.
-A podobno Akadyjczycy nie mają nałogów – mruknął obywatel Migas, ale przyjął podarunek
-Każdy ma. Grunt, aby nie szkodzić. – zauważył ze stoickim spokojem – Poza tym jestem Edward
-Miło mi cię poznać, Edwardzie. – Allagar podał mu dłoń, po czym oddał mu fajkę.
-Wiesz co? Tak sobie myślę. – spytał, wyglądając za skały, widział milionywrógów.
-No, że co? – mężczyzna siedział oparty o kamień, relaksując się uspakajającym dymem
-Wy się nam nigdy z tych trupów nie wypłacicie wiesz?
-Serio o tym myślisz?
-Nie, myślę o tym by jak najszybciej wrócić do obozu i powiadomić dowódców. Chyba widziałem Króla Wszystkich Orków. – skończył mówić, po czym wystrzelił niczym strzała. Dopiero, gdy przebiegł pięćdziesiąt metrów, odwrócił się i krzyknął – A ty nie biegniesz?
Po chwili zorientował się ze krzyczy to do trupa. W sumie nie dziwił się. Właśnie przebiegli ponad czterdzieści kilometrów, a jego towarzysz miał ponad pięćdziesiąt lat. Przeklął brak ducha walki, zabrał ostatnie strzały zwiadowcy, posypał jego ciało termitem a następnie podpalił. Mruknął tylko:
-Żegnaj.
Po czym ruszył biegiem, licząc, że mijani zwiadowcy zabiją ogon. Albo że spotka kogokolwiek z nich.
***
Generał Taktyk krążył niespokojnie po namiocie. Czekał niecierpliwie na wiadomość od S. czy jego armia będzie walczyła i na jakich warunkach, czy też ma stać z boku i patrzeć jak dokonywana jest rzeź na dziesięciu tysiącach żołnierzay, bowiem tyle wynosiły posiłki ściągane z każdego zakątka królestwa. Wiedział o tym, że idą do niego setki wojowników i w niedługim czasie liczba ta wzrośnie. Wiedział także że nie są to zawodowi żołnierze. Wielu z nich było zaledwie świeżymi rekrutami, żandarmami, strażnikami, wartownikami czy w, najlepszym wypadku, weteranami. Nie liczył praktycznie nieopancerzonej tłuszczy w sile pięćdziesięciu tysięcy chłopa, gdyż widły lub cepy mogły narobić dużych szkód. O ile rzecz jasna ich właściciel, ubrany w spodnie z samodziału i flanelową koszulę przeżyje. Oprócz sześciu legionów ludzi miał jeszcze dwa tysiące sto elfów i sto czterdzieści cztery krasnoludy. Dodatkowo w okolicy pojawiło się kilkaset jednorożców, wobec czego głód nie był im straszny. Twierdza została dość solidnie wzmocniona ziemią i okolicznymi kamieniami, więc trudniej byłoby ją podpalić. Jednak wszystko to było niczym wobec dwudziestu tysięcy Akadyjczyków, którzy będąc widzami, zbudowali sobie drugą fortece i w niej siedzieli. Czekając na rozkaz swego pana czy mają walczyć, czy nie.
A on czekał razem z nimi już ponad dwa tygodnie. Zmartwiony, patrzył jak jego ludzie szykują okopy, oczekują na rozkazy i rozmawiają. Wielokrotnie słyszał, by stanąć całym wojskiem przy wyjściu z wąwozu i siec po kolei wroga. Sam czasami miał na to ochotę. Jednak nie starczyłoby im na to ludzi by wszystkie obsadzić. Dlatego wolał wydać im frontalną bitwę i liczyć na to, że Wewawowiwusasus w końcu wytrzeźwieje i przyzna się, gdzie zgubił Miecz Zagłady.
Za każdym razem, kiedy słyszał historię o tym, że krasnolud cały rok przesiedział w karczmie, pijąc ostatniego strzemiennego, miał ochotę kazać powiesić wszystkich okolicznych alkoholików. Wiedział jednak, że wtedy jego armia skurczyłaby się do kilkuset ludzi.
Po chwili do jego namiotu bez pukania weszli pułkownik Ter i pułkownik Jeden By Wszystkimi Rządzić. Tu też miał bolączkę. Cała ich trójka musiała ogarnąć ponad sześć legionów, gdzie, według regulaminu, armii powinien być jeden pułkownik na jedną szesnastą legionu. Było to spowodowane tym, że zawodowi oficerowie byli na froncie, daleko od nich, a ci, co byli w okolicy więcej szkodzili, niż pomagali.
Dlatego podoficerami zostali zwykli weterani, którzy szkolili całą resztę do bitwy. Przynajmniej nie brakowało im broni. Wąwóz którego broni wychodził w rejon Schleisen gdzie znajdowały się huty, zbrojownie, kuźnie i warsztaty płatnerzy. Wystarczyło tylko zmienić kierunek transportu.
-Przeklęty Trzy Jaja.
Mruknął pod nosem i odwrócił się do swoich towarzyszy broni, ignorując wrzaski:
-Kmiocie nieruchawy zapamiętaj to sobie, że ostry koniec do wroga! Do wroga! Kto jest twoim wrogiem? JA? Czy ja ci łachmyto wyglądam na orka?
Uśmiechnął się. Kapitan Ferguson. Jedyny jego oficer, który nie klnie. Chyba. Spytał się zaś:
-Z czym przybywacie? – uśmiechnął się ponownie, tym razem pokazując, że czuje się wyśmienicie. Ostatnia wizyta obozowego psychiatry sprawiła że zaczął podejrzewać swoich ludzi o brak zaufania do niego.
-Z meldunkiem od zwiadu panie generale – odpowiedział Jeden By Wszystkimi Rządzić i położył go na stole, starając się trzymać z daleka od swojego przełożonego
-Panie pułkowniku wszystko gra? – wciąż się uśmiechając, spiorunował wzrokiem obu dowódców
-Tak jest! – odkrzyknął.
-Na pewno? – spytał groźniejszym tonem.
-No, jak pan ostatnio wybiegł z tym mieczem i chciał zarżnąć tego, co śpiewał to myśleliśmy, że panu odbiło – powiedział jeden.
-WON! – wrzasnął generał przypominając sobie moment, w którym wylądował w łajnie jednorożców
-Ale posłuchaliśmy go i też byśmy zabili – dodał drugi i obydwoje szybko ulotnili się z namiotu.
Generał zaś usiadł i spojrzał na meldunek.
Nie był on pozytywny. Wróg miał jutro, około piętnastej osiągnąć punkt wyjścia i zaatakować ich. Ogromna armia nadciągała ze wszystkich stron. Nawet teraz czuł stukot milionów okutych żelazem stóp i drżenie ziemi. Zastanowiał się, kiedy zginą. Nie ważne czy najemnicy im pomogą, czy nie. Liczba była zbyt ogromna. Po chwili do namiotu wszedł pan S..
-Panie Taktyk – zaczął.
-Słucham was, panie S.? – spytał zawiedziony, bowiem mina jego rozmówcy mówiła wszystko.
-Proszę nie rozstawiać jutro żadnych wojsk. – powiedział z kwaśną miną – Walczymy.
-Co? Zgodzili się? – krzyknął uradowany
-Nie – odparł i wyszedł z namiotu.
Generał zamarł. Z jednej strony cieszył się że jego siły zostaną wzmocnione. Z drugiej zaś zastanawiało go, ile wyrzeczeń kosztowało to Akadyjczyków, by złamali rozkaz dowódcy. Po chwili jednej miał to daleko gdzieś i zaczął wydawać rozkazy. Wszyscy do twierdzy, brać łuki i strzały, zero walk
***
Formacje żołnierzy miasta Akadia tworzyły razem półpierścień, szczelnie opasający twierdzę. Wojownicy utworzyli niewysoki mur, używając do tego swoich tarcz. Każda z nich posiadała odpowiednie haczyki, bolce i zaczepy, w skutek czego niemożliwe było wyrwanie jej z szeregu. Wzmocnione srebrnym metalem, były nie do złamania. Nie istniała siła zdolna rozerwać takowy mur. Same pociski z katapulty rozbijały się o nie, nie czyniąc im szkody, może poza przesunięciem o parę metrów, jeśli żołnierze nie mieli szczęścia i stali na miękkiej glebie. Oczywiście nikt o tym nie wiedział. Mur, mimo że składał się z czterech rzędów ludzi, z czego dwa pierwsze służyły do trzymania tarcz, trzeci do spychania wrogów z muru, a czwarty do wybijania tych oddziałów, które przeskoczyły przez niego, był niezwykle hermetyczny. Tylko mysz mogłaby się przez niego prześlizgnąć. I to dopiero po dokładnej kontroli strażników. Jednak Władca Wszystkich Złych Stworzeń Oprócz Krainy Mordor nie wiedział o tym, dlatego roześmiał się w głos i bez przygotowania artyleryjskiego nakazał swoim legionom ruszyć do szturmu.
***
Umęczony Wewawowiwusasus spojrzał w oczy czarodzieja. Nie znał go, ale wiedział, że bardzo mocno zawiódł ubranego w niebieskie szaty maga. Ten, podtrzymując kontakt wzrokowy, wrzasnął:
-POWIEDZ ,GDZIE JEST TEN MIECZ!
I wniknął w jego przeżarty alkoholem umysł, próbując w pijackich odmętach znaleźć jakiekolwiek wspomnienie dotyczące miecza. Jedyne, co znajdował to kolejne powody, by jeszcze jeden dzień spędzić w karczmie. Po chwili wynurzył się z jego umysłu i mruknął:
-A mówili, żeby wysłać niziołka. Nie zjedzą jak jednorożca i nie upiją jak krasnoluda.
Po czym zrezygnowany wyruszył do miasta. Zgłodniał. Jego robotę przejął brat bliźniak.
***
-Utrzymać pozycję – wrzasnął dowódca
Ta...pozycję – pomyślał Edward, zsuwając kolejny stos trupów w dół – Oni chyba wygrają dopiero jak ci pod nami zaczną gnić i utkniemy w ich flakach.
Spojrzał ponuro w głąb równiny, gdzie z przejść wciąż na nowo wychodziły miliony żołnierzy.
Po chwili zaklął, gdy jego miecz ściął głowę kolejnemu orkowi.
Poczuł ukłucie w plecy.
***
-Chyba trafiłem Akadyjczyka – powiedział jeden elf do drugiego
-Dowódca żartował z tym strzelaniem na ślepo – odparł.
Jednak żadnemu nie było do śmiechu. Strzelanie było proste, praktyczną niemożliwością było nietrafienie w kogokolwiek. Wróg, mimo wszystko, omijał walczące oddziały Akadyjczyków tak, że oni tworzyli swój mur, rosnąc w górę na zwałach trupów z obu stron.
-Lada chwila zbudują trzecią twierdzę – zauważył jakiś krasnolud siedzący między elfami.
Obydwoje nieśmiertelni spojrzeli na siebie z niesmakiem. Ten brodaty wydawał im się jakimś zboczeńcem. I był na wysokości ich krocza.
***
Wewawowiwusasus wrzasnął:
-WIEM GDZIE JEST TEN MIECZ! – zaczął się śmiać radosnym głosem, ciesząc się, że jego udręka w końcu się skończy.
-Gdzie? - krzyknęli obydwaj magowie, siedzący w kącie i rozpaczający.
-W DUPIE! – wrzasnął radośnie.
-Ale zabawne – powiedział jeden z nich i wstał by przyłożyć więźniowi laską.
-Nie! To nie żart! Czekaj! – zaczął się tłumaczyć krasnolud – Bałem się że mi go zabiorą. A tam nie szukają. A tato mówił że to najlepszy schowek. I po prostu go to wsadziłem. No wiecie jak to jest.
-Ależ oczywiście – powiedział drugi, nakładając pancerną rękawicę – Brat weź go pochyl i przytrzymaj
-Nie no, chłopaki spokojnie. Dajcie mi trochę rumianku i trochę czasu to sam wyjdzie. Słowo.
-Oczywiście – odparł z uśmiechem pierwszy – Ale tak jest zabawniej.
Wrzask słyszalny był nawet w sąsiednich miastach.
***
-Razem! – krzyknął S. i zjechał po stosie trupów w dół. Jego ludzie ruszyli za nim. Solidne pancerze idealnie nadawały się po ślizgania po krwi orków. Nabierając rozpędu, zjeżdżali coraz niżej, tnąc i rąbiąc przeciwnika. Zaczynali odczuwać już niewielkie zmęczenie. Walczyli jednak dalej. Byli wszak wojownikami i mogli robić to jeszcze przez trzy dni. Mimo, że walki zapowiadało się na jakieś trzy lata.
***
-Panie, wiem co chcesz powiedzieć, ale tego wymagała konwencja – powiedział obronnym tonem jeden z czarodziei
-Konwencja? – wrzasnął Przewodnicząca Zjednoczonych Królestw
-No, takie są zasady –zawtórował drugi mag.
-Zasady! – krzyknął, nie panując nad sobą – To my pięć lat ścigamy się o ten miecz, wysyłamy krasnoluda na roczną wyprawę, tysiące naszych ponoszą śmierć, by droga do tej Szczeliny Zagłady była otwarta, a wy mi mówicie że możecie polecieć tam na orłach i wrzucić ten przeklęty pierścień do Szczeliny?
-Miecz – poprawił go jeden z wiedzących.
-Słucham? – spytał patrząc na niego z pogardą.
-To jest miecz. Pierścień jest w innej historii – sprostował czarodziej.
-Możecie pokazać mi ten miecz? – spytał władca Angekani.
-Oczywiście – jeden z bliźniaków wyciągnął ręką i otworzył zaciśniętą pięść. W środku znajdował się mały mieczyk.
-Poważnie?
-Małe rzeczy mają potężną moc – zauważył filozoficznie drugi bliźniak.
-Jasne – mruknął przewodniczący.
-No na przykład taka impotencja – zaczął.
-WON MI NA ORŁY I NIE WRACAĆ! – wrzasnęli królowie. Akurat byli oni stałymi klientami magów w sprawie pewnych chorób.
***
-Orły, panie! Orły lecą – krzyknął Edward, trzymając na kolanach głowę rannego S..
Mieli chwilę przerwy, Król Spod Piekła musiał przemyśleć swoją aktualną strategie, bowiem w takim tempie skończyliby mu się żołnierze. Zatem poniechał szturmu na rzecz wypicia napoju z krwi dziewic. Jako że to były dziewice orków niezbyt był z tego faktu szczęśliwy.
Akadyjczycy zaś wracali do twierdzy przespać się. Potrzebowali snu. Zabrali swoich trzech rannych: jednego z nadwyrężonym nadgarstkiem, jednego, co poślizgnął się na krwi i skręcił kostkę i pana S., który zemdlał. Biegunka to straszna rzecz.
Po chwili orkowie zaczęli się wycofywać. Ich wódz uznał, że taniej będzie po prostu wykopać te tunele pod górą, niż walczyć dalej.
Generał Taktyk spojrzał na pobojowisko i uznał, że rachunków wobec Arkadi to oni nigdy nie spłacą.
***
-Jak to nie wiesz, która to szczelina? – wrzasnął jeden do drugiego z czarodziei.
-No nie wiem, za dużo ich tu! – odkrzyknął mu.
-Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa – „Możemy zrzucić tych durnych czarodziei?".
-Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – „Gdzie?".
-Raaaaaaaaaaaaaaaaa!!? – „Tam jest taka dziwna szczelina. Może ta ich zgładzi?".
-Raaaa!
-Ej co ty robisz durny ptaku?
-Aaaaaaaaaaaaaa
-Raaaaaaaa! – „Hardodziod co ty masz do diabła w dziobie?".
-Raa – „To tylko kolczyk. Wy mnie w ogóle nie rozumiecie".
-RAAAAAAAA! - „Marsz do swojego gniazda młodzieńce!".
***
Król Spod Piekła, Władca Wszystkich Złych Stworzeń Poza Krainą Mordor spojrzał na goblina wiszącego nad przepaścią. Podszedł powoli do niego i uspokajającym głosem powiedział:
-Daj mieczyk, proszę, daj mi mieczyk. Chyba nie chcesz wpaść do tej jakże gorącej lawy prawda?
Goblin wisząc dwa metry pod nim patrzył co chwila w dół. W końcu uznał że lepiej żyć piętnaście sekund niż pięć dlatego puścił się skały i spadł.
Pokonując grawitację krzyknął:
-To jest mój skarb!
Patronat: "Miasteczko"
Powieść "Miasteczko" autorstwa Roberta Cichowlasa oraz Łukasza Radeckiego już dostępna w księgarniach, a my zapraszamy do lektury krótkiego fragmentu książki.
Przygody TinTina #5 - Tom pomarańczowy
Ostatnio w swojej recenzji przedstawiłem Wam co nie co o przygodach Tintina z tomu czerwonego, dziś czas na tom pomarańczowy. W nim kolejna porcja niezwykłych, ciekawych wyzwań, przed którymi stanie detektyw-amator Tintin z przyjaciółmi. O całej serii przygód, tego belgijskiego bohatera, oraz geniuszu Herge'a napisałem kilka słów przy poprzedniej recenzji.
Pierwsza historyjka nosi tytuł "afera Lakmusa".Tintin z kapitanem Baryłką są świadkami dziwnych wydarzeń, mało tego- spotykają równie dziwnych ludzi. Każdy element szklany, czy to lustro, czy szklanka pęka bez użycia jakiejkolwiek siły ludzkiej. Przyjaciele wpadają na trop związku profesora Lakmusa z całą sprawą. Akcja przenosi się do Genewy. Bohaterowie spotykają się z licznymi czekającymi niebezpieczeństwami, wychodząc cało i zdrowo z opresji. Wszystkie dziwne zdarzenia ze szkłem miały związek z ultradźwiękami- z bronią skonstruowaną jeszcze przez III Rzeszę. Śledztwo zmusiło Tintina i kapitana do podróży na drugi kraniec Europy. Finału nie zdradzę. ;-) "Koks w ładowni" to drugi tom przygód naszych komiksowych bohaterów.Tintin i kapitan Baryłka wracając z kina spotykają generała Alcazara, któremu podczas rozmowy wypadł portfel. Bohaterowie chcą odnaleźć generała i oddać zgubę. Dość tajemniczo wygląda postać i intencje Alcazara, tym bardziej, że sprawą zajmują się od pewnego czasu Tajniak z Jawniakiem. W tym tomie Tintin z kapitanem lądują w Arabii, mając co czynienia z międzynarodową szajką handlującą bronią a nawet niewolnikami.
Jak sam tytuł 3 tomu brzmi, Tintin z Baryłką ruszają w podróż do Tybetu. W wypadku samolotowym zaginął przyjaciel naszych bohaterów. Jednogłośnie postanawiają go odszukać. Na przeszkodzie, oprócz wielkiego śniegu i zimna staje Yeti, który za nic w świecie nie chce wypuścić zaginionego.
Tak rysują się w streszczeniu przygody Tintina z tomu pomarańczowego. Wydanie to kolejna ciekawa propozycja spędzenia wolnego czasu przy komiksie. Szczerze polecam całą serię. Przejmująca fabuła, zwroty akcji, sympatyczne rysunki i humor kapitana Baryłki- to kilka dobrych, mocnych stron komiksu.
Assassin's Creed #02: Aquilus
"Assassin's Creed" - piękne historie, wartka akcja i wzniosłe słowa - tego nigdy nie brakowało w tej serii. Wydawnictwo Sine Qua Non zapewniło to wszystko polskim fanom, tym razem na kartach komiksu. Za pomocą obrazów i słów, po raz kolejny mogliśmy przeżywać niesamowite przygody skrytobójców. Pierwsza pozycja z tej serii nosiła tytuł „Desmond" i była świetnym wprowadzeniem do cyklu. Pokazała czego możemy się spodziewać. Drugi tom opowiada o Aquilusie - przodku Desmonda. Jak radzili sobie kiedyś asasyni?
Pierwsza część serii zaprezentowała nam już Aquilusa podczas nieudolnej próby zabicia rzymskiego generała. 46 stron historii w obrazkach pokaże nam, że tytułowy skrytobójca przeżył dzięki Accipiterowi - jego kuzynowi (o którym będzie trzeci tom z tego cyklu). Śmierć, sprint po dachach, fantastyczne akrobacje oraz przedmiot, który nie może wpaść w niepowołane ręce - tego nie zabraknie. Oczywiście nie możemy zapominać o Desmondzie, dzięki któremu poznajemy tak niebywałych ludzi. Jego życie również nie jest sielanką. Templariusze starają się mu uprzykrzyć egzystencję jak tylko mogą, a najlepiej ją zakończyć. Lecz wraz z poznawaniem swej przeszłości, Miles odkrywa w sobie niezwykłe umiejętności.
Dlaczego warto kupić ten komiks? Po pierwsze: ideały. Walka dobra ze złem - było tu, był tam i będzie jeszcze w wielu miejscach. Oklepane, ale nieśmiertelne. Wystarczy ubrać to w niesamowitą historię, a twórcy Assassin's Creed wyśmienicie tego dokonali. Corbeyran pisząc scenariusze do komiksów z tej serii w pełni odrobił lekcje i jego działa wiernie podtrzymują klimat oraz wartości. Jeśli w danym dziele znajdziemy przynajmniej jeden cytat, który można sobie wytatuować, trafi na koszulkę lub kubek, bądź będzie pod Aquilusem na tapecie naszego komputera, to ja w takiej sytuacji jestem w pełni zadowolony. „Orły nie boją się sępów, ale muszą nauczyć się ostrożności." Pamiętajcie, że po nasunięciu kaptura na głowę i dążeniu do czyjejś śmierci, która jest potrzebna musicie postępować z rozwagą.* Po drugie: fabuła. W drugiej odsłonie komiksowej serii akcja nie leci tak mocno na łeb, na szyję. Można odnieść takie wrażenie, gdyż pozycję połyka się w kilkanaście minut, gdyż jest świetna. Powoli otrzymujemy elementy układanki oraz łakniemy nowych. Poznajemy przygody Desmonda jak i jego przodka. Wszystko dzieje się naprzemiennie, co wyszło naprawdę fajnie. Po trzecie: rysunki. Djillali Defali w bardzo dobrym stylu przedstawia na papierze pomysły scenarzysty, co równa się z czwartym powodem, aby zaopatrzyć się w to dzieło, czyli klimatem. Rysownik doskonale przedstawia akcję. Skaczące postaci czy pędzące auta wyglądają jakby zaraz miały uciec z komiksu. Tym razem nie dostrzegłem felernego odrastającego palca, ale za to zapraszam na stronę dziesiątą. Scena bitwy ukazana została wyśmienicie. Jeśli chodzi o kolory, to tym razem zajął się nimi Alexissen Tenac. Nie mam do tego pana żadnych zastrzeżeń. Jest żywo lub mroczno dokładnie wtedy, kiedy tak być powinno. A! i nie zapominajmy o okładce, która wygląda zachęcająco.
Komiks "Assassin's Creed: Aquilus" wprost urzeka klimatem. Aż chce się wsunąć noże do smarowania masła pod rękawy i skakać po taboretach. No może trochę przesadziłem - wystarczy ukryć twarz pod kapturem, lekko podnieść ramiona, i pochylić głowę. Wtedy każdy będzie wiedział z kim ma do czynienia. Scenariusz, rysunki, kolory - nie mam do nich żadnych zastrzeżeń. Te trzy elementy złożyły się na dzieło, które powinien posiadać każdy przeciwnik Templariuszy. Plusem jest też to, że w każdym momencie można podejść do półki i przeżyć ponownie niesamowite historie.
* Autor tego tekstu nie namawia do naśladowania wyczynów oraz zachowań z serii Assassin's Creed. Mimo, iż jest to genialna seria, a odzież i gadżety z niej wyglądają świetnie i sam chciałby posiadać kilka, to wpychanie noża do czyjegoś gardła jest niehumanitarne i może nieść ze sobą niemiłe konsekwencje. Zaleca się jedynie granie, czytanie, a także bieganie po dachach znajdujących się co najwyżej metr nad ziemią.
Assassin's Creed #01: Desmond
Kaptur dobrze skrywa moją twarz. Wzrok płynie po całej okolicy, analizując sytuację. Balkon, beczka, pięć długich kroków, skok nad leżącym żebrakiem, dwa susy i już jestem przy nim. Żebrak może mnie zauważyć i się podnieść. Wtedy ominę go z lewej strony i przebiegnę po krawędzi fontanny - może być ślisko. Kiedy cel mnie dostrzeże z pewnością będzie próbował uciec na zachód. Duch opuści go w wodzie lub obok straganu. Nóż dobrze wysuwa się z pochwy - nie powinien nadejść strażnik, ale trzeba rozważyć każdą ewentualność. Żebrak wciąż śpi, a cel nadal siedzi na ławce. Jego śmierć jest potrzebna...
Niesamowite życie asasyna poznałem podczas gry w pierwszą część cyklu „Assassin's Creed". Wcielając się w postać Altaira biegałem po dachach i balkonach, wspinałem się na ściany i po okiennicach, stóg siana był moim sprzymierzeńcem, a na najwyższych wieżach oglądałem okolicę. Niosłem pomoc bezbronnym i przyprowadzałem śmierć do tych, którzy na nią zasługiwali. Gra jest niesamowita, a na rynku można zakupić czwartą część przygód skrytobójców. Wydawnictwo Sine Qua Non wzbogaciło rynek komiksem zatytułowanym „Assassin's Creed: Desmond", który jest pierwszym tomem z tej serii i powinien zwrócić uwagę fanów.
Akcja w dużej mierze dzieje się w laboratorium, w którym jest przetrzymywany Desmond Miles. Jego przodkowie należeli do Zakonou Asasynów, a ludzie, którzy go więżą chcą zdobyć pewne informacje. Wszystko to jest zapisane w jego DNA. Na szczęście nie wszyscy z otoczenia chcą wykorzystać w złym celu jego genetyczną pamięć. Znajdzie się ktoś, to mu pomoże odpowiedzieć na nurtujące go pytania.
Niestety miałem przyjemność zagrania jedynie w pierwszą część cyklu „Assassin's Creed". Byłem nią zauroczony i z pewnością kupię drugą odsłonę historii osób, które mają w rękawie nie Asa, lecz coś lepszego. Z racji, iż moja wiedza na temat tej serii nie jest okazała, bardzo chętnie zapoznałem się z komiksem pt. „Desmond". Poznałem Aquilusa (dowiemy się o nim więcej w drugiej części tej serii komiksowej) i odkryłem, kto stworzył symbole znalezione przeze mnie pod koniec gry.
Scenariuszem zajął się Corbeyran i wiele elementów pokrywa się z grą. Pluję sobie w brodę, że nie jestem na bieżąco ze wszystkimi częściami - dlatego komiks daje mi sporego kopa, abym nadrobił straty. Bardzo wiele elementów fabuły pokrywa się z pierwszą odsłoną zmagań, z którymi miałem do czynienia siedząc przed komputerem. Mimo to, moja wiedza została poszerzona, a książka pod tytułem „Assassin's Creed: Renesans" spogląda na mnie z ogromnym wyrzutem i korci, aby sprawdzić czy wszystko to, co jest w komiksie było już wcześniej powiedziane. Akcja została opisana na 48 stronach i pędzi na złamanie karku. Jak dla mnie za mało i za szybko. Chciałoby się więcej.
Djillali Defali bardzo ładnie się spisał rysując przygody zawarte na stronach komiksu „Assassin's Creed: Desmond". Całość pokolorował Raphael Hedon nadając dziełu odpowiedni klimat. Przeglądam komiks i nie mam dość. Znajdziemy tam rysunki, które są podstawą i musiały się tam znaleźć. Mam na myśli kadr przedstawiający dłoń i wysuwające się ostrze albo asasyna, który skacze z rozłożonymi rękami. W tym drugim przypadku, aż słychać pisk orła. Niestety odnalazłem też pewne wady. Przede wszystkim przeszkadzała mi dłoń Lucy, który w niektórych momentach nie miała części palca (jak na prawdziwego członka Zakonu przystało), a innym razem cudownie odrastał. Pół palca, to mała rzecz, a jednak drażni.
Chętnie sięgnę po kolejne komiksy z serii „Assassin's Creed", gdyż mimo kilku wad w pierwszej części, to intensywnie wprowadza mnie ona w klimat gry. Za bardzo dostępną cenę otrzymamy dzieło w dużym formacie, które cieszy oko. Pozycja rozbudzi wspomnienia związane z miłymi chwilami spędzonymi przed komputerem. Jestem bardzo ciekawy, co dostaniemy w zamian za kupno drugiego odcinka. Obecnie poprzeczka nie jest zawieszona zbyt wysoko, ale fani i tak to kupią. Im większa miłość do skrytobójców, tym większa satysfakcja z komiksu.