Rezultaty wyszukiwania dla: SPI
Łza
„Miłość. To, co sprawia, że warto żyć. To, co przybywa, by ponieść nas tam, dokąd musimy się udać."*
Tragedia, która spotkała cię jakiś czas temu nie była przypadkiem czy też nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. To co się wtedy zdarzyło było starannie zaplanowanym planem, miałaś zginąć. Ale ktoś chciał inaczej, chciał, żebyś przeżyła bez względu na to, ile przyjdzie ci za to zapłacić. Kto to jest i jaka będzie cena za twoje życie? Już niedługo się przekonasz, tymczasem przyszykuj się na zmiany, które nadchodzą wielkimi krokami.
Nastoletnia Eureka Boudreaux po tragicznej śmierci swojej matki traci sens życia, zamyka się w sobie, tylko Brooks i Cat - dwójka przyjaciół - są w stanie do niej dotrzeć. Wspierają ją i bez względu na wszystko trwają przy niej. Dziewczyna musiała przeprowadzić się do domu ojca i jego nowej rodziny. Mimo że kocha młodsze przyrodnie rodzeństwo, cały czas otacza się murem i jest nieprzystępna. Macocha co rusz wysyła ją do różnych psychologów, ale żaden nie jest w stanie jej pomóc. Gdy Eureka pewnego dnia wraca z jednej wizyty, spotyka Andera, tajemniczego chłopaka, który wywołuje w niej masę przeróżnych emocji. Od tej pory w jej życiu zaczynają dziać się dziwne i niewytłumaczalne rzeczy, a Ander pojawia się wszędzie, gdzie jest ona. Kim jest ten chłopak i czemu nastolatce wydaje się, że go zna?
Lauren Kate na polskim rynku zadebiutowała serią „Upadli", szybko stała się ona bardzo popularna i na długo po premierze nadal często się o niej mówi. Jakiś czas temu ukazał się pierwszy tom innego cyklu tej autorki. „Łza" zapowiada się bardzo ciekawie, ale czy rzeczywiście tak jest?
Amerykańska powieściopisarka bez wątpienia miała ciekawy pomysł na fabułę. Osobiście jeszcze z takim tematem się nie spotkałam i z zaciekawieniem zabierałam się za czytanie tej książki. Już samym Prologiem budzi zainteresowanie i pewność, że może to być coś innego i nowego w tym gatunku. W fabułę współczesnej historii zostały wplecione wątki ze starożytnej mitologii i zostało to zrobione naprawdę bardzo dobrze. Poznałam w nich historię Tragarzy Ziarna i tego, co działo się w czasie wypadku, w którym brała udział Eureka. W dalszej części wraz z bohaterką poznawałam mit o starożytnym mieście oraz zawartość „Księgi miłości", co - przyznać muszę - było bardzo dobrym posunięciem ze strony autorki. Wszystko ze sobą współgra i łączy w spójną całość, a przy tym tworzy opowieść magiczną, pełną tajemnic i sekretów.
I o ile pod tym względem powieści nie można niczego zarzucić, to ma ona jednak pewne minusy. Styl, którym posługuje się Lauren Kate, nie do końca do mnie przemawia, wydaje mi się kreowany na siłę tak, aby był typowo młodzieżowy. Do tego akcja, która toczy się wolno prawie do samego końca. Dopiero jakieś siedemdziesiąt stron przed zakończeniem nabiera tempa i momentami nawet zaskakuje. Co prawda wolno płynąca akcja nie odbierała przyjemności z czytania, ale bywały momenty kiedy najzwyczajniej w świecie się nudziłam i wyczekiwałam momentów, gdy zacznie się coś dziać.
Z żalem muszę napisać, że postacie wykreowane przez Lauren Kate też zbytnio nie przypadły mi do gustu. Są za mało wyraziste i takie niedopracowane. Eureka to dziewczyna, która sporo przeszła i ma prawo cierpieć oraz odsunąć się od otoczenia. Oczywiste jest, że musi przeżyć żałobę na swój sposób. Jednak jej niezdecydowanie strasznie mnie drażniło. Z kolei o Anderze wiem tylko tyle, że jest Tragarzem szaleńczo zakochanym w głównej bohaterce. Reszta bohaterów to też tylko kilka wzmianek, aby wiedzieć kim są i czemu się pojawiają. Może to tylko w tej części tak jest i w kolejnych będzie mi dane poznać ich lepiej, chociażby tych najważniejszych. Miło by było, bo nie twierdzę, że w tym aspekcie autorka poległa, ale zdecydowanie mogła nad tym bardziej popracować.
To tylko i w sumie aż romans paranormalny z wątkami mitologicznymi, który traktuje o przeznaczeniu i wielkiej miłości, która była pisana głównej bohaterce i Anderowi już od dawna. Książka jako całokształt jest dobra, historia mimo tych kilku niedociągnięć wciąga i sprawia, że chce się poznać jej koniec. Może nie zżyłam się z bohaterami, ale z ciekawością śledziłam ich losy i obserwowałam to, co robili. Szczerze mówiąc, pisząc mam problem z określeniem, co do końca o niej myślę. Z jednej strony czułam swego rodzaju zafascynowanie tematem, a z drugiej strony czytanie strasznie mi się dłużyło i gdy je przerywałam, nie czułam potrzeby jak najszybszego powrotu do wykreowanego przez autorkę świata. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że całkiem mi się on nie podobał. Wizja świata i tego, co się z nim stanie jest intrygująca i chociażby dlatego sięgnę po kontynuację. Zakończenie „Łzy" jest obiecujące i mam cichą nadzieję, że drugi tom będzie lepszy od tego.
„Łza" to swego rodzaju wprowadzenie do cyklu, który może być bardzo ciekawy, jeśli tylko Lauren Kate popracuje nad mankamentami pojawiającymi się w tym tomie. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że fanom jej twórczości przypadnie ta książka do gustu, tak samo będzie z wielbicielami mitologii, ponieważ jest jej tu dużo i została ciekawie przedstawiona.
**str. 231
Kroniki Prydainu. Księga trzech
Można pokusić się o stwierdzenie, że powieści uznawane obecnie za klasykę fantastyki dziecięcej i młodzieżowej powstały w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. To wtedy powstały niezapomniane „Opowieści z Narnii”, na których wychowały się całe pokolenia. Wtedy także narodził się pięciotomowy cykl „Kroniki Prydainu”, niemalże równie znany na Zachodzie co książki C.S. Lewisa, w Polsce jednakże dopiero zdobywający pierwszych czytelników. Nakładem wydawnictwa Filia właśnie ukazała się jego pierwsza część „Księga Trzech”.
Prydain to niezwykła, piękna kraina, która właśnie stanęła w obliczu wielkiego zagrożenia. Tajemniczy i złowrogi Rogaty Król wraz ze swoją świtą szerzy strach i zniszczenie, nie oszczędzając nikogo na swojej drodze. Wskutek zbiegu okoliczności do walki z mocami zła staje Taran, młodszy świniopas marzący o zostaniu wielkim bohaterem, oraz jego niezwykli towarzysze – rezolutna księżniczka
Eilonwy, bard ze skłonnością do konfabulacji, zrzędliwy krasnolud bezowocnie ćwiczący sztukę znikania oraz leśny stwór Gurki, myślący przede wszystkim o zaspokojeniu wilczego głodu.
„Kroniki Prydainu” to cykl skierowany do najmłodszych wielbicieli niezwykłych, magicznych opowieści. Chłopcy z pewnością polubią odważnego i popędliwego, a jednocześnie nieco lekkomyślnego Tarana. Z kolei dziewczynki mogą utożsamiać się z równie dzielną Eilonwy, której zabawne, ale i mądre uwagi to wielki plus tej powieści. Także ich towarzysze to mieszanka wybuchowa, której nie sposób nie polubić. Każdy z nich ma w sobie urok i z miejsca wzbudza sympatię. Bard Fflewddur (a teraz ręka do góry, kto wie, jak przeczytać walijskie imiona!) nieodmiennie wywołuje szeroki uśmiech swoimi niezbyt udanymi próbami ubarwienia rzeczywistości. Krasnolud Doli rozczula, zwłaszcza gdy nadyma się jak balonik lub marudzi i pomstuje na wszystkich dookoła (co chyba wszystkie pryidackie krasnoludy mają we krwi). No i jest jeszcze Gurki, który chciałby przerażać, ale w ogóle mu to nie wychodzi.
Jak możemy przeczytać we wstępie, inspiracją do stworzenia Pryidanu były dla Lloyda Alexandra walijskie legendy i podania. Warto jednak podkreślić, że była to inspiracja dosyć luźna, bowiem większość postaci i motywów to w głównej mierze wytwór wyobraźni autora, który wprawdzie pełnymi garściami czerpał z mitologii, ale przerabiał ją na własną modłę.
Nie bez przyczyny nawiązałam we wstępie do prozy C.S. Lewisa. Na okładce „Księgi trzech” znaleźć można szumny napis, że jeżeli przypadły Wam do gustu „Opowieści z Narnii” i „Władca pierścieni”, z pewnością pokochacie „Kroniki Prydainu”. W pewnym sensie skojarzenie z prozą Lewisa i Tolkiena jest trafne – mamy tu do czynienia z niezwykłym światem zamieszkanym przez tajemnicze i magiczne stworzenia, książki zostały także napisane w zbliżonym czasie. Niemniej jednak, tego rodzaju reklama może wprowadzać w błąd, bowiem „Kroniki Prydainu” to powieść skierowana przede wszystkim do dzieci w wieku 8+, a nikt mnie nie przekona, że uczeń drugiej klasy szkoły podstawowej będzie w stanie zmierzyć się z dziełami Tolkiena. Działa to także w drugą stronę – dorośli czytelnicy, którzy zaczytywali się w losach Drużyny Pierścienia, raczej nie będą zafascynowani opowieścią dla dzieci.
Wydawnictwo Filia ponownie stanęło na wysokości zadania pod względem wydania książki. Kolorowa, a jednocześnie nieco niepokojąca okładka ze skrzydełkami przyciąga uwagę, a duży i wyraźny druk to ukłon w stronę najmłodszych czytelników. Ponadto na początku powieści można znaleźć mapkę Prydainu wraz z zaznaczonymi miejscami, w których toczy się akcja.
Podsumowując, pierwszy tom „Kronik Prydainu” to interesująca, a jednocześnie mądra opowieść o przyjaźni, odwadze i honorze. Z pewnością będzie to wspaniałe wprowadzenie dzieci w świat fantastyki. Nie wątpię też, że mali czytelnicy będą nią zachwyceni.
Pan na wisiołach. Mroczne siedlisko
Tymoteusz Smuta miał niemal wszystko – oddaną żonę, uroczego synka, dobrze płatną pracę i duże, eleganckie mieszkanie w Warszawie. Postanowił jednak spełnić marzenie każdego mieszczucha zmęczonego gwarem i pędem życia w stolicy – przenieść się do małej, uroczej i malowniczej miejscowości, gdzie każdy poranek powitałby go śpiewem ptaków i gdzie znałby każdego sąsiada. Bardzo szybko jednak piękny sen zmienił się w koszmar…
Już prolog utwierdza nas w przekonaniu, że „Mroczne siedlisko” w pełni zasługuje na swój tytuł i że możemy spodziewać się po nim niepokojącej, naprawdę mrocznej opowieści. Oto główny bohater zjawia się w barze ze… sznurem na szyi. Nie może nic powiedzieć, nikogo nie rozpoznaje, po głowie kołaczą mu różne myśli, wiadomo, że przytrafiło mu się coś złego i to przez duże Z. Co więcej, prowadząca bar kobieta wygląda, jakby spodziewała się ujrzeć go właśnie w takim stanie. Co mu się przytrafiło? Gdzie jest jego rodzina? Dlaczego nikogo dookoła nie dziwi jego stan? Witamy w Wisiołach…
Autor wykorzystał jeden z popularnych motywów stosowanych w powieściach grozy. Mamy tu zamkniętą, otoczoną przez lasy wieś, w której rytm życia nie zmienił się od wielu lat i będąc w której aż trudno uwierzyć, że od ponad dekady jesteśmy już w XXI wieku. Co więcej, jej mieszkańcy są dziwni. I to delikatnie powiedziane. Odprawiają w lesie makabryczne obrzędy, wycieli wszystkie drzewa w obrębie wsi, a leczą się u miejscowego znachora. Niemal wszyscy zbliżają się do setki, bądź też dawno ją przekroczyli. Jedynym młodym człowiekiem jest niejaki Gajgaro, Cygan, przed którym nawet najwięksi i najstarsi czują respekt i strach. Dlaczego? Co takiego kryje w sobie smagły młodzieniec, nie rozstający się ze swoimi skrzypcami?
Jakby tajemniczej, wręcz hermetycznej wioski było mało, Piotr Kulpa sięgnął po kolejne znane motywy. Jednym z nich jest stary, odziedziczony po dziadkach Tymka, dom, do którego przeprowadzają się Smutowie. Panuje w nim dziwna atmosfera, czasem słychać głosy lub czuć czyjąś obecność. Jednak bez obaw, nic nie wskazuje na to, że jest to dom nawiedzony w sztampowy sposób. Czego jak czego, ale autorowi nie można zarzucić powielania schematów, mimo że wykorzystuje klasyczne motywy.
Odnosi się to także do postaci Czarusia, kilkuletniego syna głównego bohatera, który od wielu lat nie mówi – dlaczego, to już inna bajka, wprawdzie niezwiązana z Wisiołami, ale również przerażająca. Po przeprowadzce do nowego miejsca, chłopiec wykazuje niezwykły dar, zmieniający się stopniowo w przekleństwo, choć sam nie do końca zdaje sobie z tego sprawę.
To co odróżnia „Mroczne siedlisko” od wielu innych powieści grozy jest ogromna pieczołowitość, z jaką autor nakreślił postaci, przede wszystkim Smutów. W miarę rozwoju fabuły okazuje się, że małżeństwo Tymka i Magdy ma za sobą paskudny okres związany z alkoholizmem mężczyzny. Choć od kilku lat jest już trzeźwy, nie da się wymazać z pamięci piekła, jakie stworzył swojej rodzinie. Do tej pory odbija się ono na jego relacjach z żoną i z synem. I jak przyjdzie nam się przekonać, Smuta ma na sumieniu nie tylko unieszczęśliwienie swoich najbliższych, ale coś znacznie gorszego…
Strzałem w dziesiątkę jest narracja poprowadzona z punktu widzenia różnych bohaterów, zarówno pierwszo, jak i drugoplanowych, pozytywnych i tych mających zdecydowanie złe zamiary. Trudno przy tym wskazać postać, która (może z wyjątkiem Czarusia) wzbudza jednoznacznie pozytywne uczucia, niemal każdy ma swoją ciemną stronę, ślad zła i nikczemności odbity na duszy. Z drugiej strony, niemożliwe jest całkowite potępienie tych, którzy przynajmniej w teorii na to zasługują. Zbyt wiele jest tu nieuchwytnych niejasności, które pobudzają wyobraźnię i zaostrzają ciekawość, a jednocześnie utrudniają jednoznaczną ocenę tego, co widzimy.
Co tu dużo ukrywać, „Mroczne siedlisko” jest świetne. Ma wszystko to, co powinna zawierać porządna powieść grozy – niepokojącą atmosferę, wartką akcję, przyprawiającą o gęsią skórkę scenerię i dobrze wykreowanych bohaterów. Czego chcieć więcej? Chyba tylko drugiego tomu, który podobno ma się ukazać już w czerwcu.
Angelfall. Penryn i świat Po
Dokładnie rok temu przeczytałam pierwszą część serii Susan Ee pt. "Angelfall. Opowieść Penryn o końcu świata". Wizja świata, który zaatakowały i zniszczyły anioły, istoty, które od zawsze ludzie uważali za swych stróżów i opiekunów, w wydaniu Susan Ee okazała się straszna i brutalna. Anioły obróciły się przeciwko ludziom i swojej misji, nadanej im przez Boga. Teraz dążą do realizacji własnych planów, kosztem życia tysięcy ludzi, którzy są dla nich tylko "małpami" i mięsem armatnim.
Główna bohaterka, 17-letnia Penryn, od samego początku nie dała się nie lubić. Krytyczna, myśląca i odważna wyruszyła w długą podróż, by odnaleźć i uratować młodszą siostrę, Paige. Przy okazji, zdając sobie sprawę, że jako człowiek w starciu z aniołami, szanse ma małe, wzięła za zakładnika rannego anioła. Ta dziwaczna para przemierzała zniszczone miasto, walcząc nie tylko z anielskimi bojówkami, ale i zdesperowanymi i głodnymi ludźmi. Z czasem między córą człowieczą a dumnym aniołem zawiązała się nić sympatii i porozumienia. Pierwsza część przygód Penryn od razu mnie zauroczyła i od tamtej pory niecierpliwie czekałam na drugi tom. Przeczytałam go wczoraj i znowu jestem w punkcie wyjścia. Historia była bowiem super, a na trzeci tom trzeba jeszcze trochę poczekać. Niestety.
Część druga zaczyna się właściwie tam, gdzie zakończyła się pierwsza. Penryn razem z ruchem oporu uwolniła Paige, a sama cudem wróciła do przytomności po ukłuciu szarańczaka. Raffe po tym, jak podstępem przyszyto mu skrzydła Beliala, zniknął, myśląc, że Penryn nie żyje. W posiadanie jego anielskiego miecza weszła Penryn, o której teraz wszyscy mówią, że jest pomiotem szatana. Jakby tego było mało, dawna Paige, już nie jest tym, kim była kiedyś. Poddana okrutnemu zabiegowi w Gnieździe, bardziej przypomina dziecko Frankensteina, niż ludzką dziewczynkę. W dodatku jej głód narasta...
Niedługo potem w wyniku nieporozumień wśród uchodźców, Paige znika, więc Penryn znowu wyrusza na jej poszukiwania. Drogi jej i Raffego niechybnie znowu się skrzyżują i ludzka dziewczyna i anioł znowu będą walczyć ramię w ramię.
Podobnie jak w części pierwszej, początkowe rozdziały nie obfitują w zbyt wiele wydarzeń. Z czasem jednak akcja zagęszcza się. Bardzo ciekawym zabiegiem było nadanie anielskiemu mieczowi okruchów ludzkiej świadomości, dzięki czemu czytelnik, a i Penryn także, mogli się dowiedzieć, co w trakcie pierwszej podróży anioł myślał o dziewczynie i jak w ogóle ją postrzegał. Pozwoliło to także zgłębić psychikę Raffego, który był bardziej ludzki, niż sam myślał, że jest. Autorka odsłoniła także nieco z zamiarów archanioła Uriela, którego marzeniem, co nietrudno było przewidzieć, okazało się rozpętanie na Ziemi ponownej Apokalipsy.
Mniej więcej od połowy książki akcja zaczyna przyśpieszać i jest coraz ciekawiej. Penryn jako narratorka ponownie daje się poznać jako osoba dojrzała i zaradna. Nie jest typową płaksą, ani jakimś nastoletnim cielęciem, które to tylko wzdycha. I za to należy się autorce wielki plus. Prawda, że czasem bohaterka zaczyna darzyć anioła czymś więcej niż tylko sympatią, ale wątek romansowy jest tu opisany bardzo oszczędnie i w sumie autorka nie daje czytelnikowi zbyt wielu nadziei na happy end. Tych dwoje zbyt wiele dzieli, z czego sami zdają sobie doskonale sprawę.
Dialogi znowu są dowcipne i błyskotliwe, a rozwiązania fabularne zaskakujące i bardzo przyjemne w odbiorze. W piękny i bardzo wzruszający sposób opisała autorka siostrzaną miłość Penryn do okrutnie okaleczonej Paige. Można powiedzieć, że cała podróż i zgłębienie tajemnic Gniazda, pozwoliły Penryn nie tylko zrozumieć przez co przeszła jej młodsza siostra, ale też pokochać ją głębiej mimo, a może właśnie za cierpienia, których doznała. Aż chciałoby się od razu sięgnąć po tom 3, który mam nadzieję będzie finałowy.
"Angelfall" to, w moim odczuciu, jedna z lepszych pozycji o tematyce anielskiej. Dlatego polecam wszystkim miłośnikom tego gatunku, bo naprawdę warto!
Player One
„Player one" Ernesta Cline'a wpisuje się w nurt książek zawierających motyw gier komputerowych. „Hyperversum", „Kroniki awatarów", czy „Erebus" to tytuły, które próbują podjąć ten temat, aczkolwiek nie zawsze im się to udaje. Książki ze wzniosłymi rekomendacjami na okładce w stylu „Najlepsza powieść science fiction 2011" zawsze wzbudzają słuszny sceptycyzm. Jednakże w przypadku „Player one" w pełni zgadzam się z tym stwierdzeniem, a jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego – sprawdźcie poniżej.
Graczy na pewno ucieszy informacja, że w 2044 roku cały świat gra w jedno darmowe MMORPG (grę fabularną online) Oasis, o niewiarygodnej grafice, pozwalającej na najwyższy stopień wciągnięcia. Do minimalnej interakcji potrzebny jest sprzęt na oczy i ręce, a także spokojne miejsce, w którym można zalogować się do gry. Z tym ostatnim ciężko jest szczególnie dla Wade'a, nastolatka, żyjącego w stosie – górze przyczep, pełnych uchodźców. Świat wokół podupadł i chyli się ku zagładzie, a światełko nadziei milionom ludzi zaoferował James Halliday, który niegdyś dał im równoległą rzeczywistość w postaci Oasis. Teraz otrzymali od niego nowy cel życia w postaci wielkanocnego jaja, konkursu, w którym do wygrania jest cała fortuna geniusza. Pierwszy krok na drodze do zwycięstwa postawił właśnie Wade, pięć lat później. A świat oszalał.
„Kiedy wokół wszystko się wali, a my możemy porozmawiać tylko ze swoim zarządcą systemowym w komputerze, to wiadomo, że spieprzyliśmy sobie życie."
Wizja przyszłości Ernesta Cline'a jest pesymistyczna. Chociaż jest to niewiarygodne, łatwo mi wyobrazić sobie, jak wszyscy wokół stopniowo zaczynają tracić ochotę do życia, powoli przenosząc się do wirtualnej rzeczywistości Oasis. Tam każdy może być kim chce, stworzyć postać na swoje podobieństwo lub wręcz przeciwnie. Granice się zacierają i w ogromnym świecie, pełnym nieograniczonych możliwości wydaje się być lepiej niż w realu, gdzie bieda i głód zaglądają w oczy ze wszystkich stron. Któż z nas nie wybrałby tego potencjalnie lepszego świata? Pisarz przedstawia nam twór Hallidaya równocześnie jako zbawienie i zgubę ludzkości. Chociaż w 2044 roku nadal mamy Youtube'a, a postęp technologiczny jest ogromny, powinniśmy starać się, żeby na Ziemi nadal istniała chęć do życia.
Świat Oasis i wielkanocne jajo jego autora to pomysł genialny, także w swojej formie. Usatysfakcjonuje on szczególnie fanów gier komputerowych, ale także pasjonatów lat 80. Książka stanowi swoisty hymn pochwalny na ich część. Jeżeli ktoś lubi te czasy lub się nimi interesuje, to bardzo szybko odnajdzie się w realiach książki i wyłapie wszystkie smaczki i zagrywki słowne, których Cline umieścił naprawdę wiele. Cały konkurs polega na odszyfrowaniu zagadek, które Halliday powiązał ze swoim ukochanym dziesięcioleciem. Wraz z Wadem poznajemy losy powstawania pierwszych komputerów i gier, fantastyczne seriale i filmy z tamtych lat, a także muzykę. Nigdy mnie to szczególnie nie fascynowało, aż do teraz. Żałuję, że nie poznałam tamtych czasów, a czytelnicy, którzy je pamiętają na pewno będą świetnie się bawić, odkrywając ponownie swoje dzieciństwo. Jedynymi mankamentami, które mnie rozpraszały było tłumaczenie skrótów związanych z grami (NPC, PVP) jednakże jeśli ktoś nie grał nigdy w MMORPG, nie będzie mu to przeszkadzać.
„Player one" łączy w sobie science fiction z niezwykle emocjonującym thrillerem. Wade wraz z przyjaciółmi, poznanymi w wirtualnym świecie, musi podjąć wyzwanie i nie dać wygrać grupie Szóstek – ludzi, którym zależy na zwycięstwie, aby przejąć świat Oasis i uczynić go komercyjnym piekłem. Z ogromnym zapleczem pracowników i pieniędzy stanowią bardzo groźnego wroga, który nie powstrzyma się nawet przed morderstwem w rzeczywistym świecie. Do końca książki nie jesteśmy pewni, czy głównemu bohaterowi uda się ich pokonać, jednakże gorąco mu kibicujemy. Jest on postacią całkowicie z krwi i kości, którą Cline przedstawił w wiarygodny sposób. Śledzimy jego wzloty i upadki, wraz z nim dochodząc powoli do emocjonującego finału.
Ernest Cline stworzył przyszłość, w której świat nie jest przyjaznym miejscem, a ludzie uciekają do wirtualnej rzeczywistości, pełnej nieograniczonych możliwości. Wraz z Wadem przeżyjemy niezapomnianą przygodę będąc równocześnie w dwóch miejscach i czasach na raz – na Ziemi i w Oasis, w 2044 roku i w latach 80. Tytuł „najlepszej powieści science fiction 2011" jak najbardziej należy się tej powieści i po prostu trzeba ją poznać!
Wyścig śmierci
„Wyścig jest jak bitwa. Chaos koni, ludzi i krwi. Najszybsi i najsilniejsi, którzy pozostali po kilku tygodniach przygotowań na piasku. To morska woda na twarzy, śmiercionośna magia listopada na skórze, bębny Skorpiona zamiast serca. Jeśli ma się szczęście, to również prędkość. To życie, to śmierć albo jedno i drugie, i nic innego nie może się z tym równać."*
Siedzisz na jego grzbiecie i czujesz, jak się porusza. Wyczuwasz ruch pracujących mięśni podczas wysiłku. To nie wszystko, bo czujesz też jego emocje, jesteście jak jedność. Ta niezwykła więź jest wręcz niemożliwa. Widać radość z biegu, ale i tęsknotę za wolnością. Trwa wyścig na śmierć i życie, a Ty biegniesz po swoje marzenia...
Thisby to wyspa znajdująca się gdzieś na morzu. Jej mieszkańcy żyją sobie spokojnie, ale zawsze raz do roku pierwszego listopada odbywa się tu Festiwal Skorpiona. Miesiąc przed nim z morza wyłaniają się eich uisce, konie morskie. Są głodne i niebezpieczne, pragną krwi i mięsa - ludzkiego czy zwierzęcego, nieważne. Mieszkańcy wyspy urządzają na nie polowanie, ale muszą uważać, bo są bardzo silne i dzikie. Gdy jednak komuś udaje się złapać takiego konia, trenuje go, by móc stanąć do wyścigu. Tak było od niepamiętnych czasów i jest też tak teraz. Nadchodzi kolejny festiwal, ale dwie osoby w tym roku walczą o coś więcej niż zwycięstwo. Sean Kendrick musi wygrać, by to co najważniejsze było jego już na zawsze, a Kate „Puck" Connolly ściga się, by miała dokąd wrócić. Jaki będzie finał tego wyścigu, skoro zwycięzca może być tylko jeden?
Maggie Stiefvater słynie podobno z tego, że pisze powieści na podstawie legend, mitów i podań. Jednak wykorzystuje z nich tylko to, co chce. Sama na końcu powieści wspomina o tym, że powieść powstała na podstawie legendy, a raczej jej fragmentów. Co mnie skłoniło do sięgnięcia po tę książkę? Fakt, że jest o koniach. Nie takich zwykłych, tylko śmiertelnie niebezpiecznych. Nie jestem wielbicielką tych zwierząt, ale potrafię docenić ich piękno i siłę. Skusił mnie opis, skusiła mnie okładka, czy to był dobry wybór?
Akcja toczy się dwutorowo i historię poznajemy z punktu widzenia Puck oraz Seana. Dzięki temu mamy możliwość spojrzenia na sprawę z dwóch różnych perspektyw oraz poznać lepiej tych dwoje. Powieściopisarka jest pomysłowa, widać, że skupia się na tym, co robi i przekazuje nam powieść szczegółowo dopracowaną, zarówno pod względem ciekawej fabuły i miejsce akcji, jak i fantastycznych postaci. Jedyne co mnie nie satysfakcjonuje to brak żywej akcji, ale z drugiej strony nie przeszkadzało mi to zbytnio. Stiefvater wprowadza nas w ten świat z nostalgią, która nie nuży. Wręcz przeciwnie, ona jeszcze bardziej intryguje. Wszystko toczy się powoli, ale z każdą stroną przyspiesza i sprawia, że śledzimy wszystko jak zaczarowani, nie bacząc na umykające wskazówki zegara.
Eich uisce fascynują czytelnika, a autorka daje nam wszystko, czego możemy chcieć. Poznajemy ich historię, zwyczaje, lęki i pragnienia. Dzięki szczegółowym i bogatym opisom po zamknięciu oczu możemy je sobie wyobrazić. Ich piękno i moc. Morze to ich dom, do którego tęsknią, gdy zostają schwytane.Gdyby nie specjalne rzeczy, które sprawiają, że poddają się woli człowieka, w życiu nikt by ich nie utrzymał. Choć nawet i przy ich użyciu nie można być niczego pewnym, a już na pewno nie można im ufać. Zaufanie do eich uisce to Twój koniec. Ich naturą jest zabijanie. Te konie mają dwa oblicza. Pierwsze, wtedy gdy są na wolności i polują. Są wtedy jak potwory, Wszystko zamiera i czuć tylko ich pragnienie i strach ofiary. Drugie oblicze to gdy zostają schwytane. Nadal niebezpieczne, ale trochę ugładzone. Gdy ma się do nich podejście i zdrowy rozum, istnieje szansa na przeżycie. Przerażające bestie, ale i fascynujące.
Zaraz obok tych majestatycznych istot są inni bohaterowie, którzy są równie ważni jak eich uisce. To „Puck" i Sean są głównymi postaciami. Różnią się od siebie diametralnie, ale zarazem rozumieją jak z nikim innym. Łączy ich miłość do koni i pragnienie zwycięstwa, bo każde z nich walczy o coś najważniejszego w swoim życiu. Co dziwne, nie przeszkadza im świadomość rywalizacji, przebywają ze sobą, razem odkrywają słabości przeciwników i dzielą się spostrzeżeniami. Uczą się też dużo wzajemnie od siebie. Między nimi rodzi się uczucie, ale gdzieś tam mimochodem. Wątek miłosny nie dominuje i nie jest na pierwszym planie. Nie ma tu co chwilę fragmentów, jacy to oni są piękni, jak ładnie się uśmiechają, czy też mają śliczne noski, uszy czy inne części ciała. Nie całują się co pięć minut. Czuć tylko tę silną więź między nimi, której sami do końca nie rozumieją. Miła odmiana, prawda? Choć to ta dwójka i konie grają pierwsze skrzypce, postacie drugoplanowe też są dopracowane i pomagają budować napięcie. Każdy ma tu swoją rolę, bez której czegoś by zabrakło w tej powieści. Stiefvater naprawdę postarała się przy tworzeniu sylwetek bohaterów.
Wszystko, co wymieniłam powyżej sprawiło, że podczas lektury „Wyścigu śmierci" trafiłam do innego świata. Świata, w którym przez większość czasu trzeba być ostrożnym i mieć diabelnie dużo szczęścia. Czułam to, co czuli bohaterowie - fascynacje, strach, radość, smutek - nie zawsze były to uczucia miłe w odbiorze. Czułam ich podekscytowanie i niepewność. Autorka oczarowała mnie stylem i tym, jak opisała całą historię. Nie szczędziła opisów miejsc czy ludzi, ale też nimi nie nudziła. Wszystko jest tak, jak powinno, ani za mało, ani za dużo.
„Wyścig śmierci" polecam fanom twórczości Maggie Stiefvater oraz tym, którzy lubią niebanalne historie z wątkiem fantastycznym. I to nie byle jakim. Zaraz obok niesamowitych istot znajdujemy próbę poszukiwania siebie, sprecyzowania swoich pragnień i ich realizacji. Do tego poświęcenie i ogromna odwaga. Podobało mi się to, że pisarka podkreśla w powieści, żeby postępować tak jak się chce, a nie jak każą inni. Ważne tylko, by nie krzywdzić nikogo.
*str. 439
Retrowizja odc. 6 - "Furman śmierci" (1921)
Witam po raz kolejny w "Retrowizji", w której zajmuję się opisywaniem dla Was zakurzonych filmów fantasy, s-f lub horrorów - to oczywiście informacja dla tych, którzy wpadli tu po raz pierwszy. Nie będę jednak przedłużał wstępu, bo czeka na nas bardzo interesujący film będący jednym z filarów kinematografii kraju, do którego przeciętny widz nie zagląda często. Chodzi o Szwecję - ojczyznę legendarnego Ingmara Bergmana. To imię pojawia się tutaj zresztą nieprzypadkowo, bo twórca "Siódmej Pieczęci" nie ukrywa swojej fascynacji bohaterem dzisiejszego odcinka - "Körkarlen" w reżyserii Victora Sjöströma z 1921 roku. Zresztą, jak się okazuje, nie tylko on... O tym jednak za moment.
"Gwiezdne Wojny - Sztuka z odległej galaktyki"
Garść popiołu
„Reakcja dyrektora pokazała, że te zdjęcia rzeczywiście miały znaczenie. Pozostawało tylko dowiedzieć się, jakie, ale z tym nie zamierzał się spieszyć. Zamiast podkręcić tempo, pozwolił swojemu przeciwnikowi oddalić się na trochę większą odległość, by dać mu złudne przekonanie o rosnących szansach. Jarek był demonem zemsty. Miał powód, by się mścić, ale był przy tym kompletnie szalony i co więcej – zdawał sobie z tego sprawę.”
Sięgając po „Garść popiołu” Wojciecha Wójcika liczyłam, że dostanę coś, co wciągnie mnie od pierwszych stronic, co nie pozwoli mi oderwać się od lektury choćby na chwilę, pozostawiając w umyśle nie lada zagadkę. Tymczasem dostałam coś, co zostawiło we mnie mieszane uczucie. Coś, co momentami było naprawdę męczące i strasznie dłużące się.
Zacznę może jednak od początku. Autor daje nam trupa w szkole, ciało pedagogiczne z problemami większymi niż te, z którymi zwykle muszą radzić sobie przeciętni ludzie. Dostajemy zagadkowy obóz z przeszłości, który pozornie nie ma nic wspólnego z aktualnymi wydarzeniami. To wszystko daje zarys naprawdę dobrej fabuły, bo sam pomysł na książkę jest naprawdę świetny. Niestety wszystko psuje idealny wręcz główny bohater. Tomek, bo tak właśnie ma na imię, jest przyjacielem denata, nauczycielem historii i moim zdaniem na tym kończy się jego realizm. Okazuje się bowiem, że jest on szybszy od uciekających bandytów, a jego umiejętności waleczne są na tak wysokim poziomie, że jest w stanie wyjść bez szwanku ze starcia z uzbrojonymi napastnikami. Jego zdolności śledcze i analityczne przewyższają talent wszystkich policjantów na legionowskiej komendzie. Autor tłumaczy to wszystko tym, że nasz bohater był kiedyś zawodowym żołnierzem. Szkoda tylko, że wspomina o tym dopiero na końcu powieści, pozostawiając czytelnika przez większość czasu w świętym przekonaniu, że Tomasz jest jakimś nadczłowiekiem. Generalnie odniosłam wrażenie, że przeszłość głównego bohatera wpadła do głowy panu Wójcikowi dopiero na samym końcu pisania, gdyż większość spraw nie została choćby wspomniana na początku.
Trochę większą sympatię wzbudziła u mnie druga z bohaterek – rudowłosa podkomisarz Kamila Dębska. Dlaczego tylko trochę? Chyba chodzi o jej kolor włosów. Bo na pewno nie o profesjonalizm prowadzenia śledztwa. W wielu wypadkach zachowywała się według mnie dość nieprofesjonalnie, przez co odbierałam ją bardziej jako nowicjuszkę, a nie doświadczonego glinę. Włączanie cywila w śledztwo i dzielnie się z nim informacjami zdobytymi w toku prowadzonych działań, wydawało mi się nie tyle co nie profesjonalne, co dość niemożliwe. A skoro już zabieramy się za pisanie kryminału, to trzeba by było trzymać się pewnych realnych zasad.
Smaczku temu wszystkiemu nadają pewnie formy stylistyczne zastosowane przez autora. Dość często można spotkać w tekście zwroty typu:
”Mówiłem w ten sposób przez jakiś czas”,
lub
„Opowiadał mi w ten sposób przez piętnaście minut”.
Przez zastosowanie tych form tak często jak zrobił to pan Wójcik odnosiłam wrażenie, że nie miał on bladego pojęcia jak ma poprowadzić dialog. Zamiast tego dostałam słodki zapychacz. A może tylko ja chciałam wiedzieć o czym główny bohater prawił przez czterdzieści pięć minut? No cóż. Nigdy się tego nie dowiem.
Podsumowując. Pomysł był dobry, z wykonaniem wyszło raczej kiepsko. Może nie odebrałabym tego wszystkiego aż tak źle, gdyby główny bohater był bardziej ludzki, a mniej wyidealizowany.
Świętuj z nami urodziny Harry'ego Pottera!
Kiedy podekscytowani fani z niecierpliwością wyczekują na zbliżającą się premierę ósmej historii z serii o Harrym Potterze, magiczny świat stworzony przez J.K. Rowling znów otwiera swoje podwoje. I to właśnie w dniu, w którym urodził się ten najsłynniejszy czarodziej świata!