Rezultaty wyszukiwania dla: SPI
Post Scriptum
O Bogowie jak mi brakowało Mileny Wójtowicz, którą uwielbiałam w “Podatku” i “Załatwiaczce”. Oprócz oczywiście samej autorki, brakowało mi także czegoś lekkiego łatwego i przyjemnego do tej herbaty i ciastków, co je pochłaniam na morgi w trakcie czytania, bo choć i rozprawki o muchach (“Spiżowy Gniew”), czy zabili go i uciekł (“Kiedy Bóg zasypia”), to mniej lub bardziej porządny kawał lektury, jednak humoru w nich nie znajdziemy za grosz - chyba, że ktoś jest psychopatą i to praktykującym.
Ogłaszam zatem WIELKI i jakże wyczekiwany powrót Mileny Wójtowicz z jej niesamowicie lekkim piórem i przezabawnie opisaną historią w “Post Scriptum”.
Piotr Strzelecki - psycholog i Sabina Piechota - specjalistka bhp - spotkali się przypadkiem na konkursie jedzenia chałwy i tak samo przypadkowo założyli wspólnie firmę, i z jeszcze większym zaskoczeniem i przypadkiem, odnieśli sukces - taki najzupełniej prawdziwy i przypadkowy. Zwłaszcza, że nasza urocza dwójka, to istoty nienormatywne, czyli takie, do których wzywa się rodziców, by sprawdzili przed snem, czy przypadkiem nie chowają się pod łóżkiem lub w ciemnej szafie. Profil działalności ich firmy jest właśnie skierowany do takiej też grupy docelowej. Do ich obowiązków należy nie tylko przeprowadzenie sesji terapeutycznej z upartym duchem, co to siedzieć w zaświatach nie chce, bo woli zatruwać życie rodzinie i znajomym; ale zadbają także o bezpieczeństwo oraz normy pracy dla Kultystów łącznie ze sposobami oczyszczania sztyletów ofiarnych. Wachlarz usług firmy naszej dwójki jest naprawdę szeroki i o dziwo nie narzekają na brak klientów, a interes się kręci jak leniwy zombie w betoniarce. Spokój i idylla zostaje zakłócona, kiedy w zaprzyjaźnionej fabryce dochodzi do dziwnego wypadku, który okazuje się raczej nieudolną próbą morderstwa i jak się szybko okazuje nie jest to odosobniony przypadek. Sabinka i Piotrek skoro i tak są już w to wplątani po czubki ząbków i pazurków, chcą czy nie chcą, zaczynają się bawić w domorosłych detektywów. A my bawimy się z nimi i to po pachy.
Nie pamiętam, i piszę to całkowicie szczerze, kiedy ostatni raz tak się śmiałam i cieszyłam przy książce, a niektóre fragmenty czytałam nawet kilkakrotnie by rozkoszować się każdym słowem. Ba... ja to nawet przeczytałam dwukrotnie raz za razem po sobie. To chyba już powinno Wam chociaż zasugerować, jak bardzo “Post Scriptum” przypadło mi do gustu - bo jest w nim wszystko to, co uwielbiam - polsko-słowiańskie urban fantasy z wielką garścią popkultury zagniecione w zgrabne ciasto... tylko jakieś takie mikre i to jest bardzo przykre. Książka była po prostu za krótka i domagam się, ba, żądam koniecznie ciągu dalszego i to szybko i to już już. Post Scriptum jedynie podrażniło mi lekko żołądek, kontynuując te gastrologiczne metafory, i pozostawiło głód dwa razy większy, niż był przed pierwszym kęsem. Poza tym, jeśli na pierwszych kilku stronach dostaję informację, że mój najukochańszy Pratchett, to geniusz marketingu, to jestem od razu sprzedana, kupiona i zapakowana z ozdobną bardzo twarzową kokardą na czubku.
Poza głównymi bohaterami znajdziemy w książce grono naprawdę świetnych postaci pobocznych i to nie potraktowanych przez autorkę po macoszemu, bo są równie dobrze opisane, jak Binka i Piotrek. Bardzo szybko przywiązujemy się do całej “ekipy”, choć przyznam się szczerze, że i tak krwiożerczą Binkę kocham najbardziej. Dobrym zabiegiem autorki było nie ujawnianie od razu gatunku nienormatywności naszych głównych bohaterów i naprawdę ciekawość już człowieka wręcz dosłownie zjadała, kiedy próbowałam się domyślić kim tak naprawdę oni są, a autorka umiejętnie podsuwała mi kolejne tropy. Tak jak Piotra rozszyfrowałam dość szybko, tak akurat z Sabinką miałam ciut więcej problemów, bo i nie ukrywajmy - więcej opcji było do wyboru.
Poza wspomnianą już przeze mnie długością książki nie mam powodu, by czepiać się czegokolwiek, bo jestem absolutnie zachwycona i polecam ją każdym odnóżem, jakie posiadam. Oczywiście nie oznacza to, że jestem całkowicie bezkrytyczna w stosunku do tej książki po prostu sposób, w jaki jest ona napisana, absolutnie rekompensuje mi wszelkie ewentualne niedociągnięcia fabularne.
Na koniec jeszcze ostrzeżenie ode mnie - radzę także zaopatrzyć się w jakieś słodkości do lektury, bo ilości cukru jakie pochłania Binka (pierniczków, ww. chałwy, delicji, batoników i raz nawet śledzia) potrafią nie tylko spowodować zwalający z nóg “zew czegoś słodkiego”, ale i postawić w stan śmiertelnego zagrożenia każdą dietę.
Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta
Powieści Roalda Dahla w świadomości literackiej Polaków nie są mocno zakorzenione. Charlie i fabryka czekolady wszedł do kanonu lektur, w kinach od lat dziewięćdziesiątych pojawiają się adaptacje filmowe jego książek, a jednak nadal tacy bohaterowie jak Bardzo Fajny Gigant, Miniputki, czy nawet sam pan Wonka, nie weszli z butami w świadomość literacką tak jak Pippi Langstrump, Maja i Lasse, nie wspominając nawet o Harrym Potterze. A wielka szkoda, bo opowieści Roalda Dahla mają w sobie mądrość przekazywaną w pogodny, czasem zakręcony, a nawet pokrętny sposób, tak fantazyjny, jak może być wyobraźnia dziecka.
Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta to trzy opowiadania dla najmłodszych, a każde z nich ma swoją własną historię powstania, każde jest pełne humoru i zaskakujących pomysłów, które autor wymyślił dla swych najmłodszych milusińskich.
Przeogromny krokodyl pierwszy raz został opublikowany w 1978 roku i był pierwszą książeczką, która została wydana dla młodszego czytelnika, co więcej pierwszą, którą zilustrował Quentin Blake, rozpoczynając ich długoletnią współpracę. A historia nie byle jaka, tylko o gadzie przebrzydłym, co to ubóstwia schrupać sobie na lunch pyszne i soczyste dzieciaczki. Ale dzieci nie powinny się zanadto bać, krokodyl nie jest aż tak sprytny, jak mu się wydaje.
„I’m going to fill my hungry empty tummy with something yummy yummy yummy yummy...”
„Mam zamiar napchać mój głodny pusty brzuch,
Mniam, mniam, mniam, mniam, ach, najem się za dwóch!”
Magiczny palec, najstarsze ze zbioru opowiadanie, z 1966 r., które pierwotnie nazywało się The Almoust Duck, i nad którym autor pracował już w 1962 r., to najbardziej magiczna opowieść w całym zbiorze. Bohaterką jest dziewczynka, której sąsiedzi, rodzina Greggów, jest zapalonymi łowczymi. Pewnego razu nie mogąc znieść dłużej tego, jak obchodzą się ze zwierzętami, wykorzystuje moc swojego czarodziejskiego palca, aby odmienić serca ludzi.
Żyrafa, Peliś i ja to na odmianę humorystyczna opowieść z wątkiem kryminalnym, która powstała niespodziewanie na bazie wcześniej wykreowanych postaci. Małpa była bohaterką „Przeogromnego krokodyla” i bardzo przypadła do gustu Roaldowi Dahlowi, Quentin Blake natomiast nigdy nie rysował żyrafy, a i pelikan Peliś stanowił ciekawe wyzwanie. I tak z bohaterów rysunków powstała historia o zwierzątkach, których atrybuty pozwalają im założyć spółkę Bezdrabinowego Mycia Okien.
Ciekawostką tegoż najmłodszego opowiadania z 1985 roku, jest, że na końcu opowiadania małpa śpiewa piosenkę Billy'ego, której słowa wyryte są na kamiennych płytach wokół podstawy ławki, która znajduje się tuż przy grobie Roalda Dahla, znajdującego się w parafialnym kościele św. Piotra i Pawła w Great Missenden. :
"We have tears in our eyes
As we wave our goodbyes,
We so loved being with you, we three.
So do please now and then
Come see us again,
The Giraffe and the Pelly and me."
„Wszyscy łzy w oczach mamy,
Gdy się z tobą żegnamy.
Chwilę szczęścia zatrzymać się chce.
Więc spotkaj się z nami,
Przyjdź odwiedzić czasami
Żyrafę, Pelisia i mnie”.
Mistrz opowieści Roald Dahl w tych trzech opowiadaniach poza tym, że bawi i cieszy humorem i zakręconymi, magicznymi historiami, uczy szacunku do zwierząt, ukazuje dzieciom, że to, że jesteśmy ludźmi, nie oznacza, że wolno nam wszystko. Sądzę, że każdemu przydałaby się dobra dawka Roalda Dahla, bowiem: „Jeśli masz dobre myśli, twoja twarz promienieje nimi jak słonce i zawsze cudownie wyglądasz”.
Księga mieczy
Literatura fantasy stworzyła wielu niezapomnianych bohaterów, zaliczanych do najsławniejszych w całej literaturze: Conana Barbarzyńcę Roberta E. Howarda, Elryka z Melniboné Michaela Moorcocka, Fafryda i Szarego Kocura Fritza Leibera. Klasyczne postacie tego typu dały literaturze miecza i magii szaloną popularność i uczyniły ją podstawą całego fantasy. Stały się też inspiracją dla nowego pokolenia pisarzy, tworzących własne ekstrawaganckie opowieści o magii i przygodach.
Bańka - premiera na Targach Książki w Warszawie
Podczas tegorocznych Targów Książki w Warszawie (17-20 maja), na naszym stoisku 86/D13 będzie można kupić przedpremierowo Bańkę, najnowszą książkę Siri Pettersen autorki bestsellerowego cyklu "Krucze Pierścienie", która do księgarń trafi dopiero 22 maja!
Z okazji promocji Bańki, którą Siri Pettersen debiutuje w roli autorki dla młodego czytelnika, przygotowaliśmy mnóstwo atrakcji m.in. puszczanie baniek
oraz rozmaite gadżety!
Wszystkich zainteresowanych wydarzeniami towarzyszącymi zapraszamy na nasze stoisko 18 maja (piątek) o godz. 11.00!
Wieża
"Wieża" Daniela O'Malleya zostanie zekranizowana na mały ekran.
W Londynie trwa produkcja serialu opartego na książce Daniela O'Malleya "Wieża". Producentami wykonawczymi są Stephenie Meyer (autorka Zmierzchu) i Stephen Garrett (Nocny recepcjonista). W Polsce książkę wydało w 2017 roku Wydawnictwo Papierowy Księżyc, a której recenzję możecie przeczytać w naszym serwisie --> TUTAJ.
Spiżowy gniew
Nazwisko Michała Gołkowskiego kojarzy się przede wszystkim z postapokalipsą, zarówno tą spod znaku Zony, jak i tą bardziej fantastyczną, bądź jak niektórzy wolą, tradycyjną, czyli z Komornikiem. W międzyczasie pojawiły się jeszcze inne książki, jako że pisarz płodny jest, aż miło, a i poeksperymentować lubi. W jednej z najnowszych powieści wziął na warsztat fantasy, czyli klimaty zgoła dla siebie nietypowe. Co z tego wyszło? Dużo walk, jeszcze więcej trupów i świetnie wykreowany bohater, a przede wszystkim zaskakująco dobra i mocna lektura.
Nadszedł z pustyni i zmienił historię dwóch królestw. Człowiek o wielu talentach, ogromnej wiedzy i umiejętnościach. Człowiek znikąd, bez przeszłości, bez rodziny, bez zahamowań i nigdy nie targany wątpliwościami. Ale czy na pewno człowiek? Jakie tajemnice kryje Zahred i jaki naprawdę jest jego cel?
Mimo że lubię twórczość Michała Gołkowskiego, po lekturze ostatniego tomu Komornika miałam pewne wątpliwości, czy nie zaczął rozmieniać się na drobne. Liczba wydawanych przez niego książek zaczyna niebezpiecznie blisko zbliżać się do rekordów bitych przez pewnego znanego polskiego pisarza, a to – jak wiadomo ilość rzadko przekłada się na jakość. Tym większych zaskoczeniem okazał się Spiżowy gniew, który wciąga od pierwszych stron i tak trzyma czytelnika w szachu aż do samego końca.
Zaczyna się mocno, bo od postaci żywego trupa toczonego przez larwy much. Ten motyw przewija się zresztą przez całą powieść, dlatego z góry trzeba ostrzec, że dla osób o wrażliwych nerwach i żołądkach lektura może się okazać pewnym wyzwaniem. Podobnie przedstawia się kwestia przywiązywania się do poszczególnych bohaterów. Podobnie jak Zahred, Gołkowski nie ma skrupułów by pozbyć się niektórych postaci, mimo że do pewnego momentu wydawały się odgrywać zbyt istotną rolę na taki zabieg. I bardzo dobrze, pewność, że wszyscy doczekają happy endu, odbiera każdej lekturze element zaskoczenia i niepewności.
Na plus zdecydowanie zalicza się także czas, w jakiej umiejscowił akcję autor. Okolice epoki brązu i cywilizacje nawiązujące do starożytnych, znanym nam z naszej historii, są smaczkiem ostatnio dość rzadko wykorzystywanym przez twórców fantasy, lubujących się raczej w quasi średniowiecznych klimatach.
Chociaż akcja toczy się wokół kilkorga postaci, to Zahred przede wszystkim przyciąga uwagę – zarówno pozostałych bohaterów, jak i samego czytelnika. Wymyka się schematom, knuje i działa w jedynie własnym interesie, a przy tym ma w sobie coś, co człowieka ujmuje, mimo całej brutalności i okrucieństwa, jakimi znaczy swoją drogę. Interesująco przedstawia się także młodziutka księżniczka Sarsana, czego niestety nie można powiedzieć o jej bracie – stuprocentowym idiocie (taki jednak miał być, więc jego kreacja w pełni się udała).
Zakończenie pozostawia autorowi otwartą furtkę, lecz jednocześnie książka stanowi zamkniętą, zgrabną całość. Wprawdzie kilka wątków aż prosi o rozwinięcie i zaspokojenie ciekawości czytelnika, ale też pewien niedosyt nie jest tu wadą. Czasem łopatologiczne wykładanie na stół wszystkich kart psuje budowany klimat i wydźwięk powieści, dlatego lepiej pozostawić niektóre kwestie wyobraźni odbiorcy.
Jedyne, co mi się nie spodobało to kwestia kazirodczego związku królewskiego rodzeństwa. I nie chodzi o samo wykorzystanie tego motywu, pojawiał się on już chociażby w Pieśni Lodu i Ognia R.R. Martina, a i historia zna liczne tego typu przykłady. Zwłaszcza gdy mowa o historii starożytnej, a przecież w tych czasach toczy się akcja. Problemem jest wiek Sarsany. O ile potrafię sobie wyobrazić wyuzdaną i wyzbytą zahamowań nastolatkę (szczególnie że w tym czasach była już uznawana za kobietę), o tyle nie jestem w stanie uwierzyć w dziesięciolatkę, która uwodzi brata. To już jest co najmniej niesmaczne. Dobrze, że przynajmniej autor oszczędził nam opisu i ograniczył się do wzmianki, kiedy relacje miedzy rodzeństwem zmieniły swój charakter. A przecież można było przesunąć to o kilka lat, prawda?
Gdyby nie ten szczegół, książkę można by uznać za wzorcową. Czyta się ją świetnie, akcja wciąga, a bohaterowie i ich działania nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Jednym słowem, jest moc!
Dziewczynka, która wypiła księżyc
Tak.
W tym lesie mieszka wiedźma. Mieszka od zawsze.
Opowieść o Lunie jest klasyczną baśnią.
Kłamię,żeby chronić! Co innego mogę powiedzieć? Nie wyjaśnię im prawdy w sposób, który potrafiliby zrozumieć.
Jest las, jest czarownica, są biedne pożerane dzieci, odważny bohater, gadające zwierzątka, smok, a nawet kruk. Wszystko się zgadza. W Protektoracie od pięciuset lat, czyli dla mieszkańców lasu od zawsze, w Dniu Ofiary składane jest w ofierze najmłodsze dziecko na przebłaganie okrutnej Wiedźmy, zamieszkującej las i mającej władzę nad wiecznie wzburzonym wulkanem. Nad corocznym rytuałem czuwa Rada Starszych i pomocne zawsze Siostry Gwiazdy, z siostrą Ignatią na czele. Królestwo Cattail obarczone tak wielką tragedią tak wielu rodzin, częściej ze względu na ból i rozpacz swoich mieszkańców nazywane jest Miastem Smutku. Bowiem: Poświęcić jedno lub poświęcić wszystkich. Tak działa ten świat. Nie zmienimy tego, choćbyśmy próbowali.
Kim jest Luna? Dzieckiem odebranym matce. Wnuczką dla strudzonej Wiedźmy. Towarzyszką zabaw tyci smoka Fyriana. Nadzieją dla tych, którzy ją stracili, żyjąc w cieniu Wieży Sióstr Gwiazdy. Jest też dziewczynką, która dorastając będzie musiała odnajdując swoje prawdziwe oblicze, stawić czoła Pożeraczce Smutku, która jest równie silna, jak rozpacz ludzka.
Spójrz na lasy! Jakie zdradliwe! Trujący dym, leje, wrzące gejzery i straszliwe niebezpieczeństwa, gdziekolwiek spojrzeć.
Jest też Wiedźma, co to straszliwy los zgotowała mieszkańcom Miasta Smutku.
Klasyczna baśń o czarownicy, lesie, pożeranych dzieciach.
Ale...
Wiedziała, że opowieść może przedstawiać prawdę, ale może też kłamać. Opowieść można naginać, wykręcać i zaciemniać. Kontrolowanie opowieści daje władzę. A komu taka władza przyniosłaby największe korzyści?
Zdecydowanie autorowi. Rozpoczynając lekturę nie spodziewałam się prawdę powiedziawszy tego, co zastałam. Owszem niektóre elementy świata przedstawionego odbiegały od klasycznej wizji baśni i bajek, jednak sam szkielet fabuły mocno osadzony został na kanonie literatury dla dzieci. Zła wiedźma, porywa dzieci, dzielny bohater – w tej roli, podobnie jak zdarza się to w ruskich bajkach, niepozorny człek z gminu o dobrym, szczerym sercu, tutaj w tej roli cieśla Antain – pragnie oswobodzić uciśniony naród spod tyranii. Tyranii, no właśnie, ale czyjej? Jednak, jak zacytowałam wyżej, szata baśniowości zaciemnia trochę opowieść, która z czasem wykręca się i prze w innym kierunku, niż się pierwotnie wydawało.
„Dziewczynka, która wypiła księżyc” to opowieść wielopłaszczyznowa i uważny czytelnik, a im bardziej doświadczony, tym więcej tych płaszczyzn odkryje. Kelly Barnhill w swojej powieści opowiada przede wszystkim o życiu, ale pomimo że dotyka trudnych tematów dojrzewania, śmierci, utraty najbliższych, czy tyranii, to trzyma się dwóch podstawowych zasad: Smutek jest niebezpieczny, a Serce może udźwignąć wszystko. Czytając książkę pani Barnhill od samego początku towarzyszyło mi poczucie, jakbym czytała książkę ze świata stworzonego pod scenariusz animacji Studia Ghibli. Takie tytuły jak „Spirited Away”, „Mój sąsiad Totoro”, czy „Ponyo”, bardzo przypominają właśnie „Dziewczynkę, która wypiła księżyc”. Świat tradycyjnej baśni, przenika się z elementami fantasy. Potwór z Moczarów, Glerk, mikroskopijny smok Fyrian, wnuczka czarownicy, umagiczniona blaskiem księżyca i wiedźma o imieniu Xan. Niby wszystko znane, ale tu odwracają się role, bohaterowie nie są tacy, jak w klasycznej baśni powinni być.
„Dziewczynka, która wypiła księżyc” jest przede wszystkim, ciepłą, pełną nadziei, optymistyczną powieścią fantasy. Kelly Barnhill napisała książkę, która pomimo, że traktuje o rzeczach okrutnych, poważnych, uczy, że serce jest najsilniejsze i przetrwa wszystko, by dać nadzieję nawet tym, którzy zapomnieli, jak dobrze żyć jest w jej blasku. Osobiście jestem zachwycona książką, ponieważ jest to po prostu mądra powieść, która na szczęście nie wpada w parenetyczny ton, i która pozwoli czerpać przyjemność z towarzyszenia Lunie w jej przeobrażeniu się z dziecka w dojrzałą dziewczynkę. Jest to też przejmująca opowieść o dzieciństwie, macierzyństwie i starości. Po prostu o życiu.
Triskel. Gwardia
20 czerwca nakładem Wydawnictwa Uroboros ukaże się kolejna książka pod naszym patronatem - "Triskel. Gwardia" Krystyny Chodorowskiej.
Bojowniczka o wolność i idealistka, obdarzona niezwykłymi umiejętnościami. A przy tym zwykła dziewczyna której los nie szczędzi trudnych wyborów. Poznajcie Mayday, która, zgodnie ze znaczeniem swego nowego imienia, zawsze jest gotowa pośpieszyć na pomoc. A w tle zamachy terrorystyczne, potężne korporacje, zaborcze Imperium, jednostka specjalna złożona z indywidualistów dysponującychsupermocami oraz tajemnicza, niebezpieczna moc spoza znanego świata i wymiaru. Nieodgadniony Lazur. Jakie naprawdę są jego zamiary? Dowiecie się z książki "Triskel. Gwardia" Krystyny Chodorowskiej. Brzmi dobrze? To przeczytajcie!
Maja Lidia Kossakowska
Blank
Dzieci niechętnie trzymają się zasad. Ja wiem że to banał ale wychodząc od tej oczywistości do czegoś zmierzam. Otóż dzieci nie lubią zasad nie tylko w życiu codziennym – w domu, przedszkolu, szkole itp. – dzieci na ogół chciałyby naginać zasady do własnych upodobań wszędzie, również podczas zabawy. Ileż to sprzeczek między rówieśnikami wynika z nieporozumień na tym tle! Zauważają to głównie opiekunowie dzieci, ale te dążenie do ustalania własnych zasad spostrzegli również wydawcy gier. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie gdy trafiłam na grę „Blank” wydawnictwa Rebel, która w pewnym sensie odpowiada na potrzeby osobników aspirujących do tworzenia obowiązujących praw.
Zacznijmy od powierzchowności. Gra mieści się w zgrabnym pudełeczku otwieranym na zasadzie szufladki. Półkolisty otworek na palucha ułatwia wysuwanie szufladki bez uszczerbku dla opakowania. Wewnątrz mieszczą się karty oraz instrukcja obsługi. Karty wydrukowano są na gładkim, kredowym, kartoniku średniej gramatury. Grafika jest tu bardzo prosta – zapewne by nie odstawać od poziomu potencjalnych artystów-graczy, którzy dostąpią zaszczytu gryzmolenia po kartach. Instrukcję gry wydrukowano na cienkiej kredowanej kartce. Wszystko to całkiem zgrabne i przyjemne dla oka i dłoni.
Zasady gry „Blank” są proste i trochę przypominają „Makao” – gracze kolejno odkładają ze swojej puli karty pasujące kolorem lub cyfrą do leżącej aktualnie na wierzchu stosu. Wygrywa ten, kto najszybciej pozbędzie się kart. O ile jednak w „Makao” istotne jest głównie zwycięstwo, o tyle w przypadku „Blank” cała zabawa tkwi w tym co dzieje się po drodze. Znaczy podczas łapania króliczka. Otóż stworzono tu system zasad, kar i poleceń, by trochę namieszać w rozgrywce i rozbawić graczy. Zatem gracze muszą w określonych warunkach dobrać kartę ze stołu, wymienić się swoimi kartami z innym uczestnikiem lub poruszać się ślimaczym tempem do końca rozgrywki – cokolwiek wyniknie z zasad gry, polecenia na karcie lub decyzji uprzywilejowanego w danej chwili współgracza.
Ale nie to jest jeszcze najciekawsze. Otóż pośród kart znajdują się również niemal całkowicie puste sztuki, które podczas kolejnych rozgrywek zwycięzcy zapełniają własnymi zasadami. Dzięki temu każdy egzemplarz gry „Blank” jest wyjątkowy, jak podkreśla producent. Ja myślę, że jest jeszcze jeden plus takiej koncepcji – element twórczy, kreatywność, współtworzenie czegoś w ramach pewnej konwencji gdzie musisz wziąć pod uwagę praktyczne zastosowanie swojego pomysłu przez inne osoby. I jeszcze coś – na pudełeczku pozostawiono miejsce na Twoją nazwę Twojej gry.
„Blank” bardzo przypadła do gustu mojemu ośmioletniemu synowi. Głównie koncepcją tworzenia własnych zasad – te oryginalne nagiął już na początku wymyślając kilka własnych, nim zdążył z kimkolwiek wygrać i nabrać po temu uprawnień. Mnie również gra przekonała – nie ukrywam, że zagrał też sentyment do czasów, gdy jako dziecię konstruowałam własne planszówki z absurdalnymi zasadami. Jednak gra i bez takich wspomnień ma szansę trafić do potencjalnego gracza – proste zasady i luz, z jakim twórcy podeszli do swojego pomysłu sprawdził się.
Bańka
Sięgnij po magiczną kulę – przygoda jest na wyciągnięcie ręki!
Brawurowa i cudowna książka! Wyjątkowe połączenie magii i rzeczywistości.
12-letnia Kine musi wstawać rano, musi chodzić do szkoły i na pływalnię, musi żyć z przezwiskiem Bańka, a na dodatek musi śpiewać w beznadziejnym chórze gwiazdkowym. Musi żyć według durnych reguł, w durnym miasteczku, w durnym świecie.