Rezultaty wyszukiwania dla: SPI
Agnieszka Chlebowicz - B-616
Była ciepła, letnia noc. Dziesięcioletni Kuba wraz z ojcem oglądali niebo przez świeżo zakupiony teleskop. W tym celu pojechali za miasto pod namioty.
– Tato, a czy tam w kosmosie żyją ludzie?
– Nie, synku, jedyni ludzie, którzy tam są to astronauci.
Chłopiec posmutniał i rozchmurzył się dopiero, gdy dostrzegł coś na niebie.
– Zobacz tato, spadające gwiazdy!
Mężczyzna poprawił okulary. Był zaskoczony, że spadają tak blisko.
– Może je jutro poszukamy? – chłopiec miał rumieńce.
Ojciec roześmiał się na propozycję.
– Myślę, że atmosfera je roztopi. Poza tym jutro jedziemy do babci...
Jednak to, co spadło na ziemię nie składało się w większości ani z lodu ani z kosmicznego śmiecia.
***
Kierownik grupy badawczej przemierzał jasno oświetlone korytarze rzucając wszelkimi przekleństwami, jakie tylko przychodziły mu na myśl. Miał dostać najlepszych, a odnosił niejasne wrażenie, że przydzielono mu bandę debili i niedouków. Będąc przy sali zatrzymał się i wziął głęboki oddech, po czym z impetem wszedł do środka.
– Co się stało, że zrywacie mnie w środku nocy?!
– Wygląda na to, że źle obliczyliśmy trajektorię lotu...
Mężczyzna spiorunował asystenta wzrokiem.
– B... bo widzi pan... Ich kapsuły ratunkowe podróżują z większą prędkością niż się spodziewaliśmy...
Badacz niespiesznie wertował podsunięte mu papiery z nowymi wynikami. W miarę czytania na jego czole przybywało zmarszczek. Nie dostrzegł luki w postępowaniu podwładnych.
– Gdzie wylądują?
– Po dokonaniu wszelkich kalibracji wychodzi, że wylądują w okolicach współrzędnych 53°03′52″N 18°36′16″E – kobieta pokazywała na monitorze przebieg ponownych obliczeń. Na znak dany od przełożonego dodała: – To blisko jednego z miast leżących w granicach Polski...
Mężczyzna zaklął szpetnie by po paru chwilach ciszy podjąć temat.
– A statek-matka?
– Zdaje się, że na dobre straciliśmy go z radarów...
***
Uderzenie w powierzchnię planety było bardzo silne. Parę ładnych chwil zabrało jej dojście do siebie i zorientowanie się gdzie jest. Nad przeźroczystą pokrywą kapsuły widziała poruszające się gałęzie roślin zawierających chlorofil – niezaprzeczalny dowód na występowanie związków tlenu. To dobrze, będzie mogła swobodnie wyjść bez tej całej niewygodnej aparatury. Uruchomiła proces dekompresji i otwierania włazu.
W trakcie tej procedury powietrze zaczęło wdzierać się do środka. Zakręciło się jej w głowie – była tu o wiele większa zawartość tlenu niż była przyzwyczajona. Podnosząc się na nogi zrozumiała, że również ciążenie było tu większe. Bywała już na planetach o podobnej grawitacji – silniejszym od tej z macierzystej planety – wiedziała więc, że nie będzie mogła tutaj latać... Westchnęła, zawsze czuła się bezpieczniej wiedząc, że może wzbić się ponad powierzchnię.
Oczy przyzwyczajone miała do dużej ilości światła a teraz panowała noc. Zmuszona była polegać na umiejętności postrzegania drgań powietrza u boków wizji – ostrość teleskopowego widzenia przy tych ciemnościach również na niewiele się zda.
Kapsuła była mocno wbita w ziemię. W pobliżu znajdował się jedynie gąszcz roślin, wśród których tętniło życie. Była jednak pewna, że poza nią wystrzelono kogoś jeszcze. Promień, w jakim powinny znaleźć się pozostałe kapsuły nie powinien być zbyt duży. W końcu są tak programowane, by odnalezienie siebie w terenie nie sprawiło większych trudności. Wpierw jednak musiała dowiedzieć się na jaką planetę przybyła.
Lokalizator wbudowany był w elektryczną bransoletę. Gdy wstukała odpowiednią komendę, holoprojektor po namierzeniu jej wyświetlił wpierw cały układ a następnie docelową planetę.
Westchnęła ciężko – jej wstępne założenia okazały się prawdziwe. Znalazła się na planecie B-616. Jak tutejsze istoty ją nazywają? Ach, tak... Ziemią... Ma to chyba być podkreśleniem jej wyjątkowości...
Jednakże większą zagadką było to, jak tu się znalazła. Faktycznie, trasa przelotu przebiegała w pobliżu układu U-54, ale z pewnością nie miała o niego zahaczać... A zwłaszcza o planety wewnętrzne. Co się zatem wydarzyło? Podczas wystrzału znajdowała się w komorze sypialnej, która jednocześnie była kapsułą ratunkową. Pytanie zatem brzmi; ile jeszcze kapsuł zostało wystrzelonych... No i przede wszystkim: co stało się ze statkiem?
Spróbowała połączyć się z mostkiem, ale urządzenie pokazywało stan poszukiwania. Optymistycznie można było przyjąć, że gdzieś w przestrzeni statek nadal funkcjonuje. Gdyby się rozbił lub elektronika zostałaby zniszczona, nawigator by to pokazał. Co z resztą załogi? Nie wszyscy znajdowali się w kapsułach, więc ktoś do sterowania został... Jeśli żyją, można mieć nadzieję, że wkrótce zaczną poszukiwania. Teraz jednak należy samemu odnaleźć pozostałe kapsuły.
Wstała z klęczek. Uznała, że przed dalszą drogą należy sprawdzić swoje możliwości przy tym ciążeniu. Wpierw parę razy podskoczyła, później rozłożyła skrzydła i zaczęła nimi bić. Po kilku próbach przekonała się, że z dużym wysiłkiem mogła jedynie podlecieć na kilka długości swojego ciała.
Uznała, że działanie neurotoksyny przetestuje przy najbliższej okazji. Substancja znajdowała się w rogowym wypustku umiejscowionym na końcu długiego ogona. Było to dla niej o tyle ważne, że nigdy nie uczyła się walki jako takiej i nie korzystała z broni – dotąd nie było takiej potrzeby. Dodatkowo status, który posiadała na planecie stanowiącej jej aktualny dom, zabraniał posiadania wszelkich środków bojowych. No, poza tymi naturalnymi.
Gdy ruszyła na poszukiwania odkryła, że poruszanie się w tak gęsto zarośniętym środowisku nie było dla niej zbyt trudne – była drobna i z łatwością się przedzierała. Ponadto powietrze dostarczające więcej tlenu poprawiało jej sprawność.
W trakcie poszukiwań odnalazła dwie kapsuły – jedną podobną do tej, w której sama tu przybyła, więc i jeden z Nich też tu się znalazł. Druga miała formę klatki stworzonej ze specjalnych wiązań krystaliczno-syntetycznych i jej otworzenie się musiało być efektem ubocznym upadku. Przeszył ją dreszcz na myśl tego, że to, co było w środku wydostało się.
Podleciała na jedno z wyższych drzew, licząc, że z pewnej odległości łatwiej będzie dostrzec jakieś ślady. Obserwacja rzeczy, które nie były w ruchu stanowiła pewną trudność a panująca ciemność nie ułatwiała jej zadania.
W końcu dostrzegła dwie grupy śladów – jedne bardzo delikatne o długich, szponowato zakończonych palcach; drugie większe i należące do wielkogabarytowej istoty. Czyli Łowca ruszył za stworem. Słusznie, wizja rozszalałej bestii na planecie niespodziewającej się zagrożenia, była mało przyjemna. Tym bardziej, że tutejsi mieszkańcy podobno nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich planeta wcale nie jest wyjątkowa i nie byli przygotowani na tego typu sytuację.
O tej (dziwnej w gruncie rzeczy) sytuacji dowiedziała się od Nich. Cóż, to kolejna specyficzna i niepisana zasada, że cywilizacje bardziej rozwinięte nie dość, że nie pomagają tym mniej zaawansowanym, to nawet w miarę możliwości nie ujawniają się. Z resztą, to tylko ubarwiało im zabawę. Podobno w całej naszej galaktyce nie ma istot, które krwiożerczością mogłyby dorównać Łowcom... A to jest swego rodzaju osiągnięcie. Jedyne co różniło oba gatunki było to, że jeden z nich potrafił obejść się bez poszanowania jakichkolwiek zasad kodeksu... Idealna zwierzyna...
Z tych rozmyślań wyrwał ją szelest roślinności. Natura oportunisty wyposażyła ją w mocno wyczulony słuch. Zorientowała się, że kilkanaście metrów dalej przedziera się grupa sporych zwierząt. Świadomość tego przyspieszyła decyzję o poszukaniu jakiegoś schronienia. Ponad koronami drzew widniała łunę światła – nieomylny dowód na istnienie jakiegoś centrum życia.
***
Grupa mężczyzn weszła na polanę. Większość z nich mogła pochwalić się najnowszymi wynalazkami przemysłu zbrojeniowego. Dowódca kiwnął na jednego ze swoich ludzi. Ten ostrożnie zbliżył się do kapsuł, po czym dał znak, że jest bezpiecznie i jedyny cywil mógł podejść.
– Puste.... Gdzieś tu powinna być jeszcze jedna...
Po wymownym spojrzeniu kapitan wysłał dwójkę najlepszych ludzi na poszukiwania.
***
Istota siedziała na dachu, obserwując budzące się do życia miasto. Zarówno jej budowa jak i wielkość zbliżone były do wymiarów ziemian. Reszta była zupełnie inna, więc schronienie na czas dnia było koniecznością. Znalazła je pod dachem jakiegoś budynku. Poniżej zagraconego pomieszczenia słyszała życie mieszkańców. Nie mogła być tego pewna, ale starsza kobieta zajmująca lokum poniżej miała w planach spędzić cały dzień przed telewizorem.
Dzięki pokrzykiwaniom z grającego pudła mogła próbować poznać tutejszą mowę. Jej naturalną zdolnością była prędka nauka przeróżnych języków – jeśli dane stworzenia mówiły w inny sposób niż mową strunową jej umiejętności ograniczały się do rozumienia tego, co pragnęły wyartykułować. Między innymi te zdolności sprawiły, że została Ich konsultantką. Oni posługiwali się wysoko zaawansowanym tłumaczem, ale minusem tej technologii było to, że urządzenie musiało mieć wbite dane i wymagane były wcześniejsze kontakty. Umiejętność prędkiej nauki języków nie była niczym wyjątkowym u rodowitych mieszkańców jej planety. Był to kolejny przykład dostosowania się do warunków bytowania – ewolucja mocno sobie zakpiła pozwalając by inteligentne życie posługiwało się wszelkimi możliwymi sposobami na wydawanie dźwięków. Natura zrobiła zaś swoje umożliwiając komunikację miast ciągłych walk z powodu jej braku.
Oczywiście mimo, że jej zdolność nauki była błyskawiczna to tłumacz wbudowany w bransoletę był wielce przydatnym – tłumaczył wszelkie zawiłości a dochodzące głosy pozwalały jej na osłuchanie się. W przerwach od nauki zwiedzała pomieszczenie. Byłoby w nim sporo miejsca gdyby nie cała masa zalegających przedmiotów. Pył i kurz pokrywające dokładnie wszystko, utrudniały oddychanie. Miała delikatny układ oddechowy i często warunki środowiska wymuszały na niej zakrywanie twarzy.
Spotkała też całą gamę stworzeń, które również znalazły tu schronienie. Wśród drobnych żyjątek były stworzenia stałocieplne – zarówno obiekty jak i okazja były idealne do przetestowania toksyny. Schwyciła jedno z nich za długi ogon, po czym wbiła rogowy kolec wieńczący strzałkową tarczkę ogona. Efekt był natychmiastowy – a więc i na rozumnych mieszkańców planety jad będzie działać.
Po tym małym eksperymencie jeszcze przez chwilę buszowała wśród rzeczy. Gdy znalazła jakiś przydługi sweter (idealny by narzucić go na kombinezon i skryć pod nim mocno złożone skrzydła) oraz szal na zakrycie twarzy uznała, że tyle wystarczy do przeczesania okolicy po zmroku.
Nim zapadł kontynuowała naukę nasłuchując co chwilę, czy ktoś nie zbliża się do jej kryjówki.
***
Noc sprzyjała jej w przemieszczaniu się. Na ulicach było o wiele mniej ludzi. Światła pochodzącego od ulicznych latarni również było mało – nie wszystkie zdawały się działać. Idąc starała trzymać się ścian budynków – miejsc, gdzie światło prawie w ogóle nie docierało.
Podświadomie czuła, że dobrze obrała kierunek poszukiwań. Przekonanie to umocniło się, gdy trafiła na specyficzny odcisk obuwia. W końcu zaczęła czuć charakterystyczny zapach wabika na bestię. Przemierzając uśpione miasto czuła jak zapach natęża się – skoro był wyczuwalny Łowca musiał niedawno tędy przechodzić.
Lekko metaliczny zapach przyciągał ją sprawiając, że pokonywała przecznice skupiona jedynie na swoim celu. Podążając za tropem zapuściła się w obszar, w którym budynki były w większym zagęszczeniu a i ich wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Od ścian odbijał się dziwny pogłos. Wraz ze zmniejszaniem dystansu, dźwięki stawały się bardziej klarowne i dudniące. Kojarzyły się jej z dźwiękami rytualnymi niektórych trup z jej planety.
Zapach potęgował się – jego natężenie wraz z zagęszczającymi się uderzeniami sprawiało, że zaczynała mieć zawroty.
Gdy trop znacząco nabrał na intensywności, urwał się równie nagle jak się zaczął. Jakby nigdy go tu nie było. Melodia natomiast weszła na takie rejestry, że pociemniało jej w oczach i musiała oprzeć się o mur. Zorientowała się wtedy, że miejsce skąd dobiega kakofonia jest właściwie tuż za rogiem. W jego pobliżu kręciło się trochę ludzi. Ich sposób poruszania się wskazywał, że albo muzyka działała na nich hipnotycznie albo, co bardziej prawdopodobne, ich stan wywoływały jakieś substancje.
Tego wszystkiego było po prostu za dużo, czuła się ogłuszona. Dźwięki dobiegające zza metalowych drzwi doprowadzały ją do mdłości a dudnienie zdawało się wstrząsać jej wnętrznościami. Zdawała sobie sprawę, że z każdą sekundą spędzoną w miejscu szansa na jej zdemaskowanie wzrasta. Nie mogła jednak zebrać sił nawet gdy kątem oka dostrzegła, że do rogu w którym się skryła zbliżają się jacyś ludzie.
– O... dziewczynce zrobiło się słabo...
Ogon, który dotąd był ciasno opleciony wokół talii przyjął za jej plecami pozycję do ataku. Powoli zaczęła odliczać czas dzielący ją od uderzenia. Pewnie by do niego doszło gdyby los nie był po jej stronie i uwagę mężczyzn nie przykuło coś zupełnie innego. Odetchnęła ciesząc się, że zagrożenie minęło. Jednak fortuna jest szyderczym kołem. Tuż przy niej znikąd wyrósł chłopak o nader mocno zamglonym spojrzeniu.
– Pomóc ci? – zapytał nieobecnym głosem.
Środek, który zażył musiał mocno otępić jego umysł. Dopiero po chwili dotarło do niego, co widzi.
– O żesz ty... jesteś niebieska! – zachwiał się na nogach, po czym wskazując palcem stwierdził. – Jesteś succubem! Masz ogon! Prawdziwy succub! Ooo... – na jego twarz wypełzł błogi wyraz – to ja cię przywołałem!
Pokrzykiwania długowłosego młodzieńca zaczęły zwabiać innych ludzi. Znak, że jak najszybciej należy opuścić to miejsce. Niebezpieczeństwo dodało jej sił do ucieczki. Nie było to trudne biorąc pod uwagę jak bardzo stępione umysły mieli pobliscy osobnicy.
Chłodne powietrze nocy uspokajało ją. Nie mogła wrócić na tamto poddasze – było za daleko od miejsca, w którym aktualnie się znajdowała. Musiała więc przemyśleć, co dalej powinna zrobić.
Oparła się o samotne drzewo i spojrzała w niebo. Zalała ją fala uczuć, które były trudne do opisania. Była tak daleko od domu, że centralna gwiazda jej układu byłaby widoczna jako blady, mały punkcik. Świt powoli zbliżał się do tego miejsca, więc i dalsze poszukiwania nie miały sensu. Tym bardziej, że straciła tak doskonały trop, a przy dobrze wyszkolonym Łowcy o kolejny jest trudno.
Nowy dzień powitała siedząc w jednej z zatęchłych piwnic. Miejsce było mało wyszukane, ale zapewniło jej spokój do kolejnego zmroku. Gdy mogła już ruszyć w dalszą drogę zrozumiała, od jak dawna nic nie jadła. Przy kombinezonie miała co prawda jakieś drobne, suche racje (głównie elektrolity i wyekstrahowane białka) ale było to stanowczo za mało.
Przemierzając kolejne przecznice starała się dzielić uwagę zarówno na poszukiwanie jakichś śladów jak i jedzenia. Bała się jednak, że jeśli nie wejdzie wprost na trop to go nie dostrzeże. W końcu doszedł do niej rozdzierający, kobiecy krzyk. Czym prędzej pospieszyła w tamtym kierunku. Ulice były wymarłe i nikt prócz niej nie udał się w tamtą stronę.
Wrzask niewątpliwie doszedł do niej z miejskiego parku, jednak teraz panowała tu absolutna cisza. Tylko nieliczne latarnie paliły się w efekcie czego całe otoczenie zdawało się być ogarnięte przez mrok... Mrok, który krył w sobie niebezpieczeństwo.
Nie była w stanie dostrzec niczego, co by mogło stanowić dla niej jakąś poszlakę. Zrezygnowana uznała, że trzeba dalej szukać jedzenia i skierowała się do drogi. W trakcie przedzierania się przez krzaki, kątem wizji dostrzegła jak coś ciężko skapuje z liści. Była to glutowata substancja. Po dotknięciu jej nie miała wątpliwości, że pozostawił ją po sobie stwór, nad którym ich ekspedycja prowadziła badania.
Czyżby jeden z Nich okazał się nie godnym swego społeczeństwa i pozwolił temu czemuś na wymknięcie się?
Skoro jednak był tu ten śluz, to gdzieś w pobliżu powinna znajdować się krzycząca ofiara...
Zarośla czepiały się ubioru utrudniając przedzieranie się. Nigdzie na widoku nie było śladów ciała. Rozglądając się w pewnym momencie podskoczyła mimowolnie. O jedno z drzew opierał się kucający mężczyzna. Był blady i spocony, a jego strój niekompletny. Ostrożnie się do niego zbliżyła i pomachała mu dłonią przed twarzą. W powiększonych oczach próżno było szukać jakichś śladów myślenia. Jedyna aktywność, jaką przejawiał to dygotanie i niewyraźne mamrotanie.
Dopiero gdy się wyprostowała dostrzegła, że kawałek dalej znajduje się zmasakrowane i rozwłóczone ciało kobiety. Truchło było świeże i niewątpliwie zabił ją ten stwór. Zamyśliła się na chwilę. Skoro mężczyzna przeżył, to bestia nie miała możliwości rozprawić się z nim. Pozostawały więc tylko dwie możliwości: została spłoszona, albo Łowca ją dorwał...
Wróciła do dalszego przeszukiwania terenu. Skoro On nie zdezintegrował resztek ciała, musiał ruszyć w dalszą drogę. Rozglądając się za nowymi tropami zrozumiała, że straciła czujność. Był to poważny błąd – mała czerwona kropeczka, korzystając z okazji, wędrowała po jej ciele szukając dogodnego miejsca.
Bez chwili wahania ruszyła do ucieczki. Była drobna, więc przemykanie pomiędzy drzewami nie było trudne. Parę razy dziwne pociski śmignęły tuż koło niej. W końcu jeden z nich musiał trafić. Na kilka chwil poczuła jak substancja, którą zawierały ogłusza ją. To wystarczyło by potknęła się o własne nogi i turlając się trafiła na główną ścieżkę.
– Ty jesteś tą laską spod klubu... – usłyszała nad sobą.
Nad nią pochylał się znajomy chłopak. Gdy kolejne strzały śmignęły w powietrzu, nie czekał na dalsze wyjaśnienia tylko pomógł jej wstać i zaczął ciągnąć za sobą. Organizm walczył z toksycznym środkiem, jednak otumaniający preparat robił swoje – otoczenia, które mijała zapamiętywała jako świetlne migawki. Na szczęście ziemianin wiedział jak powinien postępować. Gdy tylko wypadli z terenu parku strzały ustały, choć sam pościg nie.
Czuła, że w pewnym momencie musieli skorzystać z jakiegoś środka transportu. Wiedziała również, że gdy się w nim znaleźli ułożył ją na czymś miękkim i nakrył swoją kurtką mówiąc coś do kogoś. Musiała na parę chwil odpłynąć, gdyż ocuciło ją chłodne, nocne powietrze.
Powoli działanie substancji ustępowało. Wyglądało na to, że odległość między nimi a pościgiem zwiększyła się – nadal jednak nie było bezpiecznie. Chłopak klucząc pomiędzy wysokimi budynkami ciągnął ją za sobą.
Wreszcie podbiegli do drzwi jednego z wieżowców. Mężczyzna w pośpiechu otworzył je i poprowadził do stalowych drzwi windy. Gdy tylko wcisnął guzik najwyższego piętra oparł się zdyszany o ściankę. Ona natomiast rozglądała się po małym pomieszczeniu. Wyciąg poruszał się strasznie wolno jak na standardy, do których była przyzwyczajona. Dodatkowo dźwięki, które wydawała winda przyprawiały ją o zgrozę – jakby w każdej chwili mogli zacząć spadać.
W końcu przypomniała sobie o pocisku wbitym w plecy. Udało się jej go wyciągnąć a po obejrzeniu okazało się, że przypomina małą strzykawkę ze stabilizatorami. Po zlustrowaniu schowała go do kieszeni rozwleczonego swetra.
Winda w końcu stanęła a chłopak znów zaczął ją prowadzić. Gdy otworzył swoje mieszkanie puścił ją przodem.
Była to mała, zaciemniona kawalerka z aneksem kuchennym. Nie bacząc na porozwalane po podłodze rzeczy podeszła do okna i odsunęła ciężką, zakurzoną zasłonę. Okno wychodziło akurat na ulicę przed wejściem do budynku.
Mężczyźni krążyli przez jakiś czas pod budynkiem. Zwęszyli jej trop, ale najwyraźniej poszlaki były zbyt słabe by mogli nawet z grubsza stwierdzić, do którego budynku weszli. W końcu się poddali i ruszyli w tylko sobie znanym kierunku. Nie była łowcą jak Oni, ale bycie zwierzyną również nie leżało w jej naturze.
Obserwował ją z rogu pokoju. Jego początkowe podekscytowanie ustąpiło miejsca napięciu. Gdy obróciła ku niemu twarz, ten drgnął. Dopiero teraz docierał do niej zapach panujący w domu – z jednej strony ciężki i słodki, z drugiej lekko gryzący i ziemisty.
– Dziękuję za pomoc...
Był to pierwszy raz, gdy spróbowała przemówić w tym języku, bardzo powoli i mechanicznie wypowiadając poszczególne wyrazy. Gdy skończyła ruszyła ku wyjściu.
– Nie idź – chłopak ledwo to wychrypiał.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami. Sytuacja coraz bardziej przestawała się jej podobać – zdenerwowanie wyrażał jej ogon niespokojnie bijący na boki.
– Jesteś ranna? – przełknął ze zdenerwowania ślinę.
Pokręciła głową w odpowiedzi. Miała mętlik. Preparat wciąż krążył w jej organizmie, a w tak nagłych sytuacjach zawsze się gubiła. Dodatkowym utrudnieniem było to, że nigdy nie miała do czynienia z tubylcami...
Ziemianin widząc jej zmieszanie i niepewność obrał inną taktykę. Ułożył ręce w uspokajającym geście i zaczął mówić ciszej i spokojniej.
– Widziałem, że cię trafili... Może potrzebujesz pomocy? Z resztą z racji moich przekonań powinienem ci pomóc...
– Przekonań?
Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że może on wie o wszystkim.
– Tak. Pochodzisz z Gehenny, prawda?
Nie, jednak nie wie... Westchnęła zrezygnowana. Jej reakcja zbiła go trochę z tropu, ale postanowił kontynuować.
– Czemu cię ścigali? Chcą cię pojmać?
– Wątpię by chcieli rozmawiać... – wróciła do patrzenia zza okno. – To twoje lokum?
– Tak, tak. Dostałem w spadku... Ciasne, ale własne – spróbował zażartować, ale widząc brak reakcji dodał: – Mieszkam tu sam, więc jesteś bezpieczna...
– To dobrze. Potrzebuję bazy...
– Bazy? To po dzisiejszym chcesz jeszcze chodzić po ulicach?
– Muszę kogoś odszukać – mówiąc wciąż patrzyła się przez szybę.
– Tego, kto cię przywołał, czy inne succuby? – mówiąc ostatni wyraz jego oczy zalśniły.
– Nie jestem sukubem! – mimo, że nie wiedziała o czym on mówi to i tak zalała ją nowa fala poirytowania.
– J-ja nie chciałem cię zdenerwować...
Bał się jej, to dobrze – w połączeniu z zafascynowaniem dawało jej to pewną przewagę nad nim. Może dzięki temu uzyska kogoś do pomocy...
– T-to kogo chcesz odszukać?
– Nieistotne kto to jest, ważne jest to, że muszę go znaleźć – chłopak patrzył na nią nic nie rozumiejąc. – Ech... Jest... taki jak ja... – oczywiste kłamstwo, ale szczegóły były zbędne. – Tamci ludzie pewnie i za nim ruszyli... – zamyśliła się na chwilę, po czym powiedziała sama do siebie. – On sobie poradzi...
– Jeśli będziesz chciała wyjść to nie w tym stroju. Póki co dam ci kilka moich rzeczy a rano coś dokupię...
Mówiąc do niej grzebał w szafie. W końcu ze zmiętej kuli ubrań wyciągnął czystą koszulkę i spodenki. Podał je niepewnie, po czym wskazał łazienkę.
Pomieszczenie nie było duże, ale z chęcią zamknęła się w nim. Miała ochotę przeklinać dzień, w którym Oni przybyli na jej planetę niszcząc spokojne i poukładane życie.
Zrzuciła z siebie ubrania, które nosiły ślady ostatniej ucieczki, po czym obmyła się. Woda przynosiła jej ukojenie – pewnie tubylcy nawet nie wiedzą, jakie szczęście mają posiadając wody pod dostatkiem. Po doprowadzeniu się do ładu przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Organizm skończył odciągać krew ze skrzydeł – cóż, ciążenie na tej planecie jest duże, więc i tak nie mogłaby latać a tylko dodatkowo zwracałaby uwagę. Skrzydła, ogon, kolor skóry, oczy – aż dziw, że gdy skryje się pod ubraniem, choć trochę ich przypomina. Nawet włosy, choć w pierwszej chwili podobne to się różniły – zarówno budową cząsteczkową jak i kolorem – granat wpadający w czerń.
Założyła otrzymane spodenki, po czym wciągnęła swoje ciężkie buty. Koszulka, jaką otrzymała była dużo za duża nawet jak na chłopaka. Nadruk utrzymany był w ciepłych barwach a z płomieni wyłaniała się rogata głowa z wyciągniętą ręką.
Poskładała swój zniszczony kombinezon i postanowiła ponownie sprawdzić odczyty. Wciąż nie było żadnego sygnału ze statku. Również On zdawał się nie szukać kontaktu. Otrząsnęła się z myśli, że może już na zawsze zostanie tutaj, żyjąc w tej małej klitce.
Gdy wyszła z łazienki, mężczyzna kończył stawiać jedzenie na małym stoliku.
– Nic wyszukanego: makaron z sosem, ale mam nadzieję, że ci zasmakuje – uśmiechnął się zachęcająco.
Białawe, rozpadające się kluski pokryte były gęstą, czerwonawą breją, w której gdzieniegdzie były kawałki czegoś, co z założenia miało być chyba mięsem. Tak jak wyglądało, tak też smakowało – trąciło chemią niemiłosiernie. Teraz jednak nie miało to znaczenia. Od ponad doby nic nie jadła a czuła, że nawet zwiększony dopływ tlenu na dłużej nie wystarczy.
– Jestem Janek, a ty jak się nazywasz?
– Mojego imienia i tak nie wypowiesz...
– Może i nie – chłopak zdawał się być niezrażony – ale muszę się jakoś do ciebie zwracać...
Zamyśliła się na chwilę. Na początku pobytu na Ich planecie zwracano się do niej ciągiem liczb by po przyjęciu statusu konsultanta nadać jej ichnią tożsamość. Epizod ten sprawił, że jej prawdziwe imię stało się nic nieznaczącym słowem.
– Sam coś wybierz – odpowiedziało jej zaskoczenie. – Możesz sam zdecydować jak chcesz się do mnie zwracać.
W końcu dał za wygraną i resztę posiłku zjedli w absolutnej ciszy. Gdy skończyli rozścielił jej posłanie a sam ułożył się w rogu pokoju. Mimo ostatnich wydarzeń, kojący sen szybko na nią spłynął.
Obudziła się dopiero, gdy ziemianin zbierał się do wyjścia.
– Tak sobie myślałem... Może, jeśli dasz mi ten dziwny pocisk to uda mi się ustalić co to jest. Znajomy skończył farmako... ym... zna się na różnych substancjach...
Chwilę się na niego patrzyła, po czym sięgnęła do kieszeni swetra. Chłopak wziął go, po czym skierował się do drzwi. Będąc już w progu powiedział:
– Anat – widząc zaskoczenie dodał. – Tak cię nazwałem: Anat – uśmiechnął się i wyszedł.
Nie było go wiele godzin. Czas ten poświęciła na przejrzenie tego, co było w jego domu oraz na poznanie archaicznych technologii jakie były tu dostępne. Ponownie uruchomiła urządzenie licząc na jakieś informacje.
Niestety spotkała się z ich zupełnym brakiem. Było to co najmniej zastanawiające. Ci ludzie, którzy ich ścigali z całą pewnością wiedzieli kogo szukają. Czy właśnie to sprawiło, że nie miał uruchomionego swoje urządzenia? Czy łączył wystrzelenie ich kapsuł z tamtymi ludźmi? Jeśli tak, to może ona również powinna wyłączyć swoje. Bała się jednak, że jeśli to zrobi ominie ją komunikat o ewentualnej ewakuacji.
Nie była jedną z Nich, miała też zaledwie status konsultanta, nie mogła więc oczekiwać, że jeśli się nie pojawi w wyznaczonym miejscu to sami będą jej szukać. Dla tych, którzy z nimi współpracowali, byli skorzy do pomocy, nie mniej jednak w pierwszej kolejności trzeba było samemu o siebie zadbać. Udowodnić swoją „wartość".
Rozmyślając nad tym siedziała na parapecie okna. Bezwiednie bawiła się swoimi długimi włosami. Miała je tradycyjnie pozaplatane – ich uczesanie świadczy o tym, jaki ma status na swojej macierzystej planecie. Była wdzięczna, iż nie kazali jej ich ściąć – nie chcieli w końcu jej zupełnie zniewolić, no i szanowali odmienne pryncypia i zwyczaje.
Dzień był jasny i słoneczny. Z uwagi na to, że na niebie nie było żadnych chmur wiedziała, iż promienie tutejszej centralnej gwiazdy docierają w pełni. Dla niej było to jednak nadal za mało. Planeta skąd pochodziła była tak wystawiona na światło, że natura dla ochrony stworzyła oczy, których białko i tęczówka pozostawały czarne.
Dzięki teleskopowemu widzeniu mogła dostrzec bez większych trudności to, co działo się u podnóża wysokiego budynku. Ten sposób postrzegania był właściwie niezbędny podczas lotu. Teraz pozwalał jej obserwować drobne ptaszki – stworzenia, które praktycznie u niej nie występowały.
Zasmuciła się na myśl co do tego doprowadziło. Początkowe promieniowanie było tak duże, że udało się przeżyć tylko nielicznym gatunkom. Większość drobnych stworzeń stałocieplnych padło. Był to ciężki czas w historiografii planety. Chęć istnienia jest jednak tak wielką siłą, że ani głód, ani mutacje, ani ciężkie warunki nie powstrzymały życia.
Ona urodziła się wiele lat po tych wydarzeniach i prezentowała pełnię nowego życia – dostosowaną do świata, jaki był jej pisany. Nadal oczywiście, każdy dzień tam stanowił wyzwanie...
Z rozmyślań tych wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Chłopak sprawnie pozałatwiał wszystkie zadania i przyniósł masę ubrań. Z nich też wybrała długie spodnie i sweter, który od poprzedniego różnił jedynie stopień zniszczenia. Pozostała jednak przy danej jej koszulce. Rogata głowa wychylająca się z płomieni przywodziła na myśl niektórych mieszkańców jej macierzystego świata.
– Z takimi oczami również nie możesz wyjść nawet w nocy... Nikt u nas nie ma całkowicie czarnych... Proszę, te przyciemnione okulary powinny załatwić sprawę, najwyżej ktoś uzna cię za ekscentryczkę. No i jeszcze skóra, ale to mniejszy problem – stwierdził wyciągając siatkę z jakimiś mazidłami.
Po obejrzeniu zawartości pozwoliła mu by spróbował choć trochę zamaskować błękitnawy odcień skóry. Poszło mu całkiem nieźle i w nocnych ciemnościach nie powinna zwrócić zbytnio niczyjej uwagi.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Hm... Właściwie to tak... Kumpel po sprawdzeniu zawartości spytał się czy planuję polować na słonia... – uśmiechnął się niepewnie. – Jak zdołałaś to wytrzymać?
Wzruszyła ramionami. Miała zwiększoną tolerancję na różne chemikalia bo sama korzystała z toksyny, jaki jednak był sens tłumaczenia tego?
– Ech... – był zawiedziony brakiem chęci do rozmowy. – Jesteś strasznie tajemnicza... Dowiedziałaś się czegoś jak mnie nie było?
– Nie... Ciągle cisza... Musimy pójść w tamto miejsce.
– A jeśli tamci ludzie też tam wrócili?
– Trudno, nie mam wyjścia. Mogę iść sama.
– To byli jacyś wojskowi... – zdenerwowanie ziemianina było mocno widoczne. – Jak cie złapią to... będą robić eksperymenty i...
– Idziesz czy nie? – warknęła kierując się do drzwi.
Załamany, chcąc nie chcąc, wziął kurtkę z oparcia fotela i podążył za nią.
Szybko znaleźli się w tamtym miejscu w parku. Byli z całą pewnością sami. Nie było tu również żadnych śladów po wydarzeniach ostatniej nocy.
Chłopak przezornie wziął ze sobą latarkę.
– Czego właściwie szukamy?
– Jakichkolwiek anomalii... – mruknęła przerzucając stopą opadłe gałęzie.
Przeszukiwali teren systematycznie. Czas mijał, jednak niczego nie znaleźli. Nawet śluz bestii zniknął. Musieli się w końcu poddać i zawrócili w kierunku mieszkania.
Byli już na skraju parku, gdy Anat zatrzymała się. Podciągnęła rękaw i odkryła, że urządzenie samo się uruchomiło. Nastąpiła transmisja danych. Janek niewiele z tego co widział rozumiał, części po prostu się domyślał.
Po informacji o przyjęciu sygnału ratunkowego (czyli Łowca uniknął pojmania skoro wezwał pomoc), pojawiła się informacja o miejscu i czasie przybycia statku ratunkowego.
Holoprojektor wyświetlił mapkę z zaznaczonym orientacyjnie punktem przybycia. Spojrzała na towarzysza a ten kiwnął głową na znak, że wie jak się tam dostać.
Gdy znów spojrzała na urządzenie jej twarz się ściągnęła. Na ekraniku pojawiały się i znikały różne układy kresek.
– Coś jest nie tak? – zbliżył się do niej.
– To zegar... Mamy bardzo mało czasu by się tam dostać...
Pomoc mieszkańca tej planety ponownie okazała się wielce przydatna. Była to jego rodzinna miejscowość, więc poruszanie się w niej nie stanowiło kłopotu. Miejsce odbioru wyznaczone było kawałek za miastem wśród otaczającego je lasu. Plan był więc prosty: musieli wpierw dostać się na jego obrzeża a następnie pokonać zalesiony obszar.
***
Znaleźli się pośród opuszczonych budynków, starając się zachować czujność. Konieczność pośpiechu nie sprzyjała jednak odpowiedniej ostrożności. Teren był wyludniony, a przynajmniej nikogo nie spotkali. Parę razy wydawało się jej, że coś usłyszała – okazywało się jednak, że to jakieś zwierzę się spłoszyło. Uznała, że jak na kompletnych amatorów w pościgach, idzie im całkiem nieźle. Musiała zweryfikować swoje zdanie, gdy dostrzegła jak znajoma czerwona kropeczka wędrowała po plecach chłopaka idącego przodem.
Popchnęła go na chwilę przed tym jak pocisk ze stabilizatorem przeciął powietrze. Tuż za nim poleciały kolejne, ale dzięki postrzeganiu ruchu udało się jej przeprowadzić ich bezpiecznie za róg jakiegoś budynku.
Słyszeli jak wojskowi zbliżają się do nich. Niestety znaleźli się w ślepym zaułku i ucieczka była niemożliwa. Przygotowali się do konfrontacji licząc, że uda się im stąd jakoś ujść.
Była to mała grupa specjalnie wyszkolonych żołnierzy. Najpewniej otrzymali rozkaz nieużywania ostrej amunicji – korzystali jedynie z owego środka usypiającego a i to porzucili na rzecz walki wręcz.
Jej towarzysz był bliski paniki – walka z wyszkolonymi zawodowcami nie pozostawała złudzeń, co do wyniku potyczki. Anat trzymała się myśli, że toksyna działa a oni nie chcą ich skrzywdzić.
Chłopak walczył chaotycznie i szybko został obezwładniony – musiała więc radzić sobie sama. Jej taktyka polegała na trafianiu kolcem z jadem w każdego, kto znalazł się wystarczająco blisko. Dzięki jej naturalnym predyspozycjom radziła sobie zaskakująco dobrze. Kompozytowe ochraniacze napastników same w sobie nie stanowiły przeszkody. Wszystko działo się jednak tak szybko, że dawki toksyny były niewielkie i przeciwnicy padali otumanieni lub sparaliżowani. Jedynie parę razy musiała skorzystać z pazurów tnących praktycznie wszystko na swojej drodze.
Pomimo tego, że radziła sobie najlepiej jak umiała to czuła, że wszystko jest stracone. Ognisty Bóg musiał jednak nad nią czuwać – niespodziewanie przez okoliczne tereny przetoczyła się fala dźwiękowa. Zjawisko przypominało pędzącą ścianę i zetknięcie się z nią było równie przyjemne.
Zarówno przez samo zjawisko, jak i jego nagłość zyskała parę sekund i to wystarczyło – pochwyciła ziemianina i zaczęła biec w kierunku planowanego przybycia statku.
Wbiegli w ścianę lasu. Noc była dość jasna, ona jednak mogła jedynie polegać na postrzeganiu ruchu cząsteczek powietrza.
– Co to było? – mężczyzna zadał to pytanie z trudem łykając powietrze.
– Statek podchodził do lądowania. Musimy przyspieszyć.
Odległość między nią a chłopakiem stopniowo rosła. Jego początkowa przewaga lepszego widzenia w ciemnościach zaczynała przegrywać ze zwiększoną wydolnością.
Czasu było cholernie mało. W oddali widziała już statek. W głowie słyszała jedynie szum przyspieszonego tętna. Bała się jak skończy się ten pościg. Czy uda się jej bezpiecznie dotrzeć do statku. No i co będzie z Jankiem? Chociaż uparcie parł na przód to pozostawał sporo w tyle.
Statek przestał schodzić i z oddali widziała strumień antygrawitacyjny. Gąszcz nieznacznie zrzedł przed zbliżającą się małą polaną. Gdy dobiegła na jej brzeg zobaczyła, że On jest już transportowany do wnętrza. Obok niego spętany był krwiożerczy, połyskliwie czarny stwór. Egzemplarz ten był zbyt cennym dla Łowców by go po prostu zlikwidować.
Dał jej znak, aby weszła w promień. Przypomniała sobie jednak o chłopaku, który wciąż za nią biegł, potykając się już ze zmęczenia. Jeśli go zostawi to skarze go na pastwę ścigających ich ludzi. Poprosiła o parę chwil i nie czekając na odpowiedź ruszyła do swego towarzysza.
Ziemianin był blady, spocony i dyszał z wysiłku. Fakt dużego zmęczenia organizmu utrudniał jej zadanie. Dawka środka toksycznego by wywołać jedynie paraliż, musiała być naprawdę mała. Podjęła jednak tę próbę. Widząc, co ona zamierza, oczy Janka powiększyły się, po czym zamgliły się na skutek jadu.
Nim Janek zupełnie odpłynął, dobiegł do nich Łowca. Nie pytając się o nic przerzucił go przez ramię i ruszył do statku.
***
Obudziło go niemiłosierne łupanie głowy oraz uczucie doszczętnego wysuszenia. Ostatnie kilka godzin pamiętał fragmentarycznie. Morderczy bieg przez las, odgłosy gonitwy i strzałów, statek kosmiczny nad koronami drzew... Wszystko to zdawało się zlewać w rozmytą, narkotyczną wizję.
Kolejne, co sobie przypomniał to jej czarne, migdałowate oczy znajdujące się tuż koło jego twarzy. A potem? Strach, że chce go zabić bo widział jak zamierza go ukłuć. Nie zabiła go jednak...
Co było dalej? Tu pamięć zawiodła. Po tym jak zdrętwiały mu członki a wzrok zaczął go zawodzić, czuł jak stwór wysoki na jakieś dwa metry przerzuca go sobie przez bark niczym szmacianą lalkę. Pamiętał tę dziwną, zieloną skórę z brązowymi plamami... Później było światło. Dużo światła.
Działanie toksyny postępowało i tracił kontakt z otaczającym go światem. Ostatnie, co pamięta to oblegający go zewsząd klekot. Nie był w stanie nic więcej sobie przypomnieć.
Ponad sobą widział rozgwieżdżone niebo. Czuł, że leży w trawie. Spróbował się ruszyć. Gdy stanął niepewnie na nogach i rozejrzał się dookoła zrozumiał, że niedaleko przebiega jakaś droga. Musieli go porzucić, ale dlaczego? Z mętlikiem w głowie zaczął iść wzdłuż asfaltu – w obecnej sytuacji i tak nie miał lepszego wyjścia. Nie miał nawet możliwości z nikim się skontaktować bo jego telefon musiał w trakcie ucieczki wypaść z kieszeni.
W końcu zaczął dochodzić do jakiejś zielonej tablicy. Napis na niej głosił dumnie "Górsk". A więc od Torunia dzieli go ok. 10 km. Jeśli nie znajdzie pomocy w Górsku to może chociaż załapie się na stopa... Tak czy siak, czeka go długa droga do domu i życie, które nie będzie już takie samo.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Jan „Szulc" Kostro - Die Steinfestung
1...2...3...4...5... koniec...
(Eins, zwei, drei, vier, fűnf, ende...)
Wszyscy czekamy tutaj na światło...
(Wir warten hier auf das Licht)
Może oświetlić, może nas oślepić.
(Es kann euch beleuchten, es kann euch blenden)
Każdy myśli, że wyjdzie na powierzchnię jeszcze dziś...
(Jeder denkt, dass noch heute auf dem Oberflache hervorgehen...)
Zegar pokazuje dwunastą godzinę...
(Die Uhr zeigt die zwölf Uhr...)
Śmierć czai się wszędzie
(Der Tod ist űberall)
Melodia jej oddechu gra nam w uszach...
(Die Melodie ihres Atems spielt in unseren Ohren...)
Idzie powoli i zbiera żniwa swoich decyzji...
(Er geht langsam und pflöckt die Ernte ihrer Entscheidungen...)
Głos odbija się od kamiennych ścian...
(Die Stimme wirkt ihr aus die steinige Wanden aus...)
Słyszę i jego...
(Ich höre und er...)
Moje, małe serce bije szybciej...
(Mein, kleines Herz schlagt schneller...)
Boję się jej bladej twarzy...
( Ich fűrchte sein, weiβes Gesicht...)
Bo kiedy spojrzy mi w oczy...
(Wenn er in meine Augen schaut...)
Pochłonie moją duszę...
(Er saugt meine Seele aus...)
Przez dziurę w kracie widzę słońce...
(Ich sehe die Sonne durch das Loch in dem Gitter...)
Wpada niczym anielski cud...
(Sie stűrzt wie ein himmlisches Wunder... )
W mym sercu topnieje lód...
(In meinem Herz schmelzt das Eis...)
To światło jest tak gorące...
(Dieses Licht ist so heiβ...)
Skały płoną...
(Die Felsen brennen...)
Pękają głowy...
(Die Köpfe knicken...)
Oni boją się, że więcej nie zobaczą nieba...
(Sie fűrchten, dass sie nie wieder den Himmel erblicken...)
Każdy dzień czyni coraz słabszym...
(Jeder Tag macht uns immer wieder schwächer...)
Nikt już nie ma sił, aby dłużej ryć...
(Niemand hat kein Kräfte mehr, um langer zu wűhlen...)
Jest mi zimo i czuję na karku oddech śmierci...
(Mir ist es kalt und ich fűhle auf dem Nacken der Atem des Tods...)
Ale gdy znów zobaczę słońce, lżej umierać...
(Aber wenn ich die Sonne wieder erblicke, wird es mir leichter sterben...)
--
Kiedy ze złoża matki ziemi, trudno jest wyjąć fioletowy kryształ, wtedy co najmniej kilkunastu musi uderzać i ciągnąć, aby cokolwiek uszczerbać. W ten czas każdy karzeł, pracownik, czy nawet drullski nierób, czy orkowy osiłek, musi walić kilofem. Głęboko pod ziemią, gdzie powietrza mało i o śmierć nietrudno. Bo gdyby tylko jedna belka, która strop trzyma w jedności i zespoleniu, pękła, czy w jakiś sposób osłabła, sprawiłaby, że całe zaplecze ludzkie, czy innej rasy trzeba byłoby zapisać jako stratę.
Pan żydowski, o pejsach długich, koło ucha wiszących, miałby problem wielki i pieniężną utratę... Ale dba zbytnio o swoją złotą jamę, dogląda wszystkiego, karłów jako najważniejszych uznaje, innych nawet nie chce jako równych sobie widzieć, ani nawet o nich słyszeć. Ludzi z pogardą, elfy z politowaniem i niechęcią, a orków jako bezmózgów, traktuje. Ale pomimo swojej pogardy, czy wręcz ogromnej niechęci, każdego, kto spragniony pracy sprowadza do siebie. Miasto i twierdzę poszerza z każdym dniem. Miejsce do życia innym wyznacza i sam się z każdą godziną coraz bardziej wzbogaca. Złote wrota przed siedzibą swoją postawił, zaprojektował, pieniądze i wkład własny w architekturę hybrydyczną swej warowni, włożył. Miasto Karłów wznosi się pomiędzy górami, za wielkimi złotymi wrotami. Za mostem, który odgradza je od reszty świata, kamiennym, żelaznym nad przepaścią zawieszonym, którą sami wykopali.
Odcięci od wszystkich, ale też od reszty świata zależni. Chociaż wiadomo by było, że Goldmann cały kruszec dla siebie zatrzymał, gromadził złota, klejnotów, czy innych żelaza odmian, ale teren tam surowy. Same góry i bezdroża. Nic nie urośnie poza trawą i gdzieniegdzie grzybem ściennym, czy nic nie wartymi według nich ziołami. Wymienia cześć urobku dla obroku dla siebie innych sobie podobnych. Robotnicy dostają resztki, albo co gorsze.
Karzeł, wredny człek o wzroście parszywym... Myśli, że panem jest, gdyż pracować od czasu krótkiego nie musi i ze złotem w kieszeniach jak król jaki co najmniej się obnosi. Mieszka w apartamencie w antycznym stylu, z kamienia wybudowanym w skale wydrążonym najczęściej, siedzi przed kominkiem i wąs zakręca. Bo nawet tym małym „panom" się ogolić nie chce, gdyż twierdzą, że tak im bardziej szlachetnie do wyglądu, chraść na twarzy pasuje. Co jeden, to z brodą dłuższą i ubrany lepiej. Nawet w koszule z złotymi guzikami, czy nawet z haftem srebrną nicią zrobionym. Śmierdziele, lubieżnicy... Tylko do kobiet potrafią się zalecać i ściągają podobnych siebie ze świata całego. Może nie ma ich i dużo, ale i tak twierdza cała ich brodatą osobą usłana.
--
Wyszedł z kopalni górnik wymizerowany, o twarzy zapadłej i torsie wysuszonym. Suchy cały. Oczy podkrążone, ręce żylaste, wyciągnięte, do kolan wiszą. Barki jakieś krzywe, głowa pochylona, cień człowieczy. Jakby śmierć nad nim wisiała, wyglądał i ręce ku jego marnego ciała, wyciągała. W oczach krew i całkowita rozpacz...
Szedł powolnym krokiem, ku szynkowi, Alojzego, by wypłatę swoją przepić. Zasiadł przy barze, chwycił piwa kufel, wlał sobie do gardła i padła jego twarz na blat. Upity, niedożywiony... Praktycznie nieżywy... Pół-martwy... Człowiek zniszczony przez karłów rządy, chciwych pokurczów, nierobów zastępy.
A i wcale nie lepiej dzielnica robotnicza by wyglądała. Domy drewniane, szopy i baraki wszelkie, budowane na prędce. Wokół dzieci głodne, kobiety brzemienne i wraki ludzi snujące się po ulicy w godzinę popołudniową, lub noc wczesną. Idzie kierownik kopalniany, szef, inżynier, i magister. Znany w mieście całym i powszechnie szanowany. Idefons Konstanty Ostrowiecki. Szczupły, ale krzepki. W płaszczu zwykle i cylindrze. Polak prawdziwy z krwi i kości. Znany ze swej wyniosłości, zamiłowania do awantur i wypicia nieco szklanek z łagodzącym bóle specyfikiem. Okulary na nosie i wąsy pod nim zapuszczone, długie, grube, i wiszące. Stary człowiek już, nie w młodości okresie. Spod cylindra siwe włosy wystają, długie i strzyżone tylko od święta, co najwyżej.
Spaceruje dumnym krokiem. Ogląda umysłu swoje dzieło. Najnowocześniejszą w dziejach kopalnie na świecie. Najlepiej prosperująca, kruszców bogatych całe wagony, wydobywająca. Aby karły dumne w sobie, mogły zapchać spodnie... Rubinami, złotem, srebrem i rudmentalem – najcenniejszym z nich przecie. Cenionym w całym rzemieślniczym i hutniczym świecie.
Co dziwne człowiek, zwykły do tego został zarządcą pomocniczym. Zwykle karzeł nie ufa nikomu innemu, poza sobą. Ale też nie wolno pod żadnym pozorem, uogólniać wąsaczy, gdyż każdy, mógłby się innym, dumnie nazywać. Ale w większości – małe, krnąbrne istoty, mające o sobie wysokie mniemanie i chęć zysku za wszelką cenę. Ale do perfekcji ową sztukę, Aaron Goldman opanował. Inaczej zwany der Zwergenprinz. Król krasnalów, w tłumaczeniu wolnym. Pan żydowski, wąsacz największy z tej zbieraniny. Szaty czarne przywdziewa, kapelusz okrągły na głowę zakłada, pejsy mu wiszą i wystają spod głowy nakrycia. Diabeł i demon interesu. Doskonały handlarz i zarządca. Złote wrota przed zamkiem wybudować kazał. Za własne pieniądze, nie wspólne. Nie z funduszu karłowatego, jeno z żadnej kieszeni. Z interesów z górnictwa pochodzących. Niekoniecznie czystych i pachnących. Często z lewych interesów. Lichwy, zapożyczeń i przekrętów.
Wystarczy przejść z dzielnicy pracowniczej, aby ujrzeć hybrydę myśli budowlanej, antycznej. Tu kolumna, tam łuk... Przepiękne zdobienia i wyryte w skale mieszkania oraz rezydencje. Dookoła służba, sprzątacze, uniżeni ludzie... Rasa niewolników i sług uniżonych. Wobec bogatych starców i młodych , wybrzuszonych karłów, są nikim. Wszystko do przesady perfekcyjne, wysprzątane i jednak... brzydkie... Przerysowane, zbyt mające, łapać za serce w zamyśle architekta.
--
Zwergenprinz w najwyższym z domów przebywał. Siedział na swoim niby tronie i miał wzrok wbity w kupkę złotych monet. Ciągle ją macał, przewracał i liczył. Musiał być pewien, że wszystko się zgadza i nie ma tam żadnych błędów. Każdą złotą monetę piętnaście razy ogląda. Każdy srebrny grosz, pięćdziesiąt razy obejrzany i przeliczony. Szklą się pięknie stosy kosztowności w skarbcu. Pilnowane przez dwóch najbardziej zaufanych... Po zęby uzbrojonych, opancerzonych... do bójki i mordowania gotowych. Ich spojrzenie zabija. A gdy ktoś chociaż spojrzy na wrota skarbca, to może się od razu żegnać z życiem swoim marnym.
Niski, stary Żyd, jak nie siedzi przy liczeniu złota, to idzie na obchód po swojej, „pięknej" warowni. Widzi swoich podopiecznych, tą czystość na ulicach... Brak chaosu i brudu. Serce mu rośnie w piersi małej, a duma o mało co, nie rozerwie mu głowy. Die Steinfestung... Jedyne miejsce gdzie karły są szanowane. Nikt od nich nie wymaga, aby się dostosowały i były zawsze ofiarami. Tutaj są panami. Każdy drugiego sławi i wrogości nie żywi. Kruszec dostają tylko, za to, że tu mieszkają... A ich coraz więcej się zjeżdża. Mnożą się... Kobiety idą na to. Zwykłe, materialne... kobiety. Puste niczym w środku owoc niflusa, na pieniądze łase, gotowe by nogi rozłożyć nawet przed najbardziej obleśnym z nich wszystkich. Czy nawet z nogami pokrzywionymi czy brodą wiecznie ubrudzoną tłuszczem, smalcem czy krowim masłem. Mają służbę na każde palca skinienie, zawołanie. Wysprzątają, ugotują, upiorą... Nic robić nie muszą. Tylko siedzieć i w tłuszcze obrastać niczym wieprze w rolniczej zagrodzie, którym sadło nawet do oczu wchodzi, a dupska na krześle czy ławie szerokiej, zmieścić się nie mogą.
Wiara? Może i jest, bo kościół wybudowany, stoi na placu złotym. Kapłan jakiś i też jest. Ściągnięty z inkwizycyjnych landów...
Śmierć? Też nawiedza. Piękne katakumby pod świątynią przygotowane. Grobów może nie wiele, ale czekające na swoich przyszłych gości wiecznych, którzy złożą w nich swe kości.
Grabarz? Chwilowo bezrobotny... Zwykły sługa. Zapłatę jednak dostaje, bo gdyż żaden z jegomości, łopaty w ręce by nie chwycił.
Opieka medyczna? Najlepsza na świecie... Bo stać pana Żydowskiego na najlepszych lekarzy... Biegłych w sztukach alchemicznych i na chorobach się znających.
--
Twierdza ta jest jak kamień przez wiatr niewzruszony...
(Diese Festung ist wie ein Stein der durch der Wind unerschűtterlich sein.)
Czarne fundamenty z kamieni górskich wyglądają tak dostojnie.
(Die schwarze Grundlagen aus den Bergsteine schauen so vernehm heraus.)
Jestem pięknem murów tego zamczyska wręcz wzruszony...
( Ich bin gerűhrt mit der Schönheit des Mauerwerks dieses Schlosses...)
Nikt tutaj nie myśli o wojnie...
(Niemand denkt hier űber der Krieg...)
Daleko od centrum wydarzeń...
(Weit von dem Ereigniszentrum... )
Nikt nie otrzymuje obrażeń...
(Niemand bekommt den Schaden)
Każdy z nich pławi się w złocie i zbędnym tłuszczu...
(Jeder schwelgt in dem Gold und einem abkömmlichem Fett... )
Ciągle myśląc o sprawach niestotnych...
(Sie denken immerfort űber irrelevante Sachen...)
A w nocy, tarają się na dębowym łożu...
(Sie wälzen sich aufs eichene Bett in der Nacht...)
Las spopielony wycięty...
(Der Verbrannte Wald ist geschnitten...)
Pnie wciąż wsytają spod ziemi...
(Die Stumpfen stehen immer aus dem Boden hervor...)
I z głębi piekła zawodzą gobliny...
(Und aus der Innere der Hölle singen die Goblins... )
A małe ich serca płoną w ogniu wiecznym...
(Ihre kleine Herzen brennen in der Ewigfeuer...)
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Prequel kultowej trylogii fantasy o Starym Królestwie!
Premiera "Clariel" autorstwa Garth Nix już 25 marca! Akcja powieści rozgrywa się 600 lat przed narodzinami Sabriel, bohaterki oryginalnej trylogii.
Premiera: "Laguna"
Premiera nowej powieści z serii "Uczta wyobraźni" już 4 lutego!
Troje nieznajomych, a każde z nich ma swoje problemy. Biolog morski Adaora. Słynny w całej Afryce raper Anthony. Udręczony żołnierz Agu. Kiedy wędrują po plaży Bar Beach w Lagos, legendarnej nigeryjskiej metropolii, są bardziej samotni niż kiedykolwiek.
Kiedy jednak coś podobnego do meteorytu wpada do oceanu, troje ludzi zabranych przez falę zostaje ze sobą związanych na wiele trudnych do zrozumienia sposobów. Wraz z Ayodele, gościem z gwiazd, przebijają się przez Lagos i walczą z czasem, by ocalić miasto, świat... i samych siebie.
"Nie było czasu na ucieczkę. Nie było czasu na odwrót. Nie było czasu na krzyk. I nie było też bólu. Przypominało to wyrzucenie w gwiazdy".
Uczeń skrytobójcy
Czy człowiek sam decyduje o swoim losie, czy jest on z góry przesądzony?
Bastard Rycerski po raz pierwszy ożył na kartach książki w roku 1995. Właśnie wtedy Margaret Astrid Lindholm Ogden, postanowiła wrócić do pisania i pod pseudonimem Robin Hobb wydała powieść Uczeń skrytobójcy. Aż dziw bierze, że ta doskonała książka ma już tyle lat. Wartościując ten tytuł, można by go spokojnie postawić obok innej powieści, która również osiągnęła już pełnoletniość. Mam na myśli Grę o tron. W fabułach obydwu niczym królowe panoszą się intrygi, a ludzie są jedynie nośnikami, pozwalającymi im się namnażać i rozprzestrzeniać. Każdą charakteryzuje powolne tempo akcji, która pomimo tego potrafi wciągnąć, a ich największą wartością są żywi i charakterystyczni bohaterowie. Jedyna różnica jest taka, że na Pieśń lodu i ognia przyszła już pora, a książki wchodzące w jej skład czekały latami, by wkraść się w łaski popkultury. Historia królewskiego bękarta Bastarda wciąż czeka na swoją szansę, ale moje serce podbiła już kilka lat temu, a przy okazji wznowienia trylogii Skrytobójca, to przekonanie jedynie się umocniło.
Mały chłopiec zostaje oddany przez własnego dziadka na dwór królewski. Jego podobieństwo do księcia Rycerskiego następcy tronu jest niezaprzeczalne. Jednakże małoletni jest bękartem, zrodzonym z nieprawego łoża. Ojciec nie uznaje chłopca, jednak król Roztropny postanawia zachować go na dworze. Przybycie młodego Bastarda na zawsze odmienia losy całego Królestwa Sześciu Księstw.
Trudno jest lepiej ubrać w słowa fabułę Ucznia skrytobójcy, czyli pierwszego tomu trylogii Skrytobójca. Bowiem bardzo łatwo można zdradzić te szczegóły historii, które czytelnik powinien poznać sam, zagłębiając się w lekturze. Tak więc postaram się skupić na postaciach oraz na pewnych rozwiązaniach, które autor skrupulatnie stosuje by wciąć pętać i tak zagmatwane losy bękarta.
Główny bohater jest młodym chłopcem, który niewiele rozumie i wcale nie chce się dowiedzieć. Wiele czasu minie zanim zacznie dostrzegać zależności na królewskim dworze, a także nim zauważy gesty prawdziwej i szczerej przyjaźni. Trudno jest go jednak winić, za pewne nieporadne kroki oraz błędy, które popełnia każdy młodzieniec, szczególnie pozbawiony obecności czułego matczynego serca. Autorka nie szczędzi Bastardowi przykrości, nie chroni go przed stratą, nie pozbawia trudnych doświadczeń. Być może właśnie to sprawia, że nie sposób jest go nie polubić. W książce występuje natomiast cała paleta różnorakich postaci, począwszy od tych najbardziej sztampowych, po te które niejednokrotnie potrafią zaskakiwać. Od tych, do których można zapałać sympatią, po tych którzy przerażają.
Historia Bastarda bynajmniej nie jest historią dla dzieci, choć nie ukrywam, że doświadczony i wprawny czytelnik, może uznać opowieść o losach kilkuletniego a następnie nastoletniego chłopca za nieco infantylną, śpieszę jednak wyjaśnić, że Uczeń skrytobójcy to wielowątkowa, pełna pasji i kipiąca od emocji historia, której daleko od dziecięcej naiwności. Powieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy. Powieść, która rozczarowuje jedynie tym, że nie głaszcze swojego bohatera. Powieść, która zaskakuje i bawi. Fantastyka z prawdziwego zdarzenia.
"MONSTER 4" premiera 25 lutego!
Już pod koniec lutego do sprzedaży trafi czwarty tom komiksu "MONSTER" autorstwa Naokiego Urasawy, który ukarze się nakładem wydawnictwa Hanami.
"Tomie", manga w konwencji horroru już w lutym!
"Tomie" to japońska manga w konwencji horroru. Napisana i zilustrowana została przez Junji Ito. Po raz pierwszy ukazała się w 1987 i była debiutem literackim autora. Od lutego 2015 dostępna będzie również w Polsce.
Paulina Niedrygoś - Źródło
Brina wpatrywała się intensywnie w palec wskazujący swojej prawej ręki, znajdujący się tuż przed jej oczyma. Drugą dłoń zacisnęła w pięść. Skupiła całą swą uwagę na przeszukiwaniu własnego umysłu, próbowała znaleźć i uchwycić choć odrobinę magii, którą mogłaby przesłać na opuszek palca.
Im głębiej zaglądała, tym większy stawał się ból głowy. Pulsowanie w czaszce wzmagało się, ogarnęły ją mdłości, dzwoniło jej w uszach. Zrezygnowała, kiedy znalazła się na granicy wytrzymania i wzrok zaczął się zamazywać. Opuściła rękę, odetchnęła głęboko kilka razy i opadła na poduszkę.
Znowu nic. Jak każdego ranka, od kiedy tylko sięgała pamięcią, próby odnalezienia w sobie energii magicznej spełzły na niczym. Brina powtórzyła sobie po raz tysięczny, że nie posiada mocy i musi się z tym pogodzić. Wiedziała też, że jutro podejmie kolejną próbę.
Kiedy poczuła się odrobinę lepiej, dziewczyna spuściła obolałe nogi, wstała z łóżka i powoli podeszła do okna. Powitało ją słońce i przejrzyste niebo. Brina często narzekała, że nie dość, iż jako jedyna w całym Ravenshire ma kłopoty z chodzeniem, to musi mieszkać na szczycie Ratusza, jedynego trzypiętrowego budynku, jednak w takie dni jak ten, cieszyła się, że żaden z okolicznych domów nie może jej zasłonić horyzontu, gdzie rozpościerał się gęsty i nieprzenikniony las. Choć nie opuszczała miasteczka, już sam widok zielonej puszczy działał na nią kojąco.
Głowę Briny przeszył ostry ból. Tępy ucisk towarzyszył jej przez cały czas, jednak często się wzmagał. Dziewczyna oparła czoło o szybę i mocno zacisnęła powieki. Kiedy je otworzyła, zauważyła grupę Druidów, poważnych mężczyzn w długich, białych szatach, unoszących się lekko nad ziemią. Skierowali się w stronę wejścia do Ratusza i szybko zniknęli w jego wnętrzu.
Brina westchnęła ciężko. Ileż by dała, by móc wrócić do łóżka i nie wstawać przez cały dzień, czytając i śpiąc na przemian. Musiała jednak ubrać się, znaleźć Krasusa i zejść na parter, gdzie spotkają się wszyscy mieszkańcy miasteczka. Takie były, od niepamiętnych czasów, zasady Ravenshire.
*
- Patrz, czego się nauczyłam! – zawołała Karen, kiedy tylko wleciała przez drzwi. Szybko przepchnęła się przez tłum ludzi i dopadła stolika, przy którym siedziała Brina.
– Chcesz może cukru do tej kawy? – spytała z nadzieją.
- Tak, jasne – odparła Brina. Słodziła już kawę, domyślała się jednak, co chciała jej zaprezentować przyjaciółka.
Karen zaczęła wpatrywać się w cukierniczkę, która stała na sąsiednim stoliku. Po chwili cukiernica uniosła się, przeleciała kawałek i lekko wylądowała już przed Briną.
- Ha! – Karen nie mogła ukryć radości. – I co, robi wrażenie, nie?!
- O tak, zdecydowanie! – skłamała Brina. Prawda była taka, że wszyscy dorośli w Ravenshire świetnie znali się na magii i zwykle już małe dzieci potrafiły za jej pomocą przenosić małe przedmioty. Długo to trwało, zanim moc objawiła się w Karen. Dlatego pewnie tak mocno zaprzyjaźniła się z Briną – dwie dziewczyny, które musiały chodzić, bo nie potrafiły latać. Obie zaczęły się już godzić z faktem, że są dwoma odmieńcami, a razem było im w tej inności zdecydowanie raźniej. Jakiś czas temu jednak Karen zaczęła strzelać iskrami z dłoni, unosić się nad ziemią i każdego dnia jej moc rosła. Brina pozostała sama. Wciąż spędzała czas z przyjaciółką – mimo że postępy Karen raniły ją mocniej, niż ośmielała się przyznać. Wiedziała jednak, że wkrótce któryś z magicznych gangów upomni się o młodą czarownicę i ta przestanie mieć czas na przyjaźnie.
Brina przyjrzała się Karen uważnie. Pewnie Wiedźmy zwrócą się do niej jako pierwsze. Wszystkie były odważne, zwykle radosne i trochę szalone. Tak, Karen zdecydowanie będzie do nich pasować.
W drugim końcu Auli otworzyły się drzwi. Dziewczęta spojrzały na grupkę dzieci, która weszła do środka; była to młodsza grupa, która nie umiała jeszcze lewitować. Na przeznaczonym dla nich stoliku natychmiast zaczęło pojawiać się drugie śniadanie – słodkie bułki, owoce, naleśniki – ale większość dzieci przed posiłkiem chciało przywitać się ze swoimi rodzicami. Rozbiegły się na cztery strony, choć tylko kilkoro podeszło do ponurych, poważnych mężczyzn z białych szatach, rozmawiających szeptem między sobą.
- Gdybym miała magię, chciałabym być Druidką – odezwała się Brina, przyglądając się gangowi, który zawsze fascynował ją najbardziej.
- Co? – Karen oderwała wzrok od sztućców, które właśnie posłała do innego stolika. – Co ty gadasz? Wiesz przecież, nie mogłabyś. Poza tym, nie ma nic nudniejszego od bycia Druidem.
- Kiedy ja w ich zachowaniu nie widzę nic nudnego. Założę się, że są cholernie inteligentni i dyskutują o problemach świata. I są zawsze tacy spokojni, nawet podczas walki – nie rzucają się na innych, po prostu stoją w miejscu i tworzą tę wielką energię, która zmiata przeciwników. Nawet się za bardzo przy tym nie pobrudzą.
- I gdzie tu zabawa? E tam – Karen wzruszyła ramionami. – Nie zawracam sobie głowy Druidami, z wiadomych przyczyn.
Karen miała rację – dziewczęta pretendujące do miejsca w gangach nie starały się o uwagę Druidów, ponieważ ci przyjmowali w swe szeregi tylko i wyłącznie mężczyzn, i to tylko zrównoważonych i poważnych. I takich, którzy nie uważali noszenia białej płóciennej szaty za obciach.
Wiedźmy były grupą składającą się z samych kobiet. Nosiły kolorowe suknie, miały długie, zawsze rozpuszczone włosy, były hałaśliwe, a walkę traktowały jako powód do dobrej zabawy.
Czarni – przyjmujący i kobiety, i mężczyzn, niezwykle zajadli i waleczni, często wszczynający walki, nosili tylko ubrania w barwie, która stanowiła nazwę ich grupy. Natomiast Zagubieni Chłopcy – wbrew nazwie także składający się z przedstawicieli obu płci - byli najliczniejsi, ale też najbardziej pogardzani – zwykło się mówić, że Zagubionym Chłopcem zostaje osoba, której nie chcą inni. Nie mieli nawet tradycyjnego stroju, choć zdecydowanie cechowało ich niedbalstwo o wygląd.
Każda dorosła osoba w Ravenshire należała do jednego z czterech gangów. Wszyscy choć raz dziennie zaglądali do Ratusza – parter budynku, zwany Aulą, był w stanie pomieścić wszystkich mieszkańców. Pomieszczenie pełne było stołów i krzeseł, które raz po raz zapełniały się wyczarowanymi potrawami. Wszyscy jedli, pili, dyskutowali. Kiedy zachodziło słońce, meble znikały i rozpoczynały się walki. Miotano w siebie wiązkami światła, rozlegały się hałaśliwe wybuchy, zranieni szybko leczyli się przy pomocy magii i zaczynali od nowa tworzyć kule energii, które posyłali w stronę przeciwników. Gdy zaczynało świtać, kilkoma ruchami rąk doprowadzano Aulę do porządku i mieszkańcy rozchodzili się do domów, by trochę się przespać i powrócić do Ratusza następnego dnia.
Pierwsze piętro budynku stanowiła szkoła. Dzieci schodziły podczas przerw do Auli – tam też spędzali czas absolwenci, którzy oczekiwali na przyjęcie do gangu, tacy jak Karen. Na drugim piętrze znajdowały się mieszkania pracowników szkoły i Krasusa, ochroniarza Briny. Sama Brina miała dla siebie całe trzecie, najwyższe piętro. Podejrzewała, że kiedyś, gdy była dzieckiem, musiała tam z nią mieszkać jakaś opiekunka, ale nie pamiętała tego. Prawdopodobnie brak magii i kiepskie zdrowie wpływa na kłopoty z pamięcią.
- Wyglądałabyś głupio w ich stroju – Karen wyrwała Brinę z zamyślenia.
- Co? – zapytała dziewczyna.
- W stroju Druidów. Wyglądałabyś w nim głupio. Z twoimi włosami.
To zdecydowanie była prawda. Długie, gęste włosy Briny były niemalże białe. Jedyna rzecz, której Karen, szatynka, mogła jej zazdrościć. Włosy Karen spokojnie można by nazwać pięknymi, ale nie wyróżniała się nimi tak jak Brina. Ta jednak chętnie zamieniłaby się kolorem włosów, gdyby mogła też oddać bliznę, która od dzieciństwa przecinała jej policzek.
Brina znowu zaczęła przyglądać się przyjaciółce. Musiały być w podobnym wieku. Może chodziły razem do szkoły?
- Karen, jak myślisz, ile masz lat? – zaryzykowała pytanie.
- Co? Czego?
- Nie, nic. Nieważne. – Brina, rozczarowana, wzruszyła ramionami i wstała powoli. – Idę się trochę przewietrzyć.
- No, jak tam chcesz. Ja tu będę cały czas.
- Okej.
Brina ruszyła w stronę drzwi. Krasus, który siedzał w pobliżu, natychmiast uniósł się w powietrze i poleciał za nią.
- Chcesz pogadać? – zagadnął.
- Nie, chciałabym chwilę pobyć sama – poprosiła dziewczyna, więc ochroniarz wycofał się i trzymał w pewnej odległości za nią.
Brina pchnęła drzwi i wyszła na ulicę. Słońce ogrzewało ją, kiedy powoli ruszyła drogą. Oddychała głęboko, by nie zmęczyć się za szybko. Powłóczyła obolałymi nogami, ale była zdeterminowana, żeby zrobić jeszcze parę kroków. Starała się zignorować pulsujący ból w głowie i oddała się rozmyślaniom.
Dlaczego oni nie mierzą czasu. Dzięki temu można by określać, kiedy coś się zdarzyło... Brina zaśmiała się gorzko. Dobrze wiedziała, dlaczego w Ravenshire nikt nie zawraca sobie głowy mierzeniem czasu. Tutaj każdy dzień wyglądał tak samo. Lenistwo, jedzenie, rozmowy o niczym. Jedyną, ale najwyraźniej wystarczającą rozrywkę, stanowiły conocne walki. W Ravenshire nie było sklepów, fabryk, szpitali, teatrów. Obdarzeni magicznie mieszkańcy potrafili sobie zapewnić wszystko, czego potrzebowali. Centralny punkt miasteczka stanowił Ratusz, dookoła rozsiane były małe domki mieszkalne i ruiny innych budynków; nikt już nie pamiętał, czym niegdyś były. I tyle. Ludzie rodzili się, chodzili do szkoły, uczyli się magii, trafiali do gangu, a w końcu umierali i ktoś inny sprawiał, że ich ciało znikało. Nikt nie liczył dni ani lat. Nikogo nie obchodziło, co znajduje się poza granicami Ravenshire.
Nikogo poza Briną. Ale Brina zawsze była inna. Z jakiegoś powodu ważna – chyba była córką kogoś ważnego czy coś takiego... pewnie wiedziała, lecz ciężko to wszystko spamiętać – więc mieszkała w Ratuszu, miała osobistego ochroniarza – Krasus jako jedyny nie należał do żadnego gangu, cały czas strzegł dziewczyny. Brina doszła do skrzyżowania dróg. Spojrzała w lewo, w prawo, po czym odwróciła się i zaczęła zmierzać z powrotem w kierunku ratusza. Krasus spojrzał na nią współczująco. Brina jednak nigdy nie miała siły, by pokonać dalszą trasę.
Gdy weszła do Auli, zauważyła, że Karen nie siedzi już przy ich stoliku. Rozejrzała się zaniepokojona i szybko dostrzegła, iż spełniły się jej najgorsze obawy – Karen, teraz z rozpuszczonymi włosami i w zielonej, zwiewnej sukni, śmiała się z czegoś, co opowiadała jej jakaś Wiedźma. Inna Wiedźma. Bo teraz także Karen była Wiedźmą.
- Brina! – Karen zauważyła przyjaciółkę i szybko do niej pofrunęła. – Przyjęły mnie! Możesz w to uwierzyć?! Jestem jedną z Wiedźm!
- Gratulacje – Brina zmusiła się do uśmiechu. Nie mogła uwierzyć, że wystarczyło te parę minut, gdy jej nie było, by straciła swą towarzyszkę.
- Tak się cieszę! Już dzisiaj będę walczyła! No nic, muszę do nich wracać... Trzymaj się, Brina – i już jej nie było.
Brina poczuła łzy napływające jej do oczu. Choć spodziewała się, że ten dzień nastąpi, nie umiała powstrzymać smutku. Być może Karen nigdy nie była najlepszą przyjaciółką, ale przynajmniej rozmawiała z Briną. Teraz pozostał tylko małomówny Krasus.
Otępiała Brina poczuła, że nie wysiedzi w Auli ani chwili dłużej. Rozpoczęła mozolną wspinaczkę na trzecie piętro. W końcu, wyczerpana, rzuciła się na łóżko i zalała łzami.
Wiele czasu minęło, zanim usłyszała hałasy, oznaczające początek walki. Brina otarła łzy i zaczęła rozmyślać nad swoim nieszczęściem. Zawsze obolała, zawsze zmęczona, nie potrafiła w sobie znaleźć odrobiny magii.
Pozbawiona tego niezwykle ważnego czynnika, szukała ucieczki. Znalazła ją w książkach. W Ravenshire nie było wielu książek, ale większość z nich znajdowała się w posiadaniu Briny. Mieszkańcy, którzy, zdaje się, bardzo ją szanowali – muszę pamiętać, żeby zapytać Krasusa, dlaczego – na wieść o tym, że dziewczyna polubiła czytanie, przynieśli jej stare książki, które znaleźli w swoich domach. Wszyscy twierdzili, że sami ich nie przeczytali, były to dla nich po prostu zbędne pamiątki po przodkach.
Brina jednak odnalazła w nich świat, który ją zachwycił. Świat możliwości, przygód, podróży, bohaterów. Świat wielkich miast, gdzie ludzie korzystali z niesamowitych wynalazków. Świat pozbawiony magii i świat, gdzie wykorzystuje się magię by czynić dobro, a czasem by przejąć władzę nad światem. W świecie książek zdarzały się nieszczęścia, katastrofy. W świecie książek ludzie cierpieli i płakali, ale też śmiali się, kochali.
Żyli. Na tym polegała różnica. Mieszkańcy Ravenshire tylko egzystowali.
Brina zastanawiała się zawsze, skąd się te książki wzięły. Krasus twierdził, że to wszystko wymyślone historyjki, które ktoś kiedyś wyczarował, może nawet przez przypadek. Dziewczyna nie była tego jednak taka pewna. Niektóre miejsca, wydarzenia lub zachowania powtarzały się w wielu dziełach – zupełnie tak, jakby autorzy (których nazwiska widniały na okładkach) byli prawdziwymi ludźmi i opisywali realny świat. A to by oznaczało, że las otaczający Ravenshire kiedyś się kończy. Że coś tam jest. Była to myśl równocześnie zatrważająca, jak i kojąca. Ta właśnie myśl ukołysała Brinę do snu.
*
Dni mijały, życie w Ravenshire toczyło się normalnym rytmem. Brina codziennie widziała Karen w Auli, roześmianą, pełną życia. Czasami zamieniały kilka słów, ale zwykle Karen spędzała cały czas w towarzystwie Wiedźm.
Każdy z gangów sprawiał wrażenie, jak gdyby miał niezliczoną ilość sekretów i ważnych tematów do dyskusji, jednak Brina zastanawiała się, o czym mogą rozmawiać ludzie, którzy nie robą nic i nie mają żadnych zainteresowań. Gdyby czytali, mogłaby z nimi rozmawiać o książkach. W szkole w Ravenshire dzieci uczyły się czytać, ale dorośli szybko tracili zainteresowanie tą czynnością.
Brina, przeczytawszy wielokrotnie prawie wszystkie dzieła w swej kolekcji, postanowiła w końcu sięgnąć po te najstarsze. Do tej pory bała się przewracać pożółkłe, kruche kartki w obawie przed zniszczeniem książek, a nie chciała prosić Krasusa o wzmocnienie ich magią, ponieważ czuła, że w ten sposób pozbawi je swego rodzaju niezwykłości i tajemniczości, a także niepowtarzalnego zapachu.
Teraz jednak zdecydowała się poznać ich treść. Ostrożnie przerzucała kartki, więc czytanie zajmowało jej dużo więcej czasu, ale tego i tak miała aż w nadmiarze.
*
W książkach, które czytała Brina, obowiązywała zawsze jedna zasada: nigdy nie było wiadomo, co przyniesie przyszłość. Zaskakujące, a czasem na pozór nieważne wydarzenie potrafiło diametralnie zmienić ludzkie życie. Dla Briny jednak czas, kiedy leżąc w łóżku marzyła o odmianie swego losu, dawno się skończył. Wciąż uczepiona maleńkiego ziarenka nadziei, które w niej pozostało, szukała w sobie śladu mocy magicznej, ale sama nie była już pewna, czy wierzy w jego istnienie. Nie oczekiwała przyszłości, bo w przyszłości nie widziała zmiany.
Miała się jednak przekonać, że książki nie lubią się mylić.
*
Dzień, w którym Brina sięgnęła po prawdopodobnie najstarszy tom w całym Ravenshire, nie różnił się od pozostałych. Dziewczyna obudziła się z bólem głowy. Spojrzała przez okno na lekko szumiący w oddali las. Zjadła w Auli wyczarowane dla niej śniadanie, potem obiad i wdrapała się powoli z powrotem na trzecie piętro.
Książka, którą wzięła do ręki, była tak zniszczona, że nie mogła odczytać tytułu na okładce. Brina zapewne mogłaby go znaleźć na stronie tytułowej, jednak nigdy go nie poznała, bo kiedy położyła się na łóżku i powoli otwarła dzieło, z książki wypadła stara, złożona kartka papieru, która pochłonęła całą jej uwagę.
Zafascynowana, ostrożnie rozłożyła kartkę. Wygładziła ją i... zamarła.
Patrzyła na młodszą wersję samej siebie. Rysunek był stary, ale nie miała wątpliwości: ten sam mały nos, odstające uszy, lekko skośne oczy, długie, jasne włosy. I wreszcie długa blizna na lewym policzku. Nie do pomylenia. A także podpis: Brina. Wznieśliśmy dla niej Ratusz na samym środku Ravenshire, więc każdy dostaje jej moc.
Brina wpatrywała się w kartkę z niedowierzaniem. To niemożliwe. To nie mogę być ja. Rysunek jest zbyt stary. A ja nie mam mocy. Nie mam czym obdzielać. Jednak widziała wyraźnie.
Dziewczyna sięgnęła pamięcią wstecz: próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Wszystkie obrazy były jednak zamazane, widziała tylko niezliczone dni, z których żaden nie różnił się od drugiego.
Potrzebuję odpowiedzi. Teraz.
- Krasus! – zawołała. Jej ochroniarz mógł mieszkać piętro niżej, ale zawsze słyszał jej wołanie. Już po chwili drzwi otworzyły się i wleciał szybko do pokoju. – Krasus, co to jest?!
Krasus chwycił wyciągnięta w jego kierunku kartkę i zbladł.
- Skąd to masz? – spytał.
- Z książki. Zresztą nieważne. Powiedz mi po prostu, co to oznacza?!
- Ktoś cię po prostu narysował...
- Wiele lat temu! To niemożliwe, żeby żyła tak długo! I nie mam żadnej mocy!
Kraus westchnął i opadł na stojący w pobliżu fotel.
- Brino... żyjesz dłużej niż inni ludzie.
- Co? Nie pamiętam...
- Bo zapominasz. Ciągle o wszystkim zapominasz.
Brina wyprostowała się gwałtownie, co sprawiło jej ból, jednak zignorowała go. Jeszcze raz próbowała sobie przypomnieć, cokolwiek, ale natrafiała tylko na pustkę. Pytania kotłowały się jej w głowie.
- Krasus, kim... czym ja jestem?
- Ja... - ochroniarz zawahał się.
- Nie. Chcę wiedzieć wszystko. Powiedz mi.
Krasus westchnął ciężko.
- Cóż, mogłem się tego spodziewać. Podobno zawsze w końcu zaczynasz pytać. – Brina nie zrozumiała ostatniego zdania, ale postanowiła je na razie zignorować. – Dobrze. Posłuchaj więc. Wiele lat temu mieszkańcy Ravenshire znaleźli niemowlę. Nikt nie wiedział, skąd się wzięło, po prostu leżało porzucone na skraju miasta. To byłaś ty, oczywiście. Zaopiekowano się tobą, a wkrótce zauważono, że ludzie, którzy przebywają w pobliżu ciebie, unoszą się w powietrzu, przesuwają przedmioty... Mieszkańcy zyskali moc, którą stopniowo nauczyli się kontrolować. Im bliżej ciebie, tym była ona silniejsza.
Brinie zakręciło się w głowie. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Co to wszystko znaczy?!
- Jesteś źródłem, Brino – kontynuował Krasus, jakby usłyszał myśli dziewczyny. – To ty dajesz nam magię. Nie było jej w Ravenshire przed twoim pojawieniem się.
Brina wpatrywała się w ścianę. Magia, której zawsze pragnęła i nie mogła dostać, pochodziła od niej?! Nie. To nie miało żadnego sensu.
- Ja... ile mam lat? – wydusiła z siebie w końcu.
Krasus pokręcił głową.
- Nie wiem... nikt nie wie. Nikt nie pamięta. Starzejesz się, ale bardzo, bardzo powoli. Nikt spośród obecnie żyjących nie pamięta, byś wyglądała młodziej niż teraz. A ty... cóż, szybko zapominasz. Zapominasz ludzi, których znałaś wcześniej. Ochroniarzy, którzy opiekowali się tobą przede mną. Nie pierwszy raz poznajesz tę historię. Ale wkrótce znowu zapomnisz. Zapomnisz o Karen, a potem o mnie... wszystko będzie dobrze, Brino.
- Dobrze?! Dobrze?! – Brina zerwała się na równe nogi. Poczuła ból w całym ciele, ciągle kręciło jej się w głowie. Wolno podeszła do okna. Była wściekła, ledwo łapała powietrze. – Nic nie będzie dobrze! Dlaczego?! Dlaczego kłamiecie? Kto jeszcze o tym wie?
Krasus milczał przez chwilę.
- Wszyscy wiedzą. Jesteś chroniona, nie chcemy, żeby ktoś cię uprowadził i przywłaszczył całą moc dla siebie. Uważamy, że każdy ma do niej równe prawo.
- Każdy oprócz mnie, tak?!
- Nie blokujemy jej w tobie... po prostu nie możesz jej używać. Przykro mi.
Brina ciągle nie mogła uwierzyć w słowa Krasusa.
- Więc kim ja w końcu jestem?
- Nie wiemy, naprawdę. Pojawiłaś się znikąd i dałaś nam wielki dar, za który każdy jest ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Świetnie. Po prostu świetnie.
Może powstałam z kumulacji niewykorzystywanej energii i potencjału mieszkańców tej dziury, pomyślała. Nikt tu nie pracuje. Nic nie robi. Ich energia życiowa stworzyła mnie. Wcale bym się nie zdziwiła.
- Połóż się, Brino – poprosił Krasus, podlatując wolno do dziewczyny. – Za parę dni wszystko wróci do normy, obiecuję...
Brina chwyciła stojącą na parapecie donicę i, niewiele myśląc, z całych sił uderzyła ochroniarza w głowę. Krasus, w ogóle nie spodziewając się ataku, nie zrobił nic, by się bronić. Nieprzytomny upadł na podłogę.
Dziewczyna wypuściła donicę z rąk. Nie potrafiła uspokoić myśli.
- Co ja zrobiłam, co ja zrobię, co zrobię... - mamrotała do siebie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie wiedząc, co zrobić. Kiedy spojrzała w okno, jej uwagę przykuł majaczący na horyzoncie las, ledwie widoczny w zapadającym mroku.
Nie mogę tu zostać. Nie mogę.
Brina odwróciła się na pięcie, zostawiła wciąż nieprzytomnego Krasusa i zaczęła schodzić na dół. Walka w Auli właśnie się rozpoczęła, więc bez problemu udało jej się niezauważenie opuścić Ratusz. Skierowała się przed siebie.
W chłodnym, wieczornym powietrzu wściekłość, smutek i żal wreszcie uwolniły się i Brina wybuchła płaczem. Łkając głośno, próbowała złapać powietrze, lecz nie zatrzymywała się. Powróciły zawroty głowy, dziewczyna bała się, że zaraz zemdleje. Powłócząc nogami, ciągle brnęła naprzód.
W końcu jednak nogi Briny dały za wygraną. Osunęła się na ziemię. Tutaj mnie znajdą, pomyślała wyczerpana. Nagle poczuła, że ktoś klęka przy niej, łapie ją pod bok i pomaga wstać. Podniosła powoli wzrok i zobaczyła twarz starszej kobiety, ubranej na czarno.
Czarna. Musiała mnie znaleźć akurat Czarna. Na pewno jest wściekła, że próbowałam uciec.
Jednak kiedy Brina spojrzała w oczy kobiety, nie zobaczyła złości. Zamiast tego zaskoczona rozpoznała coś, co mogło być współczuciem, a nawet poczuciem winy.
- Idź, dziecko – odezwała się kobieta. – Powodzenia.
Po czym szybko odfrunęła.
Zaskoczona Brina patrzyła za nią przez chwilę. W końcu podjęła ucieczkę. Ciężkie nogi buntowały się, ale zdeterminowana dziewczyna stawiała krok za krokiem, aż znalazła się na granicy miasteczka.
Kontynuowała wędrówkę, kierując się w stronę lasu. Wciąż niewyobrażalnie wściekła, poczuła nagle, jak tkwiące w niej ziarenko nadziei wypuszcza maleńki pęd. Czując nowy przypływ mocy, przyspieszyła kroku.
Choć Brina bała się, że nie zajdzie daleko, z zaskoczeniem odkryła, że idzie coraz szybciej. Napięcie, trwające w jej ciele całe życie, zdawało się ustępować. Nogi były coraz lżejsze, nawet pulsowanie w głowie ustawało.
Kiedy dotarła do linii drzew, obejrzała się na Ravenshire. Oni mnie nie stworzyli, pomyślała. Kiedyś ludzie żyli tu normalnie. Te wszystkie stare ruiny... to musiały być miejsca pracy, sklepy. Mieszkańcy Ravenshire funkcjonowali. Lecz kiedy otrzymali moc, przestali działać. Odebrali sobie sens i stworzyli marną iluzję sensu . Osunęli się w marazm, którego nie umieli nawet dostrzec. Nie, nie stworzyli mnie. Zabrali mi, co moje. Moją moc, moją siłę.
Brina spojrzała na kołyszące nad nią drzewa i odetchnęła głęboko. Powietrze wypełniło jej płuca jak nigdy dotąd. Smakowało jak najwspanialszy dar. Uczucie było tak niesamowite, że Brina zaśmiała się głośno.
Po czym zwróciła się w stronę lasu i, po raz pierwszy w życiu, zaczęła biec.
*
Wiele godzin później, kiedy zaczynało już świtać, Brina zatrzymała się. Spędziła całą noc, na zmianę biegnąc i maszerując. Szybko odnalazła strumyk, którego teraz się trzymała. Ciągle natrafiała też na dzikie owoce, zupełnie tak, jakby las się o nią troszczył.
Teraz przystanęła, usiadła i zerwała z krzaczka parę borówek. W jej umysł, wolny wcześniej od jakichkolwiek myśli, wdarli się teraz pozostawieni w miasteczku ludzie.
Musieli już dawno odkryć, że magii zabrakło. Czy wpadli w panikę? Może nie są nawet w stanie chodzić, większość od dawna nie używała nóg... Czy Krasus się wybudził? Co musi czuć? A Karen?
Wykorzystali mnie... Brina poczuła narastająca w niej na powrót wściekłość. Zdradzili.
Szybko otarła zbierające się w oczach łzy. Nie, nie chce o nich myśleć. Musi iść, zanim rozpoczną pościg.
Nigdy nie zdołają mnie odnaleźć. Nie bez magii.
Ale zagrożeniem mogą być inni ludzie, którzy zapewne gdzieś tam są. Oni mogą na nowo odebrać jej moc i...
Albo i nie. Poprzednim razem byłam niemowlęciem. Teraz już nie jestem bezbronna. Mam magię... Równą mocy, z której korzystali wszyscy mieszkańcy Ravenshire. Albo jeszcze większą. Mogę nauczyć się ją chronić. Już nie zapomnę.
Brina wstała niepewnie i odetchnęła głęboko kilka razy. Obejrzała się na wszystkie strony. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Na jednej z gałęzi siedział mały ptaszek i ciekawsko spoglądał na Brinę.
Dziewczyna spojrzała na swój palec wskazujący. Sięgnęła głęboko w głąb swego umysłu... I zobaczyła to. Magia, świetlista, mocarna, nieposkromiona – jeszcze nieposkromiona – tliła się niczym płomień. Brina ostrożnie sięgnęła po maleńki kawałek.
Z palca wskazującego dziewczyny wystrzeliła iskierka, która szybko zgasła.
Brina podniosła wzrok. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Tylko mały ptaszek przechylił główkę i zaśpiewał z uznaniem, jakby gratulował pierwszego cudu.
Brina uśmiechnęła się do siebie i, nie oglądając się, ruszyła naprzód.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Patronat: "Wodospad"
Już 4 marca pojawi się długo oczekiwana kontynuacja serii autorstwa Lauren Kate - "Wodospad". Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Galeria Książki pod patronatem Secretum.
Premiera: "Próba krwi i stali. Tom 4. Azyl"
Niedawno w księgarniach, nakładem wydawnictwa Jaguar, ukazał się 4 tom "Próby krwi i stali", noszący tytuł "Azyl".