Rezultaty wyszukiwania dla: Kryminał / Thriller
Krew na śniegu
Pomimo, że czeka na mnie jeszcze niejeden tom z serii o Harry'm Hole'u, to datę premiery najnowszej powieści Jo Nesbø miałam zaznaczoną w kalendarzu od tygodni. Lektura „Krwi na śniegu" idealnie zbiegła się dla mnie w czasie z oglądanym właśnie brytyjskim serialem „Fortitude", rozgrywającym się na skraju koła podbiegunowego - u progu lata tkwię w zimnym klimacie, otoczona śniegiem, co z pewnością przyczyniło się do mojego (dość pozytywnego) odbioru nowej propozycji od norweskiego pisarza. Choć skromna objętościowo książka z pewnością nie zostanie okrzyknięta najlepszą w dorobku pisarza, to warto poświęcić jej jedno weekendowe przedpołudnie.
Okładka książki została utrzymana w tym samym stylu, co pozostałe powieści Norwega wydane w Polsce. Jasnoszare tło, nazwisko autora zapisane czcionką w kolorze przypominającym krew. W jej centralnej części znajduje się rysunek dwóch martwych ryb, leżących na śniegu, skąpanych w kroplach krwi. Przyznam, że wygląda to nieco idiotycznie oraz zniechęcająco, dla kogoś, kto o Jo Nesbø nigdy nie słyszał.
Olav mieszka w Oslo i jest płatnym zabójcą. Wie, że do wielu spraw, nawet związanych z przestępczym światkiem, zwyczajnie się nie nadaje, lecz zdaje sobie sprawę, że w swojej profesji odznacza się profesjonalizmem. Ot, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Wykonując dobrze swoją „pracę", jednocześnie jest osobą niezwykle empatyczną oraz kierującą się jasnymi zasadami. Jego życie toczy się pewnym rytmem, na który Olav dawno temu się zdecydował. Wszystko się zmienia, gdy jego szef zleca mu zabicie swojej żony. Pomimo rozterek zgadza się wykonać zadanie. Jednak podejmując decyzję nie wie, że zakocha się w tej kobiecie, w swoim celu, od pierwszego spojrzenia.
Jednowątkowa opowieść przede wszystkim traktuje o miłości, a wręcz o tak zwanym „fatalnym zauroczeniu". Punktem zapalnym dla wszystkich wydarzeń jest uczucie, które Olav zaczyna żywić dla swojej „sztuki", czyli kobiety, którą ma zabić. Tym razem Jo Nesbø skupił się przede wszystkim na głównym bohaterze, lecz ponownie wykorzystał szybkie zwroty akcji oraz powolne odkrywanie kart, prowadzące do ujawnienia intrygi, w jaką uwikłał się płatny zabójca. Niestety, trzeba przyznać, że jej rozwiązanie okazuje się dość oczywiste oraz rozczarowujące.
Główny bohater „Krwi na śniegu" oraz jego psychologia to największy atut powieści. Likwidator, jak sam siebie nazywa Olav, to postać niejednoznaczna. Z jednej strony zabija ludzi bez chwili zawahania (choć zazwyczaj wie, że sobie na to zasłużyli), z drugiej po ich śmierci płaci ich rodzinom odszkodowanie. W dodatku za wszelką cenę chce uchodzić w oczach innych ludzi za niezbyt bystrego, mało rozgarniętego faceta od brudnej roboty. A tak naprawdę to cierpiący wewnętrznie miłośnik książek, który nie może uwolnić się od melancholii oraz własnej przeszłości. Zanurzenie się w psychologii postaci umożliwia dodatkowo przywołanie wspomnień z dzieciństwa, scharakteryzowanie relacji rodzinnych, a także zobrazowanie początków „kariery" Olava. To typowy bohater norweskiego pisarza, któremu los nigdy nie sprzyja, a niemalże każda podjęta przez niego decyzja jest naszpikowana ryzykiem i niebezpieczeństwem.
Nesbø jest królem tworzenia zimnej, mrocznej, przerażającej atmosfery. Wystarczy, że nakreśli opis śniegu jako puchowej kołdry, wspomni jak trudno jest przejechać przez zaspy lub zacznie opisywać, jak krew wsiąka w biały puch. Nagle i czytelnikowi za oknem pogoda się zmienia, i sięga po koc, pomimo, że przed chwilą było jeszcze całkiem ciepło. Z każdego zdania wyziera dojmujący fatalizm, który powoduje, że trudno, aby nie zaczęła się odbiorcy udzielać chandra głównego bohatera.
Pierwszoosobowa narracja wzmaga gorzki, ironiczny ton opowieści o zauroczonym płatnym zabójcy, który jednak ma sumienie. Nesbø pozostaje brutalny w opisach, lecz w tym przypadku udało mu się także zanurzyć w pewnej poetyckości zbrodni. Pomimo dosadności, autor stara się skontrastować jakąś delikatną nastrojowość z owym kpiarskim zacięciem.
Każdy, kto choć raz miał styczność z twórczością norweskiego pisarza wie, że stać go na więcej. Nesbø wykorzystał swoje atuty, jednak tym razem stworzył nie tyle kryminał, czy też gangsterską sensację, a miłosną historię fatalnego zauroczenia. „Krew na śniegu" czyta się jednym tchem i śmiało sięgnąć po nią mogą miłośnicy pisarza, lecz tym, którzy chcą go dopiero poznać odsyłam chociażby do „Człowieka-nietoperza". Niestety, po lekturze jego najnowszej powieści nikt nie zdoła się do niego w pełni przekonać.
Skarb heretyków
Trudno wyobrazić sobie zakończenie przygód Harry'ego Pottera słowami w stylu „i wtedy Harry obudził się w komórce pod schodami" albo historii Kopciuszka, stwierdzeniem, że książę wybrał jednak jedną z jej sióstr z obciętym fragmentem stopy. Niekwestionowanym mistrzem kiepskich zakończeń jest podobno Stephen King. Przy całej do niego miłości muszę stwierdzić, że zdarzają mu się okrutne i okropne finały (chociaż to oczywiście kwestia osobistych upodobań). Toma Knoxa (a właściwie Seana Thomasa) wcześniej nie znałam, mimo że „Skarb heretyków" nie jest jego pierwszą powieścią. Dobrze się jednak stało, że książka wpadła w moje ręce, bo dowiedziałam się, kto stoi na piedestale w kategorii zabijania szarych komórek czytelnika rozwiązaniem zagadki.
Okładka „Skarbu heretyków" pozornie nie wyróżnia się niczym szczególnym. Piaskowy wzór z imitacją egipskiej płaskorzeźby oraz celtyckim krzyżem, który jest symbolem szczególnie rozpowszechnionym w Wielkiej Brytanii budzi jednak mnóstwo intrygujących skojarzeń. Dlaczego akurat takie połączenie? Egipt i Anglia? Wypukłe, złocone litery tytułu są ciekawym urozmaiceniem dość prostej obwoluty i natychmiast konotują obraz poszukiwaczy skarbów i niezbadanych tajemnic archeologii, co tylko pogłębia zainteresowanie. Okazuje się również, że na tle popularnych okładek barwa oraz rozwiązania wizualne „Skarbu heretyków" natychmiast przykuwają uwagę. Jest w wyglądzie tej książki coś, co nie pozwala przejść obok niej obojętnie.
Plotka niesie, że w Egipcie odkryto zwoje o dumnej nazwie Skarb z Sokar, które mogą podważyć całą dotychczasową wiarę z kręgu hebrajskiego. Victor Sassoon ponad siedemdziesięcioletni badacz postanawia odnaleźć skrywane w Egipcie zwoje i poznać ich tajemnicę. Ma być to ukoronowanie jego życia, które skądinąd chyli się ku końcowi z powodu zaawansowanego stadium raka. Tuż po ich przeczytaniu badacz odbiera sobie życie. Pałeczkę przejmuje Ryan Harper były student wielkiego historyka, który na wieść o prowadzonych przez Sassoona poszukiwaniach decyduje się rozwiązać tajemnicę Skarbu z Sokar. Towarzyszy mu przypadkowo napotkana autorka filmów dokumentalnych, Niemka, Helen Fassbinder. Tymczasem w zachodniej Kornwalii ktoś odprawia mroczne rytuały rodem z najstarszych ksiąg egipskich zaklęć. Inspektor Karen Trevithick jest w ogromnym niebezpieczeństwie. Prawda, którą poznają bohaterowie na zawsze zmieni ich życia.
Początkowo wydawało się, że Tom Knox to taki Dan Brown. Spodziewałam się dość prostej, ale kontrowersyjnej zagadki i bohatera w stylu Indiany Jonesa. Przez większą część lektury właśnie tak było. Zagadka dotyczyła religii, Sossoon szantażował mnichów piętnem z Auschwitz, a Ryan wskakiwał do rozpędzonego pociągu. Potężne irańskie wojsko podążało za bohaterami raz po raz przeszkadzając im w chwili, gdy zbliżali się do rozwiązania zagadki Skarbu z Sokar. Jednocześnie wątek z Wielkiej Brytanii obfitował w martwe zwierzątka, martwych ludzi i smród rozkładających się zwłok. Byłam ukontentowana typowością tej historii. A potem nagle wydarzyło się TO.
Nie mam zamiaru spoilerować rozwiązania fabuły, zwłaszcza, że była dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Nie jestem na bieżąco z najnowszymi, niepotwierdzonymi odkryciami nauki, ale wydaje mi się, że to, na co zdecydował się Tom Knox to jednak potężna dawka absurdu. Nie wykluczam, że w jakimś tam ułamku intensyfikacji problemu pokrywa się on z odkryciami nauk ścisłych, ale w podobnej skali... Pomijając fakt prawdopodobności – dziwię się, że Kościół nie zakazał tej lektury. Jeżeli coś można by dzisiaj nazwać herezją, to z pewnością finał „Skarbu heretyków".
Zanim nastąpił absurdalny finał, miałam o powieści Toma Knoxa zadowalające zdanie. Nie była to może najbardziej ekscytująca lektura życia, ale całość chwilami naprawdę trzymała w napięciu. Węzeł stresowy związany z akcją rozluźniał się jednak wraz z szalonymi zwrotami akcji, które zagęszczały się proporcjonalnie do wielkości liczby strony, czego zwieńczeniem była owa szokująca puenta. Po drodze jednak także wydarzyło się kilka zabawnych z powodu swej nieprawdopodobności wydarzeń, z których najbardziej przyziemną, a jednocześnie najśmieszniejszą był wątek romansowy.
Ryan zmaga się z dramatyczną przeszłością i wspomnieniami utraty rodziny, Helen próbuje być tak dalece niezależna, że stała się tragicznie samotna w swym wyzwoleniu. Spotkanie tych dwojga od razu uruchomiło mój romansowy radar. Szybki rozwój uczucia od pocałunku, przez seks, do miłości w ciągu kilku chwil, nie był niczym niezwykłym. Ot, licentia poetica. Seks przy zaognionej ranie postrzałowej? Super, zaakceptuję. Jestem jednak zdania, że do opisywania scen łóżkowych trzeba mieć talent. Nie umiesz? Lepiej nie pisz. Bo inaczej serwujesz czytelnikom kwiatki w stylu: „Objęła ramionami poduszkę i wyprężyła się w blasku księżyca jak bogini nocy, Nut" albo „...nagie piersi zalśniły w blasku samotnej lampki".
Sposób pisania Toma Knoxa jest przezroczysty, chociaż chwilami autor wpada w przesadne poetyzowanie, które zamiast wzbogacać językową warstwę powieści, czynią ją śmieszną. Dialogi w „Skarbie heretyków" są bardzo nierówne – raz wydają się dość naturalne, innym razem wołają o pomstę do nieba. Pisarz ogrom informacji wkłada w usta bohaterów – zgrabnie wplatając je rejestrowaniem filmów –, ale to i tak nie tuszuje faktu, że postacie serwują nam wykład z historycznych danych, dla których autor nie znalazł innej formy podawczej.
„Skarb heretyków" z pewnością szturmem listy bestsellerów nie weźmie, ale niecodzienność rozwiązania fabuły może odbić się echem wśród fanów gatunku. Jeżeli macie wrażenie, że wszystko już było, a kolejne powieści z tego gatunku jedynie powielają utarte schematy, spróbujcie z książką Toma Knoxa. Zaskoczenie w części finałowej gwarantowane, o ile nie zniechęcą Was świecące w ciemnościach piersi i podobne kwiatki.
Łotr
Bernard Cornwell, znany z tworzenia genialnych powieści historycznych, czasami miewa pomysły również na inne, nieco bardziej współczesne książki. „Łotr" to dramatyczna historia, wypełniona wątkami romantycznymi z nutą kryminału w tle.
Najbardziej znanym cyklem powieści Bernarda Cornwella są przygody angielskiego żołnierza Richarda Sharpe'a, rozgrywające się w czasach napoleońskich. Ukazało się dotąd 21 powieści oraz 3 zbiory opowiadań wydanych w ponad 10 milionach egzemplarzy. Pomysł na Sharpe'a zrodził się w zimie 1980 roku. Początkowo autor zakładał, że napisze dziesięć lub jedenaście książek, jednak czytelnicy skłonili go do kontynuacji serii. Bibliografia pisarza jest jednak znacznie bardziej obszerna, a „Łotr" to jedna z nielicznych książek niemalże zupełnie odbiegająca od ukochanej tematyki.
Akcja powieści rozgrywa się po wojnie w Zatoce, kiedy to Irak zajął Kuwejt. Cały świat, z zapartym tchem, obserwuje działania Saddama Husseina. Paul Shanahan prowadzi w Belgii zakład zajmujący się naprawą łodzi. Niedawno zakończył związek, a jego życie wchodzi na nowe tory. Niespodziewanie jednak otrzymuje zadanie od swoich byłych pracodawców, a wraz z nim powracają wspomnienia. Tak oto rozpoczyna się niebezpieczna, pełna oszustw i tajemnic, przygoda.
Chociaż powieść jest typowo sensacyjna, to jednak pisarz stworzył dla niej bardzo barwne, rzeczywiste tło. Przedstawia historyczne fakty, opisuje sytuację polityczną oraz przybliża działalność organizacji IRA. Czytelnik może więc nie tylko śledzić poczynania Paula, ale również poznać kilka ciekawostek z dziedziny historii nowożytnej.
Szpiedzy, polityka, zawiłe intrygi, a wszystko to przedstawione w świetnej narracji i spisane w doskonałym stylu. Jak zwykle twórczości Bernarda Cornwella nie można niczego zarzucić. Na pozór prosta, wręcz banalna historia, okazuje się być czymś niezwykłym, a tytułowy Łotr niejednokrotnie zaskoczy czytelnika. Co ciekawsze książka ukazała się po raz pierwszy w 1992 roku, Autor więc miał jeszcze świeżo w pamięci ówczesne wydarzenia, które niewątpliwie stanowiły dla niego sporą inspirację.
O tym jak poczytna jest książka świadczyć może choćby fakt, że to już nie pierwsze, polskie wydanie. Bernard Cornwell jest już tak doświadczonym pisarzem, że sprawdza się w każdej dziedzinie literatury. Wydaje mi się, że jednak tym razem, w swoją powieść nie włożył tyle serca co w pozostałe. Być może dlatego jest to książka jedynie bardzo dobrze napisana, a nie cudowna, do pochłonięcia w ciągu jednej nocy, jak większość pozostałych spod pióra mistrza.
Papierowy chłopiec
Zapowiedzi kolejnych szwedzkich bądź norweskich bestsellerów powoli przestają robić wrażenie. Średnio raz w miesiącu na rynku pojawia się nowe odkrycie lub głośne nazwisko, które ma nami wstrząsnąć i stanowić przełom w postrzeganiu skandynawskich kryminałów. W ten sposób można się zniechęcić do sięgania po nieznanych dotąd autorów. I tu tkwi błąd, bowiem łatwo tym samym przegapić książkę, która całkowicie spełnia pokładane w niej nadzieje. Tak jak ma to miejsce w przypadku „Papierowego chłopca" Kristiny Ohlsson.
Autorzy powieści kryminalnych z Północy przyzwyczaili czytelników do mrocznego klimatu oraz dwóch typów morderców - psychopatów, których spaczone umysły każą zabijać kolejne ofiary bądź zwykłych ludzi szukających zemsty za krzywdy sprzed lat. I choć sama z przyjemnością zatapiam się w coraz to nowszych lekturach, nie mogę nie zauważyć, że po upływie kilku miesięcy lub lat, ich fabuły niebezpiecznie się ze sobą zlewają. „Papierowy chłopiec" częściowo tylko wpisuje się w ten schemat, a autorka zgrabnie splata popularne motywy z oryginalnym pomysłem.
Kim jest tajemniczo, ale niezbyt groźnie brzmiący Papierowy Chłopiec? To postać ze starej żydowskiej legendy, którą w kilku kibucach w Jerozolimie straszono przed laty dzieci, by nie wychodziły po zmroku na dwór. Miał on porywać i mordować tych, którzy nocą opuścili dom, a jeśli wybrał już jakąś ofiarę, nic nie było w stanie go powstrzymać.
O starej legendzie dawno już zapomniano i pewnie nigdy więcej nikt by jej nie wspominał, gdyby pewnego dnia w przedszkolu należącym do żydowskiej gminy w Sztokholmie nie została zastrzelona nauczycielka, a dwaj chłopcy nie zostali kilka godzin później porwani przez nieznanego sprawcę. W każdej ze spraw pojawia się motyw Papierowego Chłopca, który – jak widać – przyjął całkowicie realną formę. Czego szuka w Szwecji i dlaczego wybrał akurat te ofiary? Kto będzie następny?
Morderstwa w Sztokholmie mają swoje korzenie w wydarzeniach, jakie przed laty rozegrały się na terenie Izraela, a echa konfliktu izraelsko-palestyńskiego nieustannie dają o sobie znać. Od razu zastrzegam jednak, że powieść Kristiny Ohlsson nie jest politycznym thrillerem, ale dotyczy spraw jak najbardziej prywatnych. Powiedziałabym, że bardzo ludzkich, bo dotykających jednej z najdelikatniejszych kwestii, jaką jest życie małego dziecka.
Atutem książki jest grupa śledczych prowadzących śledztwo, a nie – jak ma to miejsce w przypadku większości kryminałów – jeden detektyw staczający się w odmęty alkoholizmu. Autorka wykreowała ciekawy i przekonujący duet – Fredrikę Bergman i Aleksa Rechta oraz ich współpracowników. Wprawdzie na pierwszy plan zdaje się wysuwać Fredrika i jej rodzina, ale nie na tyle, by bez wahania nazwać ją główną bohaterką. Bieżąca powieść to już piąty tom z cyklu poświęconego sztokholmskim śledczym, jednak bez wahania mogą po nią sięgnąć osoby, dla których nazwisko Ohlsson jest jeszcze zagadką. Sama jestem tego najlepszym przykładem.
Podsumowując, „Papierowy Chłopiec" łączy w sobie bardzo dobrze przemyślaną i poprowadzoną intrygę kryminalną z interesującym, ale i bolesnym wątkiem polityczno-obyczajowym. Z pewnością zaspokoi oczekiwania miłośników gatunku. Gorąco polecam!
Katedra Antychrysta
W biografiach wielu znamienitych osobistości kultury, filozofii etc. znajdują się chwile tak zwanych dziur informacyjnych. Badacze w takich miejscach tylko pobieżnie potrafią określić, co działo się z daną postacią. Jest tak choćby z teoriami Arystotelesa, które znamy jedynie z zapisków jednego ze studentów. Czy był rzetelny w swoich skryptach? Tego nigdy się nie dowiemy. Brak szczegółów dotyczących komedii pozostawia wiele dla wyobraźni. Może student zabalował? Może uważnie nie słuchał? Jaki obraz kształtują te domysły w odniesieniu do zachowanych treści? A może nieustannie żyjemy w kłamstwie, a Arystoteles przewraca się w grobie, żeśmy zaakceptowali notatki jakiegoś mniej ambitnego ucznia? Podobnie jest z jednym z głównych bohaterów „Katedry Antychrysta". Friedrich Nietzsche na przełomie 1888 i 1889 roku przeszedł poważne załamanie psychiczne. Co działo się z nim przez ten czas? Fabio Delizzos snuje tutaj mroczną, kryminalną intrygę.
Zbliża się dzień święta Bożego Narodzenia, roku 1888. W Turynie jednak mało, kto żyje przygotowaniami do chrześcijańskiego święta. Miasto interesuje się żywo za to niecodziennymi wydarzeniami, o których donoszą miejscowe gazety, a na myśl, o których Karabinierzy Królewscy kręcą tylko bezsilnie głową – sprofanowane zwłoki kardynała, torturowane i mordowane masowo dzieci oraz zaginiona relikwia z egipskiego muzeum, o której formie nikt nie może powiedzieć czegoś z pewnością. Na domiar złego w Turynie przebywa także główny wróg księży, filozof Friedrich Nietzsche. Gdy zaprzyjaźniony z profesorem kelner, Prospero, odnajduje świecące w ciemnościach zwłoki (czy aby na pewno zwłoki?), a pułkownik Plural decyduje sprzymierzyć się z wrogiem kościoła, Nietzsche właśnie, rozpoczyna się prawdziwa akcja. Makabryczne zbrodnie zaczynają łączyć się w logiczną całość, która okazuje się być mroczniejsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać...
Fabio Delizzos zdecydował się na wykorzystanie tematu o skrajnej recepcji czytelników, a więc dotyczący kwestii religijnej. Można by nawet uściślić jego założenia i określić je mianem kontrowersji wiary (Czy Jezus naprawdę zmartwychwstał? A może Kościół posiada – bądź posiadał – jego ciało, ostateczny dowód o ludzkiej, a nie duchowej, istocie Chrystusa?). Na kartach „Katedry Antychrysta" ścierają się filozofia i wyznanie wiary, które – jak się okazuje – dla każdego oznacza absolutnie co innego. Delizzos pochyla się nie tylko nad katolikami sensu stricto, ale także gnostykami, volkistami i całym szeregiem odłamów sekt i chrześcijaństwa, o których nie słyszał przeciętny uczestnik kultury świata.
Kreowana przez Delizzosa fabuła nosi znamiona nie tylko historycznej abstrakcji, ale również fantastyki lub realizmu magicznego. Większość „duchowych" niejasności bardzo szybko zostaje sprowadzona do pragmatycznej formy, jednak na początku czytelnik zastanawia się nad istotą świecącego w ciemnościach człowieka czy mocą satanistycznych obrządków. Najwyraźniej odbija się na powieści włoskiego pisarza gatunkowość kryminału lub thrillera – szeroko zakrojona intryga, zmasakrowane ciała i liczne niewyjaśnione zabójstwa.
Niestety, chociaż rzecz fabularnie wydaje się niezwykle intrygująca, to w rzeczywistości nieco rozczarowuje. Autor zbyt wiele wkłada w usta bohaterów, nie pozwalając na domysły czytelnika. Przerażająco długie monologi filozoficzne (których zresztą powinnam się spodziewać ze względu na wybranych bohaterów historycznych), nie tylko spowalniają akcję, ale i chwilami zwyczajnie nudzą. Lekkie podenerwowanie budzi także konstrukcja samej powieści, która zwierając się na czterystu stronach, posiada dwie części i siedemdziesiąt rozdziałów. Zdaje się, że taka budowa jest wprowadzeniem w życie założeń typowych dla autorów bestsellerów – krótkie rozdziały, wiele pustych przestrzeni stron, sprawia wrażenie szybkiej lektury, a więc i konstatacji „skoro tak szybko to przeczytałam/em musi być dobre".
Język powieści wydaje się bardzo nierówny. Z jednej strony o znamionach akademickości, z drugiej nieco prymitywny i powielający całe garście klisz. Chociaż całość przyswaja się nad podziw szybko, co jest w dużej mierze spowodowane techniczną konstrukcją warstwy materialnej książki, to z wyraźną konstatacją braku naturalności niektórych fragmentów, zwłaszcza w części dialogowej. Bohaterowie także nie wydają się szczególnie realistycznie nakreśleni. Gubią gdzieś po drodze swoje motywacje, a sam Nietzsche traci lotność intelektu – chwilami bliżej mu bardziej do zagubionego dziecka o megalomańskich zapędach.
W ogólnym rozrachunku „Katedra Antychrysta" to jedynie pozycja niezła, chociaż miała zadatki na rzecz ponadprzeciętnie interesującą i wciągającą. Fabio Delizzos wyraźnie miał na rzecz pomysł, jednak niekoniecznie udało się to w fazie realizacyjnej. Z pewnością dużym plusem powieści jest uprawomocnienie jej pośród historycznych faktów i funkcjonujących w świecie filozofii. To jednak za mało, by lektura trzymała w napięciu i nie pozwalała na oderwanie się od niej czytelnika.
Premiera: "Czarne jak heban"
Dzięki wydawnictwu YA! już 18 marca ukaże się finalny tom trylogii "Lumikki Andersson" autorstwa Salli Simukki - "Czarne jak heban". Książka z gatunku literatury fińskiej dla młodzieży, będąca po trochu thrillerem, kryminałem, i tak lubianym ostatnio New Adlut. Cała trylogia została przyjęta przez czytelników niezwykle pozytywnie, autorka zdobyła sympatię pomysłowością i nieprzewidywalnością.
Czerwone jak krew
Nigdy nie byłam wielką miłośniczką kryminalnych zagadek czy powieści akcji. Tytuł "Czerwone jak krew" jednak w jakiś sposób mnie do siebie przyciągnął. Może to dzięki temu, że w powieści występują nastoletni bohaterowie, a może dlatego, że spodobało mi się wydanie. Tego nie jestem w stanie określić, za to chętnie opowiem nieco o samej lekturze. Podobno właśnie skandynawskie thrillery należą do najlepszych na świecie.
Lumikki Andersson w szkolnej ciemni odkrywa ubrudzone krwią pieniądze. Instynkt bierze górę i dziewczyna ucieka. Gdy po chwili wraca, banknotów już tam nie ma. Ciekawość wygrywa. Siedemnastoletnia uczennica elitarnej szkoły artystycznej zostaje wplątaną w bardzo niebezpieczny wyścig i kryminalne tango. Czy jednak chodzi w nim tylko o fortunę?
Akcja powieści toczy się wartko, a fabuła trzyma w napięciu. Salla Simukka bez wątpienia potrafi skupić uwagę czytelnika na opowiadanej przez siebie historii. Książka jest mroczna i pełna krwi. Potrafi przyprawić o dreszcze. Padają trupy. Po raz kolejny okazało się, że skandynawscy pisarze naprawdę znają się na rzeczy i posiadają umiejętności w kreowaniu naprawdę świetnych, intrygujących thrillerów.
Pisarka położyła duży nacisk na kreację głównej bohaterki i to ona jest słońcem wokół którego krążą inne planety, ale fabuła przedstawiona została nie tylko z jej punktu widzenia, a narrator jest wszechwiedzący. Wydaje mi się, że dzięki temu konstrukcja powieści zyskała swoje własne, oryginalne elementy.
Lumikki jest postacią ciekawą. Posiada urodę Królewny Śnieżki i swoje zdanie na każdy temat. Dziewczyna jest typem samotnika, outsiderki, która unika problemów. Ma swój własny sposób na życie i konsekwentnie się go trzyma. Wszystko układało się tak jak tego chciała. Dopiero wydarzenia przedstawione w powieści zachwieją posadami jej świata, a czytelnicy powoli zaczynają rozumieć motywy jej działania.
W tym wypadku zwróciłam również uwagę na samo wydanie książki. Niewiele odbiega od typowych standardów, ale jednak. Posiada skrzydełka, wypukłości na ciekawej graficznie okładce i dodające nastroju, grafitowe strony, które oddzielają rozdziały. Niewiele było trzeba by, dzięki ciekawej szacie graficznej, książka stała się niezwykle zachęcająca do czytania.
"Czerwone jak krew" to powieść napisana w lekkim, przyjemnym stylu. Jej treść niejednokrotnie potrafi wywołać wrażenie w czytelniku. Ta książka to świetny kryminał, który ma szansę spodobać się nie tylko miłośnikom gatunku, ale również takim osobom jak ja, które sporadycznie po tego typu literaturę sięgają. Jestem zadowolona, że udało mi się tak dobrze trafić i niecierpliwie czekam na drugą część, noszącą tytuł "Białe jak śnieg".
Kryminalny listopad w Wydawnictwie Amber
Już 18 listopada ukażą się aż trzy kryminały Simona Becketta - dziennikarza najważniejszych brytyjskich gazet („The Times", „The Observer"), w 2002 roku zbierał materiał do artykułu w Ośrodku Badań Antropologicznych przy Uniwersytecie Tennessee, gdzie policjanci śledczy szkolą się w medycynie sądowej na ludzkich ciałach w stanie rozkładu. To stało się inspiracją do napisania Chemii śmierci.
Anioły śniegu
Panująca od kilku lat moda na skandynawskie kryminały sprawiła, że za ich pisanie zabrali się nie tylko Norwegowie i Szwedzi, ale także Amerykanie. Do księgarń trafiła właśnie debiutancka książka Jamesa Thompsona, „Anioły Śniegu", pierwszy tom cyklu, którego głównym bohaterem jest fiński inspektor, Kari Vaara.
Akcja powieści rozgrywa się w północnej Finlandii, w małej miejscowości za kręgiem polarnym, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Trwa właśnie kaamos, najzimniejsza i najbardziej ponura pora roku w tej części świata, dwa tygodnie całkowitej ciemności, gdy słońce nie pojawia się nawet na chwilę. Jedyną atrakcją miasteczka jest dosyć ekskluzywny kurort narciarski, którym zarządza amerykańska żona inspektora, Kate. Często pojawia się tu śmietanka towarzyska i celebryci, m.in. aktorka filmów klasy B, imigrantka z Somalii, Sufia Elmi. Wkrótce jej bestialsko okaleczone zwłoki zostają znalezione w pobliżu farmy reniferów, a rany na ciele sugerują morderstwo na tle seksualnym i rasowym. Prowadzenie śledztwa przypada w udziale Vaarze, który dosyć szybko typuje podejrzanych. Wśród nich są: jego była żona i jej partner, dla którego go porzuciła oraz syn znanego bogacza, notowany przestępca seksualny. Inspektor miota się między kolejnymi teoriami, a wkrótce dochodzi do kolejnej zbrodni...
Niewątpliwie największym plusem książki jest atmosfera, jaką udało się stworzyć autorowi. Bardzo łatwo można wczuć się w mroźny, ponury klimat tego miejsca, a poczucie beznadziei i osamotnienia, towarzyszące jego mieszkańcom udziela się także czytelnikowi. „Anioły Śniegu" to pierwsza powieść, jaką przeczytałam, której akcja dzieje się w Finlandii i z dużą przyjemnością chłonęłam liczne informacje na temat kultury i codziennego życia jej mieszkańców. Choć autor jest Amerykaninem, od dwunastu lat mieszka w Helsinkach wraz ze swoją żoną Finką, co z pewnością pozwoliło mu poznać Finlandię niemalże od podszewki. Thompson przedstawił Finów tak, jak sam widzi ich na co dzień – jako ludzi dobrych i uczciwych, ale jednocześnie niezwykle skrytych i zamkniętych w sobie, wykazujących dużą tendencję do wpadania w depresję. Ukazał ich skryty rasizm oraz dwa problemy, z którymi od lat boryka się całe fińskie społeczeństwo – najwyższy w Europie (o ile nie na świecie) wskaźnik samobójstw, zwłaszcza wśród młodych ludzi oraz powszechny alkoholizm. Niezbyt to optymistyczna wizja i mam szczerą nadzieję, że nieco przerysowana.
Główny bohater to tradycyjnie już policjant po przejściach i problemami emocjonalnymi, choć z tych ostatnich powoli wychodzi dzięki wsparciu drugiej żony. Kari Vaara wzbudza sympatię, naprawdę zależy mu na wymierzeniu sprawiedliwości i jest zaangażowany w prowadzenie śledztwa. Problem w tym, że chyba nie do końca wie, jak to zrobić. Dwukrotnie aresztuje tego samego podejrzanego, w międzyczasie wypuszczając go i pijąc z nim wódkę; wyciąga błędne wnioski i snuje teorie w zasadzie nie poparte faktami, co ostatecznie skutkuje śmiercią niewinnej osoby; a wynik śledztwa zaskakuje go o tyle, że nie wpada na niego sam, bo morderca osobiście się ujawnia... Może autorowi zależało na tym, by pokazać, że Vaara jest jedynie człowiekiem, a nie supermanem, który w dwie godziny samodzielnie rozwikła każdą sprawę i jeszcze wsadzi winnego za kratki? Nie do końca mnie to jednak przekonuje, choć nie zmienia to faktu, że całość wciąga i czyta się szybko i przyjemnie.
Po przeczytaniu pierwszych rozdziałów książki nasunęło mi się także pytanie, czy Thompson miał kiedykolwiek bliższy kontakt z kobietą w ciąży. Zdaję sobie sprawę, że w zasadzie co kraj, to nieco inne lekarskie zalecenia i wytyczne w sprawie tego, co w tym stanie można robić, a czego unikać. A jednak ciężko jest mi sobie wyobrazić ciężarną, która bardzo stara się o siebie dbać, ale jednocześnie pije alkohol (bo dopiero pod koniec ciąży trzeba z niego zrezygnować) i jeździ na nartach, mimo że w biodro ma wstawioną metalową śrubę po wcześniejszym wypadku. Możliwe, że się czepiam, ale cóż...
Powieść napisana jest z perspektywy głównego bohatera, który jednocześnie jest także narratorem. Pozwala to na lepsze zrozumienie jego intencji i silnych emocji, jakie nim targają. Autor używa krótkich, prostych zdań, w które wplata fińskie słowa, co stanowi ciekawe urozmaicenie. Wydanie książki jest całkiem przyzwoite – dosyć solidna okładka (miękka, ale ze skrzydełkami) i jedynie nieliczne literówki. Na końcu powieści znajduje się pierwszy rozdział drugiego tomu z cyklu o Karim Vaarze zatytułowany „Łzy Lucyfera", który ukaże się już we wrześniu bieżącego roku. Nie przepadam za tego rodzaju promocją nowej książki, wolę przeczytać interesujący opis, choć domyślam się, że niektórych taki fragment zachęca do sięgnięcia po daną lekturę.
Na okładce możemy przeczytać entuzjastyczną reklamę, że „taki kryminał napisałby Simon Beckett, gdyby mieszkał za kręgiem polarnym". Drażnią mnie takie porównania, gdyż niezwykle rzadko jest w nich choćby kropla prawdy. Jedyny element, jaki łączy tych dwóch pisarzy, to szczegółowe opisy sekcji zwłok i na tym koniec. Thompson to zdecydowanie nie drugi Beckett, choć z pewnością obiecujący autor kryminałów i powinno się pozwolić mu pracować samodzielnie na swoje nazwisko.
„Anioły śniegu" może nie powalają na kolana, ale z pewnością zapewnią rozrywkę wielbicielom kryminałów, zwłaszcza skandynawskich. Nie polecam jedynie młodym czytelnikom ze względu na sporą dawkę brutalnego opisu okaleczonych zwłok oraz bardzo wyraźnie podkreślony motyw seksualny opisywanego morderstwa.
Ulubione rzeczy
Postać Kuby Rozpruwacza zaintrygowała już wielu pisarzy, a motyw zbrodni popełnianych przez jego naśladowców także niejednokrotnie był już wykorzystywany. Czy z tego tematu można wycisnąć coś świeżego i nowatorskiego? „Ulubione rzeczy" to thriller otwierający cykl powieści o policjantce Lacey Flint, autorstwa brytyjskiej pisarki S.J. Bolton, od pewnego czasu bardzo popularnej na Wyspach, ale dopiero wkradającej się w łaski polskich czytelników. Do lektury zasiadłam z dosyć wysokimi oczekiwaniami, ponieważ wkrótce po pierwszym wydaniu książka została okrzyknięta jednym z najlepszych kryminałów 2011 roku. Czy było to pochlebstwo wystawione nieco na wyrost, czy też mamy do czynienia z nową mistrzynią napięcia i intrygi?
Pewnego dnia młoda policjantka, Lacey Flint, staje się świadkiem brutalnego morderstwa. Na jej samochód osuwa się zakrwawiona kobieta, bestialsko pocięta przez nieznanego nożownika, któremu udaje się zbiec. Wkrótce w Londynie dochodzi do kolejnych zbrodni, których ofiarami padają pozornie przypadkowe kobiety po czterdziestce. Morderca wyraźnie stara się upodobnić do grasującego w tej okolicy ponad sto lat wcześniej Kuby Rozpruwacza – zgadza się data popełnianych zbrodni i sposób okaleczania ofiar, nawet ich ciała sprawca pozostawia w miejscach związanych z tamtą epoką. W prowadzone przez policję śledztwo od początku zaangażowana jest Lacey, jednak dosyć szybko nowe poszlaki wskazują, że to ona stoi za tymi makabrycznymi zbrodniami. Jaka jest prawda? Co ukrywa Flint i co kryje jej przeszłość?
Bolton serwuje nam mroczny i brutalny thriller z interesującą fabułą. Wprawdzie autorce nie udało się uniknąć kilku schematów typowych dla tego rodzaju powieści – jak choćby główna bohaterka, policjantka ze przeszłością i zwichrowaną osobowością. Na plus zalicza się jednak jasne i przejrzyste umotywowanie takiego manewru. Co do postaci samej Lacey, to wzbudzała we mnie skrajne emocje – od współczucia i sympatii aż po przytłaczającą wręcz irytację. Bohaterowie nie są jednak od tego, by ich kochać, ale by dobrze komponowali się z fabułą, a tę rolę Flint spełnia całkiem nieźle.
Nie przepadam za pierwszoosobową narracją i na początku dosyć trudno było mi się do niej przyzwyczaić. Dopiero po przeczytaniu całej książki muszę przyznać, że to była dobra decyzja. Dzięki takiemu rozwiązaniu dosyć dobrze poznajemy główną bohaterkę, widzimy, co siedzi jej w głowie. Jednocześnie fakt, że nie ujawnia ona wszystkiego, co wie, jest dosyć intrygujący i ciekawy z psychologicznego punktu widzenia. Do minusów muszę zaliczyć także pewną przewidywalność – mniej więcej od połowy książki domyślałam się jej zakończenia i choć całość czytało mi się naprawdę dobrze, znacznie bardziej doceniłabym element zakończenia w końcowych rozdziałach.
Autorka poruszyła bardzo trudny i niechętnie omawiany temat gwałtu popełnianego na nieletnich dziewczynkach przez ich rówieśników. Problem ten pokazany jest w powieści na dwóch drastycznych przykładach – czternastolatki zaatakowanej przez grupę chłopców z tzw. dobrych domów oraz czarnoskórej nastolatki zgwałconej przez swojego chłopaka i jego znajomych. W obydwu przypadkach przeraża nie tylko okrucieństwo samego czynu, ale całkowita bierność otoczenia i bezsilność wymiaru sprawiedliwości – ofiary pozostają zostawione same sobie, a sprawcom uchodzi to w zasadzie bezkarnie.
Na końcu książki możemy znaleźć bonus dla czytelników w postaci noty od autorki poświęconej Kubie Rozpruwaczowi. Znajdują się w nim krótkie opisy najpopularniejszych teorii na temat tego najgłośniejszego i wzbudzającego największy strach mordercy w XIX wieku. Większość z nich została wspomniana także w samej powieści, takie podsumowanie pozwala jednak uporządkować zdobyte informacje i stanowi dosyć intrygującą ciekawostkę.
Raczej nie nazwałabym „Ulubionych rzeczy" najlepszym kryminałem ostatniego roku, choć niezaprzeczalnie jest to przyzwoity kawał dobrej lektury. Książka posiada wszystko to, co powinien zawierać dobry thriller – wartką akcję, ciekawą fabułę oraz sporą dawkę tajemnic i napięcia. Dlatego pomimo drobnych niedociągnięć, warto po nią sięgnąć.