Rezultaty wyszukiwania dla: Fantasy
Punkt zapalny
„Punktu zapalnego" wyczekiwałam, gdy tylko pojawił się w zapowiedziach na stronie Wydawnictwa Zysk i S-ka. I mojego podekscytowania nie wywołał żaden opis na okładce, osoba autora czy przynależność gatunkowa. Wywołał je cytat jednego z moich ulubionych autorów na okładce książki – Petera V. Bretta. Nie dość, że twórca „Malowanego człowieka" dał Myke'owi Cole'owi swoje błogosławieństwo, to zbudowany przez niego świat porównał do „X-Menów" oraz „Helikoptera w ogniu". Niestety, piętrzący się stos zaległości książkowych pozwolił mi przeczytać ją dopiero teraz. Ale zdecydowanie warto było czekać.
Na okładce widnieje trzech mężczyzn, wojskowych. Ten na pierwszym planie, czarnoskóry, to z pewnością główny bohater powieści – porucznik Oscar. Umięśniony, łysy, w czarnej koszulce, a jego twarz w połowie zasłania cień. Jednak wyraźnie widać w jego mimice determinację oraz zawziętość. W ręku trzyma broń, nieco opuszczoną, lecz sprawiającą wrażenie wciąż gotowej do wystrzały. Mężczyzna za nim po lewej jest również jednym z obdarzonych – w dłoni dzierży błyskawicę, która sięga aż nieba. Drugi z nich zaś niesie wycelowaną, najprawdopodobniej w jakiś konkretny cel, broń. Nad ich głowami widać zachmurzone niebo, na którym zobaczyć można sporo helikopterów. Już sama okładka jest pełna akcji oraz dynamizmu.
Świat pogrążył się w chaosie. Na całej planecie ludzie zaczęli wykazywać pewne nadnaturalne zdolności. Nazywają ich „obdarzonymi" – nigdy nie wiadomo, kiedy ukaże się moc, ani na czym ona będzie polegać. Rząd Stanów Zjednoczonych jasno określił granice pomiędzy tymi zdolnościami, które są akceptowalne, a tymi, które określono jako zakazane. Został utworzony nawet specjalny wojskowy oddział – Korpus Operacji Nadzmysłowych, który ma za zadanie walczyć z zakazańcami oraz eliminować jednostki, które nie zdołały opanować swoich mocy. Porucznik Oscar Britton służy w tego typu misjach. Niespodziewanie, po jeden z kolejnych akcji Korpusu, ujawniają się jego moce. Moce, które należą do tych zakazanych. W panice Oscar zaczyna uciekać, bo wie, co go czeka, jeśli odda się w ręce swoich kolegów – lub, co gorsza – policjantów. Czy Britton zginie uznany za wroga numer jeden? Czy może zdoła się ukryć? A może odnajdzie swoje miejsce w świecie, w którym został zaburzony porządek? Czy istnieje jeszcze dla niego szansa?
„Punkt zapalny" jest kolejnym przykładem mody na superbohaterów. Niewątpliwie, gdy zaczytywałam w powieści Cole'a odnosiłam wrażenie, że ma ona charakter nieco komiksowy. Jednak owo wrażenie przyćmiewa bardzo często to, że to jednak fantasy wojskowe. Militarność oraz owa komiksowość idealnie się uzupełniają, tworząc bardzo interesującą koncepcję powieścią. A przecież połączenie wojska oraz magii mogło się skończyć naprawdę źle.
U Cole'a trochę jak i Hitchcocka – zaczyna się od trzęsienia ziemi. Powieść otwiera scena akcji, dzięki której autor znakomicie przedstawia swojego głównego bohatera już na początku. Określa jego zdanie na temat obecnego świata, zarysowuje jego etyczne problemy, nie zdradzając przy tym jeszcze do końca, na czym polega to całe „bycie obdarzonym". Dopiero potem za pomocą cytatów ustaw, urzędników, itp., odkrywa, czym jest piromancja, nekromancja czy portamancja.
Amerykański pisarz wykreował świat, w którym nie ma wyraźnego podziału na dobro i zło. Istnieje cała masa odcieni szarości i trudno określić, kto jest bohaterem pozytywnym, a kto negatywnym. Nagle świat został wywrócony do góry nogami. A rząd ustalił, czy dana siła jest zgodna z prawem, czy nie. Rząd ustalił, kto ma żyć, a kto ma zostać unicestwiony. Prowadzi wojnę po to, aby zapanować nad anarchią. Przez takie ujęcie tematu Cole zastanawia się nad działaniem wojska w ogóle oraz pewną etyką żołnierza. Czy wojskowy ma prawo kwestionować rozkazy i rozstrzygać, co jest w jego mniemaniu dobre albo złe? Czy te pojęcia w ogóle mają prawo funkcjonować podczas służby? Czy wojna jest wyłącznie polityką oraz sumą ekonomicznych zysków i strat? Jeśli spojrzeć na to głębiej, autor „Punktu zapalnego" rozstrzyga także swoje wątpliwości, które pojawiły się w ciągu służby, a przynajmniej próbuje się nad nimi zastanowić i powiedzieć o nich głośno.
Myke Cole ma niewątpliwy talent do pisania scen akcji (w które powieść obfituje – co chwila rozgrywają się pościgi czy kolejne misje Korpusu), które czyta się trochę tak, jakby się oglądało jakiś blockbuster. Jest zrozumiale, spójnie, a jednocześnie szybko, żywo, kreatywnie. Jako były żołnierz, fachowo posługuje się żargonem militarnym oraz terminologią, nie zapominając przy tym o czytelnikach, którzy mogą nie mieć pojęcia o pewnym wojskowym... slangu. Na końcu powieści znajduje się słowniczek dla nieco mniej zorientowanych w militariach odbiorców.
Nie wiem, czy to zasługa polskiego wydawcy, czy samego autora, ale bardzo dobrze ułożone zostały także rozdziały. Trzy główne podzielone zostały na kilka lub kilkanaście pojedynczych. To kolejna pozycja w ostatnim czasie, od której nie mogłam się oderwać właśnie dzięki temu, że mówienie sobie „jeszcze jeden rozdział" było proste dzięki temu, że okazywały się zaskakująco krótkie.
Błogosławieństwo Petera V. Bretta okazało się w pełni zasłużone. W książce znajdziecie to, co zostało Wam obiecane już na okładce – zarówno w cytacie, jak i w samym jej projekcie. „Punkt zapalny" to powieść, która powinna zachwycić (a przynajmniej zadowolić) zarówno miłośników fantasy, militariów, jak i wielbicieli komiksów czy filmów ze stajni Marvela. Czytając ją, bawiłam się tak dobrze, tak bardzo mnie wciągnęła, że stała się ważniejsza od aktualnych obowiązków. Na szczęście w USA zostały już wydane dwie pozostałe części serii Myke'a Cole o obdarzonych, więc pozostaje jedynie trzymać kciuki, aby jak najszybciej przetłumaczono je na język polski.
Labirynt
Mało kto pamięta dziś o debiucie Jacka Piekary, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Alma-Press. Krótka książka, licząca zaledwie kilkadziesiąt stron, została wydana w 1986 roku.
„Labirynt" opowiada historię inspektora Lansdale'a, który przybywa na obcą planetę, aby napisać sprawozdanie na temat postępu badań nad tajemniczym labiryntem, który jest jednym z elementów owej planety. Obecnie bardzo łatwo odnaleźć w Internecie streszczenie całej opowieści, którą można zawęzić w kilkunastu zdaniach.
Debiut Jacka Piekary łączy w sobie elementy gatunkowe space opery, science fiction oraz fantasy.
Zakon mimów
Chciałabym nigdy nie zacząć tej serii. Chciałabym nie wiedzieć o istnieniu Samanthy Shannon i jej debiutanckim cyklu. Wtedy nie cofałabym się przynajmniej do bolesnego czasu, który sądziłam, że już nigdy się nie powtórzy. Momentu, kiedy miesiącami czekałam na kolejne tomy „Harry'ego Pottera". Ale stało się. Przeczytałam „Czas żniw", przeczytałam „Zakon mimów" i jedyne, co mi pozostaje, to odliczać nieokreślenie długi czas; i trwać w postanowieniu, że nieważne jak zmienię się przez te wszystkie lata (zanim Shannon skończy swoją planowaną na siedem tomów serię), dowiem się, co autorka zaplanowała na finał tegoż niezwykłego cyklu.
Zawilec wieńcowy to biblijny symbol krótkiego życia człowieka. U Shannon stanowi także arsenał przeciwko nieśmiertelnym Refaitom. Chwila przeciwko wieczności. Tak sugestywny i bogaty znaczeniowo kontrast nie mógł pozostać niewykorzystany. To on, jak sądzę, stał się podstawą dla okładki „Zakonu mimów". Złoty szkic przedstawia, moim zdaniem, zawilca właśnie, a owady (biały i czarny) to symbol przemiany bohaterki, jasny dopiero po zakończeniu lektury. Intensywnie czerwone tło nie może być niczym innym jak przelaną krwią, wznieconym buntem i subtelną, acz ważną, przemianą niektórych sennych krajobrazów. Obwoluta, która jest czymś więcej, niż tylko ładną fotografią – czy można w tej materii zapragnąć czegoś więcej?
Paige wraz z garstką buntowników, kontynuują ucieczkę z Szeolu I. Zanim udaje się im dotrzeć do Londynu, ich – i tak już niewielkie grono – zostaje dodatkowo uszczuplone. Byli więźniowie, pozbawieni konkretnej pomocy, muszą ukrywać się przed szybko reagującym Sajonem. Wkrótce twarz rebeliantów znana jest każdemu mieszkańcowi Londynu. Paige musi nie tylko ostrzec jasnowidzów przed zagrożeniem, ale także sama nie dać złapać się w pułapkę. Tymczasem okazuje się, że miejsce, które dziewczyna uważała za dom, skrywa więcej dramatycznych sekretów, niż można by przypuszczać. Czy uważani przez wszystkich za obywateli drugiej klasy jasnowidzowie zjednoczą się w obliczu zagrożenia? Ile poświęcić będzie musiała Paige i jej „zwolennicy"? Czy wolność stanie się dla nich czymś więcej, niż tylko łagodniejszą formą nieustannego zniewolenia – przez Refaitów, mim-lordów, Sajon, głód, biedę, własny dar, uprzedzenia? Czas wypowiedzieć wojnę dwustuletniemu porządkowi.
Ból, strach, cierpienie, bezsilność, głód i działanie wbrew temu wszystkiemu. Szukacie lekkiej, łatwej i przyjemnej lektury z happy-endem? Nie ten adres. Tutaj na każdym kroku czai się zagrożenie. Twoja twarz jest twoim przekleństwem, twoja pozycja to jednocześnie zbawienie i powód do obaw. Mrok stanowi kryjówkę, ale nie tylko dla ciebie; może cię ochronić, ale i zgładzić. Wpatrują się w ciebie tysiące oczu. Więcej niż połowa pragnie twojej śmierci. Chciałbyś się schować, ale nie wiesz gdzie; chciałbyś prosić o pomoc, ale nie wiesz kogo. Tak wygląda życie Paige po powrocie do Londynu. Shannon udowadnia, że brutalne wydarzenia z getta dla jasnowidzów, to był jedynie łagodny wstęp do prawdziwie dramatycznej i trzymającej w napięciu historii.
Jednak „Zakon mimów" to nie tylko doskonale skonstruowana fabuła i misterne intrygi, a przede wszystkim nastrój. Skryte pod warstwą chłodu, spowite mgłą ulice Londynu. Kohorty i ich sekcje, jedna bardziej zepsuta od drugiej, pełna szlamu, smrodu i skrytych pod warstwą brudu wychudzonych ciał i chciwych twarzy. Wokół unoszą się zmarli, gotowi przyjąć nieostrożnych w swoje szeregi. Nie wiadomo, czy zimno powoduje pogoda, czy to wyjątkowo wściekły duch dybie na swoją ofiarę. W końcu nie wszyscy są widzący.
Nie da się ukryć – chociaż to nieco zaskakujące biorąc pod uwagę fakt, iż poprzedni traktował o rodzaju getta – że drugi tom serii Shannon jest dużo mroczniejszy od poprzedniego. Tym razem ta ciemność swoje źródła ma w rozgrywkach politycznych – zarówno tych wielkich, państwowych; jak i związanych z poszczególnymi kohortami i sekcjami. Cieniem na fabule kładą się jednak przede wszystkich rozterki z kręgów etyki i moralności. Próżno szukać na stronicach „Zakonu mimów" postaci jednoznacznych. Wciąż powracają pytania o poświęcenie, wierność, działanie w imię wyższej idei, wartość życia w zależności od pozycji. Egoizm przeplata się z altruizmem, chciwość z bezinteresownością.
Bohaterowie przechodzą wyraźną, chociaż powolną przemianę. Paige staje się jednocześnie silniejsza i bardziej pokorna. Czytelnik dowiaduje się więcej o postaciach do tej pory raczej drugoplanowych – Jaxonie, Nicku, Elizie i wielu innych. Nieco mniej miejsca autorka poświęca tym razem Refaitom, chociaż nie rezygnuje zupełnie z wątku romansowego. Subtelnie popycha ku sobie Paige i Naczelnika tworząc elektryzujący duet. Duet, trzeba to dodać, z góry skazany na miłosną porażkę; parę godną szekspirowskiego dramatu, świadomą swojego położenia. Nie próbują walczyć z losem, ale go akceptują i starają się jak najwięcej zeń wycisnąć.
Samantha Shannon nie wpadła w zwodniczą pułapkę językowego spadku. Niezmiennie poszerza słownictwo wykreowanego przez siebie świata, umacniając i uprawniając jego egzystencję. Jednocześnie pisze prosto, dosadnie i dynamicznie, co nie oznacza rezygnacji z umiejętności pisarza-artysty. Pomimo naturalności wplata w całość niemal poetyckie przemyślenia oraz nietypowe metafory. Niemniej ich natężenie nie przeszkadza w rozumieniu treści, od której zwyczajnie nie sposób się oderwać.
Brytyjska autorka, raptem rok ode mnie starsza, dokonała rzeczy niezwykłej, grając na strunach mojego zainteresowania i zaangażowania, o których myślałam, że nikomu w takim stopniu nie da się już ich pobudzić. Świat, który stworzyła nie jest może kolorowy, ale dzięki temu bardziej odciska się na mechanizmie poznawczym czytelnika. Jeżeli raz w niego wejdziecie, zostanie w Was na zawsze. Brudny, zdeprawowany, nieprzygotowany na wojnę, od której nie można uciec. Ale płonący iskrą Paige Mahoney, różnorodnością aur oraz zatrważającym blaskiem innego, nieludzkiego świata.
Premiera: "Miecze cesarza" Brian Staveley
W księgarniach, nakładem Domu Wydawniczego Rebis, ukazał się właśnie pierwszy tom cyklu "Kronika Nieciosanego Tronu" pt. "Miecze cesarza" Briana Staveley'a. Ta niesamowita epicka fantasy łączy tempo działań elitarnej jednostki do zadań specjalnych ze szczyptą ducha zen. Jest to debiut roku w kategorii fantasy na Reddit Fantasy oraz najlepsza książka w plebiscycie Goodreads Choice Awards.
Wybrana o zmroku
„Wybrana o zmroku" to piąty, wieńczący serię, tom cyklu „Wodospady Cienia". C.C. Hunter opowiada historię nastoletniej Kylie Galen, która dowiedziała się, że świat istot nadnaturalnych istnieje, a ona sama jest jedną z nich.
W poprzednim tomie Kylie zdecydowała się opuścić szkołę w Wodospadach Cienia i zamieszkać z dziadkiem - również kameleonem, tak jak ona sama. Społeczność kameleonów okazała się jednak być zamknięta i bardzo konserwatywna, a ona sama nie czuła się tam na miejscu. Gdy jeszcze okazało się, że wciąż zagraża jej Mario, a zagrożenie to jest coraz bliższe i bardziej realne, zdecydowała się wrócić do Wodospadów Cienia. Nawet kosztem tego, że codziennie będzie musiała oglądać Lucasa - jej ukochanego wilkołaka zaręczonego z piękną narzeczoną.
Co w powieści spodobało mi się najbardziej? Chyba fakt, że Kylie wreszcie przestała być taka niezwykła. Dzięki temu, że odnalazła innych, podobnych sobie, stała się znacznie bardziej rzeczywista. Wreszcie też zrozumiała swoje własne uczucia i dokonała kilku ważnych wyborów. Odzyskałam wiarę w główną bohaterkę (którą straciłam już kilka tomów wcześniej).
Natomiast nie przypadło mi do gustu zepchnięcie głównych wątków fabularnych na dalszy plan. Potyczka z Mario mieści się na zaledwie kilku stronach, a rozstrzygnięta została w sposób błahy i banalny. Trochę lepiej została rozwiązana sprawa kameleonów - tu muszę przyznać Autorka miała dobry pomysł. Reszta fabuły jednak skupia się wokół uczuć i problemów sercowych Kylie oraz jej przyjaciół i rodziny. Myślę, że zabrakło tutaj tej równowagi między wątkami romantycznymi a wartką akcją. Tej drugiej pojawia się w książce zdecydowanie zbyt mało.
Na tle pozostałych części, piąty tom cyklu wypada całkiem nieźle. Książka jest ciekawa, wciągająca i napisana w lekkim stylu. C.C. Hunter to jedna z tych pisarek, które mogłyby tworzyć instrukcje obsługi urządzeń AGD, a i tak czytałoby się je z ciekawością. Myślę, że nastoletnim czytelniczkom seria „Wodospady Cienia" jak najbardziej przypadnie do gustu. Dziwi mnie, że jeszcze nikt nie postarał się o prawa do ekranizacji cyklu. Fabuła idealnie nadawałaby się na porządny, młodzieżowy, fantastyczny serial. Sądzę, że cieszyłby się dużym powodzeniem.
„Wybrana o zmroku" to sympatyczna książka, którą dobrze się czyta. Seria jest nieco infantylna, ale dzięki temu sądzę, że może wręcz idealnie trafić do targetu. Ja sama przeczytałam ją z przyjemnością - od pierwszego do piątego tomu bez wyjątków. Chętnie również sięgnę po nowy cykl, tym razem z wampirzycą Dellą w roli głównej. Zapowiada się niezwykle ciekawie.
Mały Książę
Odkąd zaczęłam prowadzić bloga recenzje wszystkich filmów pisałam w dzień, dwa, góra trzy po ich obejrzeniu. Dlatego przypadek „Małego Księcia" jest tak wyjątkowy oraz bezprecedensowy, ponieważ ten tekst powstaje w 3 tygodnie po odbyciu seansu francuskiej animacji. Myślę, że miałam ogromną nadzieję, że ta produkcje stanie się dla mnie tą najważniejszą w życiu, zajmie miejsce tuż obok „Króla Lwa" czy „Jumanji". Niestety, nawet po tak wielu dniach moje uczucia nadal pozostają bardzo mieszane, a film nie wykracza poza słowa "poprawny", "uroczy" oraz "obiecujący".[dropshadowbox align="right" effect="lifted-both" width="250px" height="" background_color="#fac311" border_width="3" border_color="#a3312b" ]W skrócie: Ta opowieść najlepiej wybrzmiewa nadal w formie książki i wydaje mi się, że naprawdę udanej ekranizacji nigdy się nie doczekamy.[/dropshadowbox]
Mała Dziewczynka wkracza w kolejny etap swojego dorastania. Musi dostać się do elitarnej szkoły, co jest marzeniem jej matki, więc obie przeprowadzają się w jej okolice. Pomimo całej perfekcyjności owych przedmieść, traf chciał, że zamieszkały akurat obok ekscentrycznego staruszka, który przedstawia się po prostu jako Pilot. Mama Małej Dziewczynki planuje jej całe wakacje, minuta po minucie, a sama całe dnie spędza w korporacji. Dlatego Mała Dziewczynka nawiązuje kontakt z pilotem, który opowiada jej o swoim dawnym przyjacielu, który mieszkał na asteroidzie – Małym Księciu.
Mark Osborne postanowił włożyć baśniową przypowieść o małym chłopcu w bardziej nowoczesne, uniwersalne ramy. Wydaje mi się, że to jedynie pomogło wydobyć z kultowej już historii jej prawdziwą głębię oraz pewne wartości, które żywo symbolizuje. Motywy korporacyjności, wyścigu szczurów, nieobecności rodziców, planowania przyszłości bardzo dobrze wybrzmiewają, choć niekiedy miałam wątpliwości, czy z pewnością dotrze do przeciętnego młodszego odbiorcy.
O ile do połowy filmu jest naprawdę cudownie zarówno jeśli chodzi o pewną symbolikę, jak i realizację produkcji, o tyle końcówka boleśnie rozczarowuje. Zaczyna umykać owa baśniowość, którą w jakiś sposób udało się na ekran przenieść. Twórcy zdecydowali się na dopisanie dalszego ciągu historii Małego Księcia oraz odbiec od oryginału. W dodatku, w jednym z ostatnim ujęć ukazuje się nam ten uwielbiamy przez pokolenia chłopiec już nie w animacji kukiełkowej, a właśnie komputerowej. Widok dorosłego Małego Księcia nieco mnie przeraził, skonfudował, tym bardziej, że ostatnie sekwencje filmu przypominają typową, przeciętną animację, w której akcja w końcu musi przyspieszyć, a postacie muszą się podzielić na te złe i dobre.
Pomieszanie dwóch rodzajów animacji wyszło tylko filmowi na plus. Mały Książę w kukiełkowej stylistyce wygląda jak żywcem wyjęty z kart powieści Antoine'a de Saint-Exupery'ego, za to komputerowo zaanimowana Mała Dziewczynka z pewnością celnie trafi w serca młodszego widza. Taki zabieg dodatkowo uwypuklił to, że „Małego Księcia" należy odbierać jako przypowieść pełną symboli oraz utajonych metafor.
Reżyser doskonale wydobywa wartości, którym hołdował autor książki i które chciał przekazać swoim odbiorcom. Ostatecznie to niezwykle pouczająca opowieść, a historia Pilota oraz Małej Dziewczynki pogłębia znaczenie „przyjaźni", „miłości" czy „bezinteresowności". W dodatku przeniesiona na grunt naszej rzeczywistości wiecznie nieobecnych rodziców, zbyt ambitnych oraz marzących o wspaniałej przyszłości dla dzieci może być nauczką bardziej dla dorosłych niż dla ich pociech i przypomnieć, co tak naprawdę jest w życiu ważne.
W adaptacji Osborne'a niby duch oryginały zostaje zachowany, jednak wydaje mi się, że ostatnie sekwencje zniszczyły odbiór całości filmu lub, jak powiedziała moja przyjaciółka, za mało było Małego Księcia w „Małym Księciu. Ta opowieść najlepiej wybrzmiewa nadal w formie książki i wydaje mi się, że naprawdę udanej ekranizacji nigdy się nie doczekamy.
Saga o Ludziach Lodu
„Saga o Ludziach Lodu" to 47-tomowy cykl autorstwa norweskiej pisarki Margit Sandemo, wydawany w latach 80. XX wieku. Na rynku polskim seria ukazała się w 1992 i 2001 roku nakładem wydawnictwa Pol-Nordica, następnie w roku 2008 i 2015 nakładem wydawnictwa Axel Springer.
Cykl opowiada o potomkach Tengela Złego, który zawarł pakt z Diabłem na mocy którego w każdym kolejnym pokoleniu jeden z potomków dotknięty zostaje swoistego rodzaju klątwą, zmuszającą go do służby złu. Historia rozpoczyna się w XVI wieku, kiedy jeden z naznaczonych piętnem, także o imieniu Tengel, postanawia zwalczyć w sobie złą stronę. W ten sposób mężczyzna zyskuje przydomek Dobry oraz rozpoczyna rodzinną krucjatę mającą na celu uwolnienie się od klątwy. Akcja serii rozgrywa się aż do wieku XX.
„Saga o Ludziach Lodu" zyskała wielu zwolenników głównie dzięki umiejętnemu mariażowi gatunków (powieści historycznej, fantasy, romansu z silnie erotycznymi fragmentami), a także wykorzystaniu elementów baśni, mitów oraz wierzeń skandynawskich. Jakkolwiek autorka nierzadko odwołuje się do autentycznych wydarzeń, równie często tworzy własne dzieje historyczne.
Konkurs - "Wyspa Potępionych"
Zapraszamy do udziału w konkursie, w którym do wygrania są 3 egzemplarze książki "Wyspa Potępionych", pierwszego tomu cyklu "Następcy" Melissy de la Cruz. Nagrody ufundowało wydawnictwo Egmont.
Dwie wieże
Tempo czytania Tolkiena uważam za jedną z moich największych porażek z kręgów poznawania literatury. Chciałabym mieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale jedynym, co przychodzi mi do głowy jest fakt, że „Władca pierścieni" nie jest lekturą dla mnie. Szczególnie, że w drugim tomie tej serii jeszcze wyraźniej uwydatniają się wady, które czytanie utrudniają i czynią mniej przyjemnym niż mogłoby być. Zdaje się, że dzieła Tolkiena nie przetrwały próby czasu. Zasługują na uznanie jako podwaliny gatunku, lecz to, co zaczął Brytyjczyk, inni rozwinęli, osiągając znacznie więcej niż profesor z Oksfordu.
Niezależnie od zawartości, wydanie wciąż pozostaje godnym uwagi z perspektywy wizualnej. Miejsce żółci zajęła tym razem czerwień, a otaczające centralny pierścień runy (i mniejsze pierścionki) zastąpione zostały przez kontrastowe, wykonane na zasadzie negatywu, szkice dwóch wież. Minimalizm, prostota i godny pochwały brak przesady. Zachęcająca pozostaje również cena – 19 złotych na okładce przy niemal pięćsetstronicowej powieści, to naprawdę niecodziennie niska kwota.
Drużyna rozpada się. Po śmierci Boromira, Sam i Frodo czmychają przed resztą kompanów, by wypełnić zadanie zniszczenia Pierścienia. Ich tropem niestrudzenie podąża Gollum. Merry i Pippin zostają porwani przez siły nieprzyjaciela, a Aragorn z resztą kompani udają się ich tropem. Na ich drodze staje jednak spisany wcześniej na straty kompan, a jego wiedza i przemiana zmieniają plany bohaterów. W powietrzu wisi widmo wojny i śmierci. Zapomniane przed wiekami stworzenia budzą się do życia. Jak potoczą się losy drużyny? Czy kiedykolwiek przyjdzie im jeszcze się spotkać?
Drugi tom nie zmienił mojego pozytywnego podejścia do, nieco zmodyfikowanego, tłumaczenia Jerzego Łozińskiego. Nie napotkałam żadnych rażących odmienności względem utartych, z powodu filmu, nazw własnych i innych. Wiersze i piosenki pozostały miejscami „niedopracowane", jednak zaczęłam rzecz akceptować. Językowo całość pozostaje przystępna i nieskomplikowana w odbiorze. Problemy w tej kwestii leżą w zgoła odmiennym miejscu.
Prawda jest bowiem taka, że o ile „Bractwo pierścienia" akcję miało leniwą, to „Dwie wieże" wloką się niemiłosiernie. Poszczególne grupki przemieszczają się, by na końcu drogi spotkać kogoś, komu można podróż zrelacjonować lub kto im przedstawi swoją. To nieprzerwana sinusoida, której wierzchołkiem jest rozmowa, a momentem pięcia się lub opadania – droga bohaterów. Prawdziwie nużąca rzecz zaczyna się robić właśnie w momencie, w którym zauważy się tę prawidłowość.
W pewnym momencie uwydatnia się także inna wada serii. Relacja Sama i Froda dziwaczeje z każdą stroną. Początkowo czytelnik stara się wytłumaczyć sobie zażyłość bohaterów naturą hobbitów lub nieprzeciętnym oddaniem sługi panu. Jednak im bliżej finału, tym bardziej ma się wrażenie śledzenia męskiego romansu, a nie męskiej przyjaźni. Chociaż bardzo nie chciałabym odwoływać się do filmowej adaptacji książki, to jednak z powodu kolejności przyswajania, skojarzenia i komentarze nasuwają się same. Relacja Sam-Frodo jest jednym z najlepszych przykładów tego, co zostało zmienione na potrzeby kina i zyskało. Nawet nieliczne opuszczone przez scenarzystę wydarzenia nie wpływają negatywnie na odbiór obrazu, gdy ma się w pamięci jego zbawienną dla „związku" hobbitów pracę.
Inną sprawą jest trudny do zrozumienia sposób myślenia niektórych bohaterów, jak choćby wspomnianego już Sama. Chociaż postaci mają działać w imię dobra świata, to zdarza się, że o tym zapominają i stają do cna egoistyczni. Najbardziej irytował mnie chyba Gandalf, który nie chciał odpowiadać na żadne pytania, a jego skrytość przyczyniała się do kolejnych kłopotów i problemów. A wystarczyłyby dwa zdania wyjaśnienia! I gdzie tu mądrość mędrca?
Tak jak poprzednio zapierałam się, że ostrzeżenia otoczenia przed trudem lektury serii Tolkiena, okazały się na wyrost, tak teraz muszę się z nimi zgodzić. Ci, którzy „Dwie wieże" mieli już za sobą wspominali, że to bodaj najtrudniejsza do przebrnięcia część serii. Pozostaje mi wierzyć, że zwieńczenie cyklu okaże się dużo przyjemniejsze. Niezależnie jednak od trudności z przebrnięciem przez całość, sądzę, że każdy powinien się z „Władcą pierścieni" zapoznać. Tylko wtedy docenić można niezwykłość wkładu brytyjskiego pisarza w rozwój gatunku fantasy.
Kod Himmlera
„Kod Himmlera" to debiut, który – jak większość w Polsce – przeszedł bez echa. A szkoda, bo rzadko na polskim rynku pojawiają się podobne pozycje – zarówno pod względem umiejętności prowadzenia fabuły, jak i samej gatunkowości. Przemysław Piotrowski umiejętnie połączył w swojej powieści cztery gatunki, tworząc mroczną książkę z odniesieniami do II wojny światowej oraz tajemnic XX wieku.
Na okładce utrzymanej w morskim, seledynowym kolorze widać zakrwawioną dłoń, która wystaje spod śniegu. Taka kolorystyka z pewnością inspirowana jest tym, jak wygląda dzień na Antarktydzie, w mroźnym klimacie. Z oddali widać zarysy dwóch postaci, podążających w nieznanym kierunku. Już po okładce możemy stwierdzić, że będzie to mroczna historia, w której nie zabraknie krwi oraz trupów.
W 1943 w nazistowskich bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich dochodzi do tragicznych wydarzeń. W 1947 komandosi brytyjscy oraz badacze zostają wysłani na Antarktydę, aby wypełnić tajną misję. Tylko jednemu marines udaje się przeżyć. Rok 2016, Polska. Tomasz Turczyński, dziennikarz sportowy Gazety Lubuskiej, po śmierci dziadka odnajdujenazistowskie dokumenty z czasów II wojny światowej, które odnalazł jego dziadek w kompleksie Olbrzyma. Mężczyzna postanawia rozwikłać zagadkę, która tak bardzo nurtowała jego ukochanego członka rodziny. Jednak szybko się okazuje, że Tomasz wplątuje się w bardzo niebezpieczną sytuację, w którą uwikłany jest niejeden rząd. A w tym samym czasie na Antarktydzie dochodzi do wyjątkowego odkrycia... Czy dziennikarzowi uda się dotrzeć do prawdy? Czy zdoła odkryć czego dotyczyła tajna nazistowska operacja?
Już za samą koncepcję stworzenia powieści należy autorowi przyklasnąć. Naprawdę wyjątkowy pomysł (choć z podobnymi zapewne wielu czytelników zetknęło się w literaturze zagranicznej) połączenia sensacji, thrillera, horroru i fantastyki zaowocował świetnym gatunkowym miszmaszem. Trzeba przyznać, że „Kod Himmlera" to opowieść bardzo dynamiczna, przepełniona zarówno szybką akcją, jak i bardzo dobrze napisanymi fragmentami dochodzenia do prawdy.
Piotrowski wykorzystał teorie spiskowe, XX-wieczne tajemnice, na których punkcie niejeden człowiek ma obsesję, postaci historyczne oraz istnienie tajnych organizacji rządowych. Przywołuje Himmlera, Wunderfafe, Anioła Śmierci, tajne eksperymenty Trzeciej Rzeszy i wykorzystywanie przez nazistów runów. Trzyma się faktów historycznych, a przy tym łączy je z domysłami oraz fantastycznymi koncepcjami. W całości, wszystkie te elementy, tworzą zagadkę tak intrygującą, że wciąga czytelnika do swojego świata nieprawdopodobności oraz sprawia, że na chwilę jesteśmy skłonni uwierzyć we wszystkie wydarzenia.
Przemysław Piotrowski postanowił, że jego bohater będzie miał podobny życiorys do niego samego. Sam autor urodzony w Zielonej Górze, niegdyś był dziennikarzem sportowym, a obecnie mieszka z żoną Kasią i pracuje w branży naftowej w Norwegii. Skoro można znaleźć tak wiele punktów stycznych przyglądając się wyłącznie suchym faktom, można założyć, że Tomasz Turczyński z pewnością prezentuje jakieś cechy Piotrowskiego.
Autor nie skupia się na zbytnio na psychologii postaci, co akurat w przypadku „Kodu Himmlera" wcale nie jest złym posunięciem. Jedynym zarzutem mogłoby stać się prezentowanie ich w czarno-białych barwach, z czego większość z nich przedstawiona została w samych superlatywach. Pobudki, którymi kieruje się Tomek, profesor oraz Kasia wydają się nieco naciągane, lecz w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę atmosferę powieści, można te niuanse zignorować.
Polski pisarz nie stara się być zabawnym, zdystansowanym autorem, ale wywołał moją sympatię już na początku pierwszego rozdziału. Przez jeden akapit opowiada o tym, jak polska kadra piłkarska w 2015 i 2016 roku przeżywa pasmo sukcesów. Trudno przy takim pomyśle choćby się nie uśmiechnąć lub się rozczulić, prawda? Poczucie humoru jednak zanika wraz z rozwojem wydarzeń.
Oceniam książkę Piotrowskiego wysoko, dlatego że w porównaniu z innymi powieściami gatunkowymi na naszym rynku „Kod Himmlera" się wyróżnia. W tej debiutanckiej pozycji trudno dopatrzeć się nielogiczności, pewne rozwiązania fabularne można nazwać wręcz błyskotliwymi oraz nietuzinkowymi. Być może nie trafi do szerokiego grona odbiorców, lecz fanów czterech gatunków literackich czy miłośników tajemnic II wojny światowej powinna porwać.