Rezultaty wyszukiwania dla: Fantasy
Powrót króla
No i nadszedł wreszcie ten dzień, gdy zakończyłam przygodę z jedną z najbardziej znanych serii fantasy na świecie. Tak, przybiłam z J. R. R. Tolkienem mentalną piątkę, gratulując mu solidnego konceptu i tytułu prekursora, a potem odłożyłam jego dzieło na półkę. Niestety, jakkolwiek szanuję pracę profesora, to nie mogę powiedzieć – nawet, gdybym czytała jakiekolwiek książki więcej niż raz – żebym chciała wrócić do tej przygody. Szczerze, to po prostu cieszę się, że mam to już za sobą (z tych samych powodów, o których pisałam w recenzjach poprzednich tomów – to, co zaczął Tolkien inni zdążyli już solidnie udoskonalić).
Trzeci tom najnowszego wydania serii przez Zysk i s-ka, która to niezmiennie szokuje mnie niską ceną (19 złotych za tom, to przecież rozbój artystyczny!), naznaczony jest przyjemną zielenią. Z pewnością ten duet kolorystyczny (czerń i zieleń) najmniej rzuca się w oczy w zestawieniu z poprzednimi tomami, jednak wciąż wypada nieźle. Symbole zawarte na okładce są tym razem zrozumiałe jedynie dla tych, którzy przeczytali powieść, co ma swoje plusy i minusy, ale mi osobiście bardzo się podoba.
Walki na różnych frontach trwają. Z jednej strony połowa Drużyny oraz połączone siły ludzi, krasnoludów, elfów i entów stają najpierw do walki z Sarumanem, a później samym Sauronem; z drugiej Frodo i Sam uparcie zmierzają do Mordoru. Po drodze muszą wywalczyć sobie wolność z niezwykle trudnych i mrocznych spotkań. Czy uda się im zniszczyć Pierścień Jedyny i ostatecznie zakończyć wojnę? Jakie skutki przyniesie wrzucenie artefaktu w ogień?
Będą to niezmiennie akcentować – tłumaczenie Jerzego Łozińskiego w nowej, poprawionej przez wydawnictwo na żądanie czytelników wersji, jest porównywalne, jeżeli nie lepsze w stosunku do tego proponowanego przez Skibniewską. To jakiś dziwaczny mit, że pierwszej z wymienionych wersji „nie da się czytać" (cytat). Mam wrażenie, że większość jego orędowników nawet nie zapoznało się – choćby we fragmentach – z obiema wersjami.
Jeżeli chodzi o samą fabułę, to moje zdanie również nie ewoluowało. Wciąż twierdzę, że główną przyczyną braku silnego zainteresowania akcją jest jej ogólna znajomość. Filmowa adaptacja jest naprawdę tak dalece wierna, poza drobnostkami, że czytelnik niewiele nowego otrzymuje. Jasne, fanatycy serii będą się upierać, że pominięte wątki są istotne w takim stopniu, że bez nich to już nie Tolkien, a jakiś jego ubogi krewny, ale nie znajdą we mnie poplecznika tej tezy. Dla mnie, dramaturgicznie, dynamicznie i logicznie wszystko zostało w ekranizacji zachowane.
A nawet więcej – dopieszczone. Śledzenie bowiem w książce wątku Sama i Froda wprawiało mnie chwilami w swoistego rodzaju zażenowanie. Nie byłam pewna, czy śledzę jeszcze przyjaciół czy już kochanków. Emocjonalności, która odbierała postaciom zdroworozsądkowe podejście, broni co prawda przyjęta konwencja, ale przy ogólnym mroku konceptu jakoś mi ta infantylność przeszkadzała.
Tym, z czego poznania bardzo się cieszę, to bardziej szczegółowe zakończenie, które stanowi rzadkość i we współczesnej literaturze. Bywa najczęściej tak – jeżeli bohater nie zostanie uśmiercony, że nagle zjawia się w domu. Tak, jakby trudy podróży w jedną stronę w drugą już nie obowiązywały. Tutaj jest zupełnie inaczej. Intrygujący dodatek stanowią różnorodne kroniki, pisma i opisy genealogii oraz mapy zawarte na końcu tomu. Brnie się przez to z pewną trudnością, jednak zdecydowanie wzbogacają wykreowany przez Tolkiena świat.
Po zakończeniu serii mam do przekazania potencjalnym czytelnikom tylko jedno – nie bójcie się, Tolkien nie gryzie. Nie słuchajcie malkontentów, którzy boją się upływu czasu i zmian języka, czyniąc z „Władcy pierścieni" swoisty rodzaj wyzwania. To wyzwanie naprawdę przyjemne. Nie gwarantuję, że zakochacie się w tej klasycznej już powieści fantasy, ale z pewnością nie pożałujecie spędzonych z nią chwil. Choćby z powodu finału „Powrotu króla".
Łowcy Trolli
Guillermo del Toro chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ten oryginalny i niezwykle pomysłowy reżyser zasłynął zwłaszcza takimi filmami jak Labirynt fauna czy Hellboy. Polskim czytelnikom dał się poznać także jako pomysłowy pisarz i twórca nowego, a jednak trochę starego typu wampirów w elektryzującej powieści Wirus, wydanej u nas jesienią ubiegłego roku. Jedno jest pewne, del Toro potrafi tworzyć interesujące potwory i z lubością bawi się konwencjami, przełamując momenty zagrożenia czarnym humorem. Najlepszym tego dowodem jest jego najnowsza powieść, napisana we współpracy z Danielem Krause, zatytułowana Łowcy Trolli, a wydana w Polsce przez wydawnictwo Galeria Książki.
Czym są trolle wiedzą wszyscy. Stwory te pochodzą z mitologii skandynawskiej i są równie głupie, co złośliwe i brzydkie. Niemal każde książkowe uniwersum ma swoją wersję tych stworzeń. Spotykamy je w tolkienowskim Śródziemiu, Świecie Dysku T. Pratchetta, czy w serii książek o Harrym Potterze J.K. Rowling. Najczęściej są kłopotliwe ze względu na swoje rozmiary i łatwe do pokonania ze względu na podatność do manipulacji.
Skierowana do młodszej grupy czytelników powieść Łowcy Trolli ukazuje nam nieco inny wizerunek tych stworzeń. Ale po kolei.
Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku małe miasteczko San Bernardino przeżyło wielką tragedię, gdyż w krótkim czasie zniknęło tam blisko 200 dzieci. Zjawisko to było tak nagłe i masowe, że nie nadążano z poszukiwaniami, a kartony z mlekiem nagle zapełniły się zdjęciami zaginionych. Ostatnim dzieckiem, które zniknęło, był nastoletni Jack Sturges. W rowerowym wyścigu z bratem podjechał zbyt blisko starego mostu i tam jego brat widział go po raz ostatni. Jim z trudem uszedł z życiem, gdyż dziwaczne monstrum zaczęło ścigać także i jego. Tragedia ta na zawsze zmieniła Jima Sturgesa. 45 lat później jest zmęczonym życiem człowiekiem, który zarabia na życie kosząc trawniki, ma obsesję na punkcie domowych zabezpieczeń i panicznie obawia się o bezpieczeństwo nastoletniego syna Jima.
Narratorem tej historii jest właśnie Jim, zwyczajny chłopiec. Jego najlepszy przyjaciel, puszysty Tub walczy z nadwagą i szkolnym dręczycielem Chuckiem, obaj nie cierpią wf-u, a zwłaszcza wspinania się po linie i obaj mają trochę skomplikowaną sytuację domową.
Wszystko zmienia się pewnego dnia, gdy Jim zaczyna widywać rzeczy rodem z najgorszych koszmarów. Na nic zdają się domowe alarmy i kody bezpieczeństwa. Potwory wychodzą z podziemi, by przerwać spokojne życie mieszkańców. Życie dzieci znowu jest zagrożone. Trochę wbrew sobie, Jim staje się członkiem bardzo oryginalnej grupy, której celem jest powstrzymanie potworów. Czy im się to uda? Warto przekonać się samemu.
Łowców Trolli czyta się jedynym tchem, bo jest to bardzo sprawnie napisana książka i nie mam tu na myśli tylko przyjaznej czcionki, czy - co ostatnio rzadko się w książkach zdarza - ilustracji, dzięki którym łatwiej wyobrazić sobie opisywane przez autorów stwory. Nieciekawa sytuacja rodzinna Jima: odejście matki i kryzys psychiczny ojca, trwający właściwie od czasów porwania brata, spowodowały, że nastolatek jest nie tylko dojrzały jak na swój wiek i umie sobie radzić sam. Ma też niezwykły dystans do wszystkiego co go spotyka i opowiada o tym z pewną dozą życiowej ironii, właściwej ludziom po ciężkich przejściach.
Bardzo pomysłowo są tu przedstawione trolle, które są nie tylko duże, wielokończynowe i niezwykle żarłoczne. Większość z nich jest inteligentna i świadoma zagrożenia, jakie stanowią dla świata ludzi. Wśród tej dużej grupy znajdą się jednostki, które są opiekuńcze i waleczne i potrafią walczyć o to co słuszne.
Łowcy Trolli to historia z ikrą i potencjałem, pełna niezwykłych i oryginalnych rozwiązań. Okazuje się, że z potworami można walczyć nie tylko mieczem; nadają się do tego też inne narzędzia, jakie nie zdradzę, aby nie zepsuć przyjemności poznawania tej historii.
Summa sumarum, Guillermo del Toro i Daniel Kraus wykazali się pomysłowością i mile mnie zaskoczyli. Jeśli okaże się, że historia będzie miała ciąg dalszy, a są ku temu pewne przesłanki, chętnie się z nią zapoznam.
Droga do Nawi
Co powiecie na współczesną fantastykę, w której spotkacie się z plejadą słowiańskich i germańskich bóstw? Której akcja wcale nie rozgrywa się za czasów świetności pogańskich wierzeń? W dodatku napisaną przez polskiego pisarza? Myślę, że w większość z Was odpowiedziałaby głośne „hurra!". Tomasz Duszyński właśnie z taką koncepcją stworzył swoją najnowszą powieść fantasy. „Droga do Nawi" łączy w sobie wierzenia z naszych ziem z wartką, niemalże sensacyjną akcją, magią i całym naręczem fantastycznych postaci.
Okładkę książki zdobi posąg Świętowita – słowiańskiego bóstwa o czterech twarzach. Z jego oczu zradzają się pioruny, które wzbijają się w niebo. Od dołu posąg otoczony został przez mgłę, zanim widać szereg wieżowców, szalejącą w mieście burzę. Już w projekcie okładki widać połączenie współczesnego nam świata z wiarą w słowiańskich bogów.
Alek Bielski, Polak, weteran z Afganistanu sprawdzający się w nowej pracy. Rosjanin, Misza Asieniewicz, moskiewski policjant. Ksenia Morozowa, Rosjanka, dziewczyna pracująca w sklepie obuwniczym w Moskwie. Losy tej trójki, początkowo niezwiązane, zostają połączone za sprawą pradawnych bóstw. Zostają uwikłani w intrygę tajemniczego świata, o którego istnieniu żadne z nich do tej pory nie miało pojęcia. Wciągnięci w niebezpieczny wir wydarzeń dowiedzą się o sobie samych (i o sobie nawzajem) o wiele więcej niż mogliby kiedykolwiek się spodziewać. Kim tak naprawdę jest Ksenia? Czy Perun zdoła osiągnąć swój cel i zawładnąć światem ludzi? Jakie znaczenie w całej historii mają Alek i Misza? Czy wszyscy wyjdą cało ze starcia z bogami?
Tomasz Duszyński wygrał już samym pomysłem na swoją powieść fantasy. Ciężko mi ocenić, jak bardzo „Droga do Nawi" mogłaby zainteresować czytelników spoza naszego kraju, lecz z pewnością na naszym podwórku wybija się koncepcją. Świat bóstw, wierzeń słowiańskich i germańskich, dżinów, krasnoludów, herosów z dawnych czasów nie została przy tym umieszczona w czasach nam dalekich, dawnych. Polski pisarz wybrał współczesność – wydarzenia dzieją się w Moskwie oraz w Warszawie. Dzięki czemu najnowsza powieść Polaka wpisuje się także w modne ostatnio urban fantasy.
Cieszy mnie, że przy tym wszystkim powieść nie obfituje w całe tuziny postaci ze słowiańskiej mitologii. Spotykamy się z Nyją, Sygurdem, Perunem, Welesem, którzy są idealną reprezentacją bóstw. Dzięki temu Duszyński pokazuje czytelnikowi świat, którego jednocześnie do końca nie odkrywa. Może kogoś tym zafascynuje, może ktoś chociaż pobieżnie sprawdzi, kto był kim, a może ktoś po prostu dowie się o istnieniu herosa Sygurda.
Duszyński podejmuje także temat samego sensu istnienia bogów. Dopóki ludzie w nich wierzą mają się całkiem dobrze. Gdy ludzie mocno w nich wierzą – stają się coraz potężniejsi. I na odwrót. Bez ludzi nie ma bogów – mogą trwać tylko dzięki nam.
Jedynym moim zarzutem wobec „Drogi do Nawi" jest chaos, który występuje u jej progu. Początkowo trudno było mi się odnaleźć w przedstawionym świecie, we wszystkich intrygach, w połączeniu świata, który znają bohaterowie z tym magicznym. Jednak wraz z rozwojem powieści , wraz z każdą kolejną stroną wszystko staje się coraz bardziej klarowne.
„Droga do Nawi" to przede wszystkim szybka akcja. Nie zabraknie strzelanin, walk, magicznych potyczek czy sporów między bogami. Podobnych scen w książce jest na pęczki, a całość okraszona jest całym mnóstwem spisków, intryg, manipulacji, które podejmowane w jednym świecie oddziaływują na drugi. Przy tym to powieść niezwykle zabawna - bohaterowie nie stronią zarówno od sucharów, jak i ciętych ripost. Humor przejawia się także w sytuacjach, w których Alek czy Misza odkrywają kolejne elementy nowego dla nich świata i zastanawiają się, czy rzeczywiście cała ich przygoda po prostu im się nie wyśniła.
Intrygująco przedstawia się także cały mityczny świat bóstw, który jest niedostępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Duszyński dzieli go na Departamenty Wschodni i Zachodni, opowiada o tym, jak te enigmatyczne stwory żyją obok bohaterów, a nikt nie potrafi się zorientować, że nie są ludźmi. W tle prezentuje się bogaty obraz dwóch stolic – Warszawy i Moskwy, przez które przemierzamy wraz z Alkiem, Miszą i Ksenią.
Polski autor prowadzi trzecio- i pierwszoosobową narrację. W tej pierwszej opowiada o losach Kseni, Miszy oraz niekiedy o spotkaniach bogów. Bezpośrednio oddaje głos jedynie Alkowi, którego spojrzenie jest jakby wyróżnione spośród głosów wszystkich bohaterów. Mimo to, ciężko niekiedy zrozumieć niektóre z jego zachowań, dopatrzeć się większego sensu w podejmowanych przez niego decyzjach.
„Droga do Nawi" to ciekawy koncept, a przy tym całkiem sprawnie zrealizowany. Cieszy, że autor wziął się za „naszą" mitologię, nie szukał inspiracji w dalekich światach. Umieszczając akcję w dwóch bliskich nam stolicach również sprawia, że polski czytelnik będzie z większą radością przemierzał przez świat tak mu bliski. A nuż uwierzy, że za każdym rogiem czai się przygoda i należy tylko wypatrywać, kiedy bogowie zmącą nasz, czasem niezbyt lubiany, spokój?
Pół świata
Ach długo musiało czekać na swoją kolej „Pół świata" Joe Abercrombiego na recenzenckim stosiku. Patrzyłam nań tęsknie i za każdym razem, gdy zbliżałam się do nagromadzonej literatury, walczyłam z sobą by nie zignorować kolejności i nie sięgnąć po drugi tom „Morza Drzazg". Cierpliwość jednak bardzo się opłaciła. Smak długo wyczekiwanej kontynuacji okazał się dużo bogatszy i uzależniający, niż mogłam to sobie wyobrazić.
Okładka „Połowy świata" jest zdecydowanie bardziej niepokojąca, niż ta „Połowy króla". Poprzedni chłód i surowość krajobrazu zastąpiło wrażenie zagrożenia. Fala, której grzbiet jeży się ostrzami to wyraźny sygnał nadciągających bitew i spotkań na ubitej ziemi, a przy tym – od samej strony wizualnej – niezwykle hipnotyzujący i niestandardowy. Wykorzystanie dwóch faktur okładki (lśniącej i gładkiej) daje wrażenie trójwymiarowości, budząc podświadomą obawę o skaleczenie się orężem. Przynajmniej tym, którzy pozwalają czasami pohasać swojej wyobraźni.
Najwyższy Król ma się czego obawiać. Pamiętający dawne słowa przysięgi Ojciec Yarvi, minister Gettlandu, gotowy jest przemierzyć cały świat, byle zjednoczyć armię dość potężną by stawić czoła jego tyranii. Jak jednak powiadają: silniejszego nie da się pokonać siłą. Wykorzystując w swoich rozgrywkach przeszłe znajomości, mając świadomość wad i zalet swoich wrogów oraz układając plan, w który angażuje niepozorną choć waleczną dziewczynkę-morderczynię, Zadrę, oraz wojownika-orędownika pokoju, Branda, Yarvi rozmyślnie rozkłada figury. Tylko czy wszyscy będą chcieli podążać wyznaczonymi przezeń ścieżkami?
Kto przyzwyczaił się do serii, w których kolejny tom zaczyna się tam, gdzie skończył poprzedni, może się srogo zdziwić otwierając „Pół świata", drugi tom „Morza Drzazg". Joe Abercrombie stawia bowiem wyraźnie na proces przemian i dojrzewania, a ten w przypadku Yarviego już się skończył. Kiedyś młody, okaleczony i życiowo nieprzygotowany pretendent do tronu stał się przebiegłym ministrem poważanym i traktowanym z pełną szacunku dozą nieufności. Jego miejsce zajęła jednak postać nie mniej nieprzeciętna i charakterystyczna.
Zadra Bathu jako dziewczyna-wojownik, dopiero dojrzewająca i odkrywająca świat, to solidny powiew świeżości. Podobnie zresztą jak Brand, który poświęcając wszystko by zostać wojownikiem, brzydzi się zabijaniem. Nie da się nie mówić o pewnym jakościowym skoku, jeżeli chodzi o kształtowanie nowych bohaterów. W przeciwieństwie do młodego Yarviego z „Połowy króla", Zadra i Brand to postaci, z którymi bardzo łatwo się utożsamić i odnaleźć uniwersalne życiowe prawdy – o poszukiwaniu własnej drogi, cudzych oczekiwaniach, własnych pragnieniach i pierwszych uczuciach. Sam Yarvi, w nowej wersji, także sporo zyskał. Osobiście zazdroszczę mu przebiegłości i umiejętności planowania.
Teoretycznie „Pół świata" to kontynuacja „Połowy króla" świat jest przecież ten sam, bohaterowie po części również i ogólna motywacja fabularna (zemsta, zemsta, zemsta!) także się nie zmieniła. Jednak wysunięcie na pierwszy plan nowych postaci sprawia, że ma się mgliste wrażenie śledzenia jakiegoś rodzaju rebootu albo sequela. Co więcej, zamiast z czasem zniknąć, pogłębia się aż do ostatniej strony. Fani nastrojowości poprzedniej odsłony „Morza Drzazg" mimo wszystko nie powinni być jednak zawiedzeni. Najważniejsze bowiem elementy kreacji świata przedstawionego zostały zachowane. Polityczne intrygi, tajemnicze ruiny, wszechobecne knowania i spiski oraz bardzo barwny język.
Barwny i specyficzny o dość jasno ukierunkowanym odbiorcy. Nagromadzenie wulgaryzmów (żadnych siarczystych), pyskatych odzywek i obraźliwych kombinacji w połączeniu z dominacją męskich bohaterów i pewną maskulinizacją postaci kobiecych sprawia, że lektura wydaje się być przeznaczona raczej dla czytelnika niż czytelniczki. Opisy wciąż są raczej surowe (chociaż byłam też pod wrażeniem niemal subtelnych przywołań obrazów związanych z emocjami bohaterów), a akcja toczy się gładko i bardzo szybko. To, czego autor ochoty opisywać nie ma (np. powrotu z wyprawy) po prostu pomija. Jakkolwiek Abercrombie podobnie jak Tolkien postawił na drogę, to u tego pierwszego jest ona zdecydowanie mniej szczegółowa. Jak dla mnie, to wielki plus.
Lekturę zakończyłam po części szczęśliwa – że wreszcie miałam szansę się za nią wziąć – a po części smutna – obawiając się, że kolejny tom przyniesie kolejnych bohaterów. Związałam się emocjonalnie z Zadrą i Brandem oraz ich dziwaczną relacją. Chciałabym móc śledzić ich z podobną dokładnością w następnym tomie, a obawiam się, że nie będzie to możliwe. Chociaż kto wie? Jak widać Abercrombie potrafi przecież zaskakiwać.Tymczasem pozostaje mi tylko czekać i rozmyślać nad knowaniami Ojca Yarviego. Jestem pewna, że ukrył coś między wierszami.
Premiery komiksowe wydawnictwa Gindie
W ten weekend (3-4 październik) podczas Międzynarodowego Festiwalu Komiksów i Gier w Łodzi (Atlas Arena) swoją premierę będą miały cztery komiksy wydawnictwa Gindie: "Gedeon", "Kij w Dupie 2", "Portal" oraz "Giacomo Supernova 3". Wszystkie powstały m.in. dzięki zbiórkom funduszy w serwisie wspieram.to. Dodatkowo podczas festiwalu będzie można spotkać autorów tych nowych pozycji.
"Summoner: Początek" - premiera już w październiku!
Wydawnictwo Jaguar prezentuje sagę Summoner: Zaklinacz, nową trylogię fantasy, która podbiła serca miłośników gatunku i w zawrotnym tempie zdobyła popularność na platformie wattpad.com.
Sodomion
„Sodomion" to zbiór jedenastu przedziwnych opowiadań z gatunku fantastyki, spod pióra Jacka Inglota. Pisarz posiada w swoim dorobku dwie książki (obydwie nominowane do nagrody im. Janusza A. Zajdla) oraz kilkanaście publikowanych w przeróżnych antologiach opowiadań.
Opis z tyłu okładki wyraźnie precyzuje o czym będą mówiły opowiadania w antologii i... właściwie mija się z prawdą. Owszem - pasuje do dwóch pierwszych historii, ale raczej do żadnej więcej. „Grono. Krótka story o miłości" to obraz świata przyszłości, w którym jedynie starsze osoby pamiętają czym są uczucia. Młodzi żyją w grupach, a łączą ich jedynie stosunki seksualne. Jeżeli ktoś jest niepotrzebny, niezdolny do pracy, za mało utalentowany zostaje odprawiony i kończy w „eutanie" zaznawszy litościwej śmierci. Drugi tytuł - „Kochaj swoją Celię" to obraz świata, w którym kobiety zarażały się zmutowanym wirusem i przeżyła ich zaledwie garstka. Teraz mężczyźni muszą sobie radzić zastępując je nowoczesnymi androidami. Nie wszyscy jednak wiedzą co stracili i nie każdemu to przeszkadza.
I tu kończą się opowiadania z opisu na okładce (chociaż pojawią się jeszcze takie z nutką erotyzmu), a zaczynają zupełnie inne historie. Do mnie chyba najbardziej przemówił „Powrót robinsona". Historia opowiada o ludziach, którzy pragną przed czymś w życiu uciec i zapomnieć. Główny bohater czuje się odpowiedzialny za śmierć swojej ukochanej, którą mógł uratować narażając jednak na śmierć całą pozostałą załogę statku. Nie ośmielił się podjąć takiego ryzyka, a wraz ze złamanym sercem zakończyło się jego życie i kariera zawodowa.
„Sodomion" to zbiór świetnych, mocnych opowiadań (głównie SF). Jego przewodnim tematem są ludzkie przemyślenia i uczucia oraz to w jaki sposób może zmienić się świat. Historie, które zawiera są bardzo zróżnicowane. Najczęściej jednak posiadają wyrazistą puentę i konkretny przekaz. Nie są to jednak opowiadania dla każdego. Jacek Inglot nie uznaje tematów tabu. Nie istnieje nic czego nie należałoby umieszczać w treści, także historie nadają się dla ludzi tolerancyjnych, odważnych lub gruboskórnych. Damom o delikatnych nerwach i umysłach nie polecam.
Lektura wyróżnia się pozytywnie nie tylko pod względem fabularnym, ale również warsztatu literackiego. Chociaż jak to w antologiach bywa - zdarzają się teksty lepsze i gorsze - to jednak całość prezentuje się na naprawdę wysokim poziomie i bez trudu zainteresuje nawet wybrednego czytelnika. Wizja świata przedstawiona w „Sodomionie" jest okrutna i bardzo realistyczna. Nikomu nie życzę by znalazł się w którymkolwiek z zaprezentowanych opowiadań. Samą lekturę natomiast serdecznie wszystkim polecam - chociaż ja wiem na pewno, że już nie będę do niej wracać.
Czy boisz się ciemności?
„Czy boisz się ciemności?" to jeden z pierwszych młodzieżowych seriali (zainspirowany najpewniej „Opowieściami z krypty"), który łączył w sobie gatunki science fiction, fantasy oraz horroru. Kanadyjska produkcja swoją premierę miała w 1991 roku w Halloween. W Polsce serię emitowała stacja RTL 7, później, kilkakrotnie, produkcja pojawiała się w całości lub fragmentach na wielu innych programach.
Każdy z epizodów programu opowiadał inną mrożącą krew w żyłach historię (dostosowaną do wieku odbiorców, co wcale nie czyniło ich dlań mniej upiornymi). Całość spięto jednak swoistą klamrą młodzieżowej grupy - "Stowarzyszenia ciemności" – spotykającego się każdego tygodnia w pogrążonym w mroku lesie. Podczas owych schadzek, uczestnicy wydarzenia opowiadali sobie straszne historie, prezentowane widzom.
Obok „Opowieści z krypty" i „Gęsiej skórki" jest to najbardziej rozpoznawalny przedstawiciel gatunku, wciąż mający wielu fanów na całym świecie. Niestety, program nie jest obecnie emitowany.
Drażliwe tematy
Od pewnego czasu, nakładem wydawnictwa MAG, ukazują się pięknie wydane wznowienia twórczości Neila Gaimana. Tym razem przyszła kolej na zbiór opowiadań zatytułowany „Drażliwe tematy. Krótkie formy i punkty zapalne".
Antologia opowiadań zawiera twory z gatunku szeroko pojętej fantastyki. Znajdzie się w niej coś zarówno dla miłośników SF, grozy, jak i typowej fantasy. Każda natomiast historia napisana została z wyobraźnią i posiada swój własny, niezwykły, magiczny klimat. Z pewnością Neilowi Gaimanowi nie można zarzucić braku oryginalności. Chociaż to co tworzy niekiedy bywa dziwaczne, z pewnością nie można się przy tym nudzić.
Jak to bywa w zbiorach opowiadań jedne trafią do gustu danego czytelnika bardziej, inne nieco mniej. W tym wypadku jednak nie ma takich naprawdę kiepskich. Każda historia jest intrygująca i trzyma w napięciu od pierwszych do ostatnich słów. Również wstęp, w którym pisarz zdradza swoje inspiracje, jest jak najbardziej godny uwagi i szkoda byłoby go pominąć.
Napięcie, groza, czarny humor, groteska i nieco absurdu - to mieszanka wybuchowa, z której składają się „Drażliwe tematy". Opowiadania są naprawdę krótkie, ale każde z nich zawiera swoistą puentę i jakieś konkretne przesłanie, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Mistrz pióra po raz kolejny udowodnił, że zasłużył na miano mistrza.
Cały zbiór zawiera w sobie dwadzieścia cztery krótkie formy literackie (zgodnie z opisem drażniące, działające na wyobraźnię i nie dające spokoju). Przyznam szczerze, że uwielbiam te nowe wydania twórczości Neila Gaimana. Intrygująca grafika okładek, twarde oprawy, dobra edycja tekstu (w przypadku „Drażliwych tematów" nieco przeszkadzają mi zbyt małe marginesy, nie jest to jednak rzecz aż tak bardzo istotna). Książka nie zniszczy się nawet od częstego czytania i wciąż będzie perfekcyjnie wyglądała na wyeksponowanej półce z ulubionymi tytułami.
Oczywiście „Drażliwe tematy" wszystkim serdecznie polecam - przede wszystkim wielbicielom szeroko pojętej fantastyki, ale nie tylko. Myślę, że w antologii krótkich form każdy czytelnik będzie potrafił znaleźć coś dla siebie. Neil Gaiman ma lekkie pióro i wciągający sposób pisania, a jego wyobraźnia nie zna granic. Tu nie ma tematów tabu i żadna barwa nie jest zakazana. To po prostu cudowna, wszechstronna zabawa słowem, a jeżeli ktoś wyniesie z niej jakieś przesłanie, to może sprawić, że z jego życia zniknie kolejny, szary fragment - nieodwracalnie zastąpiony szaloną paletą barw.
Angelfall. Penryn i kres dni
Podobnie jak wielu innych czytelników na finałowy tom Angelfall czekałam niecierpliwie i skrupulatnie odliczałam dni. Spekulowałam sobie po cichu, jak zakończy się cała historia i jak ułożą się losy bohaterów. Kiedy wreszcie książka trafiła w moje ręce, czytałam dopóki nie dotarłam do ostatniej strony. Po mocnym, wręcz epickim zakończeniu drugiego tomu, w którym Penryn archanielskim mieczem dokonała niemożliwego, a mała Paige stała się przywódczynią piekielnego roju szarańczaków, spodziewałam się równie mocnej kontynuacji. Czytać skończyłam wczoraj i muszę przyznać, że mimo iż emocje opadły, uczucia co do finałowych rozwiązań nadal mam mieszane.
Po opuszczeniu Gniazda, Pernyn, Raffe i Paige szukają schronienia, w którym mogliby się zastanowić co dalej i odsapnąć chwilę po tym, co niedawno przeszli. Bohaterowie chcą się udać do kryjówki ruchu oporu, by tam przy pomocy człowieka zwanego Doktorkiem, spróbować cofnąć skutki operacji przeprowadzonych na małej Paige i Raffem. Doskonale zdają sobie też sprawę, że ostateczna walka z chorobliwie ambitnym Urielem i jego podwładnymi dopiero ich czeka i że nie będzie łatwa. Co zrobić, by anioły wróciły tam, gdzie ich miejsce, a ludzie mogli znowu żyć bezpiecznie i spokojnie? Czy w zniszczonym Świecie Po, jest jeszcze miejsce na planowanie przyszłości, nadzieję i miłość? Czy drogi córy człowieczej i archanioła rozejdą się na zawsze, czy może przypadkiem znajdzie się jedna wspólna?
Powieść zaczynałam czytać z wielkim entuzjazmem, bo jak już mówiłam, świat wykreowany przez Susan Ee zachwycił mnie, a historia Penryn i Raffego nie pozwoliła o sobie zapomnieć. Spodziewałam się spektakularnych walk, dramatycznych wyborów, tragicznych rozwiązań, słowem myślałam, że jedno bum, będzie gonić kolejne.
Jednak już sam początek książki jest dość statyczny. To można jeszcze zrozumieć, bo wiadomo, że po walce trzeba odpocząć i zebrać na nowo siły, ale z biegiem kolejnych rozdziałów wcale nie robiło się ciekawiej. Początkowo bohaterowie nie mają pomysłu, jak pokonać Uriela. Penryn, jako zwykłej dziewczynie można to wybaczyć, bo jest przecież młoda, ale Raffemu, który jest tak zaprawionym w bojach wojownikiem, trochę się dziwiłam. W końcu, jakby przypadkiem, pomysł się pojawia, ale też nie wychodzi on od anioła.
Sama wyprawa do Otchłani i to co tam się dzieje, to najlepsze fragmenty książki i w tym miejscu naprawdę można pogratulować autorce wyobraźni. Piekło w jej wydaniu jest przerażające i wreszcie widać, że najbardziej niszczy od środka i psychicznie, a nie tylko pod kątem zadanych razów, czy przebytych tortur. Tę samą pomysłowość widać w tworzeniu apokaliptycznych bestii.
Drugim plusem są byli członkowie oddziału Raffego. Ich dialogi i wzajemne relacje przyjemnie się obserwuje i o nich czyta.
Z resztą powieści jest już nieco gorzej. Przede wszystkim zawiodła mnie oszczędność opisów relacji Penryn/Raffe. W części drugiej ich stosunki uległy zmianie i gołym okiem było widać, że tych dwoje ma się ku sobie. W finałowej części Raffe na nowo się dystansuje, a potem tych wspólnych chwil jest bardzo mało. Wyglądało to trochę tak, jakby autorce zabrakło pomysłów, jak pokierować tą relacją, bo jak wymyślić niebanalne zakończenie dla śmiertelniczki i anioła, nie unikając przy tym kiczowatości i nadmiernego słodzenia? W rezultacie otrzymujemy kilka pocałunków i parę zabawnych dialogów, prawda jest jednak taka, że jak na tego typu historię, to o wiele za mało. Z drugiej strony, gdyby miłość mierzyć wagą czynów, a nie słów, finałowa decyzja bohatera faktycznie byłaby niezłym miernikiem jego miłości.
Zaskakuje samo rozwiązanie konfliktu. Spodziewałam się wielkiej, krwawej bitwy, a wyszło, jak wyszło. Nie wiem, skąd wzięły się ten pośpiech i skrótowość, ale jak na zakończenie trylogii, powinno być tego dużo więcej, dokładniej, z większą głębią.
To dlatego po zakończeniu lektury, odczuwam spory niedosyt. Ta historia jest przecież super i ma potencjał. Sam motyw aniołów przeciwko ludziom elektryzuje, gdy tylko się o nim pomyśli. A jednak nie jest to takie zakończenie losów bohaterów, jakiego oczekiwałam. Odebrałam to trochę tak, jakby autorka bała się ubrudzić swoim bohaterom ręce. Kilka razy było tak, że już coś mają zrobić, ale w ostatniej chwili się wycofują. W świecie spełnionej apokalipsy trudno przecież o zachowanie żelaznych zasad i sedna człowieczeństwa. Gdy wychodzi na wierzch wola przetrwania, czasem robi się coś wbrew zasadom. Tutaj niestety tego zabrakło.
Dlatego, choć cieszę się, że to już koniec, to trochę mi żal, że akurat taki to koniec. Za słabo zaakcentowany i taki jakby blady. Żeby była jasność, ta trylogia zasługuje na uwagę, ale sam finał takim, jakim go przedstawia autorka, jest dla mnie zbyt powierzchowny. A szkoda, bo mogło to być naprawdę widowiskowe i głośne bum.