Rezultaty wyszukiwania dla: Fantasy

niedziela, 16 sierpień 2015 09:57

Czas żniw

Stephen Brown wyróżnił pięć cech bestsellera. Wśród nich znajduje się rzecz o nazwie content (ang. zawartość). Treść powieści powinna: wykorzystywać konwencję, ale jednocześnie być innowacyjna; wydawać się zwyczajna, a zarazem inna; wychodzić poza schemat, tak by sprostać wymaganiom bardziej wytrawnych czytelników, jednak nie zniechęcając mniej wymagających; oraz łączyć w sobie kilka typów literatury. W tę koncepcję wpisują się takie hity, jak choćby „Harry Potter". Jako przykład dzieła idealnego wskazałabym również „Czas żniw" autorstwa (debiutantki!) Samanthy Shannon, pierwszy tom siedmiotomowego cyklu. Powieść, obok której po prostu nie da się przejść obojętnie.

Ciemnoniebieska okładka z zestawem cyfr i symboli właściwie niczego nie mówi. Nie pomaga także wiedza, że grafika na froncie to zegar słoneczny. Połączenie kolorów jest nietypowe – czerwień, niebieski i złoto. Próżno szukać w tej kombinacji łatwych rozwiązań. Wystarczy jednak jeden tylko rzut oka na okładkę, by wpaść w jej sidła. Jej tajemniczość hipnotyzuje, nietypowość przyciąga, kalejdoskop niepewnych konceptów znaczeniowych steruje dłońmi, byle ją dotkną, otworzyć i zacząć czytać.

Rok 2059. Paige Mahoney ma dziewiętnaście lat, zatrudnienie w przestępczym świecie i talent... jasnowidzenia. Wróżenie ze szklanej kuli, czy czytanie kart to jednak nie dla niej. Dziewczyna należy bowiem do kategorii VII – skoczków – a konkretnie śniących wędrowców. Jest w stanie, opuszczając duchem własne ciało, wędrować po świecie, a nawet wdzierać się w cudze umysły. Jej dar, który powinien być błogosławieństwem, okazuje się przekleństwem. Rząd w obawie przed jasnowidzami nakłada na uzdolnionych liczne restrykcje. Paige żyje w niekończącym się stanie zagrożenia. Nauczona w nim funkcjonować wie, jak unikać niebezpieczeństw oraz odpowiednich służb – DDK i NDK, by pozostać na wolności. Pewnego dnia nawet ją zaskakuje kontrola. Nie mogąc uciec, staje do walki i... zabija człowieka. Niewiele później trafia do kolonii karnej Szeol 1, gdzie władzę sprawują, ukrywani przez rząd od dwustu lat, przedstawiciele... innej rasy, Refaitów. Paige trafia pod „opiekę" Naczelnika, który staje się jej panem i trenerem. To jednak nie koniec sekretów. Wkrótce trafia się szansa ucieczki. Tylko czy Paige jest w stanie zaufać nietypowym sprzymierzeńcom? A przede wszystkim – czy jest w stanie zaufać sobie?

Początek powieści wygląda mnie więcej tak: czytelnik zostaje wrzucony do wycieczkowego superszybkiego pociągu typu TGV, a energiczny przewodnik zasypuje go informacjami o tym, co znajduje się za oknem. Maszyna przemyka między kolejnymi ulicami, zmieniając je w rozmazaną plamę, ale pilot nie przystaje mówić i to wciąż coraz szybciej i szybciej, rzucając serię skomplikowanych nic nikomu niemówiących nazw. W końcu pociąg się zatrzymuje, a zazielenieni pasażerowie (czytelnicy), którym w głowach kręci się od nadmiaru informacji i prędkości ich podania, wysiadają. Ale przewodnik mówił ciekawie (o duchach, jasnowidzach i przestępcach!), więc pomimo ogólnego chaosu, grupa dopytuje go, czy istnieje jakaś spokojniejsza wersja tej szalonej wycieczki. Uradowany pilot rozdaje każdemu broszurkę („O wartości odmienności" – tabelka przed pierwszym rozdziałem) i zapewnia, że wszystko zrozumieją z czasem. „Przecież nigdy nie wiadomo wszystkiego od razu" – mówi i puszcza do wycieczkowiczów oko. Wszyscy mają wrażenie, że otwierają się przed nimi wrota do wielkiej, fascynującej tajemnicy.

Pomysł na historię jest niezwykły. Świeży, oryginalny i przemyślany w nawet najdrobniejszym szczególe. Teoretycznie wszystkie zawierające się w powieści wątki skądś już czytelnik zna – jasnowidze, duchy, żywienie się krwią lub swoistą energią, dystrykty, kolonie karne, podział według kolorów strojów, podziemna grupa przestępcza. Elementy składowe nie mają w sobie nic niezwykłego. Jednak Samantha Shannon wzięła to wszystko, wypolerowała na błysk i z opatrzonych gratów zrobiła designerskie wnętrze. Od powieści nie sposób się oderwać. Każda strona, to kolejne zaskoczenie.

Historia poprowadzona jest dwutorowo. Z jednej strony czytelnik poznaje bieżące wydarzenia z życia Paige, z drugiej uczestniczy w jej snach o przeszłości. Dziewczyna wraca do najważniejszych wspomnień, nie tylko na nowo przeżywając swoje traumy, ale i dając swoiste podwaliny historyczne dla akcji. Niecelowo odpowiada na pytania – jak, dlaczego, kiedy się to zaczęło? Próżno poszukiwać w książce bezpośrednich skrótów. Faktów należy wyglądać pomiędzy pozornie nic nieznaczącymi historiami, zwykłymi wspomnieniami. Doświadczenia poszczególnych bohaterów różnią się, a więc i referowane przez nich opowieści z przeszłości są odmienne. Autorka nie wkłada streszczeń w usta żadnej z wykreowanych postaci.

Bohaterowie są przede wszystkim tajemniczy. I nie mam tu na myśli infantylnego droczenia się, uśmiechów półgębkiem i złośliwych uwag. Tak, jak ludzie wiele zachowują dla siebie albo nie czują się upoważnieni do zadawania niektórych pytań. Więcej dowiadujemy się też o postaciach z ich czynów, decyzji i wspomnień, a nie narzuconych opisowo cech. Wyraźnie widać, że Shannon zdecydowała się na zabieg, w którym czytelnik poznaje bohaterów na własną rękę, przez wiele tomów, a nie przyjmuje podany na tacy profil psychologiczny.

Wątek romantyczny, o którym mówi zawarta na okładce opinia („...zupełnie nowa historia miłosna") jest tak naturalny, nienachalny i subtelny, że nawet najwięksi przeciwnicy romansów nie mieliby się do czego przyczepić. Fabuła powieści nie zasadza się wokół miłości, ale też nie eliminuje jej z życia bohaterów. Można by uznać, że autorka ma do niej racjonalne podejście. To nie love story a'la nowa wersja „Romea i Julii", a powolne dojrzewanie uczucia opartego na zaufaniu i... z góry skazanego na porażkę.

Nie da się ukryć, że dramaturgię historii wzmacniają wyraźne nawiązania do II wojny światowej – segregacji rasowej oraz gett. Zmiana imion bohaterów na numery i oznaczenie nimi postaci; kolonia karna o nazwie Szeol (judaistyczna koncepcja miejsca pobytu zmarłych, pozbawionych wszelkiej radości istnienia i życia); a nawet dowożenie pojmanych pociągiem – to tylko garstka z elementów zbieżnych z faktyczną historią. Samantha Shannon wyraźnie czerpie również z wiedzy na temat kabały.

Powieść jest także starannie skomponowana i przemyślana pod względem językowym, co widać nawet mimo tłumaczenia. Potwierdza to również posłowie od wydawcy, w którym czytelnik dowiedzieć się może o dualizmach znaczeniowych niektórych pojęć, czy nazw własnych oraz zrozumieć podjęte przez tłumacza decyzję. „Czas żniw" pomimo sporej przesłaniowej ciężkości czyta się bardzo szybko, bez chwili (ani chęci) na wytchnienie. Dialogi wydają się naturalne, opisy plastyczne i sugestywne, lecz nieprzesadzone i „nieprzepoetyzowane". Nie można jednak nazwać stylu Shannon „zerowym". Od pierwszych stron widać wyraźny, autorski szlif, który umożliwiłby rozpoznanie języka autorki nawet w innej fabule i bez podpisu (choćby przez zamiłowanie do wzmacniających wydźwięk powtórzeń fraz).

„Czas żniw" to zdecydowanie najlepsza powieść gatunku, jaką czytałam nie tylko w ciągu ostatniego roku, ale i całego życia. Zazdroszczę starszej ode mnie o ledwie rok autorce niezwykłej kreatywności, talentu i dbałości o szczegóły. Wizja kolejnych siedmiu tomów jednak jednocześnie mnie cieszy i budzi moje obawy. Czy kolejne odsłony serii będą równie doskonałe? Czy Shannon podoła postawionej sobie wysoko poprzeczce? Czy wytrzymam tyle lat oczekiwania, by wreszcie poznać zakończenie tej historii? Ilość niewiadomych, szepcących kusząco tajemnic w powieści jest tak duża, że „Czas żniw" wciąż śni mi się po nocach. Pozwólcie, by wkroczył i do Waszych snów. Choć nie obiecuję, że obejdzie się bez koszmarów.

Dział: Książki
piątek, 14 sierpień 2015 22:48

"Droga do Nawi" - premiera jeszcze w sierpniu!

Odrobina humoru, dużo mocnej i wartkiej akcji, nietuzinkowi bohaterowie, realia społeczne, obraz Rosji i pierwsza tak rozbudowana wizja słowiańskiej fantasy umiejscowiona w XXI wieku. Gdy bogowie obmyślą plan, nie masz wyjścia i musisz tańczyć tak, jak ci zagrają... a może jednak nie? Premiera książki już 26 sierpnia

Dział: Patronaty

Właśnie trafia do księgarń "Pół świata" - drugi tom rewelacyjnej trylogii „Morze Drzazg" autorstwa Joe Abercrombiego. "Pół świata" to zapadające w pamięć opisy pojedynków i poruszające historie młodych ludzi, którzy na naszych oczach stają się dorośli.

Dział: Książki
czwartek, 06 sierpień 2015 19:26

Bractwo pierścienia

Nie ma chyba na Ziemi osoby, która nie słyszałaby o serii „Władca Pierścieni" (do słówka „bractwo" jakoś się nie mogę przyzwyczaić) oraz jej autorze J. R. R. Tolkienie. Nie da się jednak ukryć, że to filmy, a nie książki przybliżyły większej części ludzi historię Śródziemia. I tu zaczyna się wstydliwa część tego wstępu. Dziesięć lat temu zrobiłam podejście do sławnej opowieści o wyprawie Froda, ale zakończyło się ono fiaskiem. Co więcej, lektura tak dalece nie przypadła mi do gustu, że nie odważyłam się jej przez dekadę powtórzyć. Zwłaszcza, że kto Tolkiena czytał, powtarzał mi jak mantrę: te przydługie opisy, ten toporny język, ta mało dynamiczna fabuła... i inne, podobne. A jednak stoję przed Wami ogłaszając zwycięstwo nad pierwszym tomem serii. I wiecie co? Jeżeli też uwierzyliście malkontentom, że opisy, język i fabuła, to czas zrewidować poglądy. Zresztą nie tylko w tym zakresie.

Najnowsze wydanie serii zaproponowane przez wydawnictwo Zysk i S-ka wypada naprawdę nieźle, zachęcając swoją prostotą. Czarna obwoluta z intensywnymi dodatkami w kolorze ciepłej żółci, kilka złotych symboli, prosta czcionka i pismo runiczne – to w istocie stylowa kombinacja. Nie to jednak jest największą zaletą nowego wydania serii, lecz... jej cena. 19 złotych za tom (to cena okładkowa, a kto często kupuje książki ten wie, że rzadko jest ona ostateczną) o „normalnych" (nie kieszonkowych) wymiarach i przyjemnie sformatowanej czcionce to naprawdę silna pokusa.

Chociaż w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego (o tym słów kilka dalej) książka nie nosi już tytułu „Władca Pierścieni", a „Bractwo Pierścieni" to zawartość fabularnie pozostaje identyczna. Na barki wiodącego spokojny żywot hobbita o imieniu Frodo, spada ogromna odpowiedzialność zniszczenia jednego z najgroźniejszych artefaktów ciemnej strony mocy – Pierścienia Jedynego. Wraz ze starannie skompletowaną drużyną wyrusza w kierunku Mordoru, jedynego miejsca, gdzie pierścień może zostać unicestwiony. Po drodze zmaga się z licznymi niebezpieczeństwami i przeciwnościami losu.

Wszyscy ostrzegali mnie – gdy już przeszłam pierwszą fazę narzekań o tym, jaka to seria jest trudna – przed czytaniem powieści w wersji Jerzego Łozińskiego. Być może mieliby rację, gdyby nie fakt, że najnowsze wydanie to swoista kombinacja pracy tłumacza i pragnień czytających. Innymi słowy – nazwy własne powróciły do swego naturalnego, niespolszczonego stanu rzeczy. Nie oznacza to jednak, że z tłumacza Łozińskiego zrobiła się nagle tłumaczka Skibniewska. Wciąż można dopatrzeć się kilku niespodzianek, jak na przykład określanie Aragorna mianem Łazika zamiast Obieżyświata. Jeżeli chcecie znać moje zdanie na ten temat, to sądzę, że Łazik zdecydowanie lepiej zgrywa się z sensem nadawania Aragornowi przydomka lepiej, niż Obieżyświat, który bardziej pasowałby mędrcowi. Uważam także, że to tłumaczenie Łozińskiego jest przystępniejsze i lżejsze (specjalnie porównałam rzecz na przykładzie kilku rozdziałów), chociaż oba mają wady i zalety.

Zasadniczą wadą przełożenia językowego w tym wydaniu są... wiersze i piosenki. A zwłaszcza pierwszy, najważniejszy i najbardziej rozpoznawalny tekst serii, o pierścieniach. Powiecie, że to przyzwyczajenie. A ja powiem, że po prostu zgrzytają mi rymy oparte na zasadzie tych samych wyrazów (spętać-opętać), do których tłumacz tej wersji ma najwyraźniej słabość. Żeby było zabawniej, napomknę, że to akurat już nie dzieło Jerzego Łozińskiego, a Marka Gumkowskiego. Niemniej przekładanie poezji jest chyba najtrudniejszym z zadań tłumaczy w ogóle.

Wbrew zapewnieniom świata powieść czyta się łatwo i szybko. Jedyną przeszkodą, by dać się jej absolutnie porwać, wydaje się... znajomość fabuły. Pierwszy tom serii Tolkiena został bowiem zekranizowany z dużą dbałością o wierność oryginałowi. Niewiele pozostało pierwowzorowi, by móc narzekać na nieścisłości, ale ponoć im dalej w las, tym gorzej, o czym z pewnością się przekonam, jeżeli to prawda.

Opisowość Tolkiena nie jest nawet w połowie tak przytłaczająca, jak potrafi być w wielu bardziej współczesnych utworach. Nużyć mogą za to powracające informacje o spożywanych posiłkach i ogólny mało dynamiczny charakter pierwszego tomu tej historii – niby bohaterowie wciąż są ścigani, ale nie czułam na plecach gorącego oddechu wroga. Wydawało mi się raczej, że przeciwnicy pojawiali się wtedy, kiedy musieli; kiedy czytelnik był już tak spragniony jatki, że inaczej odłożyłby książkę. Tolkien wciąż zarzucał wędkę i czekał aż jakaś spragniona akcji ryba wreszcie rzuci się na haczyk.

Cieszę się niezmiernie, że po latach sięgnęłam wreszcie po najsławniejszą powieść fantasy na świecie, jednak... nie zmieniło to mojego życia. Doceniam kunszt Tolkiena z perspektywy czasu, ale obecnie wielu już świat ma autorów o równie bogatej i obszernie opisanej wyobraźni. W dodatku takich, którzy snują bardziej dynamiczne opowieści. Lektura pozwoliła mi jednak dużo bardziej docenić kunsztowności filmu, który dodał napięcia tam, gdzie go w książce brakuje, a jednocześnie nie pozwolił sobie na zbytnie oderwanie od linii fabuły przedstawione przez Tolkiena. Przekonałam się też na własnej skórze, że narzekania na Jerzego Łozińskiego (szczególnie w nowej wersji) są dalece przesadzona. Być może, gdybym sięgnęła po sławną wersję Marii Skibniewskiej, w ogóle przez książkę bym nie przebrnęła. Tak przynajmniej było dziesięć lat temu.

Dział: Książki
środa, 05 sierpień 2015 22:30

Ucieczka w dzicz

Jeżeli, drogi czytelniku, czujesz się już znudzony zwyczajnymi, powtarzającymi się wciąż od nowa schematami fantastycznych powieści to lektura przepięknej baśni Erin Hunter w diametralny sposób zmieni Twój punkt widzenia. Wciąż jeszcze można napisać coś niezwykłego i oryginalnego.

Koty z Klanu Rzeki wdarły się na teren łowiecki Klanu Pioruna, który nie jest w stanie obronić swoich ziem. Rodzi się zbyt mało wojowników i być może całemu klanowi grozi zagłada. Gwiazdy dają nadzieję. Klan może uratować tylko ogień. Co jednak z całą tą historią ma wspólnego zwyczajny, domowy kot?

Książka jest oryginalna i pomysłowa. „Ucieczka w dzicz" to w ciekawy sposób opowiedziana historia. Kocie klany z nazw i imion wojowników kojarzą się z indiańskimi plemionami. Akcja powieści toczy się wartko i chociaż fabuła bywa przewidywalna, to jednak czyta się ją z przyjemnością. Erin Hunter w świetny sposób opisała sceny walk między kotami - są żywe, realistyczne i niezwykle barwne. Całość urozmaicają: dokładna mapa oraz szczegółowe opisy poszczególnych klanów.

Gdy domowy kot o imieniu Rdzawy trafia na Klan Pioruna, postanawia zostać wojownikiem i zakosztować życia na wolności. To właśnie wtedy zaczyna się pełna niebezpieczeństw przygoda. Przyjaźń, lojalność, wspólne dobro - w dużej mierze to o nich opowiada „Ucieczka w dzicz". Mimo że bohaterami są koty, a nie ludzie, wartości pozostają niezmienne. Niektóre zwierzęta posiadają cechy prawdziwych, legendarnych bohaterów.

Mimo że powieść jest skierowana do młodszych czytelników, to spodoba się również dorosłym. Na jej podstawie mógłby powstać niezwykle barwny, pełen akcji film. Erin Hunter udało się wykreować plastyczny, tętniący życiem świat, a to nie lada sztuka. Jej bohaterowie, choć niekiedy wydają się nieco do siebie podobni, posiadają ważne, wyróżniające ich cechy i różną kolorystykę nie tylko futer, ale i charakterów. Również język i styl w którym została napisana książka nie pozostawiają wiele do życzenia. Są przyjemne, przystępne i łatwo przyswajalne. Sprawają, że czytelnik nawet się nie spostrzeże w którym momencie z pierwszej trafił na ostatnią stronę.

„Ucieczkę w dzicz" oczywiście serdecznie wszystkim polecam, a sama z niecierpliwością czekam na kolejny tom „Ogień i lód", który mam nadzieję ukaże się już niebawem. „Wojownicy" to jedna z tych baśniowych serii, które jak najbardziej warto przeczytać.

Dział: Książki
wtorek, 28 lipiec 2015 14:46

Origin

„Origin" to już czwarty tom serii „Lux". Katy zostaje schwytana i przebywa w siedzibie Daedalusa. Tam poddawana jest przeróżnym badaniom i testom, a niektóre z nich przypominają tortury. Deamon, wbrew rozsądkowi, nie zamierza zostawiać jej samej, nie ma jednak lepszego planu niż po prostu również dać się złapać. Być może, wspólnymi siłami, wymyślą jak wydostać się z pułapki.

Daedalus zasiał w umyśle Katy ziarno wątpliwości. Co jeżeli Luxianie - przynajmniej jakaś ich część - chcieliby przejąć panowanie nad planetą? Po czyjej stronie w takiej sytuacji stanął by Deamon, jego przyjaciele i rodzina? Co, gdyby nie zależało to od nich? Gdyby nie posiadali w tej kwestii wolności wyboru. Jak skończy się ta historia i jakie jeszcze sekrety skrywa tajna organizacja?

Chociaż cała seria jest naprawdę dobra, to wydaje mi się, że „Origin" jest najciekawszym z dotychczas wydanych tomów. Zawiera w sobie wartką akcję, wciągającą fabułę i porywające przygody, a także wiele dylematów i rozważań. Bohaterowie nie są pewni komu mogą ufać - nie wiedzą już nawet czy mogą polegać na sobie nawzajem. Nie każdy okazuje się być tym kim się wydaje.

Jeżeli chodzi o wątek romantyczny i rozwijające się uczucia, to tutaj już chyba bardziej rozwinąć się nie mogły. Sprawa pomiędzy Katy a Deamonem jest zupełnie jasna i przejrzysta. Wydawać by się mogło, że już nic nie ma szans stanąć na ich drodze. Nawet Dee przestała rozpaczać po śmierci Adama i znalazła sobie nowy obiekt, który może obdarzyć zainteresowaniem.

Tym razem Jennifer L. Armentrout naprawdę dała się ponieść na skrzydłach wyobraźni. To co dzieje się w Deadlusie jest okrutne i niewyobrażalne. Powieść przestała być przyjemną bajeczką, w której nikomu ważnemu nie może stać się krzywda. Dodatkowo pisarka ujmuje wszystko w prostych, ale obrazowych słowach. Tak stworzona historia, jak niewiarygodna by nie była, bez trudu trafi do umysłu czytelnika, być może nawet zagnieżdżając się w nim na bardzo długo.

Zarówno „Origin" jak i oczywiście pozostałe tomy serii, serdecznie wszystkim polecam - bardziej jednak wielbicielom „paranormal romance" niż literatury Science Fiction. To dobrze i lekko napisana, wciągająca książka. Taka która bez trudu pomoże oderwać się od codziennych problemów i przyniesie kilka chwil cudownego, magicznego wytchnienia. Przekomarzanie się głównych bohaterów jest już wręcz legendarne i za każdym razem potrafi wywołać uśmiech na twarzy czytelnika.

Dział: Książki

Entuzjastycznie przyjęta przez graczy oraz media na całym świecie gra wrocławskiego studia Tequila Games jest już dostępna w sklepie Google Play.

Użytkownicy urządzeń mobilnych z systemem Android mogą już pobrać za darmo cyfrową karciankę Earthcore: Shattered Elements. Gra łączy dynamiczne pojedynki, unikatowe mechaniki rozgrywki oraz rewolucyjny system tworzenia kart, które razem dają graczom nieograniczone możliwości taktyczne. W naszym kraju Earthcore wydany został w pełnej polskiej wersji językowej, w której swojego głosu użyczył m.in. ceniony przez graczy aktor, Piotr Fronczewski.

Dział: Z prądem
wtorek, 21 lipiec 2015 16:55

Nethergrim: Otchłanny

Giną dzieci i zwierzęta. Może to oznaczać tylko jedno, ale w prawdę nikt nie ma odwagi uwierzyć. Otchłanny powrócił. Czy i tym razem znajdą się śmiałkowie gotowi, by za wszelką cenę go powstrzymać?

Edmund marzy o tym by zostać czarodziejem, póki co jednak jest jedynie zmartwieniem dla rodziców i pośmiewiskiem dla dzieci w wiosce. Jednak podczas gdy obsługuje gości w gospodzie staje się rzecz niezwykła. Jednym z klientów jest prawdziwy mag. Po tym jednak jak chłopiec go obsłuży, rzuca zaklęcie zapomnienia. Sytuacja powtarza się raz po raz aż w końcu zdeterminowany Edmund prosi go o przyjęcie na ucznia. Po tym jak czarodziej go wyśmiewa, chłopiec decyduje się na niebezpieczny krok - niezauważony przez nikogo kradnie jedną z najcenniejszych książek maga, pełną tajemnej wiedzy na temat Otchłannego i jego sług.

Głównymi bohaterami książki jest trójka dzieci, a właściwie nastolatków. Edmund jest synem karczmarza, Tom to niewolnik bestialskiego właściciela ziem uprawnych, a Katherine jest córką masztalerza, dawnego bohatera, który jako jeden z trójki ocalał po bitwie z Otchłannym. Ojciec dziewczyny skrywa niejedną tajemnicę. Postacie są żywe i barwne, niepozbawione uczuć, przemyśleń, oraz zarówno zalet jak i wad. Zostały świetnie wykreowane a ich zarysy są oznaczone grubymi konturami.

Fabuła powieści jest ciekawa i wciągająca, akcja jednak nie toczy się zbyt wartko - przynajmniej z początku. Napięcie rozwija się powoli, statecznie. Zanim cokolwiek zacznie się dziać szczegółowo poznajemy życie bohaterów i otaczającej ich wioski. Styl pisania Matthew Jobina przypomina mi nieco starą fantastykę spod pióra Eddingsa. Tam wyglądało to podobnie. „Belgariada" jednak mieściła się w pięciu tomach, a „Malloreon" w pięciu kolejnych. Czy w przypadku serii „Nethergrim" będzie tak samo?

Trudno jest stworzyć powieść fantasy tak, żeby jednocześnie była wciągająca i logiczna. Matthew Jobin'owi się to jednak udało. Jego powieść jest ciekawa i niewymuszona. Nie ma w niej nieprzemyślanych, idiotycznych wydarzeń. Dzieci nie są niezwyciężonymi bohaterami, ratującymi świat. Każdy czyni to, co uważa za słuszne, licząc się z ewentualnymi konsekwencjami.

Z lektury książki „Nethergrim" jestem bardzo zadowolona. To dobra, lekka powieść, która bez problemu porywa czytelnika do swojego świata. Z niecierpliwością czekam na to by poznać dalsze losy bohaterów i dowiedzieć się w jaki sposób pokonają Otchłannego - już teraz wierzę, że im się to uda.

Dział: Książki
piątek, 17 lipiec 2015 14:34

Niebezpieczne złudzenie

Miewam sny o przeczytanych książkach. Zwłaszcza, jeżeli siedzę w jakimś temacie od kilku tomów, brnę przez jakąś serię bez przerwy na cokolwiek innego lub, gdy rzecz wywarła na mnie spore wrażenie. Wszystkie te trzy punkty pasują do „Kronik Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl. Nic więc dziwnego, że tej nocy prześladowały mnie zielone i złote tęczówki, płomienie oraz tajemnicze drzwi i niewidzialne schody. Czy warto było przetrwać intrygi sennych widziadeł dla lektury „Niebezpiecznych złudzeń", drugiego tomu spin-offu „Kronik Obdarzonych" pod tytułem „Niebezpieczne istoty"?

Okładka kolejnej odsłony serii nie różni się zanadto od poprzedniej. Propozycja Feerii wciąż odbiega znacząco jakością od wydania proponowanego przez Łyński Kamień, chociaż przyzwyczaiłam się do poręczności egzemplarza. Wydaje mi się także, że nowa czcionka jest bardziej przystosowana do czytelniczych oczu. Dla kupujących sporym bonusem jest zmiana ceny okładkowej tytułu (Łyński Kamień żądał 39,90, a Feeria za tom pierwszy spin-offu 34,90; tom drugi to już koszt tylko 29,90). Ale do sedna. Czerwony lizak z „Niebezpiecznych istot", wyraźne nawiązanie do postaci Ridley, zastąpiły potłuczone niebieskie (fiołkowe?) okulary. Cała zresztą okładka utrzymana została w barwach czerni i niebieskiego. Odniesienie do znaczenia tejże ilustracji pojawia się dopiero w czasie lektury. Wcześniej nie ma nawet, co próbować tego rozszyfrować. No chyba, że coś mi umknęło. W ogólnym rozrachunku wydaje mi się, że jakość wykonania jest adekwatna do ceny książki.

Jeżeli chodzi o historię, to rozpoczyna się dokładnie w miejscu, w którym została przerwana. Kraksa, Rzęch zgnieciony jak puszka i słup ognia. Nox doświadcza wizji wypadku i pędzi na złamanie karku, by ocalić Rid (tuż po tym jak daje się sprać na kwaśne jabłko). Okazuje się oczywiście, że chociaż auto zostało skasowane, to pasażerce i kierującemu nic się nie stało. No może poza drobnym faktem, że ukochana Linka została porwana przez żądnego krwi Silasa. Nowa i część starej drużyny raz jeszcze muszą się zjednoczyć, by ocalić Ridley przed zagrożeniem dotąd zupełnie nieznanym i tak mrocznym, że aż skóra cierpnie. Tylko jak się zjednoczyć, gdy dwoje kocha tę samą osobę? Wewnętrzna rywalizacja nie może przynieść żadnych korzyści. Oby tylko nie było za późno...

Trochę to wszystko naciągane. Podczas lektury „Niebezpiecznych istot" ćmiło się we mnie wrażenie, że czytam historię, która szkielet ma dokładnie sklonowany z „Kronik Obdarzonych". Było to jednak tylko słabe i bladziutkie wrażenie, podczas gdy „Niebezpieczne złudzenie" uświadomiło mnie w spostrzeżeniach bez miejsca na jakiekolwiek możliwości. Pierwszy tom „Kronik"? Lena walczy ze swoją naturą. Pierwszy tom spin-offu? Ridley walczy ze swoją naturą. Drugi tom „Kronik"? Lena przechodzi na ciemną stronę. Drugim tom spin-offu? Odpowiedzcie sobie sami. O serce Ethana starają się dwie dziewczyny? O serce Linka tak samo. Mamy zło, przemiany, przytłoczenie prawdziwej natury. To wszystko już było. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o wątek miłosny.

Ale skoro już o nim mowa. Nox to zdecydowanie najbardziej nieudana postać tej serii i nie mogę pozbyć się wrażenia, że stworzona jedynie po to, by był jakiś „trzeci". Jego jęki, westchnienia i wewnętrzna walka z uczuciami nijak się mają do wszystkich zasad, jakie autorki do tej pory wypracowały. Chłopak miał być mroczny i skażony jak Rid. Tymczasem wyszedł z niego koszmarny mięczak, którego rozterek nie sposób czytać. Zwłaszcza, że zalewają znaczącą część stron tej historii i bardzo szybko stają się irytujące przez swoją powtarzalność.

Sama historia jest ciekawa, chociaż moim zdaniem nieco przekombinowana. Za dużo w niej schematów i znanych już rozwiązań. Świat Obdarzonych oferuje całą gamę niezwykłych wątków, tymczasem autorki zdecydowały się na wykorzystanie znanego motywu z książek science fiction i dostosowanie go do wykreowanej fabuły. Bardzo brzydko, drogie panie, zawiodłyście mnie.

Nawet język zanotował nieznaczny spadek jakościowy. Czyżby nadchodził kres sensowności tej serii? A może autorki za mocno trzymają się wypracowanych zagrywek, zamykając się na drzemiące w nich pokłady kreatywności? Jedno jest pewne, „Niebezpieczne złudzenie" to pozycja koszmarnie rozczarowująca i tylko chwilami trzymająca w napięciu. Większą część stronic wypełniają przydługie zapychacze między akcjami, niż sama akcja. Wciąż jednak jest to historia niezła, z którą da się spędzić kilka miłych chwil na wakacjach. Tylko nie oczekujcie niczego ponadto.

Dział: Książki
piątek, 17 lipiec 2015 11:12

Zapowiedź "Głębi" Marcina Podlewskiego

Fabryka Słów na wrzesień tego roku zaplanowała wydanie ciekawego debiutu Marcina Podlewskiego - "Głębia". Będącego zarazem początkiem trylogii.

Dział: Książki