Rezultaty wyszukiwania dla: Akcja
Wracać wciąż do domu
Wznowienia powieści i opowiadań Ursuli Le Guin to prawdziwy rarytas dla fanów autorki. Wielkoformatowe, w twardej oprawie i z prostą, symboliczną grafiką nie tylko cieszą oko, ale też zapewniają doskonałą lekturę. Wracać wciąż do domu to czwarty z kolei tom, doskonale uzupełniający te poprzednie.
Książka dzieli się na pięć część, chociaż tak właściwie można ją podzielić na trzy. Znajdziemy w niej trzy powieści wchodzące w skład trylogii Kroniki Zachodniego Brzegu, tytułowe Wracać wciąż do domu oraz niewydane wcześniej w Polsce Międzylądowania. Na marginesie warto wspomnieć, że z dwie z części Kronik... także ukazały się w tym tomie po raz pierwszy w naszym kraju.
W skład Kronik... wchodzą powieści Dary, Głosy i Moce. Ich akcja toczy się w bliżej nieokreślonym świecie, w którym magia niby nie jest rzeczą oczywistą, lecz żyją w nim ludzie obdarzeni niezwykłymi umiejętnościami. Niektórzy potrafią przywoływać zwierzęta, inni nawet z dużej odległości mogą coś zniszczyć lub kogoś zabić. Każdy dar jest więc nie tylko błogosławieństwem, ale też wiąże się z dużym obciążeniem.
Każda z część Kronik toczy się w innym regionie, każda ma też innych bohaterów, mimo że ostatecznie wszystkie są ze sobą splecione. Poznajemy w nich kolejno parę młodych ludzi obdarzonych darami, z których nie chcą korzystać, dziewczynę żyjącą w mieście okupowanym od kilkudziesięciu lat przez najeźdźców z pustyni oraz młodego niewolnika, którego życie wywraca się do góry nogami po tym, gdy spotyka go osobista tragedia, a ze względu na swój status nie ma prawa dochodzić sprawiedliwości.
W zamierzeniu i w licznych opisach Kroniki Zachodniego Brzegu są przedstawiane jako powieści młodzieżowe, ale wcale ich tak nie odebrałam. Klimatem skojarzyły mi się nieco z Ziemiomorzem, mimo że ich charakter i sam świat są odmienne. Ich bohaterów, mimo że są młodzi wiekiem, spotyka los nie do pozazdroszczenia. Są świadkami i ofiarami brutalności, okrucieństwa i zwykłej ludzkiej niegodziwości, która eskaluje, jeśli tylko pozostaje bezkarna. Nie ukrywam też, że chętnie poznałabym dalszy ciąg, dlatego wielka szkoda, że już nie ma na to szansy.
Interesujące ze względu na formę jest tytułowe Wracać wciąż do domu, chociaż przyznaję, że w mojej subiektywnej ocenie była to najsłabsza część z wszystkich powieści Le Guin, jakie miałam okazję czytać. Jest to na poły fabularna historia ludu Kesh, w której opowieści przeplatają się z zapiskami antropologicznymi, wierszami i legendami. Sama koncepcja świata jest niebanalna i charakterystyczna dla autorki, jednak właściwie brak akcji w pewnym momencie nuży i lekturę tej akurat części trzeba sobie dawkować.
Wreszcie całość wieńczą wspomniane wcześniej Międzylądowania, zbiór opowiadań, z których każde przedstawia inny świat, tak bardzo jednak podobny do naszego. Niektóre są lżejsze, inne mają znacznie poważniejszy i cięższy wydźwięk, a jednak mimo krótkiej formy, zapadają w pamięci. Są wśród nich opowieści o narodzie, w którym zdolność mówienia zanika wraz z wiekiem i mowa jest domeną jedynie najmłodszych. Jest też zaawansowany technologicznie, lecz biedny świat, żegnający się kolejno z kolejnymi gatunkami zwierząt, a także miejsce, gdzie można spotkać ludzi nieśmiertelnych i leżące w ziemi diamenty, a jednak przesiąknięty melancholią i daleki od raju.
Zbiór liczy blisko 1200 stron, może więc stanowić wyśmienitą lekturę na dobrych kilka wieczorów. Teksty są utrzymane w charakterystycznym dla autorki stylu i pod fasadą fantastyki pokazują prawdziwą naturę człowieka, z tym co w nim najlepsze, ale i najgorsze. Dla każdego fana twórczości Ursuli Le Guin to pozycja obowiązkowa.
Szpieg, który mnie rzucił
„Szpieg, który mnie rzucił” to wyreżyserowana przez Susanne Fogel komedia sensacyjna.
Film opowiada o Audrey Stockton (Mila Kunis), urodziwej, ale jakże zwyczajnej i nijakiej, dziewczynie. Po tym jak rzuca ją drogą smsową facet (Justin Theroux), świętuje swoje urodziny z najlepszą przyjaciółką Morgan Freeman (Kate McKinnon). Następnego dnia po imprezie urodzinowej, Audrey dowiaduje się, że jej były chłopak, Drew jest agentem CIA, z którym biuro straciło kontakt. Dziewczyny zostają uwikłane w szpiegowską intrygę, której celem jest dostarczenie tajemniczej przesyłki we właściwe ręce. W tym celu najlepsze przyjaciółki wyprawią się za Ocean do Wiednia, Pragi, Paryża, Amsterdamu, a trup będzie słał się gęsto. Pytanie brzmi, czy Audrey rozpozna właściwe ręce, w które cenna przesyłka ma trafić?
„Szpieg, który mnie rzucił” jest wystrzałową komedią, podczas której ubawiłam się setnie i śmiałam do rozpuku.
Obsada została skompletowana fantastycznie. Kate McKinnon wypadła rewelacyjnie, jako wierna, choć mocno stuknięta, przyjaciółka i chociaż miejscami była tak bardzo szurnięta, że aż irytująca, to trzeba przyznać, że jej postać wypadła nad wyraz dynamicznie i oryginalnie. Niestety tak dobrą rolą Mila Kunis nie może się pochwalić. Audrey, którą gra, jest dość zwyczajna, defensywna, zakompleksiona, a czasami wręcz nijaka. Kunis zapewne miała stworzyć taką postać, ale pozostaje spory niedosyt. Poza głównymi rolami są Justin Theroux i Sam Heughan, którzy grali po prostu przechodzących przez ścianę agentów, mordujących w efektowny sposób wszystkich dookoła, a którzy w tych rolach spisali się na medal. Należy również wspomnieć o trzecioplanowych aktorkach, których widok niezmiernie mnie ucieszył, a mowa o Gillian Andreson i Jane Curtin. Susanne Fogel obsadzając Gillian w roli szefowej agentów MI6 mrugnęła w ten sposób do widzów, a ci, co pamiętają serial „Trzecia planeta od słońca”, będą mieli przyjemność obejrzeć Jane w roli niefrasobliwie, pogodnie nastawionej mamy Morgan.
Sama fabuła nie jest nadzwyczaj nowatorska; osoby postronne zostają przypadkowo wplątane w szpiegowską aferę, w której o dziwo radzą sobie przez przypadek fenomenalnie. Akcja jest oczywiście dynamiczna, jak na komedię sensacyjną przystało, ale głównie zdominowana przez humor sytuacyjny. Andrey i Morgan przypadkowo i wielokrotnie wychodzą z opresji dzięki nadzwyczajnemu szczęściu, ich siła natomiast tkwi przede wszystkim w damskiej przyjaźni. I właśnie ten element reżyserka chyba chciała najbardziej wyeksponować. Jest on co prawda mocno przerysowany, a dziewczyny nie grzeszą inteligencją, powiedzmy szczerze, są miejscami wręcz irytująco głupie, to właśnie ta więź i niezachwiane zaufanie do siebie pozwala im przeżyć. Miałabym wiele zgryźliwych uwag co do wręcz kompromitująco ekshibicjonistycznej szczerości pań, ale zakładam, że ona również miała być przejaskrawiona. Brawa i wyrazy współczucia jednocześnie dla aktorek, że potrafiły zagrać tak spektakularną indolencję. Wielkie brawa również dla reżyserki, która do przyjaźni damskiej umiała podejść z takim poczuciem humoru i dystansem, nie doprowadzając jej do karykaturalizacji. Nie jest to jednak jedyny temat, do którego podeszła reżyserka z takim samokrytycyzmem. To jak odmalowała Amerykanów, w sposób prześmiewczy i ironiczny, zasługuje na szacunek. Scena, w której płatna zabójczyni (Ivanna Sakho) ma zlikwidować dwie szurnięte i dziwaczne Amerykanki i nie może tego zrobić, bo wszystkie jej się takie wydają, jest po prostu zachwycająca.
„Szpieg, który mnie rzucił” jest komedią sensacyjną, która wciąga akcją i potrafi ubawić widza, pod warunkiem, że umie on przymknąć oko na gargantuicznych rozmiarów głupotę głównych bohaterek. Taka konwencja, która pozwala się śmiać i bawić, jeśli nie bierze się wszystkiego zbyt poważnie.
Hawkeye kontra Deadpool
Wydawnictwo Egmont, po tym, jak zakończyło serie komiksowe z przygodami Hawkeya (autorstwa Matta Fractiona) oraz Deadpoola (autorstwa Briana Posehna), uraczyło fanów wydaniem crossovera obu serii. Jednotomowy album „Hawkeye kontra Deadpool” jest zbiorem pięciu zeszytów. Tytuł sugeruje nam, iż fabuła oparta będzie na konflikcie dwóch jakże odmiennych bohaterów. Nic bardziej mylnego. Zacznijmy jednak od początku.
31 października, czyli Halloween to chyba obok Dnia Niepodległości jeden z najhuczniej obchodzonych dni w Stanach Zjednoczonych. Tego dnia również zaczyna się nasza opowieść. Po ulicach Brooklynu biegają dzieci przebrane za różne straszne postacie z horrorów. Wszyscy wiedzą, iż w tej okolicy, w jednej z kamienic mieszka jeden z członków Avengers - Hawkeye. W ten dzień o bohaterze krążą dodatkowo legendy, iż wszystkich małych potworów co rok obdarowuje on sporą ilością słodyczy. Z tego powodu do drzwi Sokolego Oka puka nie kto inny jak Wade Wilson (przebrany za jednego z członków Pogromców Duchów) wraz ze swoją córką i przyjaciółmi. Krótka wymiana zdań między bohaterami nie wskazuje jeszcze, iż już niedługo los połączy ich na znacznie dłużej. Mianowicie zaraz po odwiedzinach Najemnika do drzwi Clinta puka tajemniczy chłopak szukający pomocy. Barton jednak gniewnie odmawia nieznajomemu, myśląc, iż to kolejne roszczeniowe dziecko pragnące słodyczy. Nie mija kilka minut, a tajemniczy młodzieniec ginie zastrzelony na ulicy przez osobnika przebranego za Daredevila.
Hawkeye targany wyrzutami sumienia, iż nie pomógł wcześniej młodzieńcowi, postanawia zająć się tym zagadkowym morderstwem. W śledztwie, mimo sprzeciwu Bartona, postanawia uczestniczyć Deadpool. Na horyzoncie objawia się poważna intryga, w którą zamieszana jest Czarna Kotka. Przeciwniczka Spider-Mana postanawia zdobyć listę wszystkich aktywnych agentów S.H.I.E.L.D., a pomóc w tym mają jej poprzebierani za superbohaterów złoczyńcy. W ten oto sposób dwóch kompletnie różnych bohaterów łączy wspólne zadanie. To od nich będzie zależało, czy światło dzienne ujrzą tajne, prywatne dane agentów.
Jak wspomniałem na początku, tytuł tej krótkiej serii wskazuje nam, iż fabuła będzie opierała się na konflikcie między głównymi bohaterami. Dodatkowo okładka wydania zbiorczego, jak również okładki poszczególnych zeszytów, mylnie podkreślają jeszcze widowiskowość ich pojedynków. Muszę jednak zawieźć tych, którzy liczyli na takie rozwinięcie akcji. Hawkeye i Deadpool tworzą duet, w którym uzupełniają się nawzajem w pojedynkach przeciw wspólnemu wrogowi. Dodatkowo w poczynaniach wspiera ich przyjaciółka Bartona, Kate Bishop – druga Hawkeye.
Największym plusem komiksu jest humor, który praktycznie nie schodzi z jego kart. Połączenie dwóch tak różnych bohaterów, którzy są jak ogień i woda wywołuję lawinę różnych przekomicznych sytuacji. Dialogi pomiędzy postaciami zostały świetnie rozpisane. Nie brakuje w nich wzajemnych docinek i uszczypliwości. Gdy jeden pozuje na stanowczego i poważnego, drugi popisuje się absurdalnym wręcz poczuciem humoru i wszystko obraca w żart. Stopniowo jesteśmy świadkami, jak maleje wzajemna niechęć, a pojawia się zaufanie. Jednak można odnieść wrażenie, że postać Deadpoola gra drugie skrzypce. W większości fabuła skupia się na Clincie, a Wade jest jakby uzupełnieniem i tłem dla tej postaci. W niczym to jednak nie umniejsza komiksowy i fani Wilsona na pewno będą zadowoleni. Bardzo fajnie została przestawiona również relacja między Kate a Deadpoolem, którzy bardzo szybko zostają kumplami.
Ciekawie została rozpisana postać antagonistki. Felicia Hardy, czyli Czarna Kotka to przypomnijmy była dziewczyna Spider-Mana, a potem jego przeciwniczka. Tutaj ukazana jest jako bezwzględna szefowa swojej przestępczej grupy, która po trupach dąży do celu i zrealizowania swojego misternego planu.
Autorzy, scenarzysta Gerry Duggan, jak również rysownicy Matteo Lolli i Jacopo Camagni, z dużym powodzeniem oddali styl postaci nawiązując do ich osobnych serii komiksowych. Szczególnie fajne są odwołania do komiksów Fractiona, m.in. do prowadzenia fabuły oczami psa czy miganych dialogów (Hawkeye nadal jest głuchy). Graficznie zaś widać nawiązania do oryginalnego stylu Davida Aji, który charakteryzują wyraziste kontury oraz surowa i gruba kreska.
Podsumowując „Hawkeye kontra Deadpool” to udany crossover bohaterów z zupełnie dwóch innych światów i jakby rzeczywistości. W końcu, kiedy Clint Burton zajmował się sąsiedzkimi problemami, czy walczył ze wschodnioeuropejską mafią, to Wade Wilson w tym samym czasie starł się z Draculą, mieszkał z duchem Bena Franklina czy zmagał się z zombie-prezydentami. Autorom jednak udało się znaleźć wspólny mianownik. Skupili się przede wszystkim na relacjach między bohaterami. Ich eksperyment udał się i otrzymaliśmy komiks przesiąknięty humorem i akcją. Komiks, który można polecić fanom obydwu postaci.
Filary Świata
Jeśli pozwolisz, by inni określali, kim jesteś, pozwolisz odebrać sobie największą moc ze wszystkich.*
Żyjąc w świecie, gdzie magia i niewyjaśnione zjawiska są czymś strasznym i będąc o to posądzonym, nie czeka cię nic dobrego. Odizolowanie, strach i pogarda, brak pomocy oraz utrudnianie wszystkiego jest częścią twojego życia. Jedyne co cię trzyma na miejscu, to poczucie obowiązku przekazywane z pokolenia pokolenie. Tylko czy warto tak się poświęcać, nie otrzymując w zamian nawet wdzięczności?
Mieszkańcy Tir Alainn są coraz bardziej przerażeni, bo z niewyjaśnionych powodów zamyka się coraz więcej dróg łączących ich świat ze światem ludzi i przepadają, jeden po drugim, całe klany Fae. Łowczyni i Światły mają coraz mniej czasu na znalezienie rozwiązania, nim ich kraina przestanie zupełnie istnieć, a z nią i oni sami. Tymczasem w świecie ludzi ginie coraz więcej czarownic posądzanych o całe zło, jakie napotykało mieszkańców wiosek. Torturowane okrutnie w końcu przyznawały się do wszystkich zarzutów i ginęły straszną śmiercią. W Brightwood też mieszka wiedźma - Ari - która nie wie jeszcze, co się dzieje, ale jej życie i tak jest trudne. Na każdym kroku spotyka się z brakiem szacunku i niechęcią. Nie jest mile widziana w mieście i tylko nieliczni i to też z niechęcią dobijają z nią targu. Jedyne oparcie ma w przyjacielu Neallu oraz hodowcy koni Ahernie. Ani Fae, ani wiedźma nie podejrzewają, że ich drogi się połączą i będą musieli przypomnieć sobie o Filarach Świata oraz zmienić swoje myślenie. Jaki będzie tego finał?
Lubię książki Anne Bishop i z radością przyjęłam fakt, że w końcu i u nas zostanie wydana jej kolejna seria - Filary Świata. Jak odebrałam pierwszy tom? Było warto poświęcić mu swój czas?
Po raz kolejny autorka pokazała, że potrafi stworzyć powieść fantasy, której nic nie brakuje. Od podstaw stworzyła Tir Alainn i chociaż nie ma zbyt wiele opisów tego miejsca w pierwszym tomie, to czytelnik już teraz może sobie wyobrazić jego piękno. Z drugiej strony jest świat rzeczywisty, gdzie magia przeplata się z realnością i jest różnie odbierana. To tutaj głównie toczą się wydarzenia, które poznajemy z różnych perspektyw. Anne Bishop pokazuje, jak okrutni i nieludzcy mogą być nie tylko ludzie, ale też istoty magiczne. Mamy Inkwizytorów zabijających z zimną krwią i Fae, którzy stawiali siebie i swoje dobro ponad wszystko. Nie można też zapomnieć o magii zawartej w historii oraz magicznych zwierzętach czy też zdarzeniach, które sprawiają, że z zachwytem przewraca się kolejne strony. Filary Świata nie są też pozbawione emocji oraz akcji, dzięki czemu całość czyta się szybko i z ogromnym zainteresowaniem, zastanawiając przy tym, jaką drogą pójdzie autorka.
Jeśli chodzi o bohaterów, to mam mocno podzielone zdanie. Szczególnie jeśli chodzi o Fae. Większości z nich nie polubiłam za ich samotność i roszczeniowość. Straszne było to, że nawet przez chwilę nie pomyśleli, że coś może być z ich winy i to oni powinni ponieść konsekwencje. Oczywiście są też wyjątki. Chociażby Morag, która jest naprawdę interesującą postacią, jest Zbieraczką, to ona po śmierci przeprowadza dusze zmarłych do Krainy Wiecznego Lata. I odegra ważną rolę w tej historii. Z całego serca polubiłam też Ari, Nealla oraz Aherna. Pokazują, że nie ważne kim się jest, zawsze trzeba ponosić konsekwencje swoich decyzji i pomagać. Nie są idealni, ale dzięki temu stają się realni. Jest jednak bohater, którego z dziką radością potraktowałabym tak, jak on traktował podobno winne wiedźmy. Ugh, Inkwizytor działał na mnie, jak przysłowiowa płachta na byka.
Filary Świata nie wciągnęły mnie może od pierwszych stron, ale już po paru rozdziałach nie mogłam oderwać się od czytanej historii. Świetnie napisane fantasy z wartką akcją, która pochłania nie tylko postacie, ale i czytelnika. Anne Bishop oczarowała mnie stworzonym przez siebie światem i występującą w niej magią. Idealnie opisała dawne czasy i sposób życia ludzi. Połączyła kilka wątków, sprawiając, że każdy ze sobą współgrał i nawet ten miłosny był ciekawy, bo nie wybijał się na pierwszy plan i stanowił część czegoś istotnego. Wczułam się w losy Ari i jej szczerze kibicowałam. Nie mogę się już doczekać kontynuacji, bo czuję, że to dopiero wstęp do czegoś większego.
Z całego serca polecam Filary Świata wszystkim fanom autorki oraz gatunku fantasy. Jestem pewna, że ten tytuł was nie zawiedzie i dostarczy wam tyle samo wrażeń, co i mi.
Twoje myśli są twoją wolą, sprowadzasz na siebie to, czego chcesz.*
Piorun kulisty
Oczarowana twórczością chińskiego autora Cixina Liu, ogromnie ucieszyłam się, gdy zobaczyłam zapowiedź jego najnowszej książki (choć tak naprawdę została ona napisana przed słynną trylogią Wspomnienie o przeszłości Ziemi). Jednak czy słyszeliście kiedykolwiek w swoim życiu o piorunie kulistym? I nie, nie chodzi mi o to, czy słyszeliście po prostu o tej powieści, ale konkretnie o tym rodzaju pioruna. Ja nie. Sama się zdziwiłam, bo takie ciekawostki naukowe to zdecydowanie mój konik i znam wiele dziwnych zjawisk atmosferycznych (wiecie, marzę o zobaczeniu na żywo tornado), a jednak piorun kulisty gdzieś mi umknął. I główny bohater tej książki też nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia, dopóki taki piorun nie zabił jego rodziców. Całe szczęście, że ja dowiedziałam się o nim w bardziej sprzyjających okolicznościach i tylko dzięki książce, nie autopsji.
Piorun kulisty to bardzo rzadkie zjawisko meteorologiczne, którego nigdy nie udało się przebadać. Zjawisko istnieje, udało się je niejednokrotnie zaobserwować, powstały pewne teorie próbujące wyjaśnić jego istnienie, ale tak naprawdę wciąż pozostaje on czymś nieuchwytnym. I to właśnie stanowi punkt wyjścia do najnowszej powieści Cixina Liu. Czternastoletni Chen jest świadkiem tego, jak piorun kulisty w trakcie burzy zabija jego rodziców, pozostawiając po nich tylko kupki popiołu. Ten przełomowy moment w jego życiu zadecydował o jego przyszłej karierze naukowca – całe życie postanowił poświęcić temu, aby badać naturę tego zjawiska. Obsesyjnie wręcz zaczął poszukiwać prawdy, udając się nawet do opustoszałej bazy radzieckiej na Syberii... A to tylko jedna z jego przygód.
Cixin Liu musi sobie wyjątkowo cenić naukę, bowiem to już kolejna jego powieść, w której życie naukowców oraz ich badania mają ogromne znaczenie i stanowią bardzo istotny, w tym przypadku nawet główny motyw całej książki. Piorun kulisty prowadzi bohatera do całkowicie nieznanych obszarów fizyki, do podejmowania bardzo ryzykownych decyzji, do zagłębiania się w wiele teorii i stawiania nowych hipotez. Choć wokół niego stopniowo zaczyna się zbierać cały zespół badawczy, interesujący się potencjałem pioruna, to jednak każdy z nich ma nieco inne cele z nim związane. Chen pragnie odkryć prawdę, działa jak typowy naukowiec, chce rozwikłać zagadkę. Ale są też tacy, którzy chętnie skorzystaliby z tej nieposkromionej mocy burzy w celach wojskowych... O tak, niesamowicie śmiercionośna broń, która spala wszystko na swojej drodze na czysty popiół.
Jest to ten rodzaj literatury, w którym nie mamy do czynienia z mocną i szybką akcją, ale w zamian za to autor oferuje nam coś więcej – wprowadza nas w niesamowity świat naukowych teorii i pokazuje, jak ogromnym sensem życia może być dla kogoś tego działanie w kierunku odkrywania czegoś. Niestety, biorąc pod uwagę iż Chen dosyć szybko nawiązuje kontakty z wojskiem, nie brakuje tutaj swoistych intryg i pewnego ryzyka. Autor w umiejętny sposób połączył mechanikę kwantową z klasyczną fizyką i meteorologią – bazując na faktach stworzył naprawdę dobrą i logiczną historię, z dobrymi motywami, choć lekko pozbawioną dynamiki – ale wierzcie mi, to nie dynamika jest tutaj najważniejsza!
W przypadku poprzednich dzieł tego autora, odnosiłam chwilami wrażenie, że bardziej stawia on na przemyślaną i wciągającą fabułę niż na bohaterów, którzy odgrywają w niej swoją rolę, aczkolwiek nigdy nie twierdziłam, że są oni kreowani na jedno kopyto. W przypadku Pioruna kulistego bardzo łatwo można zauważyć, jakim człowiekiem jest główny bohater, zwłaszcza dzięki temu, że mamy do czynienia z pierwszoosobową narracją. Nauka stała się sensem jego życia, jego ogromną pasją, którą stawia zawsze na pierwszym miejscu. Widzimy, jakie ma przemyślenia na temat prowadzonych doświadczeń, nie brakuje tutaj jego wewnętrznych rozterek, targających nim emocji, gdy do gry wkracza wojsko. Wyraźnie zaznaczona jest również postać urzekającej pani major, a moją sympatię zdecydowanie zyskał promotor Chena z czasu studiów, choć nie pojawia się on tutaj wyjątkowo często.
Piorun kulisty to bardzo udana powieść z gatunku science-fiction, która ma wiele do zaoferowania. Świetnie napisana, w pełni przemyślana i dopracowana, łączy w sobie elementy nauki i thrillera, a co więcej, pokazuje czytelnikowi, jak bardzo pasja może nas czasami zgubić, jak bardzo czasami potrafimy zbłądzić. Nie brakuje tutaj mocniejszych scen i wojskowych spisków, autor w umiejętny sposób balansuje na granicy nauki i fikcji, a na pewno mogę śmiało napisać, że jest to powieść bardzo oryginalna, poruszająca niecodzienną tematykę. Tylko uważajcie i nie popadnijcie w paranoję – chyba nie chcecie, żeby piorun kulisty spalił was na popiół...
Imię wiatru
Pewne wydarzenia w życiu każdego człowieka mogą być punktem zwrotnym, stanowiącym podstawę nowych umiejętności, poglądów czy kierunek drogi życiowej. Złe emocje, chęć zemsty i władzy, jaką może dać konkretny przedmiot, są silnym czynnikiem działania, lecz równie oślepiającym. Czy jest tak również w przypadku wielkiego Kvothe?
O szczęściu może mówić tylko ten, kto znajdzie w życiu kogoś takiego, kogoś, do kogo może się przytulić i zamknąć oczy. Nawet jeśli trwałoby to tylko chwilę lub jeden dzień.
Wielki mag, którego życie jest równie imponujące co on sam, namówiony przez kronikarza postanawia przytoczyć historię swego życia jako maga, geniusza muzyki, bohatera, ale i złodzieja. Już jego dzieciństwo było niezwykle barwne. Pierwsze lata spędzone wśród trupy aktorów zamienione później na ciemne uliczki miast i życie w cieniu półświatka kształtowały jego charakter. Kvothe mierzył się z przeciwnościami losu, walczył o lepszą przyszłość, podejmując próbę dostania się na Uniwersytet, szaloną, lecz udaną. Niesiony silną chęcią zemsty na demonach, które zabiły jego rodziców, chce zdobyć władze i umiejętności magiczne, które ułatwią mu drogę do celu. Czy aby na pewno?
Muzyka bezpośrednio dotyka serca, niezależnie jak mały czy oporny umysł ma słuchacz.
Nie wiem, jak trafiłam na Imię wiatru, ale całkowicie nie żałuje tej decyzji. Patrick Rothfuss stworzył powieść, w której elementy fantastyczne są scaleniem fabuły i tworzą siatkę, która oplata historię i nadaje jej głębi. Co w takim razie świadczy, o tym, że debiut autora jest tak przekonujący?
Autor stworzył historię na miarę najlepszych powieści z tego gatunku, która może porwać nie tylko fanów fantasy. Owszem znajdziecie tu dokładność i precyzje tak ważne w tym gatunku, lecz obok magii, starożytnych wrogów i tajemnic dostaniecie również codzienność, zwykłe życie, troski i rodzące się uczucia oraz jakże ludzkie upadki i błędy.
Od pierwszych stron będziecie się zaczytywać w historii człowieka, którego życie nie oszczędzało, a on sam musiał odnaleźć się w wielu trudnych sytuacjach, by dojść do miejsca, w którym rozpoczyna snucie tej opowieści. Powoli rozwijająca się akcja ani trochę nie przeszkadza w poznawaniu świata, który stopniowo coraz mocniej nasiąka magią, prastarymi stworzeniami, zostawiając czytelnikowi naturalność. Świetnie wyważony świat realny z odpowiednim nasączeniem elementami fantastyki, których nie jest za dużo, ani za mało, daje ciekawy efekt. To pełna miłości, bólu i trudnych wyborów zwyczajna opowieść o człowieku, który wiele osiągnął dla posiadania magii i dzięki niej.
Nigdy się nie oszukuj i nie wmawiaj sobie rzeczy, które nie istnieją.
Całość można by komplementować i opisywać długo, nie powinno się jednak zapomnieć o postaciach, które są ogromnym plusem powieści i to one nadają jej charakteru. Bez problemu wczuwamy się w historię Kvothe'a i kibicujemy mu na każdym jej etapie. Ludzie, którzy pojawiają się na jego drodze, są fascynujący i różnorodni, dzięki czemu czytelnik nie odczuwa znużenia.
Imię wiatru pisane jest plastycznym językiem, ocierającym się momentami o poezje. Pełna zabawnych zwrotów akcji przeplatanych z tajemnicami, które tylko częściowo odkrywają przed nami rozwiązania powieść to idealny początek serii, która spodoba się fanom gatunku i przekona do siebie tych czytelników, którzy na co dzień fantastykę omijają. Osobiście jestem pod wrażeniem stylu i pomysłu na fabułę. Wykonanie ociera się o powieść niemalże idealną zawierającą wszystko, co sama cenie w fantasy. Myślę, że docenicie ją równie mocno, a mi nie pozostaje nic innego jak czekać na ciąg dalszy.
Niewiele jest rzeczy równie odrażających jak całkowite posłuszeństwo.
Smocze kły
Michael Crichton to jeden z niewielu pisarzy, których twórczość oparła się próbie czasu. W 1993 roku na ekrany kin wszedł film Stevena Spielberga, który był, jak zresztą sporo innych jego filmów, obrazem przełomowym dla kinematografii. Historia wskrzeszonych dinozaurów doczekała się jeszcze czterech kontynuacji, a polscy czytelnicy sięgnęli po powieści Michaela Crichtona. Przez te prawie dwadzieścia sześć lat od pierwszej książki przeczytanej z zapartym tchem, zapoznałam się z wieloma tytułami, tego nadzwyczajnego pisarza, który świetnie czuł się snując zarówno opowieści sięgające daleko w przeszłość, jak i w niedaleką przyszłość. Czytając powieści Michaela Crichtona zawsze można spodziewać się pełnej napięcia przygody.
William Jason Tertullius Johnson, syn filadelfijskiego armatora, typowy przedstawiciel swojej zamożnej klasy, student w Yale College określany był jako „zdolny, przystojny, wysportowany, bystry”, ale także jako „uparty, leniwy i strasznie rozpuszczony, a także najwyraźniej zainteresowany jedynie zaspokajaniem własnych zachcianek” młody człowiek. W 1975 roku on, i jemu podobni młodzieńcy bez celu w życiu, synowie apodyktycznych rodziców, staczało się w otchłań lenistwa i występku. Ta niemiłosierna nuda i brak realnego podejścia do dnia codziennego, pchnęła osiemnastoletniego Johnsona w objęcia studenckiego zakładu. Wyzwanie, którego się podjął, wymagało wyjazdu na Zachód z ekipą badawczą Othniela Charlesa Marsha. Pierwszy raz pan Johnson podejmuje się czegoś, co wyrywa go z marazmu i konformizmu. Młody William rozpoczyna nawet naukę fotografii, aby móc przyłączyć się do wyprawy paleontologicznej w poszukiwaniu skamieniałych kości wielkich gadów. Podejrzewany przez profesora Marsha o szpiegowanie na rzecz jego konkurenta Edwarda Drinknera Cope'a, zostaje Johnson porzucony w Cheyenne. Zrządzeniem losu trafia on pod skrzydła Cope'a i kontynuuje swoją podróż na dzikie tereny, gdzie rządzą Indianie, rewolwerowcy i bezprawie. Czy Cope i Johnson znajdą tytułowe smocze kły? Czy młodzieniec wygra zakład z Haroldem Hannibalem Marlinem? Proponuję sięgnąć po książkę i się przekonać.
„Smocze kły” nawiązują do wycinka z historii Stanów Zjednoczonych, dotyczącego rywalizacji profesora Edwarda D. Cope'a z profesorem Othnielem C. Marshalem, a nazywanej „wojną o kości”. Ten wyścig po skamieliny trwał aż dwadzieścia lat od 1877 do 1897. Michael Crichton, jak sam pisze w słowie „Od autora” przedstawił złagodzony obraz tej niezdrowej, aczkolwiek pożytecznej dla nauki, rywalizacji. W posłowiu napisanym przez żonę, Sherri Crichton, można przeczytać jedno zdanie, idealnie oddające ducha i podsumowujące twórczość autora: „Uwielbiał snuć opowieści zacierające granicę między faktami a przypuszczeniami”. Dlatego w „Od autora” dokładnie tłumaczy on co jest fikcją, a co faktem w opowieści o „wojnie o kości”, a ci, co zaciekawią się tematem, mogą uzupełnić swoją wiedzę korzystając z bibliografii załączonej do książki.
„Smocze kły” zostały napisane prawdopodobnie ok. 1974 roku, czyli po „Andromeda” znaczy śmierć”, ale przed swoimi najwybitniejszymi dziełami. Historia fikcyjnego studenta z Yale, relacjonującego walkę o miejsce w panteonie paleontologów, która toczyła się między dwoma profesorami, napisana została tak, by wciągnąć czytelnika w wydarzenia od samego początku. Nie ma w powieści zbędnych fragmentów, akcja prze do przodu, a prosty język, tylko pomaga utrzymać dynamizm wydarzeń. Prawdę powiedziawszy jest to świetny materiał na kolejny scenariusz filmowy.
„Smocze kły”nie są oczywiście najlepszą książką Michaela Crichtona, ale pozwalają raz jeszcze przeżyć przygodę stworzoną przez człowieka, który wskrzesił dla wielu pokoleń dinozaury. W „Smoczych kłach” została pokazana „euforia i niebezpieczeństwa początków paleontologii”, czyli ten wycinek historii, który potem przerodził się w klasyczny już technothriller o manipulacjach genetycznych.
Rewolwerowcy, poszukiwacze skamielin, Indianie, piękne kobiety, hazard i niebezpieczeństwa Dzikiego Zachodu -czy może być lepsza rozrywka?
Magia i stal
“Magia i stal” to pierwszy tom świetnie zapowiadającej się serii będącej połączeniem steampunku i cyberpunku, w której główną rolę gra dwunastoletnia dziewczynka odkrywająca w sobie niebywałe zdolności mogące stać się przyczyną jej śmierci.
Nik Pierumow stworzył fenomenalną opowieść o tym, do czego może doprowadzić nadmierne zafascynowanie ludzkości technologią oraz bagatelizowanie roli natury w naszym życiu. W ciekawy sposób zestawił ze sobą dwa światy: ten owładnięty żądzą władzy nad wszystkim i kontrolowania nawet najmniejszego skrawka Ziemi oraz ten, którym niezmiennie rządzi natura, a egzystencję ludzi kształtuje magia. Kontrast ten wywołuje w czytelniku ogrom emocji, pozwala na ujrzenie możliwych konsekwencji pogoni za ułatwianiem sobie życia poprzez urządzenia wymagające niebotycznych ilości prądu i spalania różnego rodzaju źródeł nieodnawialnych.
Autor główną bohaterką uczynił dwunastoletnią dziewczynkę, niebywale rozwiniętą i inteligentną jak na swój wiek, jednak nie można stwierdzić, by przez to “Magia i stal” stała się książką dla dzieci. Wprost przeciwnie. Tak naprawdę zrozumieją ją tylko dorośli, a Pierumow tak pokierował akcją, by nawet doświadczony przez życie czytelnik został całkowicie oczarowany i zafascynowany wykreowaną przez rosyjskiego pisarza rzeczywistością.
Ogromne wrażenie robi dopracowanie przedstawionej w książce maszynerii. Każde urządzenie zostało zobrazowane czytelnikowi z chirurgiczną wręcz precyzją, dzięki czemu wyobrażenie sobie jej działania przychodzi jak najbardziej naturalnie, choć z pewnością ogrom informacji i szczegółów umieszczonych na kilkudziesięciu pierwszych stronach powieści może być przyczyną lekkiej dezorientacji.
Pierumow uczynił swą historię zdumiewająco wiarygodną przez kilka prostych zabiegów m.in. wplecenie języka rosyjskiego, którym posługuje się część bohaterów. Główna bohaterka nie zna oczywiście ich mowy, podobnie jak większość czytelników, przez co całość nabiera nuty tajemniczości i zagadkowości.
Autor posiada niezwykłą lekkość pióra i zdolność do fenomenalnego nakreślania wykreowanej przez siebie rzeczywistości w taki sposób, by ten dokładnie wyobraził ją sobie nawet w najmniejszych szczegółach. Używa adekwatnego do wieku i bagażu emocjonalnego bohaterów języka, dzięki czemu całość jest bardzo prawdziwa. “Magia i stal” to jedna z tych książek, których lektury nie chce się przerwać ani na moment i już pierwszy tom tej serii zasługuje na ogromny rozgłos.
W ogniu walki
Rok temu o tej samej porze roku skończyłam „Natarcie” i podobnie, jak teraz bardzo żałuję, że nie mam pod ręką kolejnego tomu. „Fabryka Słów” regularnie wydaje serię Fronliness i tylko jeden tom pozostał do przeczytania polskim czytelnikom, „Points od Impact”, aby być na bieżąco z przygodami Andrew Graysona.
„W ogniu walki” kontynuuje fabułę ostatniego tomu. Andrew trafia ponownie na Grenlandię, gdzie odkrywa niezwykłe zachowania i umiejętności Dryblasów. Halley przechodzi rekonwalescencję po ciężkich walkach. Oboje szykują się powoli do akcji na Marsie, który od ponad roku jest we władaniu obcych. Decyzje naczelnego dowództwa zaważą nie tylko na przyszłości głównych bohaterów, ale również całej ludzkości. Armia pomimo że stara zmobilizować jak najwięcej zaplecza bojowego, cierpi wiele niedostatków zarówno sprzętowych, jak i, co znacznie trudniejsze do uzupełnienia, kadrowych. Coraz większą liczbą żółtodziobów muszą prowadzić do boju Andrew i jego doświadczeni podkomendni. A na Marsie czekają setki ludzi poukrywanych w podziemnych bunkrach oraz tysiące, zadomowionych już na czerwonej planecie, Dryblasów.
Kolejny tom Fronliness, podobnie, jak poprzednie został fabularnie skonstruowany dość schematycznie. Pierwsza część, akcja na Grendlandii, stanowi wprowadzenie, po której następuje druga część, przygotowująca bohaterów do właściwej akcji i trzecia ostatnia, główna, dotycząca działań wojskowych. Czytając kolejny tom, podobnie zbudowany, powoli zaczęłam powątpiewać, czy można jeszcze cokolwiek wycisnąć z życia Andrew Graysona. Historia Andrew i Halley odwiedzających dom rodzinny pani pilot, wykazała, że autor ma szerokie pojęcie o problemach społecznych wojskowych, nawet w rodzinnych domach, ale ewidentnie mu nie leżała. Wątek nierówności społecznej, nieakceptowania wyborów dzieci przez ich rodziców oraz wieloletnich zatargów, owszem jest ważnym elementem, budującym całokształt wizji autora, aczkolwiek został wprowadzony pośpiesznie, sztywno i z wielkim ideologicznym przesłaniem. Zdecydowanie Kloos, powinien popracować nad warsztatem „niemilitarnym”. Dlatego też cała faza druga, trochę męczy i nuży.
Czy oznacza to, że Marko Kloos się wypalił z tematem konfliktu ludzkość kontra Dryblasy? W żadnym bądź razie. W momencie, gdy tylko Andrew trafia na Marsa akcja przyspiesza, a wydarzenia następujące po sobie logicznie się przenikają. Ta część, związana z wojskowymi działaniami odwetowymi na Dryblasach od razu porywa czytelnika i przypomina, dlaczego tak bardzo lubimy czytać powieści militarnej fantastyki.
„W ogniu walki” może mniej zaskakuje, jak „Ewakuacja”, i możliwe, że powoli autor zaczyna serię pisać schematycznie, aczkolwiek, nadal potrafi zadowolić swoich czytelników, dostarczając im sporej dawki przygód i adrenaliny. Liczę, że w następnym tomie nastąpi spory zwrot w działaniach wojennych, a pisarz ponownie udowodni, że potrafi zaskoczyć. Z niecierpliwością czekam na „Points od Impact”.
Mroczna połowa
Świat funkcjonowałby o wiele sprawniej, gdyby wszyscy jego mieszkańcy pochodzili z dzieł literatury popularnej, pomyślał Thad. Ludziom w powieściach zawsze udaje się panować nad myślami, gdy przenoszą się gładko z jednego rozdziału do następnego.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że „Mroczna połowa” nie jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością Stephen’a King’a i na pewno nie ostatnią. I szczerze powiedziawszy, miałam pewne wątpliwości sięgając po akurat tę pozycję – bałam się, że nie będę do końca obiektywna w swojej ocenie, Stephen King jest jednym z moich ulubionych autorów. W tym lekkim jak na jego pióro thrillerze King pokazuje kunszt swojego talentu, oraz przekazuje pewnego rodzaju morał, naukę – nie wszystko co powołamy do życia da się tak łatwo uśmiercić, a także, że należy uważać, czego sobie życzymy. Bo nie wszystko to co powinno być martwe, chce takim pozostać. Ale może od początku.
Powieść zaczyna się w momencie, kiedy Thad Beaumont postanawia zrobić wielki „coming out” i ujawnić, że to on tak naprawdę jest George’m Stark’iem – popularnym autorem książek, które swoją sławę zdobyły przez to, że były dość mocno brutalne i kontrowersyjne. Thad urządza swojemu alter ego symboliczny pogrzeb chcąc skończyć raz na zawsze z jego istnieniem. Problem zaczyna się, kiedy ktoś zaczyna mordować ludzi odpowiedzialnych za ujawienie się Thada. Oczywiście pierwsze podejrzenia padają na samego zainteresowanego, jednak szybko okazuje się, że Thad ma żelazne alibi. Tym razem policja musi mieć nieco bardziej otwarty umysł, bo czasami to co nie możliwe staje się rzeczywistością i nawet byty, które teoretycznie nie mają prawa istnienia zostają powołane do życia.
Muszę przyznać, że „Mroczną połowę” czyta się dość lekko i przyjemnie, zwłaszcza jak na King’a, który potrafi mieć naprawdę ciężkie i przytłaczające pióro. Akcja dzieje się dość szybko, ale mimo wszystko nie jest to jakiś niezwykły pęd, a jednocześnie nie ma momentów, w których czytelnik mógłby się nudzić. Dialogi są poprowadzone w taki sposób, że prawie nie ma pustych wypełniaczy, których jedynym zadaniem jest zapchanie jak największej liczby stron. Niezwykle podobał mi się motyw bliźniąt, który został wpleciony w fabułę oraz mistycznej relacji jaka między nimi zachodzi. Ogromnym plusem jest też to, że nie da się nie lubić którejkolwiek z postaci – nawet tego złego i okropnego Georg’a Stark’a. King wykreował taki wachlarz bohaterów, że nawet Ci drugo i trzecioplanowi wnoszą coś do historii i nie są tylko tłem dla dziejących się wydarzeń. Każda z postaci ma swoją rolę do odegrania i naprowadzenie czytelnika na odpowiednie tory. Choć muszę przyznać, że mimo wszystko najbardziej polubiłam Thada i George’a, którzy mimo, że prawie tacy sami są kompletnie różnymi jednostkami. Ot, taki paradoks.
Podsumowując – „Mroczna powoła” jest tak naprawdę dla wszystkich fanów thillerów. I dla tych, którzy z twórczością Kinga spotkali się już wcześniej, jak i dla tych, którzy chcieli by ją dopiero poznać, ale nie wiedzą, za którą powieść mistrza grozy się zabrać najpierw. Jest ciekawa, trzymająca w napięciu i dość lekka w porównaniu do innych, kultowych, powiedzmy książek tego autora. Jak dla mnie przyjemna pozycja na aktualne, zimowe, długie wieczory.