– Do ataku! – krzyknął Ivar i jako pierwszy wskoczył na mury, gdzie przywitało go dwóch obrońców. Zabił ich od razu, zanim zdołali choćby mrugnąć. Następnie wojowie ruszyli we wschodnim kierunku. Przeszli jednak tylko kilkadziesiąt metrów bez natknięcia się na obrońców. Po chwili spotkali ich gęsto usianych na murach. Cel oddziału Ivara był jasny. Mieli za zadanie oczyścić mury z żołnierzy, aby nie mogli zrzucić kamieni na łodzie dowodzone przez Ragnara. Wtedy jego ludzie wspięliby się na mury bez przeszkód i oblężenie można byłoby uznać za zakończone. Bezkostny bez żadnego lęku czy zwątpienia, na czele swych ludzi, niczym ostrze grotu wbijającego się w tarczę, szedł z mieczem i toporem w ręku, siekąc każdego, kto stanął na jego drodze. Mur był dość szeroki i po jego lewej stronie swobodnie poruszał się Eskil Biały, zadziwiając wrogów tuż przed śmiercią kolorem swojej skóry. Pozostali wikingowie nie mieli zbytnio miejsca do ataku. Uformowali na umocnieniach mur z tarcz, który osłaniał ich ze wszystkich stron poza jedną, gdzie prowadzona była walka. Ivar ciął jednego z żołnierzy toporem w szyję, rozrywając ją, po czym pchnął nieszczęśnika za siebie. Kolejny nadział się brzuchem na jego miecz. Trzeci pożegnał się z odrąbaną przy barku ręką, by zaraz upaść na ziemię i zostać dobitym przez innego z wikingów. W pewnej chwili frankijscy żołnierze przestali atakować. Sformowali oddział łuczników, by razić wrogów strzałami.
– Mur tarcz!!! – zakrzyknął Ivar, niemal od razu dostrzegając zagrożenie. Wojowie szybko zasłonili jego i Eskila tarczami, więc żelazne groty wbiły się w drewnianą zaporę nie do pokonania. Po chwili to samo stało się z drugą serią – i z niej również żadna ze strzał nie dosięgnęła celu.
– Do przodu!!! – wydał kolejny rozkaz Bezkostny i wojowie w ciasnym szyku zaczęli się przesuwać naprzód. W tym samym czasie dotarli do nich żołnierze od tyłu, próbując zniszczyć ich formację. Wikingowie nie rozwierając muru, dźgali ich w lukach między tarczami, raniąc i zabijając jednego po drugim. Po stronie wikingów również były straty w ludziach. Zginęło już dwóch wojów. Jednak była to niewielka strata w porównaniu z tą tej, jaką dotąd ponieśli Frankowie. Mur tarcz cały czas posuwał się do przodu. W końcu najeźdźcy zwarli się w zorganizowaną naprędce formację żołnierzy, która bez szyku, a jedynie w zwarciu, chciała ich odeprzeć swoją przewagą. Oddział Ivara napierał na silną przeszkodę. Frankowie początkowo stawili solidny opór, jednak z czasem zaczęli się cofać, co skrzętnie wykorzystywali Danowie. Kiedy zbili wrogów w bardzo gęstą grupę, zaczęli ich kłuć mieczami gdzie popadnie, zabijając jednego po drugim. Nagle opuścili tarcze i niczym wygłodniałe zwierzęta rzucili się na wystraszonych i zszokowanych żołnierzy.
Ivar – jak to Ivar – ze swoim diabelskim uśmiechem, na widok którego niejeden z Franków popuścił w spodnie, ciął i siekł obrońców Paryża. Jednego ciął wszerz brzucha, rozcinając go, aż na wierzch wypłynęły flaki, drugiego na odlew rozerwał ciosem topora od dołu. Kolejnemu przebił gardło na wylot swym mieczem, który wychodząc z tyłu, zranił kolejnego żołnierza w twarz, haratając mu oko. Mężczyzna zawył z bólu, gdy krew strumieniem zalewała mu twarz. W przypływie adrenaliny zaczął jak szalony machać mieczem na prawo i lewo. Zranił w ten sposób dwóch kompanów, lecz po chwili Ivar wkroczył między nich i dobił każdego z osobna.
W ślad za Ivarem swoje żniwo zbierał Eskil Biały. Najbliższy kompan Bezkostnego zamachnął się na jednego z rywali toporkiem, wbijając go w bark. Następnie przyciągnął skulonego mężczyznę do siebie, by kopnąć go kolanem w twarz. Potem zamroczonego żołnierza pchnął za siebie, gdzie dobili go inni wojowie. Z okrzykiem bojowym na ustach biały wojownik ruszył dalej, by mordować i niszczyć razem z resztą oddziału.
Mimo braku przewagi liczebnej oddziału Ivara, jego drużyna bezproblemowo posuwała się ciągle do przodu. Liczebność Franków na nic się zdawała na małej przestrzeni, jaką dawały mury. Teraz rządziła siła i sprawność, która całkowicie była po stronie najeźdźcy.
– Panie! – krzyczał jeden z ludzi do Karola Wielkiego. – Wikingowie dostali się na północne mury! Sforsowali naszą obronę!
– Jakim cudem? Przecież nie było tam statków!
– Przeszli po mieliźnie, panie! Co robić?
– Niech to szlag! – odezwał się król, załamując ręce. Słynął ze swojej odwagi i z bycia wspaniałym strategiem, lecz odkąd przegrał walkę na granicy z Danią, zmienił się, coś w nim pękło i bał się podejmowania jakichkolwiek decyzji, zwłaszcza kiedy musiał to robić szybko. Nie był już wcale wielki, jak głosił jego przydomek. Ivar z Ragnarem wypalili mu trwałe znamię, które go zmieniło, być może już na zawsze. – Mój syn dowodzi – wydukał po chwili, dostrzegając Ludwika. Ten widząc żołnierza zdającego relację królowi, podszedł natychmiast i dowiedział się o wtargnięciu wikingów na mury miasta.
– Trzeba wysłać tam więcej ludzi! – zdecydował, nie namyślając się długo. – Nie możemy pozwolić, aby otworzyli bramę. Wtedy wleją się do miasta jak szarańcza, która niszczy wszystko na swej drodze. Musimy ich tam zatrzymać.