czerwiec 18, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: sf

wtorek, 15 wrzesień 2015 11:28

Głębia. Skokowiec

To nie będzie łatwe – grzmią słowa z blurbu najnowszej powieści Marcina Podlewskiego pod tytułem „Głębia. Skokowiec", które w połączeniu z ponad siedmiuset stronicowym tekstem faktycznie mogą budzić obawy. Science fiction? Space opera? Kosmiczna postapokalipsa? Aż nazbyt wiele możliwości, by coś poszło źle; by lektura okazała się męczarnią, a nie przyjemnością. Całe szczęście, że autorowi udało się umknąć przed zagrożeniami nudą równie wprawnie, co niektórym z kosmicznych pilotów przed deszczem meteorytów.

Okładka „Głębi" prezentuje się w otoczeniu literatury science fiction dość typowo. Chłodne odcienie niebieskiego i błękitnego, kontrastowa czerwień wydobywająca się spod hełmu prezentowanej postaci oraz planeta i statki kosmiczne w tle, to nic niezwykłego. Bohater obwoluty odziany jest w nowoczesną formę zbroi, a w rękach trzyma technologicznie zaawansowaną (przynajmniej wizualnie) broń. W kwestii fabuły okładka podpowiada więc niewiele – science fiction, w kosmosie, najpewniej związane z jakiegoś rodzaju wojną/walką/starciem.

I tak też jest. Akcja powieści rozgrywa się w kosmosie w Wypalonej Galaktyce, dawniej znanej jako Droga Mleczna. Zdewastowana serią potwornych wojen, stanowi schronienie jedynie dla nielicznych mieszkańców. To świat zepsuty i pomimo technologicznego zaawansowania zdziczały – na każdym kroku czekają na jego obywatela zagrożenia. Wyznawcy mrocznych sekt, przedstawiciele innych ras; groźne, powojenne przestrzenie kosmiczne pełne śmiertelnych wyładowań i Głębia – zimna, straszna, gotowa doprowadzić do szaleństwa. W tym jednak świecie przyszło żyć Myrtonowi Grunwaldowi, który po stracie statku i załogi decyduje się podjąć kolejną próbę walki z kosmicznym systemem. Jednak czy skokowiec z mroczną, tajemniczą przeszłością i załoga złożona z ludzi aż po brzegi wypełnionych sekretami, to rzeczywiście dobry plan na nowy start? Okaże się w chwili starcia z niemal mitycznym zagrożeniem.

Chociaż autor podzielił „Głębię" na trzy części, to dla mnie samoistnie wyodrębniają się dwie. Pierwsza to dość trudne w odbiorze z powodu nagromadzenia technicznych, niezrozumiałych pojęć, spotkanie czytelnika z nową rzeczywistością. Pomimo pewnych komplikacji na płaszczyźnie rozumienia kosmicznych technologii i rozwiązań, jest to część intrygująca z doskonale wykreowanym nastrojem tajemnicy i niejasnego widma nadchodzącego zagrożenia. Atmosfera ulega stopniowemu zagęszczeniu, sekrety się mnożą, a całość zmierza do kulminacyjnego momentu akcji w każdym calu zaplanowanego przez Podlewskiego, który wyraźnie panuje nad fabularnym rozwojem powieści (co, wbrew oczekiwaniom, nie jest znowu takie powszechne). Druga część, to moment, w którym dochodzi do połączenia wszystkich prowadzonych przez narratora wątków. Wtedy też czytelnik zdąża już oswoić się z technologiczną nomenklaturą i mechanizmami działania świata. Byłby gotów zanurzyć się weń zupełnie, jednak akcja nagle zwalnia, a węzeł intrygi wyraźnie się rozluźnia i pokusa wejścia w „Głębie" nieco się rozprasza. Trwa bitwa, ale wyraźnie pozycyjna, trochę niemrawa i boleśnie powolna w stosunku do wcześniejszego pędu fabuły. Jest podobnie jak z awarią silnika w pojeździe, który rozpędza się i rozpędza, by w momencie maksymalnego przybliżenia do rekordu świata nagle zgasnąć. Innymi słowy powieść Podlewskiego na początku obiecuje solidny wybuch i aromat napalmu w powietrzu, a ostatecznie serwuje jedynie fajerwerki. Wciąż piękne i interesujące, ale gdzie im tam do solidnego płomienia.

Dawno już jednak autorzy nie odważyli się na wkroczenie w objęcia chłodnego kosmosu, a już w ogóle odświeżenie gatunku space opery. Problem w tym, że Podlewski odświeża ją jedynie pozornie. Postapokalipsa to tylko nęcąco brzmiąca marka obecnej mody. W rzeczywistości czytelnik otrzymuje znane już z kinematografii i literatury rozwiązania. Podczas czytania przed oczami wyobraźni śmigały mi klatki znanych tytułów. Nie zmienia to faktu, że świat Podlewskiego jest skrupulatnie wykreowany (w dużej mierze logicznie i naukowo uwarunkowany) i interesujący. Tchnie także melancholijnym duchem jakiegoś rodzaju minionego czasu. Być może chodzi o odległe czasy świetności space opery, a może o nieobecność w świecie autora ludzkiej Terry, która stanowi tam jedynie drgającą niepewnością przeszłego istnienia legendę. Dlaczego zniknęła? Tak naprawdę nic nie jest jasne. Nikt nie ma pewności, jak skończymy.

Jakkolwiek streszczenie wydarzeń „Głębi" zmieściłoby się na mniej niż jednej stronie formatu A4, to dużo trudniej byłoby o podobną kondensację w kwestii szkicu psychologicznego bohaterów. Ci bowiem nie dość, że są bardzo zróżnicowani przy pierwszym kontakcie, to niosą nietypowe i równie odmienne bagaże doświadczeń. Trudno przewidzieć ich ostateczne cele i pragnienia, a nawet bieżące zachowania. Wszyscy skrywają dramatyczne lub makabryczne tajemnice. To właśnie oni sprawiają, że nieszczególnie wyszukana i lotna fabuła nabiera kolorów. Tutaj należą się Podlewskiemu szczere gratulacje, bo talent do wiarygodnej konstrukcji bohaterów, to umiejętność nieczęsta.

Inną zaletą „Głębi" jest także próba wykorzystania możliwości języka. Autor prowadzi narrację w niezmiennych formach gramatycznych, ale z różnych perspektyw. Podrozdziały poprzedzają cytaty z różnorodnych gatunkowo dzieł wymyślonych na potrzeby fantastycznego świata – przemówień, zbiorów historycznych, encyklopedii, politycznych dekretów, wykładów. Na uwagę zasługuje także kwestia wspomnianego już języka technologicznego, który pomimo pewnego skomplikowania ostatecznie daje się przyswoić. Poza tym Podlewski stawia jednak na proste, nieskomplikowane opisy i minimalną ilość metafor czy porównań. I bardzo dobrze.

„Głębia" przywołuje gatunek, który najlepsze czasy ma już za sobą – zarówno na gruncie literatury jak i kinematografii. To całkiem zgrabna, nieźle napisana – choć trochę też wyświechtana – historia z doskonale wykreowanymi postaciami. Z kart powieści autor puszcza do czytelnika oko, a to pozostawiając historię Terry niewyjaśnioną, a to umieszczając na jej kartach starzejącego się załoganta o nazwisku Lem. Chociaż „Głębia" oferuje niewiele nowości, to wciąż warto poświęcić jej czas. Choćby po to, by odetchnąć nieco od modnych gatunków. Nawet, jeżeli próbuje się upchnąć tę powieść we wdzianko znanej, rozchwytywanej ostatnio marki, jaką jest postapokalipsa.

Dział: Książki
czwartek, 10 wrzesień 2015 00:35

Głuchy telefon

Choć twórczość Arne'a Dahla śledziłam od kilku miesięcy, jeszcze nie miałam okazji przeczytać żadnej z jego książek (głównie dlatego, że „Misterioso" trudno złapać w bibliotece). Zasłynął cyklem o Drużenie A, na który składa się aż 10 powieści. „Głuchy telefon" to  pierwszy tom jego najnowszego cyklu opowiadającego o Jednostce Opcop, powstałej w momencie, gdy poprzednia międzynarodowa organizacja przestała istnieć.Nagrodzona za najlepszą szwedzką powieść kryminalną w 2011 roku książka mówi też o polityce, gospodarce, obecnej sytuacji Europy, będąc czymś więcej niż tylko kolejnym kryminałem.

Okładka książki niczym się nie wyróżnia. Na żółtym tle główną postacią jest trzydziesto-, czterdziestoletnia kobieta z pistoletem. Przenikają przez nią zdjęcia policyjnych wozów, funkcjonariuszy.Wszystkie warstwy okładkowej grafiki zostały tak składnie złożone, że tworzą dość delikatną okładkę, a przy tym wymowną oraz uderzającą w klimat powieści.

Drużyna A, czyli międzynarodowa organizacja operacyjna została rozwiązana, lecz w jej miejsce powstaje Opcop. Część członków nieistniejącej już poprzedniej grupy zostaje wcielona do organizacji razem z nowymi funkcjonariuszami.  Nikt nie może dowiedzieć się o istnieniu Opcopu, lecz sytuacja się zmienia, gdy pewnego dnia w Londynie dochodzi do bardzo dziwnego morderstwa. Przyklejone, ułożone w nietypowej pozycji zwłoki to tylko początek góry lodowej. W ciele denatki znajduje się wiadomość skierowana do członków Opcopu (o którego istnieniu przecież nikt nie powinien wiedzieć). W tym samym czasie grupa operacyjna próbuje rozwikłać, co wspólnego ma producent mebli z włoską mafią. Czy coś łączy te sprawy? Czy Opcop zdoła wyjaśnić przestępcze wydarzenia i rozwikła zagadki, które staną mu na drodze?

Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o sam pomysł na fabułę, szwedzki pisarz zdołał się wyróżnić. Nie jest boleśnie sztampowy w kwestii rozwiązań, jak i ogólnego zarysowania historii. Umiejętnie łączy i przeplata ze sobą wątki nie pozostawiając czytelnika zbyt długo przy jednej scenie; sprawnie myli tropy oraz zwodzi odbiorcę po „labiryncie Minotaura". Dahl wykazuje także niezłą znajomość samych procesów śledczych oraz stara się nie pomijać żmudnego procesu poszukiwań, przesłuchań, doszukiwania prawdy. Nie jest to wyśniony świat jednego prawego męża, który sam stoi naprzeciw przestępczości, a grupy funkcjonariuszy tworzącej zespół. Takie podejście zdecydowanie uwiarygadnia opisywaną przezeń historię, czyniąc ją jeszcze bardziej wciągającą.

W „Głuchym telefonie" pojawiają się postacie z poprzedniej serii pisarza – o Drużynie A – lecz samą powieść należy traktować jako rozpoczęcie zupełnie nowego cyklu. Przez pierwszych kilkanaście, może kilkadziesiąt stron, czytelnik musi przyzwyczaić się do mnogości postaci oraz niekiedy zagląda do podanego na początku krótkiego spisu bohaterów. Lecz owo zagubienie szybko mija dzięki temu, że większość postaci jest innej narodowości, noszą przy tym charakterystyczne nazwiska. W dodatku zostają skrótowo, acz bardzo konkretnie przedstawieni, więc nawet z powodu ich wzorców zachowań bardzo łatwo domyśleć się, który bohater jest uczestnikiem konwersacji.

Nie da się ukryć, że w powieści Dahla znajdują się liczne nawiązania do współczesnej kondycji ekonomicznej Europy, do rzeczywiście istniejących postaci rządzących poszczególnymi krajami, do kryzysu finansowego. Pisarz nie wyrzuca na stół swoich politycznych poglądów, lecz sygnalizuje swojemu czytelnikowi problemy, które dla niego są istotne. Mówi także o kulisach gospodarczego kryzysu, ujawnia niektóre z bankowych mechanizmów, otwierając oczy czytelnika na pewne sprawy niby mimochodem.

Sam język pisarza wybija się na tle innych gatunkowych pozycji, będąc dosyć surowym, zdystansowanym, chłodnym przekaźnikiem historii. Posługuje się przy tym fachowymi terminami, a także dostosowuje słownictwo do kolejnych postaci (co również składa się ich zarys). Jedynym moim zastrzeżeniem są te fragmenty, w których autor sili się na poetyckie opisy czy kontemplowanie przyrody, które zupełnie nie przystają do reszty powieści.

Moje pierwsze spotkanie ze szwedzkim pisarzem okazało się naprawdę satysfakcjonujące. Z pewnością sięgnę po kontynuację serii o jednostce Opcop i będę usilniej szukała pierwszego tomu Drużyny A. „Głuchy telefon" to obiecujący, wciągający początek nowego cyklu, będący spójną fabularnie historią, której ewentualnie niedociągnięcia rekompensuje przygotowanie pisarza oraz, być może nie oryginalność, a pewien brak banalności.

Dział: Książki
środa, 09 wrzesień 2015 15:58

Uniwersum Metro 2033: Otchłań

„Otchłań", najnowsza powieść Roberta J. Szmidta, łączy się dla mnie z dwoma fenomenami. Po pierwsze – autor ma ostatnio niezłe tempo. W kwietniu uraczył czytelników reedycją „Samotności Anioła Zagłady. Adam", w tym samym miesiącu zaatakował zombie jedno z polskich miast – „Szczury Wrocławia" –, by w sierpniu dobić je postnuklearną wizją uniwersum „Metro 2033". I tu właśnie włącza się „po drugie" – projekt Dmitry'ego Glukhovky'ego wydaje mi się bowiem założeniem tak dalece nietypowym i potencjalnie doskonałym, że nawet mnie, jako czytelnika, zaszczyca fakt obecności w nim polskich autorów. Tylko, czy wrocławskie „Metro 2033" wypada równie dobrze, co to moskiewskie?

Serię wydawaną w Polsce przez wydawnictwo Insignis rozpoznaje się już z daleka. „Radioaktywne", postapokaliptyczne okładki wyróżnia powielana kompozycja – twarz głównego bohatera na pierwszym planie (zabijcie mnie, jeżeli się mylę, ale czy to nie sam autor, jedynie nieco wystylizowany?) i zdewastowany krajobraz w tle. Do tego tłoczony, brązowo-złoty emblemat z literami „Uniwersum Metro 2033"oraz w ten sam sposób wypisany tytuł powieści oraz nazwisko jej autora. Prezentuje się to całkiem nieźle. Klimat zniszczenia z pewnością daje się odczuć.

Minęło dwadzieścia lat odkąd świat, po międzynarodowych bombardowaniach, pokrył się radioaktywnym opadem i zaczął ewoluować (w niekoniecznie dobrym kierunku). Część mieszkańców Wrocławia przeżyła wybuchy, skrywając się w miejskich kanałach. Przez lata jednak uszczuplała się nie tylko liczba ludności, ale również lokacji, w których życie byłych władców świata było możliwe. W jednym z ostatnich takich miejsc egzystuje Nauczyciel. Jeden z najstarszych członków swojej enklawy stara się edukować mieszkańców nowego świata oraz opiekować niepełnosprawnym synem. Wiodąc możliwie spokojne życie, odcina się od dramatycznych wspomnień przeszłości. Wkrótce wszystko to zostaje zakłócone przez niepewnego władcę enklawy, Białego. By ocalić syna, Nauczyciel będzie musiał wyruszyć do miejsca niemal legendarnego – górującej nad miastem wieży, na szczycie, której ktoś codziennie rozpala ognisko. Tylko czy faktycznie jest tam jakieś życie? Do tej pory nikt, kto próbował tam dotrzeć, nie powrócił...

Książka zaczyna się tak, jak powinna, bo od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony w wartką akcję, a już po chwili zmagać się musi nie tylko z dyndającym na sznurku, rozerwanym ciałem, ale i pełnymi nienawiści oraz niesprawiedliwości knowaniami władzy. Mroczne tunele wrocławskich kanałów i ich hierarchia zaprezentowane zostają także w porywającym tempie i bez zbędnych dłużyzn. Czytelnik szybko wpada w rytm postnuklearnej rzeczywistości i włącza w mózgu tryb przeznaczony do obcowania z literaturą uniwersum „Metra 2033". Jest klimatycznie, intrygująco, tajemniczo, ale i po męsku - szorstko.

Główny bohater wreszcie nie okazuje się podlotkiem, a – można by nawet rzec, sugerując się nową rzeczywistością – niemal starcem. Początkowo niepozorny, starający się przetrwać zgrywając mniej inteligentnego, niż jest w rzeczywistości, wkrótce ujawnia porażające fakty ze swojej przeszłości i udowadnia, że wiek nie odcisnął się na jego sprawności. Podobnie jak w oryginalnym „Metrze 2033" bohater musi – wykorzystując wiedzę, umiejętności i przypadkowo napotkanych pomocników – dotrzeć z punktu A do punktu B.

Niestety podróż ta od pewnego momentu wydaje się nielogiczna. Cel wybrany przez Nauczyciela nie jest jego prywatnym pomysłem, lecz podszeptem konkretnej postaci. Nawet, gdy na jaw wychodzi, iż propozycja nie była zupełnie szczera i dyktowana dobrym sercem, bohater decyduje się zmierzać w tym samym kierunku. Nauczyciel nie dostrzega braku logiki w sytuacji i nie zmienia planów. Właściwie dlaczego? Jasne, w wielu miejscach nie powinien się pokazywać, ale potencjalne bezpieczne przystanie można by jednak wyróżnić.

Inną sprawą jest motywacja bohatera do działania w ogóle. Oczywistym jest, że to pragnienie ocalenia głuchoniemego syna napędza jego podróż. Sęk w tym, że syn równie dobrze mógłby być psem, bowiem nie odgrywa w historii żadnej roli poza „byciem pretekstem". Nawet samu autorowi zdarza się o nim zapomnieć. Wszystkie kolejne zwroty akcji biorą się z tego, że coś się niepełnosprawnemu przydarza i bohater motywuje się, by raz jeszcze przyjść mu z odsieczą. A. Już rozumiem. Gdyby to był pies, a nie człowiek to niektóre ryzykowne gesty wydawałyby się przesadzone. Chociaż z drugiej strony... Nie takie rzeczy już bohaterowie fikcyjnych opowieści dla zwierząt robili.

Co zadziwiające, chwilowe braki logiki i naciągana kreacja „bohatera-pretekstu" nie zniechęcają do lektury. „Otchłań" napisana jest bowiem dynamicznie i plastycznie. Fabułę chce się śledzić nie dla postaci, lecz dla samego postnuklearnego świata. Dla drobnostek takich, jak: wyczytywanie z zebranej na talerzu wody, czy w pobliżu znajduje się wyjątkowo ciężki mutant; podziału enklaw; bioróżnorodności i zmian zasad funkcjonowania świata; dla trujących, fosforyzujących grzybów i konstruowanych z butelek po coca-coli masek gazowych.

Osłabia trochę te wrażenia sfera dialogowa. Wulgaryzmy, wulgaryzmami, ale niektóre chwyty okazały się naprawdę prostackie. Stalker, który powtarzał w każdym zdaniu „z dupy wyjęty/a/ci" po dwóch stronach niemal zmusił mnie do wyrwania, przeżucia i wyplucia stron z jego udziałem. Dziewczynka, która miała wyjątkowy talent do dziwacznych wiązanek wulgaryzmów, z pewnością działała mi na nerwy nie mniej, niż Nauczycielowi i przez większą część czasu miałam nadzieję, że postanowi ją udusić. No i zdecydowanie najgorsze w „Otchłani", czyli podejście do gwałtu na trzynasto- czy czternastolatce. Naśmiewanie się, że chodzi „jak kaczka", jej autoironiczne o tym dowcipy oraz podejście samego Nauczyciela, który przez większość książki jest perfekcyjnym Garym Stue, a jeżeli chodzi o zbiorowy gwałt, uznaje, że „sama sobie jest winna"... Pozostawię to bez komentarza.

Powieść ma tak naprawdę jedynie początek i koniec. Cała reszta to mdły zapychacz, który śledzi się z przyjemnością nie z powodu genialności konceptu autora, ale dlatego, że ten do perfekcji opanował pisarski warsztat, czyniąc swój sposób prowadzenia fabuły zajmującym i interesującym. Psychologicznie działa również z pewnością sama kompozycja powieści – duże litery, szerokie marginesy oraz krótkie rozdziały (to już koniec? Kiedy ostatnio tyle przeczytałam w tak krótkim czasie? To musi być świetna powieść, skoro tak się stało!). Kilka wyraźnych zgrzytów odbiera powieści punkty zebrane przy pierwszym kontakcie. Szkoda, bo „Otchłań" miała potencjał, by być czymś więcej, niż tylko wpisaniem się w cudzy pomysł.

Dział: Książki
wtorek, 08 wrzesień 2015 20:31

Wywiad z Magdaleną Owczarek

Wrocławianka, absolwentka filologii niderlandzkiej, wieloletnia uczestniczka - nierzadko burzliwych - dyskusji na forach literackich; początkująca pisarka oraz dobra mama wszystkich, którzy chcieliby pierwsze kroki w świecie literatury postawić (wystarczy przeczytać Jej artykuły i porady na www.literka.info!). Młoda dziewczyna z głową pełną szalonych i fantastycznych pomysłów. W swojej debiutanckiej powieści, "Po moim trupie", postanowiła zniszczyć Wrocław zsyłając na niego apokalipsę zombie. I wpadła na ten pomysł zanim Robert Szmidt posłał na miasto swoją Z plagę! Ale nie tylko tu okazała się szybsza. Trup - jak pieszczotliwie nazywa swoje dziecko - powstał w ramach ekspresowej, internetowej akcji...

Dział: Wywiady
środa, 02 wrzesień 2015 16:35

Dwie wieże

Tempo czytania Tolkiena uważam za jedną z moich największych porażek z kręgów poznawania literatury. Chciałabym mieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale jedynym, co przychodzi mi do głowy jest fakt, że „Władca pierścieni" nie jest lekturą dla mnie. Szczególnie, że w drugim tomie tej serii jeszcze wyraźniej uwydatniają się wady, które czytanie utrudniają i czynią mniej przyjemnym niż mogłoby być. Zdaje się, że dzieła Tolkiena nie przetrwały próby czasu. Zasługują na uznanie jako podwaliny gatunku, lecz to, co zaczął Brytyjczyk, inni rozwinęli, osiągając znacznie więcej niż profesor z Oksfordu.

Niezależnie od zawartości, wydanie wciąż pozostaje godnym uwagi z perspektywy wizualnej. Miejsce żółci zajęła tym razem czerwień, a otaczające centralny pierścień runy (i mniejsze pierścionki) zastąpione zostały przez kontrastowe, wykonane na zasadzie negatywu, szkice dwóch wież. Minimalizm, prostota i godny pochwały brak przesady. Zachęcająca pozostaje również cena – 19 złotych na okładce przy niemal pięćsetstronicowej powieści, to naprawdę niecodziennie niska kwota.

Drużyna rozpada się. Po śmierci Boromira, Sam i Frodo czmychają przed resztą kompanów, by wypełnić zadanie zniszczenia Pierścienia. Ich tropem niestrudzenie podąża Gollum. Merry i Pippin zostają porwani przez siły nieprzyjaciela, a Aragorn z resztą kompani udają się ich tropem. Na ich drodze staje jednak spisany wcześniej na straty kompan, a jego wiedza i przemiana zmieniają plany bohaterów. W powietrzu wisi widmo wojny i śmierci. Zapomniane przed wiekami stworzenia budzą się do życia. Jak potoczą się losy drużyny? Czy kiedykolwiek przyjdzie im jeszcze się spotkać?

Drugi tom nie zmienił mojego pozytywnego podejścia do, nieco zmodyfikowanego, tłumaczenia Jerzego Łozińskiego. Nie napotkałam żadnych rażących odmienności względem utartych, z powodu filmu, nazw własnych i innych. Wiersze i piosenki pozostały miejscami „niedopracowane", jednak zaczęłam rzecz akceptować. Językowo całość pozostaje przystępna i nieskomplikowana w odbiorze. Problemy w tej kwestii leżą w zgoła odmiennym miejscu.

Prawda jest bowiem taka, że o ile „Bractwo pierścienia" akcję miało leniwą, to „Dwie wieże" wloką się niemiłosiernie. Poszczególne grupki przemieszczają się, by na końcu drogi spotkać kogoś, komu można podróż zrelacjonować lub kto im przedstawi swoją. To nieprzerwana sinusoida, której wierzchołkiem jest rozmowa, a momentem pięcia się lub opadania – droga bohaterów. Prawdziwie nużąca rzecz zaczyna się robić właśnie w momencie, w którym zauważy się tę prawidłowość.

W pewnym momencie uwydatnia się także inna wada serii. Relacja Sama i Froda dziwaczeje z każdą stroną. Początkowo czytelnik stara się wytłumaczyć sobie zażyłość bohaterów naturą hobbitów lub nieprzeciętnym oddaniem sługi panu. Jednak im bliżej finału, tym bardziej ma się wrażenie śledzenia męskiego romansu, a nie męskiej przyjaźni. Chociaż bardzo nie chciałabym odwoływać się do filmowej adaptacji książki, to jednak z powodu kolejności przyswajania, skojarzenia i komentarze nasuwają się same. Relacja Sam-Frodo jest jednym z najlepszych przykładów tego, co zostało zmienione na potrzeby kina i zyskało. Nawet nieliczne opuszczone przez scenarzystę wydarzenia nie wpływają negatywnie na odbiór obrazu, gdy ma się w pamięci jego zbawienną dla „związku" hobbitów pracę.

Inną sprawą jest trudny do zrozumienia sposób myślenia niektórych bohaterów, jak choćby wspomnianego już Sama. Chociaż postaci mają działać w imię dobra świata, to zdarza się, że o tym zapominają i stają do cna egoistyczni. Najbardziej irytował mnie chyba Gandalf, który nie chciał odpowiadać na żadne pytania, a jego skrytość przyczyniała się do kolejnych kłopotów i problemów. A wystarczyłyby dwa zdania wyjaśnienia! I gdzie tu mądrość mędrca?

Tak jak poprzednio zapierałam się, że ostrzeżenia otoczenia przed trudem lektury serii Tolkiena, okazały się na wyrost, tak teraz muszę się z nimi zgodzić. Ci, którzy „Dwie wieże" mieli już za sobą wspominali, że to bodaj najtrudniejsza do przebrnięcia część serii. Pozostaje mi wierzyć, że zwieńczenie cyklu okaże się dużo przyjemniejsze. Niezależnie jednak od trudności z przebrnięciem przez całość, sądzę, że każdy powinien się z „Władcą pierścieni" zapoznać. Tylko wtedy docenić można niezwykłość wkładu brytyjskiego pisarza w rozwój gatunku fantasy.

Dział: Książki

Cyborgi, androidy, cyberpunkowa technologia - czy jesteśmy świadkami cybernetycznej rewolucji? A może opisywana w powieściach SF cyberpunkowa rzeczywistość nigdy nie nadejdzie? Zapraszamy do salonu empik na spotkanie z M. Raduchowską oraz A. Ziemiańskim, którzy podejmą próbę odpowiedzi na pytanie: Przyszłość jest dziś – fantastyka czy rzeczywistość? Autorka Szamanki od umarlaków i cyklu SF Czarne światła oraz twórca Achai, którą z wypiekami na twarzy czyta już ponad pół miliona czytelników skonfrontują powieści science – fiction z odkryciami współczesnej nauki.

wtorek, 25 sierpień 2015 10:49

Mission: Impossible - Rogue Nation

Wiecie, że od wyprodukowania pierwszej filmowej opowieści o Ethanie Hunt'cie minęło już 19 lat? Czas bardzo szybko płynie, prawda? W ciągu tych kilkunastu lat doczekaliśmy się aż czterech kontynuacji. Każda z nich prezentowała inny poziom, lecz chyba żadna nie zyskała takiej popularności jak kinowa produkcja Briana de Palmy. „Mission: Impossible – Rogue Nation" udowadnia, czemu seria o agencie IMF zdobyła serca fanów akcji na całym świecie i czemu kultowy już film dorobił się aż tylu kolejnych części cyklu.

Ethan Hunt (Tom Cruise), agent IMF – Impossible Missions Force – po raz kolejny musi uratować świat. Niestety, rząd postanawia rozwiązać organizację, w której działa, więc Hunt postanawia sam stawić czoła Syndykatowi, który jest siecią wyspecjalizowanych agentów. Na całym świecie dokonują aktów terrorystycznych, a zdaje się, że nikt nie chce połączyć ze sobą faktów i przyznać, że tajna organizacja istnieje. Szybko okazuje się, że Ethan nie poradzi sobie bez pomocy kolegów. Dawni agenci IMF znów będą musieli wykonać misję niemożliwą.

„Mission: Impossible – Rogue Nation" to rasowe kino sensacyjne. To idealny przykład na to, jak ważne jest rozpatrywanie podobnych produkcji oceniając je w skali gatunku, a nie w skali całej kinematografii. Okrojona fabuła, wręcz szczątkowa stała się jedynie pretekstem do nagrania znakomitych scen ociekających dynamizmem. Utrzymany w duchu szpiegowskim obraz składa się z wielu wyśmienitych scen będących esencją kina akcji. Pościg na motocyklach w Maroku, włamanie do elektrowni i wymiana danych pod wodą (która to sekwencja jest hołdem dla pierwszej części serii przynależącej do „heist movie") prezentują się spektakularnie.

Wybierając się na piątą część „Mission: Impossible" należy pamiętać, że w świecie, w którym zaraz się znajdziemy nie istnieją prawa fizyki, logiki, grawitacji. Tutaj każdy może wszystkiego dokonać, a tytułowa misja niemożliwa dla Ethana Hunta jest wyłącznie kolejnym wyzwaniem. To taka  „szybka bajka", na której nie należy myśleć, tylko w nią wpaść, ciesząc swoje oczy kolejnymi popisami Toma Cruise'a i kaskaderów.

Ethan Hunt i reszta agentów przemieszcza się tym razem po całym świecie – będą stawiać czoła zły w Maroku, Austrii i Londynie. Oczywiście nie obędzie się od spektakularnych zamieszek – w „piątce" padło na Operę Wiedeńską oraz tamtejszego kanclerza.

Ogromną zaletą produkcji jest niewielkie wykorzystanie efektów specjalnych. Tom Cruise zdecydował się sam biegać po startujących samolotach i jak najczęściej rezygnować z pomocy kaskaderów. Również dzięki temu na próżno szukać w filmie patosu oraz niepotrzebnego zadęcia, a także przywraca to atmosferę kina akcji sprzed dekady albo dwóch.

Ciekawie zostały przedstawione również gadżety, którymi posługują się agenci. Zobaczymy więc między innymi laptopa (lub tablet) udającego gazetę, broszurę, która zmienia się w bazę danych, okulary będące komputerem, soczewki-kamery, a także klucz otwierający każde drzwi. Technologiczne bajery to jednak nie wszystko – poczekajcie aż zobaczycie klarnet (a może to był saksofon?), który zamienia się w pistolet z tłumikiem!

Dialogi oscylują wokół żartów oraz ironii. McQuarrie wyraźnie zdecydował się okroić padające na ekranie słowa do minimum, po to, aby nie odrywać widza od akcji. Nadają one produkcji lekkiego wymiaru, pozbawiają pretensjonalności oraz tekstów rodem z książek Coelho. 

Aktorsko „Mission: Impossible – Rogue Nation" wypada bardzo przyzwoicie. Simon Pegg zdobył więcej ekranowego czasu, co tylko sprawiło, że produkcja sporo na tym zyskała. To w głównej mierze dzięki niemu obraz okazał się uroczo zabawny oraz lekki. Dokłada się do tego jeszcze Jeremy Renner, który wciela się w postać najlepiej ukazującą, że agenci IMF to przede wszystkim grupa przyjaciół. Charyzmatyczna Szwedka – Rebecca Ferguson – gdy pojawia się na ekranie sprawia, że nie trudno patrzeć na cokolwiek innego niż na nią. Hipnotyzuje spojrzeniem, przyciągając wzrok widza na swoją osobę. W całości wypada mdło jedynie szwarccharakter. Jego motywy zdają się logiczne, poświęcono mu wystarczająco dużo scen, lecz wydaje mi się, że winę za jego nijakość ponosi wyłącznie Sean Harris, wcielający się w postać.

Produkcja Christophera McQuarrie'a to nie daje, że jest czymś więcej niż widowiskowym blockbusterem z pędzącą na łeb, na szyję akcją oraz z pomysłowym, jak na standardy hollywoodzkie, zakończeniem. W połączeniu z wizualnymi rozwiązaniami, do których realizacji wcale nie potrzebowano skomplikowanych programów graficznych oraz komputerowej pomocy (a właściwie zminimalizowano je do minimum). Nigdy nie byłam fanką serii „Mission: Impossible", a „trójka" i „czwórka" mnie rozczarowały. Za to na „piątkę" mam odwagę wysłać każdego widza, który musi się odstresować i przestać myśleć. Bo ten film to niezobowiązująca rozrywka na odpowiednim poziomie.

Dział: Filmy
poniedziałek, 24 sierpień 2015 23:02

Kod Himmlera

„Kod Himmlera" to debiut, który – jak większość w Polsce – przeszedł bez echa. A szkoda, bo rzadko na polskim rynku pojawiają się podobne pozycje – zarówno pod względem umiejętności prowadzenia fabuły, jak i samej gatunkowości. Przemysław Piotrowski umiejętnie połączył w swojej powieści cztery gatunki, tworząc mroczną książkę z odniesieniami do II wojny światowej oraz tajemnic XX wieku.

Na okładce utrzymanej w morskim, seledynowym kolorze widać zakrwawioną dłoń, która wystaje spod śniegu. Taka kolorystyka z pewnością inspirowana jest tym, jak wygląda dzień na Antarktydzie, w mroźnym klimacie. Z oddali widać zarysy dwóch postaci, podążających w nieznanym kierunku. Już po okładce możemy stwierdzić, że będzie to mroczna historia, w której nie zabraknie krwi oraz trupów.

W 1943 w nazistowskich bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich dochodzi do tragicznych wydarzeń. W 1947 komandosi brytyjscy oraz badacze zostają wysłani na Antarktydę, aby wypełnić tajną misję. Tylko jednemu marines udaje się przeżyć. Rok 2016, Polska. Tomasz Turczyński, dziennikarz sportowy Gazety Lubuskiej, po śmierci dziadka odnajdujenazistowskie dokumenty z czasów II wojny światowej, które odnalazł jego dziadek w kompleksie Olbrzyma. Mężczyzna postanawia rozwikłać zagadkę, która tak bardzo nurtowała jego ukochanego członka rodziny. Jednak szybko się okazuje, że Tomasz wplątuje się w bardzo niebezpieczną sytuację, w którą uwikłany jest niejeden rząd. A w tym samym czasie na Antarktydzie dochodzi do wyjątkowego odkrycia... Czy dziennikarzowi uda się dotrzeć do prawdy? Czy zdoła odkryć czego dotyczyła tajna nazistowska operacja?

Już za samą koncepcję stworzenia powieści należy autorowi przyklasnąć. Naprawdę wyjątkowy pomysł (choć z podobnymi zapewne wielu czytelników zetknęło się w literaturze zagranicznej) połączenia sensacji, thrillera, horroru i fantastyki zaowocował świetnym gatunkowym miszmaszem. Trzeba przyznać, że „Kod Himmlera" to opowieść bardzo dynamiczna, przepełniona zarówno szybką akcją, jak i bardzo dobrze napisanymi fragmentami dochodzenia do prawdy.

Piotrowski wykorzystał teorie spiskowe, XX-wieczne tajemnice, na których punkcie niejeden człowiek ma obsesję, postaci historyczne oraz istnienie tajnych organizacji rządowych. Przywołuje Himmlera, Wunderfafe, Anioła Śmierci, tajne eksperymenty Trzeciej Rzeszy i wykorzystywanie przez nazistów runów. Trzyma się faktów historycznych, a przy tym łączy je z domysłami oraz fantastycznymi koncepcjami. W całości, wszystkie te elementy, tworzą zagadkę tak intrygującą, że wciąga czytelnika do swojego świata nieprawdopodobności oraz sprawia, że na chwilę jesteśmy skłonni uwierzyć we wszystkie wydarzenia.

Przemysław Piotrowski postanowił, że jego bohater będzie miał podobny życiorys do niego samego. Sam autor urodzony w Zielonej Górze, niegdyś był dziennikarzem sportowym, a obecnie mieszka z żoną Kasią i pracuje w branży naftowej w Norwegii. Skoro można znaleźć tak wiele punktów stycznych przyglądając się wyłącznie suchym faktom, można założyć, że Tomasz Turczyński z pewnością prezentuje jakieś cechy Piotrowskiego.

Autor nie skupia się na zbytnio na psychologii postaci, co akurat w przypadku „Kodu Himmlera" wcale nie jest złym posunięciem. Jedynym zarzutem mogłoby stać się prezentowanie ich w czarno-białych barwach, z czego większość z nich przedstawiona została w samych superlatywach. Pobudki, którymi kieruje się Tomek, profesor oraz Kasia wydają się nieco naciągane, lecz w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę atmosferę powieści, można te niuanse zignorować.

Polski pisarz nie stara się być zabawnym, zdystansowanym autorem, ale wywołał moją sympatię już na początku pierwszego rozdziału. Przez jeden akapit opowiada o tym, jak polska kadra piłkarska w 2015 i 2016 roku przeżywa pasmo sukcesów. Trudno przy takim pomyśle choćby się nie uśmiechnąć lub się rozczulić, prawda? Poczucie humoru jednak zanika wraz z rozwojem wydarzeń.

Oceniam książkę Piotrowskiego wysoko, dlatego że w porównaniu z innymi powieściami gatunkowymi na naszym rynku „Kod Himmlera" się wyróżnia. W tej debiutanckiej pozycji trudno dopatrzeć się nielogiczności, pewne rozwiązania fabularne można nazwać wręcz błyskotliwymi oraz nietuzinkowymi. Być może nie trafi do szerokiego grona odbiorców, lecz fanów czterech gatunków literackich czy miłośników tajemnic II wojny światowej powinna porwać.

Dział: Książki
niedziela, 23 sierpień 2015 00:30

Feist - premiera laureata 7 ekskluzywnych nagród

Feist, niezwykła i utrzymana w upiornej atmosferze gra akcji, miała właśnie swoją światową premierę i z miejsca została obsypana nagrodami. Nie trzeba było długo czekać, by gra była dostępna w Polsce – od dzisiaj jest już dostępna na półkach sklepowych.

Dział: Z prądem
sobota, 22 sierpień 2015 21:37

Moebius: Empire Rising

Kampanie kickstartowe mają to do siebie, że osoby wpłacające pieniądze mają swoje oczekiwania wobec opłaconego produktu. Nie można się więc dziwić wymaganiom, jakie powinna była spełnić produkcja Jane Jensen, autorki takich hitów jak m.in. Gabriel Knight. „Moebius: Empire Rising" stanowi przykład gry, której nie udało zrealizować się zgodnie z założeniami przedstawionymi graczom finansującym produkcję i wydanie. Nie twierdzę jednak, że jest zła. Za to z pewnością nie spełnia oczekiwań.

„Moebius: Empire Rising" to gra przygodowa. Kierujemy w niej Malachim Rectorem – cynicznym handlarzem antyków. Wyróżnia się on fenomenalną pamięcią fotograficzną, której mógłby pozazdrościć mu niejeden kolekcjoner czy detektyw. Dlatego przyjmuje zlecenia z całego świata...i z całkiem niezłym wynagrodzeniem. Pewnego razu Malachi otrzymuje specyficzną ofertę od tajnej organizacji rządowej F.I.T.A. – ma wyruszyć do Wenecji i zebrać informacje o charakterze młodej Włoszki oraz jej przeszłości, a tym samym przyczynić się do rozwiązania sprawy tajemniczego zamordowania dziewczyny. Oryginalność tego śledztwa polega jednak nie tylko na tym, ale też na wymogu dopasowania życia zamordowanej do jednej ze znanych historycznych postaci. Z czasem okazuje się, że możemy odkryć znacznie więcej niż historię zamordowanej dziewczyny, a dodatkowo – nie musimy robić tego w pojedynkę.

W pierwszym kroku muszę pochwalić fabułę. Może nie wszystko jest na tip-top, lecz niezwykle spodobał mi się pomysł na porównywanie ludzi do postaci historycznych. Nie znam gdy, która opierałaby się na takich łamigłówkach, a że kilka okresów historii mnie interesuje – jak poruszony w grze starożytny Egipt – to czułam się pod tym względem usatysfakcjonowana. Spodobał mi się również swego rodzaju wątek paranormalny, sugerujący, że współcześnie żyjący ludzie w ogóle mają swoich odpowiedników w postaciach historycznych. Zagadki same w sobie opierały się głównie na systemie point'n'click oraz kilku mini-grach, które nie powinny jednak stanowić żadnego wyzwania dla zaawansowanych graczy.

Również niezmiernie spodobała mi się możliwość wykonania portretu psychologicznego postaci na podstawie jej mimiki, gestów i zachowania. Mamy taką możliwość przed każdą rozmową z nową postacią. Jeśli wybierzemy prawidłowe odpowiedzi, podczas dialogu otrzymamy dodatkowe opcje. Podobnie sytuacja wygląda przy ocenie przedmiotów i osądzaniu, czy są marnymi podróbkami, czy też autentykami.

Muszę tutaj jednak zwrócić uwagę na koszmarną sekwencję w finale, gdy przychodzi nam błądzić w podziemnym labiryncie. W tym momencie czekałam już tylko na zakończenie i byłam naprawdę mocno zirytowana faktem, że na sam koniec rozgrywki twórcy dołożyli tak bezcelowy element.

To jednak dopiero pierwszy minus na ich niezbyt krótkiej liście. Jak wspominałam we wstępie, po grze opłaconej przez fanów oczekiwałoby się czegoś, co rzeczywiście powala na ziemię. „Moebius: Empire Rising" niestety na tym polu dość mocno zawodzi. Produkcja wydaje się niedopracowana i nie do końca przemyślana, a brak napięcia, którego oczekiwałoby się od takiej przygody, wydaje się niemal namacalny. Razi również liniowość gry. Wszelkie akcje, które wprowadzają cokolwiek do fabuły, wymagają zachowanej zgodności z zaplanowanym przebiegiem rozgrywki. To niestety potrafi nieźle irytować, gdy okazuje się, że musimy krążyć w tę i z powrotem, bo bohater dopiero po pewnym czasie dochodzi do wniosku, że może jednak warto było wziąć przedmiot z poprzedniej lokacji.

Grafika również nie rzuca na kolana. Animacja jest niesamowicie sztuczna. Postaci są wyidealizowane i wylizane jak manekiny. Nie cechują się zbyt naturalnymi ruchami czy mimiką, czego Malachi jest idealnym przykładem. Ich wygląd kojarzy się trochę z The Sims 3. Na szczęście jest chociaż technologia 3D i całkiem przyzwoite wnętrza. Krajobrazów jednak nie pochwalę. Widać było jednak, że dałoby radę wprowadzić lepszą grafikę po bardzo dobrze wykonanych komiksach, przedstawiających m.in. dość ważną scenę z dzieciństwa głównego bohatera.

Przejście gry zajęło mi łącznie kilkanaście godzin, więc nie spędziłam nad nią zbyt dużo czasu, co w przypadku tej przygodówki stanowi zaletę. Soundtrack niewątpliwie umilił rozgrywkę, która z czasem stała się niestety dość schematyczna. Z jednej strony nie żałuję, że zagrałam w „Moebius: Empire Rising" ze względu na ciekawy pomysł zagadek związanych z postaciami historycznymi i tworzeniu portretów psychologicznych niczym cumberbatchowski Sherlock Holmes. Z drugiej strony wiem jednak, że mogłabym znaleźć produkcję z ciekawszymi zagadkami, lepszą grafiką i wszystkim tym podanym w korzystniejszej cenie.

Dział: Gry z prądem