kwiecień 29, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: SF

środa, 17 październik 2018 13:23

Hawkeye #03: L.A. Woman

Matt Fraction w trzecim tomie serii „Hawkeye” zafundował czytelnikom niezły twist w fabule. Po pierwsze przeniósł akcję z ponurej metropolii nad wschodnim wybrzeżem, czyli z Nowego Jorku do słonecznego Miasta Aniołów. Po drugie porzucił Clinta Burtona i uczynił z Kate Bishop główną bohaterkę. W końcu ona również znana jest jako Hawkeye. Czy zmiana ta jednak wpłynęła pozytywnie na serię? Przekonajmy się.

Kate mając dość zaraźliwego pesymizmu i „smętactwa” Burtona postanawia zmienić coś w swoim życiu. Zabiera psa Fuksa i wyjeżdża na zachodnie wybrzeże do Los Angeles. Liczy, iż słoneczne plaże i prawie beztroskie życie pozytywnie wpłyną na jej nastrój i pozwolą odciąć się od dotychczasowych problemów. Niestety L.A. okazuje się równie „brudnym” i zdemoralizowanym miastem jak Nowy Jork. Naiwność i zbyt duża pewność siebie już na samym początku przygody w nowym mieście pakuje Kate w kłopoty. Dziewczyna jednak nie przejmuje się swoją porażką i postanawia sprawdzić się jako „bohater do wynajęcia”. Już po pierwszej rozwiązanej sprawie zdobywa nowych, lojalnych przyjaciół – sympatyczną parę Marcusa i Fincha. Młoda Hawkeye po tym, jak odkryła w sobie detektywistyczny talent, stara się nieść pomoc zwykłym ludziom i rozwiązywać ich przyziemne problemy. Raz pomaga niegdyś sławnemu muzykowi odnaleźć zaginione przed laty nagranie. Innym razem wspiera lokalnego detektywa czy tajemniczego miłośnika kotów. Choć praktycznie w każdej akcji Bishop zbiera srogie cięgi, nie poddaje się w swoich działaniach. Wszystkie te wątki są wstępem do grubszej sprawy, jaką przyjdzie rozwikłać Kate. Łatwo nie będzie, szczególnie że na drodze dziewczyny ponownie stanie znana z pierwszego tomu Madame Masque.

hawkeye

Trzeci tom „Hawkeye” to spora odmiana po wcześniejszych przygodach Clinta. Choć Matt Fraction nadal prowadzi historię z charakterystycznym dla siebie lekkim i ironicznym humorem oraz wykorzystuje znane z wcześniejszych tomów zabawy komiksową formą, to nowej energii serii nadaje główna bohaterka. W odróżnieniu od znużonego Burtona, młodsza od niego Kate jest pełna zapału do pracy, optymizmu, dystansu do świata i do samej siebie. Z jednej strony dziewczęca naiwność i niewinność, z drugiej zaś ogromna sprawność fizyczna i umiejętność posługiwania się łukiem, sprawia, że Bishop przyciąga do siebie czytelnika. Jest w niej coś uroczego i wręcz magnetycznego, co powoduje, że darzymy ją sympatią i kibicujemy jej w bohaterskich poczynaniach. Jest taką sympatyczną dziewczyną z sąsiedztwa, która na pewno skradnie Wasze serca.

Zmiana nastąpiła również w oprawie graficznej. Rysującego do tej pory większość przygód Burtona Davida Aja zastąpiła Annie Wu, która na swoim koncie miała już współpracę m.in. z DC Comics czy Vertigo. Jej rysunki może nie są tak niekonwencjonalne i minimalistyczne jak Aji, ale również bawi się ona kadrami, konstrukcją plansz i pojedynczymi sekwencjami. Na pewno co wyróżnia jej styl od poprzednika, to większa dynamika i szczegółowość scen oraz wg mnie ładniejsza kreska. Wszystko idealnie współgra i pasuje do historii Kate.

113654.1531129014

Na koniec warto wspomnieć, iż zeszyty z przygodami Kate, które zostały zebrane przez polskiego wydawcę w trzecim tomie pt. „L.A. Woman”, oryginalnie ukazywały się na przemian z zeszytami przedstawiającymi przygody Burtona. W odróżnieniu od np. amerykańskich czytelników uniknęliśmy skakania po fabule i bardziej naładowani pozytywną energią młodej bohaterki, powrócimy do pominiętych zeszytów z Clintem w roli głównej, w zbiorczym, czwartym tomie pt. „Rio Bravo”.

Podsumowując, Matt Fraction wykonał bardzo udany ruch skupiając się na damskiej wersji Hawkeye. Jej przygoda w Mieście Aniołów pełna jest humoru, zwrotów akcji i detektywistycznych wątków. Czytelnicy, którzy od początku śledzą przygody Clinta Burtona, na pewno będą usatysfakcjonowani.

Dział: Komiksy
wtorek, 16 październik 2018 10:16

Człowiek z brzytwą

Przybycie do znajdującego się w Suchej Woli ośrodka leczniczego miało pomóc kuracjuszom w walce ze zdrowotnymi dolegliwościami, jak również w odzyskaniu spokoju ducha. Sprzyjały temu szczególnie spokojne, niemalże sielankowe wiejskie krajobrazy oraz czyste powietrze. Cóż, po części się to udało... do momentu, gdy na terenie zakładu odnaleziono ciało niespełna piętnastoletniej dziewczyny. Początkowo -zdaniem tamtejszego lekarza, doktora Libaszko- wszystko wskazuje na samobójstwo. Jednak badający ciało denatki doktor Werner nie zgadza się z opinią kolegi. Komisarz Połżniewicz wraz ze swym zastępcą Drużyńskim muszą odnaleźć tego, kto pozbawił życia tę młodą kobietę. I dowiedzieć się, dlaczego sprawca za swój cel obiera kobiety o pięknych włosach...

Prawdziwą gratką dla mnie jako wielkiej fanki wszelakiego rodzaju thrillerów jest umiejscowienie akcji w innym czasie, gdy technologia nie była jeszcze tak rozwinięta. Tak uczyniła pani Anna Trojanowska, zabierając nas w podróż do wieku XIX, gdzie techniki badania miejsca zbrodni i tym podobnych rzeczy były jeszcze poniekąd "w powijakach". Moim zdaniem dla czytelnika jest to dodatkowa możliwość poznania bohaterów, którzy -bez wsparcia wspomnianych już nowinek w zakresie badań- musieli wykazać się nie tylko inteligencją, ale i swoistą inwencją w szukaniu motywu. W podejmowaniu prób dotarcia do prawdy oraz ujęcia właściwego sprawcy. Na pewno rodziło to dodatkowe trudności, a zebrane dowody czy zeznania świadków często zamiast pomóc, myliły śledczych, prowadząc do zgubienia właściwego tropu. Niemniej jednak stanowią one ciekawą podróż w czasie.

Komisarz Połżniewicz poniekąd miał cichą nadzieję, że śmierć rudowłosej kuracjuszki, Ludwiki, to naprawdę samobójstwo. Choć nie do końca przekonywały go prawdopodobne motywy dziewczyny, to liczył, że za jej zgonem nie stoją osoby trzecie. I że sprawca nie zaatakuje ponownie... Jego policyjne zainteresowanie od razu wzbudził doktor Libaszko. Komisarz od razu wiedział, że medyk nie mówi mu całej prawdy. Ale od czego ma się w końcu zastępcę? Drużyński bowiem posiadał "wtyki" w niemalże całym mieście, nawet w najmroczniejszych dzielnicach, dzięki czemu mężczyźni szybko mogli prześwietlić historię danej osoby. W przeciwieństwie do Drużyńskiego nie posiadał talentu zawierania z łatwością nowych znajomości, był człowiekiem raczej poważnym, budzącym respekt. A do tego nerwowym, szczególnie, gdy sprawy szły nie po jego myśli. Jak łatwo się domyślić, niby- samobójstwo kuracjuszki było jedną z takowych śledztw. 

Autorka Człowieka z brzytwą tak zręcznie skierowała uwagę nie tylko głównych bohaterów, ale i naszą na pewne postacie, że miałam niemalże stuprocentową pewność co do winy wskazanego. Ba, nawet "zebrałam" dowody na to, że ów człowiek jest tajemniczym mordercą. Nie można odmówić pani Trojanowskiej talentu do mylenia tropów, którymi się posługujemy. Dzięki temu lektura może nieustannie nas zaskakiwać. Co istotne, mamy również (choć niewielki) dostęp do wspomnień prawdziwego Człowieka Z Brzytwą; mimo to -po odrzuceniu pierwszego podejrzanego- nie byłam w stanie z poprzednią pewnością wskazać winnego. 

Książka ma prawie pięćset stron, ale podczas czytania zupełnie tego nie czuć. Akcja gna przed siebie w takim tempie, że nie ma tu już miejsca na nudę. Całe śledztwo jest tak intrygujące, że nie wypuściłam lektury dopóty, dopóki moje oczy nie trafiły na ostatnią kropkę. Czy byłam usatysfakcjonowana rozwiązaniem? W dużej mierze tak, gdyż moja uwaga ani na moment nie skierowała się akurat na tego człowieka, będącego prawdziwym mordercą. Na ostatnich stronach poczęstowano nas również wyjaśnieniem, co takiego tkwiło w jego przeszłości, że poczuł zew krwi. 

Są jeszcze osoby, które nie mogą przekonać się do twórczości naszych rodzimych autorów; mam jednak wrażenie, że z roku na rok jakoś literacko ewoluujemy, dzięki czemu polscy czytelnicy nie muszą już szukać porywających thrillerów wśród zagranicznych pisarzy. Pani Anna Trojanowska tylko dała kolejny dowód na to, że Polacy również mogą stworzyć ciekawą historię. I polecam Wam serdecznie Człowieka z brzytwą, utoniecie w tym śledztwie.

Dział: Książki
piątek, 05 październik 2018 13:58

Upiorna opowieść

„Jaka była najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś?”

Stany Zjednoczone, lata siedemdziesiąte XX wieku. W Milburn, niewielkim miasteczku w stanie Nowy Jork, działa Stowarzyszenie Chowder. Tworzy je grupa starszych panów, przyjaciół, którzy spotykają się, by opowiadać sobie historie – niektóre prawdziwie, inne zmyślone, wszystkie przerażające. Jednak echa przeszłości domagają się sprawiedliwości – jedna z opowieści wraca, by ich prześladować. Opowieść o czymś, co zrobili dawno temu. Opowieść o tragicznym błędzie, przerażającym wypadku. Nad Milburn nadciąga nadnaturalna, gęstniejąca z każdym dniem groza...

Dział: Książki
piątek, 05 październik 2018 08:31

Dwór szronu i blasku gwiazd

Uwielbiana autorka powraca z kolejną odsłoną cyklu "Dwór cierni i róż"!

Akcja powieści toczy się kilka miesięcy po wydarzeniach z Dworu skrzydeł i zguby. Historia opowiedziana jest z perspektywy Feyre i Rhysa, którzy wraz z przyjaciółmi zajmują się odbudową Dworu Nocy oraz miasta, które uległo znacznym zniszczeniom podczas wojny. Na szczęście zbliża się czas Przesilenia Zimowego, a z nim wyczekiwane ułaskawienie.

Dział: Zakończone
poniedziałek, 01 październik 2018 21:44

Nienawidzę Baśniowa Tom 1 : I żyli długo i burzliwie

Ten komiks to istna petarda!

Nawet nie pamiętam, kiedy pierwszy raz widziałam „Nienawidzę Baśniowa”, ale od pierwszego rzutu okiem na okładkę, wiedziałam, że będzie to nieprzyzwoicie niepoprawna miłość od pierwszego wejrzenia. Bo jak tu szacowna rodzicielka, stateczna pani domu ma się przyznać do zauroczenia tak słodkim i lepkim aż od krwi komiksem? Toż to nie przystoi.

A fuj to!

O Skottie Youngu – rysowniku, Jeanie Francoisie Beaulieu – koloryście i Nate Piekosiu – literniku, nigdy nie słyszałam. Co oznacza nie tyle, że jestem ignorantką, co jak zapewne wielu z was, laikiem w dziedzinie komiksu, i że w tej dziedzinie sztuki dopiero się rozkręcam. Dlatego plus dla wydawcy, a raczej nieskromnego Skottiego, któryż to opatrzył komiks notą biograficzną. Dzięki niej dowiedziałam się o takim zawodzie artystycznym, jak liternik, który odpowiada za krój i wygląd liter w komiksie, a którego toż owoc pracy nie dostrzegałam i brałam za coś oczywistego, dopóki nie spojrzałam na komiks jeszcze raz, właśnie przez pryzmat słowa pisanego. Okazało się również, że została wydana, niestety jeszcze nie w polskiej wersji językowej, komiksowa wersja „Na szczęście mleko” Neila Gaimana, po którą też chętnie sięgnę przy nadarzającej się okazji. Tak też kwestie porównywania prac panów na tle innych ich dzieł, osobistego rozwoju i wielu innych kwestii merytoryczno-historycznych, w tej recenzji nie znajdziecie.

A fuj z nimi!

Czy ja już pisałam, że to NIE JEST komiks dla dzieci? Nie, to teraz napiszę – TO NIE JEST ZDECYDOWANIE komiks dla dzieci. Po takim oświadczeniu wystosowanym do jedenastolatki, musiałam zastosować dodatkowe procedury, jak z ulotek z medykamentami – trzymać poza zasięgiem dzieci. To, że w tytule jest Baśniowo, że bohaterką z pozoru jest dziewczynka i kolory przypominają te z May Little Pony, to złudne elementy chorej popkultury.

A fuj...

„Dawno, dawno temu, żyła sobie dziewczynka imieniem Gertrude, która marzyła o niezwykłej krainie, pełnej cudów, magii, śmiechu i radości”, a jej marzenie się spełniło. Jak to jednak bywa z marzeniami, lepiej uważać, czego sobie człek życzy, bo a nuż to dostanie. I tak Gert trafiła do Baśniowa, pełnego niezwykłych istot, wszystkich w cudownych odcieniach landrynek, w której panuje, o rozkosznie brzmiącym imieniu, królowa – Chmuria. Dzielna dziewuszka, by wrócić do domu musi zdobyć klucz do drzwi do swojego świata. Nic prostrzego, gdy się ma specjalnego przewodnika i mapę...

27 lat później...

Poznajcie Gert, trzydziestosiedmioletni, sfrustrowany postrach Baśniowa uwięziony w ciałku dziesięcioletniej dziewczynki z rzygozielonymi lokami. Pałęta się zmora po Baśniowie w poszukiwaniu klucza, a że można być wykończonym życiem w słodkolepkim świecie, to dziewcze sobie nie żałuje. Każdy, kto jej się nawinie pod topór zostaje wypatroszony, dekapitowany lub posiekany. A do tego mała chleje, przeklina i prowadzi się nad wyraz niehigienicznie. A doskwiera wszystkim tak mocno, że, wiadomo, dobry władca musi wziąć sprawy w swoje ręce.

Zaczyna się rozgrywka na siłę i intelekt... dobrze, zostańmy przy sile. Kto wygra krwawa Gert, czy podstępna Chmuria?

„I żyli długo i burzliwie” to pierwszy tom „Nienawidzę Baśniowa” i jeśli miewacie dni, w których czujecie, że otaczają was wyłącznie ludzie z intelektem obrażającym robactwo, kiedy mielibyście ochotę poczuć nieskrępowane żądze niszczenia wszystkiego bez ponoszenia konsekwencji i jesteście na tyle dojrzali, by wiedzieć, że „nie należy tego robić samemu w domu”, to to jest komiks skrojony na wasze biedne potępieńcze dusze. Ta nieskrępowana swoboda Gert do likwidowania wszystkiego, co jest irytujące wokół niej, pozwala doznać katharsis każdemu, kto chciałby pozbyć się ze swego otoczenia wszystkich zakłamanych, słodkich gęb, które musi czasem oglądać. Nie należy natomiast w „I żyli długo i burzliwie” doszukiwać się żadnego głębszego i moralnie usprawiedliwionego sensu, na tę całą krwawą jatkę, którą urządza bohaterka o dziecięcym obliczu. Czasami nawet akcja bywała dla mnie zbyt obrzydliwa wizualnie, ale teksty, które przewijały się w chmurkach rekompensowały estetycznie nieapetyczne doznania. Liternictwo, słownictwo, humor i kalki językowe okazały się mistrzostwem, które nie jeden raz wywołały banana na moich ustach. Nie miałam możliwości porównania edycji polskiej z oryginalną w całości, ale te fragmenty plansz, które dostępne są w sieci, pozwoliły naprawdę docenić zarówno humor oryginału, jak i kunszt tłumaczenia Marcela Szpaka.

Niecierpliwie czekam na kontynuację mocnej dawki krwawych przygód Gert.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 01 październik 2018 08:41

Mroczny duet

Lubię historie, które oprócz przyjemności samego czytania, dają mi do myślenia, przywołują problemy bardziej ogólnoludzkie, pytania o sens życia. Dylogia Victorii Schwab idealnie oddaje tego typu powieści. W pierwszym tomie, Okrutnej Pieśni na kartach ciekawej i wciągającej historii autorka przemyciła pytania o ludzkie zbrodnie i granice człowieczeństwa. W "Mrocznym Duecie" również odnaleźć można pytania dotykające każdego człowieka.

Pierwsze spotkanie Kate i Augusta zmieniło wiele w każdym z nich. Po pół roku zarówno bohaterowie jak i miasto stoją w zupełnie innym miejscu. Kate, teraz prawdziwa łowczyni potworów, stara się zapomnieć o Prawdziwości i swojej przeszłości. August przestał walczyć ze swoją naturą, stając się przywódcą polującym na potwory. Wszystko znów wywraca do góry nogami pojawienie się nowego potwora, najbardziej niematerialnego, jednocześnie przerażającego w swojej naturze.

Kate i August, których poznaliśmy w pierwszym tomie, powoli przestają istnieć. Wydarzenia, których doświadczyli, ich zmagania ze sobą i światem, wszystko wywarło znaczący wpływ na ich psychikę i postępowanie. Ale ta zmiana może okazać się tylko otoczką, bo wewnątrz wciąż istnieją silne postacie, które nie poddają się otoczeniu, podążają jedynie sobie znanymi ścieżkami, walcząc ze sobą i światem. Ich rozłąka, wyjazd Kate do Dobroczynności, jej tamtejsze doświadczenia, wszystko to jest ciszą przed burzą, która zbliża się bardzo szybko.

Autorka postawiła na spokojny początek, rozdzieliła ścieżki bohaterów, żeby dać nam chwilę oddechu, wszystko to zmierza w jednym, słusznym kierunku. Wydarzenia powoli nabierają rozbiegu, znów przecinając ścieżki Kate i Augusta.

Podczas tych wydarzeń powoli zaczynają klarować się kolejne pytania, które stały się dla mnie wyraźnym tłem tej historii: Czy nasze wybory definiują naszą przyszłość? Czy błędne kroki ciągnąć się będą już zawsze? Ludzie się zmieniają, często ucząc się na własnych błędach. Czy można oceniać innych i ich uczynki? I ostatnie, czy zło wyrządzone w obronie powinno być tak samo karane? Autorce udało się zawrzeć te pytania w tle wydarzeń, tak, że nie są natrętne, a jednocześnie zmuszają do przemyślenia wielu spraw.

„Tam gdzie byli ludzie, tam był bałagan. Definiowało ich nie tylko to, co robili, ale również to, co mogli zrobić, w innych okolicznościach. Definiowało ich to, co zrobili, i czego niezrobienia żałowali; podjęte decyzje i te, które najchętniej by cofnęli. Oczywiście nie dało się wrócić do przeszłości - czas płynął wyłącznie do przodu - ale ludzie mogą się zmienić.
Na gorsze.
Albo na lepsze."

Walka Kate z własnym słabościami i chęć pomocy innym, staje się pierwszą naturą dziewczyny. To właśnie te kwestie sprawiają, że wraca do miasta i staje przed drzwiami OSF. Jako Harkerówna nie może liczyć na miłe przyjęcie, a jednak nie poddaje się. Nowa społeczność nie chce się do niej zbliżyć, jedynie August odnajduje w niej dziewczynę, którą miał okazję poznać bliżej.

Wizja przedstawiona przez pisarkę pokazuje świat na krawędzi, ciemny, brutalny i niebezpieczny. Ciężko w nim przeżyć zwykłemu człowiekowi, to raczej silne jednostki są w stanie przetrwać. Zarówno te dobre jak i złe, które tworzą ten świat pod siebie i swoje wyobrażenie.

"Mroczny Duet" jest ciekawą kontynuacja poprzedniego tomu, zadaje inne pytania i pokazuje inne zachowania bohaterów. Autorka nie daje wytchnienia aż do ostatniej strony, właśnie wtedy przedstawiając najwięcej wydarzeń, które przetaczają się w tempie lawiny. Jak skończy się ta historia, musicie sami się przekonać. Mnie lekko przygniotła, jednocześnie jednak, każde inne zakończenie byłoby zbyt odrealnione. Ta historia warta jest poznania.

Dział: Książki
niedziela, 30 wrzesień 2018 01:45

Zanim zawieje wiatr

Podróż, która ma odmienić twoje życie. Ludzie tak odmienni i nieprzewidywalni stają się jedynymi kompanami. Majaki ze starej legendy i skarb dający władzę. Tylko jaka jest cena tej władzy? Kto pierwszy zdradzi i spróbuje sam zawładnąć światem? Czemu prawdziwa nauka zasłonięta przez cienie pozostaje niewidoczna? Ile jesteś w stanie poświęcić w drodze ku władzy?

Wiele wieków temu, gdy chciwość wyszła przed szereg, ucierpiały królewskie ziemie. Dziś spopielenie i wydarzenia sprzed wieków to zatarte wojenne wspomnienia. Jednak wciąż żywa pozostaje legenda o kamieniach Lyshanach i ich mocy, które miały zapewniać potęgę. Wiele lat później wiedziony słowami nieznajomego w kapturze Yun decyduje się opuścić wioskę i wyruszyć w podróż. Na swej drodze spotka młodą Alchemiczkę Minę oraz Skrytobójcę Garetta. Podróż po Czterech Krainach dla tak osobliwej grupy okaże się niebywale niebezpieczna, a jakże odmienne motywy poszukiwania legendarnych kamieni nie pozwolą na swobodę i pełne zaufanie. Zdrada czai się dookoła, pytaniem jest, kto zdradzi jako pierwszy.

Urzeczona okładką i zachęcona porywającym, choć ciut tajemniczym opisem z radością sięgnęłam po tę cegiełkę. Cóż tu dużo mówić, książka jest spora i miałam nadzieje, że historia nie tylko obiecuje masę emocji, ale również je zapewnia. Czy tak było?

I tak i nie. Sam pomysł na fabułę, kreacja bohaterów i misternie stworzony świat były elementami porywającymi i spełniły moje oczekiwania. Jednak radość z poznawania historii momentami zaburzały zbyt długie i dość nudne opisy. Nie sądzę, by zmniejszenie ich liczby odebrałoby fabule cokolwiek. Raczej przyspieszyłoby tempo akcji i pozwoliło na całkowite skupienie się na jakże ciekawych wątkach.

A tych tu nie brakuje. Autorka ma ciekawy styl, bardzo obrazowy i poprawny. Czasami zbyt dokładny, jednak mam wrażenie, że spowodowane jest to chęcią dokładnego wyjaśnienia wszystkich piętrzących się zdarzeń i zobrazowanie zależności między przeszłością i teraźniejszością. Skupmy się jednak na całokształcie, gdyż dostajemy do rąk ciekawą fantastykę z sympatycznymi bohaterami. Pełno w niej przygód, niewyjaśnionych zdarzeń, bestii i dzielnych rycerzy. Jest również chciwość, zazdrość, kłótnia dwóch braci doprowadzająca do wielkiej wojny. Podróż po kamienie mające dać władze to równocześnie wyprawa obcych ludzi muszących ze sobą współpracować, by przetrwać i osiągnąć cel.

To trochę powieść drogi, bohaterowie przemierzają świat, w poszukiwaniu jednej rzeczy, którą każde z nich chce dla siebie. Ich wędrówka pozwala czytelnikowi na wciągnięcie się w atmosferę powieści i czerpanie przyjemności z czekających przygód.

Książka ta ma kilka mankamentów, jeśli jednak skupić się na tym, co dobre, to plusy z pewnością przeważą nad drobnymi uchybieniami, a sama historia zainteresuje nie jednego fana magii, bestii i rycerzy. Każdy z bohaterów, choć na chwile przykuje waszą uwagę i da się polubić. Ich różnorodność niweluje nudę a dobre odwzorowanie cech charakteru, czyni ich naturalnymi i żywymi.

Nie bez niedociągnięć i błędów, jednak z potencjałem. Historia o tym, jak ważne jest niepowielanie błędów innych, jak ciężko jest się oprzeć chciwości i jak ważne jest zaufanie, wiara w innych i ciągłe szukanie dobra w sobie.

Dział: Książki
czwartek, 20 wrzesień 2018 11:01

Małe Licho i tajemnica Niebożątka

Nie wiem, jaką uczennica była Marta Kisiel w szkole, ale zapewne, każda polonistka chciałaby się teraz przyznać do tego cudu mniemanego polskiej literatury fantastycznej. Jeżeli jeszcze istnieją tacy polscy czytelnicy, którzy nie mieli z twórczością pani Kisiel do czynienia, to a fe i bardzo brzydko i powinni, jeśli im odwagi i zdolności lingwistycznych starczy, natychmiast, te zaległości nadrobić w edukacji, by w swoim życiu wypełnić lukę inteligentnego humoru. Jest bowiem Ałtorka przykładem na to, że literaturę można tak pięknie wykorzystać i przerobić (w końcu mogę użyć tego słowa, a nie tylko omawianie i omawianie), aby nie tylko zjadliwa i smakowita była, ale jeszcze zabawna i pocieszna, a to przy tych naszych i obcych również, patetycznych tonach i bufonadach, bywa naprawdę wyczynem porównywalnym ze wspinaczką na Mount Everest w szpilkach i małej czarnej.

A o czym jest „Małe Licho i tajemnica Niebożątka”? Wbrew mam wrażenie nieadekwatnemu tytułowi, gdzie na pierwszy plan wysuwa się Licho a nie Bożydar Antoni Jakiełłek, opowieść jest o inteligentnym, dobrym, choć dziwnym chłopcu, który żyje sobie w starym domu na skraju miasta z mamą i pachnącym trocinami wujaszkiem Turu oraz nieuleczalnie sarkastycznym wujkiem Konradem. Poza tą trójką dorosłych w domu jest jeszcze paru domowników; dbający o odpowiednią dietę wieomackowy Krakersik, jego mniejsza wersja Gucio, dwa pełnoprawne Anioły i inni drobni lokatorzy niemieckie duchy na strychu, zielony utopiec w sadzawce, dżin w butelce, żar-ptak, podziomek i kotka o całkiem na tym tle zwyczajnym imieniu Zmora. I wszystko byłoby pięknie i cudownie, tym bardziej, że w tym domu zawsze jest bezpiecznie, i zawsze pachnie ciastem, i zawsze można coś spsocić, gdyby nie to, że nadchodzą zmiany. A jakie zmiany mogą być najgorszą nomen omen zmorą dla dziecka – SZKOŁA. Zły wujek Konrad, przy wsparciu wujaszka Turu, któremu się coś na pewno pomyliło, stwierdzili, że pora wypchnąć biedne Niebożątkow w przepastny świat ławek szkolnych, kolegów co to spidermeny, fify, szturmtrupy i minionki znają, a nie hołdują dzierganym bamboszkom i balladom niemieckim. Oj trudna przeprawa wszystkich czeka w tym społecznym dorastaniu. A Licho? Gdzie miejsce dla aniołka stróża w tej szkolnej tułaczce?

„Małe Licho i tajemnica Niebożątka”, to wspaniale napisana opowieść o zwyczajnych problemach, z jakimi stykają się wszystkie rodziny w momencie, gdy trzeba „wypuścić” dzieci w świat, i gdy dzieci muszą zetknąć się z tym światem. Cała siła jest w trzech amuletach, co to Kondziu dostał w podróż do zaświatów „Miłość-Niezłomność-Przyjaźń”, które na początek wystarczą, by nie utonąć. Wsparcie, cierpliwość, miłość, bezpieczeństwo, poszanowanie innych i zrozumienie samego siebie, można by wymieniać bez końca mądrości, które powinny towarzyszyć nie tylko naszym dzieciom, ale również nam samym, a które serwuje nam Ałtorka przy wsparciu domowników domu na końcu ulicy.

Jeśli chcecie sięgnąć po „Małe Licho i tajemnicę Niebożątka” wraz ze swoimi pociechami z nadzieją, że odnajdziecie w środku urzekająco ciepłą, ociekającą kojącą domową atmosferą opowieść z domieszką macek, widmowych glutów i właściwych odpowiedzi, to jest to strzał w dziesiątkę. Jeśli jesteście dorosłym czytelnikiem pragnącym po prostu przeczytać tę książkę, bo wcześniej słyszeliście o Marcie Kiesiel, albo czytaliście „Nomen Omen”, „Toń”, a akurat „Dożywocie” was ominęło, to bez strachu w oczach, a z radością w łapkach, należy przygarnąć do poduszki tę książeczkę. Cała reszta, czyli ci, co już mają za sobą wszystkie dzieła Marty Kisiel... po co ja się w ogóle dla was produkuję.

Na koniec dodam, że takie epickie fragmenty, jak opowieści o kostiumach karnawałowych z trupami w tle, dzieciach porównanych do kleszczy, syropie na sarkazm, mackowatej kąpieli Gucia i psuciu dziecka przez Kondzia, zostaną ze mną na długo. Liczę na kontynuację, chciałabym bowiem zobaczyć tragizmy czwartoklasisty i dojrzewanie romantyczne Bożydara w stylu niemieckiej ballady, tym bardziej, jakby zrządzeniem Niebios trafiła by mu się typowo przyziemna i praktyczna pannica, co to do komunikacji emocjonalnej używa LOLe, emoji i hashtagi.

Dział: Książki
wtorek, 18 wrzesień 2018 09:58

Alyssa i czary

Nie jestem ogromną fanką „Alicji w Krainie Czarów” i nie znam tej książki na pamięć jak niektórzy moi znajomi. Uwielbiam jednak zabawę z literacką tradycją i właśnie dlatego z ogromnymi nadziejami sięgnęłam po „Alyssę i czary” autorstwa A. G. Howard. Zielono-czerwona okładka, trochę niepokojąca i bez tandetnego mroku, tylko zwiększa oczekiwania wobec tekstu, który, jak głosi zapowiedź, ma opowiadać o losach współczesnej Alicji.

Alyssa Gardner jest zwykłą nastolatką. A właściwie byłaby, gdyby nie fakt, że od dzieciństwa słyszy głosy owadów i roślin. Z wiekiem urojenia przybierają na sile i Alyssa obawia się, że skończy jak jej matka, zamknięta w zakładzie psychiatrycznym i ze stale zwiększanymi dawkami leków uspokajających. Jej strach wydaje się rozumieć tylko najlepszy przyjaciel, Jeb, lecz i on ostatnio zachowuje się dziwnie i bardziej niż Alyssa obchodzi go jej szkolna rywalka. Dziewczyna czuje się osamotniona, a na dodatek podczas jednej z wizyt u matki dokonuje odkrycia: nie dość, że naprawdę jest potomkinią pierwowzoru Alicji z Krainy Czarów, to jeszcze może odmienić losy rodziny, naprawiając błędy prapraprababki. Na szali jest jej własne zdrowie psychiczne oraz życie ukochanej, wyniszczonej chorobą matki, więc Alyssa bez wahania rusza do innego świata, by zmienić bieg historii. Towarzyszy jej Jeb, ale czy dwoje nastolatków jest w stanie zrobić to, czego nie dokonała jedna z najbardziej znanych bohaterek literackich?

„Alyssa i czary” miała być powieścią inteligentnie łączącą zabawę klasyką z typowymi cechami literatury young adult. Tylko że moim zdaniem nie do końca to autorce wyszło. Owszem, współczesna Kraina Czarów jest odpowiednio mroczna, absurdalna i rządzona pokrętną logiką, a będący przewodnikiem po niej Morpheus, wypada znakomicie niejednoznacznie. To, co z początku irytujące bezsensowne, okazuje się rozsądnie wyjaśnione, a i język opisu Krainy Czarów łączy tajemniczość, mrok i slang młodzieżowy. Jednak o ile ta część eksperymentu się udała, o tyle mam ogromne zastrzeżenia do samej postaci Alyssy i jej codziennego życia. Główna bohaterka jest zwyczajnie nudna i pozbawiona charakteru – niemalże nie kreuje wydarzeń, tylko daje się nieść ich biegowi, nie ma interesujących przemyśleń, a gdybym miała ją opisać, mogłabym wspomnieć chyba tylko o niebieskich dredach. Notabene, obraz bohaterki, jaki kreuje Howard, nijak nie pasuje do portretu na okładce, a szkoda. W każdym razie Alyssie trudno kibicować, bo mimo że autorka stara się ukazać ją jako postać nieprzeciętną, to owa nieprzeciętność sprowadza się do deklaracji, które nie znajdują pokrycia w działaniach i myślach bohaterki. Życie Alyssy w realnym świecie opiera się natomiast na wykorzystaniu kilku klisz: dziewczyny-kumpelki, półsieroty zaniedbanej przez zajętego ojca, szkolnych rywalek, z których jedna jest protagonistką, a ta druga jest zła ponieważ jest zła... Najgorszą kliszą zaś jest przedstawienie szpitala psychiatrycznego, który ewidentnie wycięto z dziewiętnastego wieku i wklejono w dwudziesty pierwszy. Lekarze-sadyści, końskie dawki leków uspokajających, jako odpowiedź na wszystko, elektrowstrząsy. Licentia poetica istnieje i ma się dobrze, ale powielanie tej szkodliwej kliszy, zwłaszcza w powieści młodzieżowej – która z definicji ma kształtować młode umysły – może mieć opłakane skutki dla czytelników, którzy potrzebują pomocy psychiatrycznej, a po lekturze będą się jej bali. Autorka wyraźnie nie pomyślała o konsekwencjach i wybrała utarty schemat, dzięki któremu mogła popchnąć naprzód wydarzenia. To chyba największy zgrzyt w warstwie fabularnej.

Problematyczne jest też tłumaczenie. Z jednej strony chylę czoła przed poradzeniem sobie z językiem „Alicji w Krainie Czarów”, nawiązaniem do tradycji polskich przekładów tego dzieła i jednoczesnym własnym udziałem w postaci udanych tłumaczeń pojęć i nazw wprowadzonych przez samą Howard. Z drugiej strony – tłumaczący „Alyssę i czary” Janusz Maćczak potknął się na o wiele prostszych do przetłumaczenia fragmentach. Cała „realistyczna” część książki cierpi na zbytnią pretensjonalność języka, poza tym pojawiają się dziwne kalki z angielskiego, na przykład gdy w chwili złości główna bohaterka krzyczy... „Gówno!”.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i autorka, i tłumacz, i zespół redakcyjny, tak bardzo starali się dopracować część książki ściśle związaną z dziełem Lewisa Carrolla, że na resztę tekstu nie wystarczyło już czasu i mocy przerobowych. A szkoda. Mogło być bardzo dobrze, jest tak sobie. Zagorzali fani „Alicji w Krainie Czarów” mogą czuć się usatysfakcjonowani, reszta czyta na własną odpowiedzialność. „Alyssa i czary” nie jest książką fatalną, ale pozostaje po niej niedosyt i rozczarowanie.

Dział: Książki
piątek, 07 wrzesień 2018 14:39

Gloom

Gra niefortunnych zdarzeń i śmiertelnych konsekwencji.

Świat Glooma to smutne i ponure miejsce. Niebo jest tam szare, herbata wiecznie zimna, a nowa tragedia czai się za każdym rogiem. Długi, choroby, ból serca oraz grupy zaciekłych mięsożernych myszy – właśnie, gdy wydawało się, że gorzej już być nie może, jest. Jedyne pocieszenie w satysfakcji, że Twoja rzeczywistość jest najbardziej tragiczną ze wszystkich i że opowieść o twoich ponurych nie przygodach przyćmiewa nawet cudze bóle porodowe.

Pierwsze wrażenie...

Grę Gloom wypatrzyłam, przeglądając nowości Black Monk Games. Wydawca ten wrył się boleśnie w naszą rodzinę, przyczyniając się do skurczy mięśni i kilku siniaków, których nabawiliśmy się wielokrotnie podczas rzucania na siebie klątw VuDu. W Gloomie zaintrygowały mnie wizualnie przeźroczyste karty, dlatego też podczas Pyrkonu skrzętnie skorzystałyśmy z Games Roomu. Razem z córką miałyśmy niebywałe szczęście wziąć udział w rozgrywce prowadzonej przez Barnabę (zob. film z zasadami gry), gdyby nie ta rozgrywka, mogłybyśmy nie poczuć tego „blue mood gloom blues”.

Podstawowe informacje:

Wydawca: Black Monk
Projektant: Keith Baker
Ilustrator: Michelle Nephew, J. Scott Reeves
Liczba graczy: 2 - 5 osób
Wiek: od 13 lat
Czas gry: ok. 60 minut

Cel gry:

No cóż, celem gry jest doprowadzenie do upadku i wymarcia rodu, najlepiej w jak najbardziej bolesny, nieprzyjemny i najgorszy sposób. Oczywiście jednocześnie trzeba dbać o jak najlepsze samopoczucie familii innych graczy. Gra kończy się w momencie, gdy cała rodzina zostanie wyeliminowana, a ten ród, który był najbardziej nieszczęśliwy, wygrywa.

Rozgrywka:

Gra rozpoczyna się wybraniem rodu; jednego z czterech. Jeśli gramy w pięć osób, trzeba stworzyć nową familię odmieńców z Postaci odrzuconych przez innych graczy. Ostrzegam, taka patchworkowa rodzina bywa bardzo radośnie gnębiona, dla samej zasady. Po rozdaniu każdemu graczowi pięciu kart zaczynamy od prezentacji rodziny. Każdy z graczy przedstawia swoje postaci, opierając się swobodnie na opisach w dolej części kart Postaci. To w tym momencie zawiązuje się fabuła.

Każdy z graczy w swojej turze ma możliwość dwóch akcji, czyli zagranie karty z ręki. Są trzy typy kart: wydarzeń, modyfikacji i nagłej śmierci. Na kartach znajdują się: NAZWA, PUNKTY SAMOOCENY, SYMBOL OPOWIEŚCI, TEKST FABULARNY, czasem EFEKT. Trzeba się trzymać kilku głównych zasad, które są jasno wyjaśnione w instrukcji. Cały czas należy pamiętać o celu gry, aby być najbardziej beznadziejnie pogrążoną w rozpaczy rodziną, która w bezmiarze rozpaczy doprowadza się do zagłady.

Rozgrywka jest prosta, ale najważniejsze, aby była ciekawa. A fascynująca będzie, jeśli gracze będą wyjawiać sekrety rodzinne, tworząc z nich powiązaną fabularnie pajęczynę dramatów rodzinnych. A jeśli jeszcze wydarzenia pozwolą połączyć kilka rodzin, to będzie istna gotycka telenowela.

Gra kończy się natychmiast, gdy jedna z rodzin doszczętnie sczeźnie.

Powodzenia.

Dla kogo jest ta gra?

Zazwyczaj mam przyjemność pisać formułkę, że gra jest dla każdego. W przypadku Glooma tak nie jest.

Po pierwsze jest to gra przeznaczona dla dorosłych i młodzieży. Moja latorośl ma jedenaście lat, czyli poniżej wyznaczonej przez twórców, ale od lat jest geekiem planszówkowym i Pyrkonowym, poza tym ma szczęście, że jej rodzice nie mają nic przeciwko wykańczaniu rodziny przy stole karcianym. Nie każdy rodzic, w szczególności nie wtajemniczony w świat gier, wykaże się otwartością umysłu w sprawie snucia opowieści o eliminowaniu poszczególnych członków familii, depresji i wypadkach bardziej lub mniej szczęśliwych.

Dlatego jest to gra dla prawdziwych pasjonatów gotyckich opowieści, co to kochają Lovecrafta, Poe’go, Stokera, irp. Gra jest pasjonująca, gdy snuje się naprawdę fascynujące historie o niepowodzeniach rodzinnych, a porażki bohaterów tej gotyckiej telenoweli, zamiast przygnębiać, cieszą.

Końcowe wrażenie...

Do napisania tej recenzji zabierałam się wielokrotnie. Czemu? Za każdym razem, gdy ją wyciągałam, by w końcu w spokoju napisać o rodzinnych tragediach, pojawiała się nie wiadomo skąd córka z koleżanką i trzeba było znowu wpaść w ten defetystyczny nastrój i grać. Musiałam poczekać do rozpoczęcia roku szkolnego, aby się szelmy pozbyć. To świadczy o czymś, nieprawdaż?

Gloom nie sprawdził się jako gra rozgrywkowa w gronie ludzi nie-grających. Wiem, bo na zlocie rodzinnym, wielopokoleniowym, próbowaliśmy wykończyć korzystając z okazji, część familii. Trudno, nie udało się, twarde sztuki.

Natomiast tym, co czują „blue mood gloom bluesa”, sprawi ogrom czarnej przyjemności. Jeśli ktoś chce doszukiwać się walorów edukacyjnych, to mogę zapewnić, że snucie skomplikowanych tragicznych i krwawych historii, pozwoli na wzbogacenie elokwencji i jest świetnym ćwiczeniem fabularnym.
Jak cudownie, że nastaje jesień. Deszcze, pluchy i ponure dni, tylko będą sprzyjać gloomowej atmosferze.

Dział: Gry bez prądu