×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 1942.

Rezultaty wyszukiwania dla: akcji

czwartek, 09 październik 2014 08:44

Mroczne Arkana: Carnival

Po nawiedzonym pirackim statku, małym, odizolowanym mieście oraz dworze z różnych epok, nadeszła pora na kolejną zmianę inscenizacji. Tym razem padło na wesołe miasteczko, czyli jedno z chętniej wykorzystywanych głównych miejsc dla akcji horrorów. Cóż w nich jest takiego, że jednocześnie bawią i straszą? Czemu klauni, mimo uśmiechu na ustach, wydają się być sztuczni i źli do szpiku kości? Studio Artifex Mundi zaprasza na odkrycie tajemnicy w grze przygodowej typu point-and-click, której grafika, jak zawsze, zachwyca.

W grze wcielamy się w panią detektyw. Podczas pobytu bohaterki w wesołym miasteczku, zaginęła w tajemniczych okolicznościach pewna kobieta. Przeczesując teren, odkryjemy historię miłosną, która zakończyła się tragicznie, a co za tym idzie, ktoś nawiązał pakt z diabłem. Tylko kto? I dlaczego? Wszystkie pytania prowadzą do świata po drugiej stronie luster - diabelskiej, pokręconej wersji wesołego miasteczka. Manewrując między dwoma krainami, odwiedzając cyrk, dom strachów, czy diabelski młyn, musimy odnaleźć nieszczęsną kobietę, zanim będzie za późno.

Trzeba przyznać, że poprzez meandry fabuły prowadzeni jesteśmy "za rączkę". Nie ma co tu liczyć na własną inwencję twórczą - w danym momencie możemy zrobić tylko tyle, na ile pozwolą nam autorzy. To jednak przecież nie jest gra RPG i nieliniowość fabuły nie jest najważniejsza, za to wiele większy nacisk postawiono na nastrój, fabułę oraz zagadki. To dzięki tym ostatnim zapamiętujemy dany tytuł jako wyjątkowy lub wymagający. Jeśli któraś z nich nas przerośnie - nie ma problemu, bo przewidziano podpowiedzi oraz mini-gry pomagające w szybszym ukończeniu zabawy, czy odnalezieniu trudniejszego przedmiotu w znajdźkach. Wyjątkowym elementem jest tu dodatkowa pomoc w postaci małpki, której możemy użyć, aby dosięgnąć niedostępnych dla nas przedmiotów, a także swoista nowość, czyli system achievementów.

Jak zawsze, podczas przygody towarzyszą nam cudowne rysunki oraz nastrojowa muzyka, a w przerwach między klikaniem obejrzymy krótkie filmiki, które nadają grze jeszcze bardziej realistycznego akcentu. To właśnie grafika jest znakiem charakterystycznym dla tytułów studia. Dopracowane detale zarówno bliższych, jak i dalszych elementów krajobrazów sprawiają, że od ekranu nie można oderwać wzroku. Jedynym mankamentem jest oprawa dźwiękowa, która, choć bardzo klimatyczna, po pewnym czasie zaczyna się nudzić, a nawet irytować. Ten zarzut prawdopodobnie będzie się powtarzał co do każdego produktu tego wydawcy, gdyż akompaniament wydaje się nie ulegać większym zmianom.

Studio Artifex Mundi ma siedzibę w Zabrzu i składa się prawie wyłącznie z Polaków. Godnie reprezentuje nasz kraj za granicą, wszak ich gry tłumaczone są na wiele języków, wśród których, notabene, brakuje naszego. Będzie to bariera nie do przekroczenia dla tych, którzy nie znają języka angielskiego, choćby w najmniejszym stopniu. Innym gra posłuży także do edukowania się w znajomości słówek, czasem trudniejszych i mniej przydatnych, ale w większości pospolitych i często używanych. Dostajemy tu 2-w-1, czyli możliwość podreperowania naszego angielskiego, a jednocześnie dość wymagającą i piękną grę.

W produkcje studia wcale nie musimy grać tylko na komputerze - niektóre z tytułów dostępne są także na iPhone'y, telefony z androidem, czy iPady. Twórcy idą zgodnie z duchem czasu i ciągle rozwijają swoją ofertę (uwzględniając nawet premierę nowego systemu Windows 8, dla którego przygotowali odpowiednie edycje gier). Spotkałam się ze stwierdzeniem, jakoby były to gry przygodowe kierowane jedynie dla kobiet, ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Także mężczyźni bez problemu zanurzą się w klimacie nawiedzonego wesołego miasteczka, czy statku piratów.

Chociaż "Dark Arcana: The Carnival" to kwestia ledwie paru godzin, warto dać się porwać temu, specyficznemu dla gier studia Artifex Mundi, klimatowi. Mimo, że jest to już kolejny tytuł, utrzymany w podobnej szacie graficznej i oparty na zbliżonym zestawie zagadek, a nawet o analogicznym schemacie fabuły - gra się nie nudzi, a wręcz przeciwnie - przyciąga do ekranu komputera i nie pozwala się oderwać. Syndrom "jeszcze tylko jedna mini-gra" w tym przypadku pasuje jak najbardziej. Czy jesteś kobietą, czy mężczyzną, nie wahaj się. Tę grę zapamiętasz na długo i będziesz chciał tylko więcej i więcej!

Dział: Gry z prądem
czwartek, 13 wrzesień 2012 08:22

Warszawa 2048

W wielu dziełach science fiction przewija się wątek antyutopijny, w którym społeczeństwo jest inwigilowane w każdym możliwym stopniu, zaś wszelkie niepożądane ruchy jednostek są szybko tłumione. Nietrudno się domyślić, że nie wszyscy zgadzają się na taki stan rzeczy - "Warszawa 2048" to kolejna powieść w stylu "od zera do bohatera i niszczyciela systemu".

"Warszawa 2048" to wizja świata przyszłości, w którym spełniły się długofalowe prognozy - granice administracyjne zatarły się na rzecz korporacji jawnie sprawujących tu władzę. Jak nietrudno się domyślić, takie rządy nie sprawiają bynajmniej, że wszystkim żyje się lepiej i dostatniej. Taki system polityczny wręcz warunkowo pociąga za sobą powstanie komórek, które za cel stawiają sobie walkę o przywrócenie starego porządku. I to właśnie w takim świecie - ucieczki przed Czarną Policją, androidami czy sługusami korporacji - będziemy się obracać wraz z bohaterem powieści, Adamem.

Podczas lektury widać wiele elementów, które autor, niestety, zaczerpnął z innych tego typu powieści. Czarna Policja jest wręcz nieodłącznym dla tego typu tekstów jawnym, lecz zarazem tajemniczym zagrożeniem, którego istnienia nie neguje nikt. Podobnie jak i system organizacji - ciężko oczekiwać, że bohater działałby w pojedynkę (wbrew wszelkim prawom logiki), jednak im dalej w las, tym więcej widać kolejnych zapożyczeń. Chociażby w postaci wymogu ciągłego obracania wzroku, by nikt nie zdołał wbić protagoniście noża w plecy. Jeśli ktoś oczekuje powiewu świeżości w sposobie konstrukcji książki, nie znajdzie go - wszystko zmierza tutaj z punktu A do punktu B drogą, którą odnaleźć bez najmniejszego problemu można w innych tego typu dziełach kultury na przestrzeni ostatnich lat.

Opis z tyłu okładki wprost mówi nam o "nieskrępowanej akcji", która została okupiona "minimalistycznymi opisami". Nie jest to bynajmniej zaleta w przypadku recenzowanej pozycji. Minimalizm używany przez autora w warstwie językowej osiąga szczyty absurdu, bardzo często nie pozwalając cieszyć się lekturą właśnie przez suchość i jałowość kolejnych scen. Nie pomaga także dynamizm, paradoksalnie równie bezpłciowy właśnie przez wcześniej wspomniany minimalizm - wiele scen sprawia wrażenie, że zostało przez autora maksymalnie skompresowanych. Niekiedy nawet dłuższe sekwencje działań bohaterów zapisywane są w jednej linijce, co po raz kolejny nie sprzyja pozytywnym wrażeniom z lektury.

Co można natomiast powiedzieć na temat elementów futurystycznych, których w książce jest całkiem sporo? Ano... niewiele. Autor nie włożył zbyt wiele inwencji w tworzenie obrazu cywilizacji bogatszej o trzydzieści sześć lat nieustannego rozwoju technologii. W efekcie otrzymujemy wynalazki i patenty, które są niewielką tylko modyfikacją obecnych "cudów" techniki. Z drugiej strony zaś pełno w powieści broni wręcz przesadzonych, będącej formą przerostu formy nad treścią (jak np. elektryczne shurikeny).

Jeśli ktoś lubi książki, w których dynamizm jest praktycznie jedyną składową, to "Warszawa 2048" powinna go zadowolić. Jeśli jednak potencjalny czytelnik chce głębszego obrazu świata przyszłości kontrolowanego przez korporację, to wybór recenzowanej pozycji może być nietrafiony. Literacko "Warszawa 2048" stoi na poziomie - co tu dużo mówić - niskim, nie oferując praktycznie nic. Stąd ciężko polecić ją osobom obytym w gatunku, które szukają dopracowanej formy zabicia kilku godzin czasu.

Dział: Książki
sobota, 26 luty 2011 08:16

Wehrwolf

Od pewnego czasu na łamach Secretum możemy przeczytać opowiadania Marka Ścieszka. Dotychczas największym zainteresowaniem cieszyło się "Niemowlę", w którym mała, bezbronna istota okazała się siedliskiem zła. Tą historią rozpoczyna się zbiór opowiadań "Wehrwolf", który ukazał się początkiem 2011 roku nakładem wydawnictwa RADWAN. "Wehrwolf" to zbiór trzynastu, niepowiązanych ze sobą, historii. Jak czytamy z okładki: „Autor stara się nieco uporządkować dotychczasowe, skromne dokonania na niwie literackiej".

Opowiadanie "Niemowlę" przenosi nas na plebanię katolickiego Ojca O'Briana w jednej z dzielnic Dublina. Niespodziewanie duchowny znajduje podłożone bezbronne niemowlę, które budziło litość swoją wychudzoną i bladą postacią. Finał tej historii po części zdradziłem we wstępie. Drugie opowiadanie nosi tytuł "Coś za coś", brzmi bardzo mściwie i niestety w pewnym sensie to się sprawdzi bardzo boleśnie i nieprzyjemnie.

Dusiołek to nazwa małej wsi nad rzeką Ryską, miejsce akcji, a zarazem tytuł kolejnej historii, w której ojciec z synem wybrał się na podróż po Pojezierzu Myśliborskim. Występuje tu nawiązanie do wiersza Bolesława Leśmiana. Kolejnym, najdłuższym opowiadaniem jest "Karuzela". Poznajemy siedemnastoletniego chłopca. Akcja rozgrywa się w wesołym miasteczku, które zazwyczaj kojarzy się z zabawą, radością dzieci i dorosłych. W tym przypadku było zupełnie inaczej.

Tytuł zbioru nawiązuje do ostatniego opowiadania "Wehrwolf", w którym autor przenosi nas do ogarniętego wojną roku 1945.

Od strony technicznej: Wehrwolf nie jest wydany rewelacyjnie. Grafika na okładce może niejednokrotnie zmylić potencjalnego czytelnika. Tytuł, czy choćby odznaka (krzyż) to elementy bardzo charakterystyczne dla pewnego okresu, pewnych ludzi. Przy tak rozmaitych opowiadaniach powinna być nieco inna koncepcja. To naturalnie, moja osobista sugestia.

Cały zbiór Marka Ścieszka czyta się bardzo przyjemnie. Rzeczą normalną jest to, że niektóre opowiadania są ciekawe, zasługują na uznanie, a niektóre nie. „Oczywistą oczywistością" jest, że Autor „tryska" wyobraźnią i potrafi zaskakiwać. Każdy tytuł można odrębnie oceniać. Miejsca akcji są bardzo różnorodne, jednak zawsze wiążą się z nimi lęk i poczucie zagrożenia. Przykładem są tytuły: "Cmentarna opowieść", "Upiorna opowieść" czy "Płytki grób". Skupiając się na całości, myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. "Wehrwolf" mimo tego, iż nie jest porywający, klimat grozy gości w niektórych momentach, to cały zbiór jest godny polecenia, by wieczorkiem usiąść w fotelu i odejść od spraw codziennych i chociaż przez chwilę poczuć przyjemne ciarki. Mam nadzieję, że dorobek literacki Autora się powiększy i będziemy mogli na dłużej wejść do tych barwnych pokładów wyobraźni Marka Ścieszka nie w krótkich opowiadaniach, a w jednym tytule.

Dział: Książki
poniedziałek, 24 czerwiec 2013 08:07

Zagubieni: Inwazja

Marcin Mortka powraca w nowym wydaniu. Sukcesywnie zagospodarowuje kolejne segmenty rynku książkowego. Po fantastyce, powieści marynistycznej, książkach dla najmłodszych tym razem przyszła kolej na młodzież, ale raczej tę przy dolnej granicy, a w dodatku w scenerii science-fiction. „Zagubieni. Inwazja" to początek nowej serii autora, który ma tak, że wszystko, czego dotyka zamienia się w złoto. Czy tak będzie i tym razem?

Na fabułę „Zagubionych" składają się typowe w powieściach młodzieżowych elementy. Główny bohater jest w wieku szkolnym i wraz ze swoim mniej lubianym kolegą nagle trafia w kosmos. Okazuje się, że to jego rodzice przygotowali plan ewakuacyjny na wszelki wypadek. I taki właśnie się trafił – Ziemia znajduje się pod ostrzałem, a cała przestrzeń kosmiczna jest okupowana. Ale kto tu jest dobry, a kto zły ciężko stwierdzić, gdyż Dorian Tomllinson po latach nauki o nich w szkole, dopiero teraz na własne oczy widzi obce, dziwne rasy. Poszukując rodziców, o których słuch zaginął, a po których pozostały jedynie enigmatyczne zagadki ratuje przy okazji siostrę. Poznaje również mieszkańców stacji i poszczególnych globów, a to wszystko w niezbyt oczekiwanym towarzystwie – robota domowego i Storda, kosmity, a zarazem przyjaciela ojca.

Przygodom młodych towarzyszy dreszczyk emocji, gdy raz po raz trafiają z deszczu pod rynnę. Akcja toczy się w naprawdę zastraszającym tempie i nie ma tu mowy o nudzie. Mimo to, trochę ciężko utożsamiać się z tymi dzieciakami, którym poskąpiono odrobinę rysu psychologicznego. Owszem, każde ma pewne cechy charakterystyczne, ale nim zdążymy się do nich przywiązać okazuje się, że to już koniec. Tylko niespełna 230 stron to porcja pewnie w sam raz dla początkującego czytelnika, ale bardziej wymagającym lektura zajmie maksymalnie dwa wieczory.

Pod względem stylistycznym niczego nie można Mortce zarzucić – to nadal ten sam pisarz, którego znamy i lubimy z cyklu „Miecz i Kwiaty" czy serii książek o Tappim. Tutaj słownictwo jest siłą rzeczy nieco uproszczone, ale nie tak bardzo jak można by się było spodziewać. Rejony science-fiction to dla autora całkowita nowość, ale widać w nim potencjał. Potrafił przedstawić świat i fabułę bez zagmatwania, chociaż także bez bardziej kreatywnych wynalazków wyobraźni. Całkowicie poprawnie skomponował utwór w gatunku, po który sięgnął po raz pierwszy i za to należy mu się pochwała. Starsi czytelnicy na pewno nie pogardziliby pełnoprawnym utworem SF w wersji dorosłej.

Nie potrzeba wczytywać się w „Zagubionych" uważnie, żeby zauważyć podobieństwa do innej skierowanej do młodzieży serii, mianowicie „Tam i z powrotem" Tomasza Duszyńskiego. To przede wszystkim nastolatki w kosmosie, kolejna „kotopodobna" inteligentna rasa, mnóstwo akcji i humoru. U Duszyńskiego wszystko to jednak ujęte jest w prześmiewczy sposób, przeplatając popkulturę z fantastyką. Mortka nie sili się na takie zagrywki, przeznaczając powieść właściwie tylko dla jednej grupy czytelników. Nie jest to złe, ale po prostu dorośli raczej nie znajdą tu nic dla siebie.

O tym, że to pozycja głównie dla młodszych czytelników świadczy również spora, wyraźna czcionka. Lekturę umilają rysunki w konwencji komiksów, które przedstawiają ważniejsze wydarzenia w powieści. Książka ta będzie idealna dla młodzieży, szczególnie tej poniżej 16 roku życia. Jeśli zaczytujecie się w serii „Felix, Net i Nika" Rafała Kosika, a „Tam i z powrotem" bardzo wam się podobało – najnowsza książka Mortki jest dla was.

Dział: Książki
wtorek, 01 styczeń 2013 00:00

Świat Czarownic

"Świat Czarownic", najbardziej znana seria znakomitej pisarki Andre Norton, po raz pierwszy został wydany w Polsce w roku 1990. Teraz, po latach, ku radości fanów, na wznowienie cyklu zdecydowała się Nasza Księgarnia.

Simon Tregarth, były pułkownik armii amerykańskiej, przez przypadek znalazł się poza prawem. Zadarł z niewłaściwymi ludźmi i rozpoczęło się polowanie. Wyścig, w którym stawką miało być jego życie. Wtedy, niezwykłym zrządzeniem losu, odnalazł go doktor Petronius, człowiek znany z tego, że potrafił sprawić, by ludzie rozpłynęli się w powietrzu. Simon na własnej skórze przekonał się, że nie są to czcze przechwałki. Dzięki pomocy doktora przeniósł się do zupełnie innego świata...

Andre Norton (która niestety zmarła w 2005 roku) tworzyła naprawdę niezwykłe historie. Pierwsza część "Świata Czarownic" to powieść o tym, że każdy człowiek przynależy do jakiegoś miejsca, choć niekoniecznie się w nim urodził. Tak oto główny bohater, Simon Tregarth, trafia do objętego wojną kraju, w którym czuje się jak w domu. Od samego początku jest też rzucony w wir przygód. Gdy natyka się na uciekającą przed myśliwymi kobietę, bez namysłu postanawia jej pomóc. I tak, chociaż nie padły żadne obietnice, Simon wstępuje na służbę Estcarpu. Rozpoczyna się seria wojennych wypraw, rodzą się przyjaźnie i miłości, a życie Simona diametralnie się zmienia.

Na pewno nie brakuje tu opisów batalistycznych scen i potężnej (choć równie kapryśnej) magii. Przygoda goni przygodę, wartkości akcji nie da się zaprzeczyć. Mimo to pisarka nie zapomniała o bohaterach. Ludzie mają swoje historie i uczucia. Postacie wydają się żywe i jak najbardziej realne.

Powieść czyta się szybko i płynnie, a moim ulubionym fragmentem na zawsze pozostanie niemalże sam początek, w którym pisarka znakomicie ujęła pełną napięcia ucieczkę przed pościgiem. Andre Norton ma prawdziwy talent do opisywania tego typu zdarzeń. Lubię również sposób, w jaki ujmuje rozwijające się między ludźmi zaufanie. Stopniowo, powoli, aż do prawdziwej przyjaźni (a czasami czegoś więcej). Rzeczywistość, którą stworzyła, jest wypełniona aż po same brzegi – nie ma w niej pustych, pominiętych miejsc. Wszystko składa się w jedną pobudzającą wyobraźnię całość.

Przyznam szczerze, że do "Świata Czarownic" mam sentyment. Był to jeden z pierwszych cykli fantastycznych, jakie czytałam, na zawsze więc pozostanie w mojej pamięci. Obiektywnie mogę jednak stwierdzić, że po książkę naprawdę warto sięgnąć. Jest to pozycja klasyczna w tym gatunku, napisana w taki sposób, że trudno się nudzić. Nie ma w niej również niedorzeczności i banału, a wszystko zostało stworzone w sposób realistyczny i wiarygodny. Andre Norton to po prostu klasa sama w sobie i jeżeli ktoś lubi czytać fantastykę, a jeszcze nie zna tej autorki, to naprawdę wypadałoby się z jej twórczością zapoznać. "Świat Czarownic" polecam, a sama niecierpliwie czekam na to, kiedy ukaże się w nowym wydaniu kolejna jego część.

Dział: Książki
czwartek, 09 październik 2014 06:13

Buntowniczka

Mike Shepherd, który wcześniej nosił nazwisko Mike Moscoe, jest amerykanskim pisarzem science fiction mieszkającym w Vancouver. Urodził się w 1947 w Filadelfii w marynarskiej rodzinie i jako dziecko wiele podróżował. Dopiero w liceum udało mu się zakończyć rok w tej samej szokle, w której go rozpoczął. Mike Shepherd zadebiutował w 1996 roku trylogią "Lost Millennium" oraz powieścią "First Dawn".

Odległa przyszłość. Międzygalaktyczne batalie. Podporucznik Kris Longknife znajduje się w epicentrum zdarzeń. Na własne życzenie bierze udział w wojnie. Jej wojskowe życie nie jest łatwe przede wszystkim ze względu na pochodzenie dziewczyny. Jest córką premiera i to właśnie taka etykietka przylgnęła do niej na trwałe. W oczach opinii publicznej tylko to się liczy. Ona jednak za wszelką cenę chciałaby ten fakt zmienić.

Fabuła książki nie wnosi do świata SF niczego nowego. Na główną bohaterkę, z racji urodzenia, polują zabójcy. Trwa wojna, państwom grozi rozpad i samodestrukcja. To raczej powszechnie podawany zestaw śniadaniowy w tego typu powieściach. Mimo to książka napisana jest wprawnie. Dobrze i szybko się ją czyta. To taka lekka pozycja, by na chwilę oderwać się od rzeczywistości i przenieść do zupełnie innego świata - barwnego filmu akcji.

Realistyczna przyszłość, postęp techniczny, międzygalaktyczne wojny. Tło powieści jest niezwykle obrazowe. W książce nie występują kosmici jako rasa dziwnych, fantazyjnych obcych. To ludzie, jak zawsze, zażarcie między sobą walczą, a stawką wojny jest oczywiście władza. Zwyczajny świat i jego sprawy przeniosły się do innej rzeczywistości, by w wymyślonym świecie stworzyć nową, wciąż jednak tak samo brzmiącą, historię.

Kris jest bohaterką ciekawą. Zastanawiałam się podczas czytania czy autor nie stworzył sobie kobiety idealnej. Odważna, rozsądnie myśląca, zdaje sobie sprawę z trudności życia. Nie jest naiwna, choć bywa nieco romantyczna. Posiada jasno wytyczone cele i zasady. Idealnie prezentuje się na tle, które stworzył dla niej Mike Shepherd. Jej losy śledzi się z zainteresowaniem i przyjemnością.

Saga o Kris Longknife liczy sobie już 12 tomów, a zaplanowanych zostało póki co 14. W Polsce wydany został dopiero pierwszy z nich. Sama "Buntowniczka" po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w roku 2004. W powieści znajdziemy wątki zarówno fantastyczne jak i sensacyjne. Mimo że akcja nie zawsze toczy się wartko, to jednak z "Buntowniczką" trudno się nudzić. Kris poszukuje swojej drogi w życiu i na tym również skupia się autor, a to dodaje fabule smaku i pozbawia ją płytkości.

Sądzę, że "Buntowniczka" to ciekawa lektura, którą warto przeczytać. Nie jest to jednak książka dla każdego. Trzeba lubić klimaty w których jest utrzymana. Z przyjemnością sięgnę po kolejne części sagi o Kris Longnife, ale chętnie przeczytałabym także inne powieści spod pióra Mike'a Shepherd'a.

Dział: Książki
piątek, 12 październik 2012 11:18

Dziewiąty Mag, t.2: Zdrada

Na rynku książkowym wreszcie pojawił się tom drugi trylogii „Dziewiąty Mag" pt. „Zdrada". Na tę książkę czekałam z wielką niecierpliwością i ciekawością. Pierwszą część cyklu autorstwa A. R. Reystone przeczytałam w ekspresowym tempie, bo powieść, mimo że do najambitniejszych nie należy, jest niezwykle wciągająca. Z niekłamaną przyjemnością wzięłam więc do ręki drugi tom. Lektura ponad pięciuset stronicowej książki zajęła mi zaledwie jeden dzień. Po prostu nie sposób się od niej oderwać.

Dalsze losy Ariel i Marcusa niestety nie układają się zbyt różowo. Konsultantka do spraw smoków darzy oficera szczerym uczuciem, ale w realnym świecie zostawiła przecież córkę, za którą tęskni. Ponadto zdaje sobie sprawę, że ani ona sama na dłuższą metę nie pasuje do świata Marcusa, ani on nie pasuje do miejsca, z którego ona pochodzi. Los ciągle stawia przeszkody przed ich związkiem i bohaterowie stale mają do zrobienia coś ważniejszego. Informacje, jakie zdobyli Ariel i Marcus na końcu pierwszego tomu, oznaczają niebezpieczeństwo dla całego świata dziewięciu miast, a rola kobiety nabiera zupełnie innego znaczenia. Mag miasta trzeciego zaczyna podejrzewać, że Ariel ma być samym Dziewiątym Magiem, a nie jego matką. Bohaterka zastanawia się, czy mimo ryzyka nie przystąpić do Próby Dziewiątego Maga. Gdyby przeszła ją pomyślnie, jako Naczelna miałaby możliwość zniesienia prawa Losowań, które jak się okazuje, ma wielu przeciwników nawet wśród członków władz. Próba jest niezwykle niebezpieczna - kandydat musi pokonać smoki bojowe, obłaskawić smoka, którego uzna za własnego oraz sięgnąć po atrybuty pozostawione przez Pierwszego Maga - Wielkiego Xaviere'a.

Działalność ustawodawcza w tym dziwnym świecie nie jest jednak najważniejszym zadaniem Ariel. Przed głównymi bohaterami stoi także misja obrony miast przed atakiem nyrionów oraz odblokowanie magicznych źródeł - bez nich ochronne kopuły znikną, przestaną też działać portale komunikacyjne napędzane magią. Za atakami stoi potężny wróg, którego celem jest podbój i podporządkowanie sobie wszystkich dobrych i neutralnych istot...

Powieść pochłania. Ma prostą konstrukcję, popularny schemat fabuły i czarno-białych bohaterów. Autorka stosuje zabiegi, które nie wszystkim czytelnikom przypadną do gustu (mnie się nie spodobały, ale o tym za chwilę), a mimo to przeczytanie kilku pierwszych stron dosłownie przykuwa do książki. To nadal historia bardziej dla kobiet - relacja między Ariel a Marcusem staje się bardziej skomplikowana, autorka serwuje nam nawet ładnie napisaną scenę erotyczną między głównymi bohaterami. Akcja toczy się szybko; ma wiele zaskakujących i dramatycznych zwrotów. Ariel miota się między światami, można stwierdzić, że widać pewien moment przesilenia, kiedy bohaterka musi wybrać, gdzie będzie żyła.

Autorka w pierwszej części kilkoma scenami przygotowała grunt pod wprowadzenie do akcji czarnego charakteru. W moim mniemaniu zrobiła to jednak nie dość wystarczająco. Dopisana historia głównego wroga jest nieładnym zgrzytem w harmonii powieści, ale daje się przełknąć. Potem okazuje się, że główny czarny charakter nie do końca jest główny - ten zabieg jest naprawdę fajny, fabuła zyskuje pewne „podkręcenie". Legenda Wielkiego Xaviere'a również korzysta na dodaniu kilku ciemniejszych tonów.

Niezbyt spodobało mi się wprowadzenie elementu „klątwy", co dało autorce możliwość momentalnej zmiany charakteru postaci z jednoznacznie dobrego na jednoznacznie zły (i na odwrót). Prowadzi to do chaosu - przez pół powieści siedzimy w głowie danego bohatera, poznajemy jego intencje i uczucia, a potem w jednej chwili okazuje się, że to „uśpiony agent". W związku z tym wszystko, co do tej pory zrobił, pomyślał i poczuł, było rodzajem „biegu jałowego" lub zaplanowanym działaniem obliczonym na oszukanie przeciwnika. W zestawieniu z wcześniejszym opisem szczerych emocji wyraźnie to zgrzyta. Rozwiązanie zapożyczone z paru thrillerów filmowych w książce, jeśli chodzi o mnie, sprawdza się słabo. Myślę jednak, że wielu czytelnikom może się to spodobać, bo wprowadza element zaburzenia ładu, a powieść spokojna to powieść nudna. Ta z pewnością do takich nie należy.

Nie spodziewałam się też, że autorka zechce na tym etapie zakończyć wątek Ariel i Marcusa, choć to zakończenie jest rozwojowe, więc możliwe, że ich postacie jeszcze powrócą w trzecim tomie (jako beznadziejna romantyczka mam na to szczerą nadzieję). Pod koniec tomu pałeczkę głównego bohatera nagle przejmuje wydoroślała w magiczny sposób Amanda - córka Ariel. Okazuje się, że nie wiedzieliśmy o Mandy paru istotnych szczegółów. Powieść kończy się clif-hangerem, czyli zawieszeniem akcji w dość newralgicznym momencie.

Jak napisałam wcześniej - mimo wad książka jest uzależniająca. Jeśli podobał się Wam pierwszy tom, z czytaniem drugiego poczekajcie na weekend, inaczej może na tym ucierpieć wasza poranna punktualność, a nawet i porządek następnego dnia. Bardzo, ale to bardzo zła wiadomość jest taka, że na dalszy ciąg będziemy czekać aż rok - do jesieni 2013.

Dział: Książki
czwartek, 02 luty 2012 10:45

Kuroshitsuji #02

Sławny Kuba Rozpruwacz - seryjny morderca grasujący w Londynie w 1888 roku, doczekał się wielu naśladowczych historii w literaturze i filmie. Przypisywane mu ataki zwykle dotyczyły prostytutek z ubogich dzielnic. Mordował je poprzez poderżnięcie gardła, a potem wycinał niektóre narządy wewnętrzne. Dlaczego jednak przedstawiłam tą historię? Otóż w tomie drugim Mrocznego Kamerdynera, młody hrabia Ciel Phantomhive, wyrusza do Anglii, by w służbie królowej, rozwiązać zagadkę Kuby Rozpruwacza.

Sebastian staje się coraz bardziej złośliwy. Autorka wyraźnie pokazuje sarkazm i ironię niemal w każdym jego geście. Tym razem kamerdyner rodziny Phantomhive odkrywa swoje mroczne oblicze i prezentuje czytelnikom, co myśli o innych (zwłaszcza o pracującej z nim służbie). Natomiast Cielowi dokucza najbardziej, umyślnie utrudniając mu śledztwo – choć oczywiście robi wszystko to, co do niego należy i jest w tym jak zwykle najlepszy. Poznajemy również ciotkę młodego hrabiego, jej kamerdynera i kilku innych – niekoniecznie pozytywnych – bohaterów. Dowiadujemy się również, że demon z piekła rodem jest... prawdziwym miłośnikiem kotów! I w tym momencie manga znów odzyskuje swój nietypowy urok. Mroczny kamerdyner jest bohaterem idealnym, takim „złym chłopcem" z serii tych, których tłumnie kochają dziewczyny. Niesamowicie przystojny, nie ma rzeczy, w której nie byłby dobry, a do tego jest chłodny, sarkastyczny i pozbawiony skrupułów. I jak tu Sebastiana nie kochać?

Drugi tom komiksu również jest zabawny, ale prawdę mówiąc humor, który w nim się pojawia jest w zupełnie innym stylu niż ten na początku. Podziwiam autorkę, której aż tak udało się go zmienić. Tłumaczy to tym, że tworząc go miała naprawdę podły nastrój i nic nie układało się po jej myśli, gdy się do tego specjalnie przedtem nie przygotowała. Jednak w dalszym ciągu cała atmosfera i sytuacje zawarte w książeczce są ujmujące. Dodatkowo ta kreska Yany Toboso! Po prostu aż ma się ochotę mangę przeglądać. Ciel w sukience (oczywiście to skutek tego, że Sebastian jest wredny, a nie żadnych niepasujących do klimatu dark fantasy perwersji) – to trzeba zobaczyć!

Kuroshitsuji, czyli mroczny kamerdyner nosi tym razem podtytuł (widoczny pod obwolutą) kurodokuta, mroczny lekarz. Jednak jest to jedynie ciekawy dodatek i zabawa w przebieranki dla Sebastiana, nie spoiler tomu. Z tyłu również czeka na fanów kilka interesujących ciekawostek – jak chociażby krótka historia, która podejrzewam została wyrzucona z głównej części, żeby nie rozleniwiać akcji.

Tym razem część nie kończy się wyraźnym rozwiązaniem wszystkich spraw, zapowiadając swojego rodzaju „to be continue" w najbliższym tomie. Na szczęście niezbyt długo trzeba będzie czekać, ponieważ komiks zaplanowany jest już na luty. Oczywiście gorąco tą serię polecam! Ciężko się przy niej dobrze nie bawić.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 28 styczeń 2013 10:30

Brainman

Istnieje szeroko rozpowszechniony mit, głoszący, że człowiek używa swojego mózgu tylko w 10%. Jest też wiele argumentów przeczących tej tezie i jak dla mnie przekonująco brzmią te, że nieużywane komórki degenerują się. Gdyby w takim razie aż 90% ludzkiego mózgu było nieużywane, to każda autopsja takiego mózgu wykazałaby jego degenerację na ogromną skalę. Jak dotąd żadne z licznych badań nic takiego nie stwierdziło.

Teoria o niewykorzystanych obszarach mózgu jest jednak niesamowicie kusząca dla twórców zarówno filmowych, jak i literackich. Obrazuje również, moim zdaniem, odwieczne marzenie człowieka, aby stać się lub okazać kimś więcej, niż nam się z pozoru wydaje. Na takim właśnie spekulowaniu "co by było, gdyby..." opiera się fabuła debiutanckiej książki Dominika Wieczorkowskiego Rettingera. Jest to znany polski scenarzysta, który może się pochwalić współpracą z Agnieszką Holland oraz dorobkiem w postaci pomysłów na scenariusz do "Miliona dolarów", "Pory mroku" oraz "Ekipy" i "Układu Warszawskiego".

Pomysł na fabułę jest prosty, a dużym jego plusem jest realizacja i wykonanie. Nie jesteśmy sami w kosmosie, choć o tym nie wiemy. Oprócz ziemskiej, o dość mizernym poziomie rozwoju, we wszechświecie istnieją dwie wielkie cywilizacje, dla których my, ludzie, jesteśmy tylko pyłkiem i prochem. Cywilizacja O jest z natury łagodna i przypomina filozofów, zgłębiających naturę istnienia i kontemplujących różne aspekty życia. Kochają naukę, głoszą pokój i są niezwykle mądrzy. Cywilizacja Zet to mroczna siła, niesamowicie wojownicza, której jedynym celem jest zdominowanie wszystkiego, co żyje i przekształcenie uniwersum w zgrabnie działające mrowisko pełne funkcjonalnych robotów. Co ważne największą siłą obu cywilizacji jest umysł, który wykorzystują w pełni. O posługują się brainlight, Zet korzystają z brainpower.

Głównymi bohaterami powieści są dwaj śmiertelnicy: Nick Gowin, stypendysta, korzystający raczej z mózgu niż z pięści, oraz John Clondike, bananowy chłopak, gwiazda sportu i utracjusz. Konflikt między tymi dwoma jest nieuchronny i stary jak świat. Jego przyczyną jest oczywiście kobieta, blond włosa Susan. Dla Johna jest ona pięknym, ozdobnym trofeum, dla Nicka uosobieniem wszystkiego, o czym zawsze marzył. Awantura między młodzieńcami kończy się interwencją sił z kosmosu. Przybysze powodowani ciekawością zdejmują z mózgów młodzieńców blokady i obdarzają Nicka brainlight, a Johna - brainpower. Na efekty nie trzeba czekać długo. Przez resztę opowieści czytelnik będzie obserwował razem z O i Zet nie tylko rozwój superbohaterów, ale także ich wzajemną walkę o losy całego globu. Oczywiście nietrudno się domyślić, że Nick wraz z brainlight weźmie od O wszystko co dobre, mądre i kompletnie niesamolubne, natomiast John stanie się diabłem w ludzkim ciele.

Dla mieszkańców planety O, to co dzieje się na Ziemi jest rodzajem filmu poglądowego i z takiej perspektywy poznajemy całą historię. Profesor O-y opowiada ją swoim studentom po trosze traktując jako ciekawostkę, a trochę jako przestrogę. Okazuje się bowiem, że człowiek nieustannie dążący ku samozagładzie nie jest gotowy, ani na tyle odpowiedzialny, by taką siłę umysłu posiadać. Co za tym idzie, lepiej byłoby gdyby O, a Zet już w ogóle, trzymali się od Ziemian na dystans i nie ingerowali w ich życie i sprawy.

Historia jest spójna i zgrabnie przedstawiona, nie brakuje w niej ironii i kpiny nie tylko z poczynań człowieka w dziedzinie nauki, ale przede wszystkim z przetasowań politycznych. Paradoksalnie okazuje się, że wszystkie wynalazki techniczne, medyczne czy militarne są niczym wobec siły umysłu, przed którą nic się nie ukryje i z którą nic nie wygra. Jedno skinienie czy słowo brainlight Nicka lub brainpower Johna i wszyscy będą tańczyć tak, jak się im zagra. Nie da się nie zauważyć w tej opowieści przestrogi od autora: za bardzo polegamy dziś na technologii i elektronice, a za mało na samych sobie. Zabrzmi to może banalnie, ale im bardziej zaawansowana cywilizacja, tym mniej samodzielni jesteśmy, zarówno w działaniu, jak i w myśleniu. Gdy paraliż ogarnia stechnicyzowany świat, następuje chaos, bo bez naszych wynalazków i codziennych ułatwień, jesteśmy zwyczajnie bezradni.

Powieść czyta się lekko i szybko, co jest zasługą nie tylko chwytliwego tematu, ale też błyskotliwych dialogów i ciekawych zwrotów akcji. Poza tym, kto nie lubi czytać lub oglądać walki dobra ze złem w sensacyjnej otoczce?

Finał obfituje w wydarzenia, które myślę, dobrze wyglądałyby na wielkim ekranie; walka herosów, wstrząsająca posadami świata, spektakularne rozwiązania pozornie nierozwiązywalnego problemu, pościgi i wybuchy. Dlatego wcale bym się nie zdziwiła, gdyby za jakiś czas nie powstała ekranizacja "Brainmana", która przyciągnie do kin zarówno miłośników s-f, jak i tych lubujących się w głośnych efektach specjalnych.

Jak na razie mamy jednak samą książkę i z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu, kto szuka dla siebie dobrej, zabawnej lektury na zimowe popołudnie. "Brainman" to naprawdę nie tylko dobra czytelnicza zabawa, ale też pikantna satyra na polityczną rzeczywistość, nasze postrzeganie obcych w kosmosie, ale przede wszystkim dowcipny obraz nas samych.

Dział: Książki
niedziela, 25 październik 2009 09:22

Czyste cięcie

Inaczej, niż u klasyków gatunku, bohater negatywny „Czystego cięcia" znany jest niemal od pierwszej strony książki. Tu nie będzie zaskoczenia. Nikt na koniec nie zbierze gromadki pierwszo- i drugoplanowych postaci i nie zacznie im wyjaśniać, dlaczego zabójcą jest ogrodnik... albo przyjaciel domu... albo szacowny, nobliwy dziadunio... albo przypadkowy przechodzień... albo... Nie ważne.

Rzecz w wątpliwościach, które mnie ogarnęły w trakcie lektury, czy książka Theresy Monsour, dziennikarki z południa Stanów Zjednoczonych, dostarczy amatorom suspensu wystarczających wrażeń. Koniec, niestety, wątpliwości owych nie rozwiał. Fabuła przez kilkaset stron zmierzała do konfrontacji pary antagonistów. Z jednej strony A. Romanna Michaelsa, zabójczo przystojnego chirurga plastycznego, w wolnych chwilach zajmującego się mordowaniem kobiet. Psychopaty i fetyszysty, poddanego presji przeszłości. Nie potrafiącego zapomnieć o dramatycznym dzieciństwie. Z drugiej zaś Paris Murphy – sierżant z wydziału zabójstw w St. Paul. Pięknej, wysportowanej. Również walczącej z swoimi własnymi demonami.

Konfrontacja jest jedynym możliwym zakończeniem w taki sposób prowadzonej fabuły, jaki przychodzi mi na myśl. I tutaj nikt nie powinien marudzić. Sam Harlan Coben nie stroni od takich rozwiązań. Drugą natomiast sprawą jest to, aby ten finał, który w zarysach możemy sobie wyobrazić, zwalił z nóg czymś niespodziewanym. Puentą, która zszokuje, chwyci za gardło i nie puści. Nie wiem. Może, by Paris okazała się wspólniczką doktorka? Lub doktorek jednak okazał się niewinny, sterowany hipnozą przez jakiegoś szalonego guru?

Nie. Nie tędy droga. Nie chodzi o to, aby wyręczać autora, albo pleść bzdury, że ten, czy inny, wątek powinien pójść w odmiennym kierunku. Autorka stworzyła własną opowieść, podarowała czytelnikowi nie jedną, lecz nawet kilka konfrontacji pary głównych bohaterów. Wplotła również w opowieść co najmniej jedną bonusową tajemnicę. Jaką? Tego nie wyznam. Wszak to kryminał. Odkrycie wszystkich kart byłoby niewybaczalną zbrodnią. Powiem jedynie, że uczyniła to w sposób godny uznania.

Osobiście, czytało mi się dobrze. I choć akurat mnie finał kompletnie nie zaskoczył, to w ramach wynagrodzenia otrzymałem historię z udziałem świetnie opisanych osobowości. Lekką i przyjemną lekturę bez niespodziewanych szlabanów, w postaci bełkotliwej formy. Ale czego innego mógłbym się spodziewać po dziennikarce, czyli kimś zawodowo zajmującym się obróbką słowa? Umknął jakoś fakt, że to właściwie debiut pisarski Theresy Monsour. Właśnie dzięki rasowo poprowadzonej akcji, dzięki bohaterom, psychologicznie wiarygodnym i dzięki formie, która w niczym nie ustępuje takim wyżeraczom kryminału, jak Joe Alex, Harlan Coben czy Jeffrey Deaver.

A że Coben i Deaver potrafią stworzyć literackie dzieła sztuki, historie kryminalnie doskonałe? To i cóż? Dzięki temu Monsour ma się od kogo uczyć. Jej bohaterka, Paris Murphy, pojawiła się już w kolejnych powieściach. „Czyste cięcie" rozpoczęło cykl. Z pewnością wkroczę na ścieżkę pani sierżant, by przekonać się, jak rozwinął się talent jej twórczyni.

Dział: Książki