grudzień 21, 2024

Łza

luty 03, 2014

„Miłość. To, co sprawia, że warto żyć. To, co przybywa, by ponieść nas tam, dokąd musimy się udać."*
Tragedia, która spotkała cię jakiś czas temu nie była przypadkiem czy też nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. To co się wtedy zdarzyło było starannie zaplanowanym planem, miałaś zginąć. Ale ktoś chciał inaczej, chciał, żebyś przeżyła bez względu na to, ile przyjdzie ci za to zapłacić. Kto to jest i jaka będzie cena za twoje życie? Już niedługo się przekonasz, tymczasem przyszykuj się na zmiany, które nadchodzą wielkimi krokami.

Nastoletnia Eureka Boudreaux po tragicznej śmierci swojej matki traci sens życia, zamyka się w sobie, tylko Brooks i Cat - dwójka przyjaciół - są w stanie do niej dotrzeć. Wspierają ją i bez względu na wszystko trwają przy niej. Dziewczyna musiała przeprowadzić się do domu ojca i jego nowej rodziny. Mimo że kocha młodsze przyrodnie rodzeństwo, cały czas otacza się murem i jest nieprzystępna. Macocha co rusz wysyła ją do różnych psychologów, ale żaden nie jest w stanie jej pomóc. Gdy Eureka pewnego dnia wraca z jednej wizyty, spotyka Andera, tajemniczego chłopaka, który wywołuje w niej masę przeróżnych emocji. Od tej pory w jej życiu zaczynają dziać się dziwne i niewytłumaczalne rzeczy, a Ander pojawia się wszędzie, gdzie jest ona. Kim jest ten chłopak i czemu nastolatce wydaje się, że go zna?

Lauren Kate na polskim rynku zadebiutowała serią „Upadli", szybko stała się ona bardzo popularna i na długo po premierze nadal często się o niej mówi. Jakiś czas temu ukazał się pierwszy tom innego cyklu tej autorki. „Łza" zapowiada się bardzo ciekawie, ale czy rzeczywiście tak jest?

Amerykańska powieściopisarka bez wątpienia miała ciekawy pomysł na fabułę. Osobiście jeszcze z takim tematem się nie spotkałam i z zaciekawieniem zabierałam się za czytanie tej książki. Już samym Prologiem budzi zainteresowanie i pewność, że może to być coś innego i nowego w tym gatunku. W fabułę współczesnej historii zostały wplecione wątki ze starożytnej mitologii i zostało to zrobione naprawdę bardzo dobrze. Poznałam w nich historię Tragarzy Ziarna i tego, co działo się w czasie wypadku, w którym brała udział Eureka. W dalszej części wraz z bohaterką poznawałam mit o starożytnym mieście oraz zawartość „Księgi miłości", co - przyznać muszę - było bardzo dobrym posunięciem ze strony autorki. Wszystko ze sobą współgra i łączy w spójną całość, a przy tym tworzy opowieść magiczną, pełną tajemnic i sekretów.

I o ile pod tym względem powieści nie można niczego zarzucić, to ma ona jednak pewne minusy. Styl, którym posługuje się Lauren Kate, nie do końca do mnie przemawia, wydaje mi się kreowany na siłę tak, aby był typowo młodzieżowy. Do tego akcja, która toczy się wolno prawie do samego końca. Dopiero jakieś siedemdziesiąt stron przed zakończeniem nabiera tempa i momentami nawet zaskakuje. Co prawda wolno płynąca akcja nie odbierała przyjemności z czytania, ale bywały momenty kiedy najzwyczajniej w świecie się nudziłam i wyczekiwałam momentów, gdy zacznie się coś dziać.

Z żalem muszę napisać, że postacie wykreowane przez Lauren Kate też zbytnio nie przypadły mi do gustu. Są za mało wyraziste i takie niedopracowane. Eureka to dziewczyna, która sporo przeszła i ma prawo cierpieć oraz odsunąć się od otoczenia. Oczywiste jest, że musi przeżyć żałobę na swój sposób. Jednak jej niezdecydowanie strasznie mnie drażniło. Z kolei o Anderze wiem tylko tyle, że jest Tragarzem szaleńczo zakochanym w głównej bohaterce. Reszta bohaterów to też tylko kilka wzmianek, aby wiedzieć kim są i czemu się pojawiają. Może to tylko w tej części tak jest i w kolejnych będzie mi dane poznać ich lepiej, chociażby tych najważniejszych. Miło by było, bo nie twierdzę, że w tym aspekcie autorka poległa, ale zdecydowanie mogła nad tym bardziej popracować.

To tylko i w sumie aż romans paranormalny z wątkami mitologicznymi, który traktuje o przeznaczeniu i wielkiej miłości, która była pisana głównej bohaterce i Anderowi już od dawna. Książka jako całokształt jest dobra, historia mimo tych kilku niedociągnięć wciąga i sprawia, że chce się poznać jej koniec. Może nie zżyłam się z bohaterami, ale z ciekawością śledziłam ich losy i obserwowałam to, co robili. Szczerze mówiąc, pisząc mam problem z określeniem, co do końca o niej myślę. Z jednej strony czułam swego rodzaju zafascynowanie tematem, a z drugiej strony czytanie strasznie mi się dłużyło i gdy je przerywałam, nie czułam potrzeby jak najszybszego powrotu do wykreowanego przez autorkę świata. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że całkiem mi się on nie podobał. Wizja świata i tego, co się z nim stanie jest intrygująca i chociażby dlatego sięgnę po kontynuację. Zakończenie „Łzy" jest obiecujące i mam cichą nadzieję, że drugi tom będzie lepszy od tego.

„Łza" to swego rodzaju wprowadzenie do cyklu, który może być bardzo ciekawy, jeśli tylko Lauren Kate popracuje nad mankamentami pojawiającymi się w tym tomie. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że fanom jej twórczości przypadnie ta książka do gustu, tak samo będzie z wielbicielami mitologii, ponieważ jest jej tu dużo i została ciekawie przedstawiona.

**str. 231

Można pokusić się o stwierdzenie, że powieści uznawane obecnie za klasykę fantastyki dziecięcej i młodzieżowej powstały w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. To wtedy powstały niezapomniane „Opowieści z Narnii”, na których wychowały się całe pokolenia. Wtedy także narodził się pięciotomowy cykl „Kroniki Prydainu”, niemalże równie znany na Zachodzie co książki C.S. Lewisa, w Polsce jednakże dopiero zdobywający pierwszych czytelników. Nakładem wydawnictwa Filia właśnie ukazała się jego pierwsza część „Księga Trzech”.

Prydain to niezwykła, piękna kraina, która właśnie stanęła w obliczu wielkiego zagrożenia. Tajemniczy i złowrogi Rogaty Król wraz ze swoją świtą szerzy strach i zniszczenie, nie oszczędzając nikogo na swojej drodze. Wskutek zbiegu okoliczności do walki z mocami zła staje Taran, młodszy świniopas marzący o zostaniu wielkim bohaterem, oraz jego niezwykli towarzysze – rezolutna księżniczka

Eilonwy, bard ze skłonnością do konfabulacji, zrzędliwy krasnolud bezowocnie ćwiczący sztukę znikania oraz leśny stwór Gurki, myślący przede wszystkim o zaspokojeniu wilczego głodu.

„Kroniki Prydainu” to cykl skierowany do najmłodszych wielbicieli niezwykłych, magicznych opowieści. Chłopcy z pewnością polubią odważnego i popędliwego, a jednocześnie nieco lekkomyślnego Tarana. Z kolei dziewczynki mogą utożsamiać się z równie dzielną Eilonwy, której zabawne, ale i mądre uwagi to wielki plus tej powieści. Także ich towarzysze to mieszanka wybuchowa, której nie sposób nie polubić. Każdy z nich ma w sobie urok i z miejsca wzbudza sympatię. Bard Fflewddur (a teraz ręka do góry, kto wie, jak przeczytać walijskie imiona!) nieodmiennie wywołuje szeroki uśmiech swoimi niezbyt udanymi próbami ubarwienia rzeczywistości. Krasnolud Doli rozczula, zwłaszcza gdy nadyma się jak balonik lub marudzi i pomstuje na wszystkich dookoła (co chyba wszystkie pryidackie krasnoludy mają we krwi). No i jest jeszcze Gurki, który chciałby przerażać, ale w ogóle mu to nie wychodzi.

Jak możemy przeczytać we wstępie, inspiracją do stworzenia Pryidanu były dla Lloyda Alexandra walijskie legendy i podania. Warto jednak podkreślić, że była to inspiracja dosyć luźna, bowiem większość postaci i motywów to w głównej mierze wytwór wyobraźni autora, który wprawdzie pełnymi garściami czerpał z mitologii, ale przerabiał ją na własną modłę.

Nie bez przyczyny nawiązałam we wstępie do prozy C.S. Lewisa. Na okładce „Księgi trzech” znaleźć można szumny napis, że jeżeli przypadły Wam do gustu „Opowieści z Narnii” i „Władca pierścieni”, z pewnością pokochacie „Kroniki Prydainu”. W pewnym sensie skojarzenie z prozą Lewisa i Tolkiena jest trafne – mamy tu do czynienia z niezwykłym światem zamieszkanym przez tajemnicze i magiczne stworzenia, książki zostały także napisane w zbliżonym czasie. Niemniej jednak, tego rodzaju reklama może wprowadzać w błąd, bowiem „Kroniki Prydainu” to powieść skierowana przede wszystkim do dzieci w wieku 8+, a nikt mnie nie przekona, że uczeń drugiej klasy szkoły podstawowej będzie w stanie zmierzyć się z dziełami Tolkiena. Działa to także w drugą stronę – dorośli czytelnicy, którzy zaczytywali się w losach Drużyny Pierścienia, raczej nie będą zafascynowani opowieścią dla dzieci.

Wydawnictwo Filia ponownie stanęło na wysokości zadania pod względem wydania książki. Kolorowa, a jednocześnie nieco niepokojąca okładka ze skrzydełkami przyciąga uwagę, a duży i wyraźny druk to ukłon w stronę najmłodszych czytelników. Ponadto na początku powieści można znaleźć mapkę Prydainu wraz z zaznaczonymi miejscami, w których toczy się akcja.

Podsumowując, pierwszy tom „Kronik Prydainu” to interesująca, a jednocześnie mądra opowieść o przyjaźni, odwadze i honorze. Z pewnością będzie to wspaniałe wprowadzenie dzieci w świat fantastyki. Nie wątpię też, że mali czytelnicy będą nią zachwyceni.

Tymoteusz Smuta miał niemal wszystko – oddaną żonę, uroczego synka, dobrze płatną pracę i duże, eleganckie mieszkanie w Warszawie. Postanowił jednak spełnić marzenie każdego mieszczucha zmęczonego gwarem i pędem życia w stolicy – przenieść się do małej, uroczej i malowniczej miejscowości, gdzie każdy poranek powitałby go śpiewem ptaków i gdzie znałby każdego sąsiada. Bardzo szybko jednak piękny sen zmienił się w koszmar…

Już prolog utwierdza nas w przekonaniu, że „Mroczne siedlisko” w pełni zasługuje na swój tytuł i że możemy spodziewać się po nim niepokojącej, naprawdę mrocznej opowieści. Oto główny bohater zjawia się w barze ze… sznurem na szyi. Nie może nic powiedzieć, nikogo nie rozpoznaje, po głowie kołaczą mu różne myśli, wiadomo, że przytrafiło mu się coś złego i to przez duże Z. Co więcej, prowadząca bar kobieta wygląda, jakby spodziewała się ujrzeć go właśnie w takim stanie. Co mu się przytrafiło? Gdzie jest jego rodzina? Dlaczego nikogo dookoła nie dziwi jego stan? Witamy w Wisiołach…

Autor wykorzystał jeden z popularnych motywów stosowanych w powieściach grozy. Mamy tu zamkniętą, otoczoną przez lasy wieś, w której rytm życia nie zmienił się od wielu lat i będąc w której aż trudno uwierzyć, że od ponad dekady jesteśmy już w XXI wieku. Co więcej, jej mieszkańcy są dziwni. I to delikatnie powiedziane. Odprawiają w lesie makabryczne obrzędy, wycieli wszystkie drzewa w obrębie wsi, a leczą się u miejscowego znachora. Niemal wszyscy zbliżają się do setki, bądź też dawno ją przekroczyli. Jedynym młodym człowiekiem jest niejaki Gajgaro, Cygan, przed którym nawet najwięksi i najstarsi czują respekt i strach. Dlaczego? Co takiego kryje w sobie smagły młodzieniec, nie rozstający się ze swoimi skrzypcami?

Jakby tajemniczej, wręcz hermetycznej wioski było mało, Piotr Kulpa sięgnął po kolejne znane motywy. Jednym z nich jest stary, odziedziczony po dziadkach Tymka, dom, do którego przeprowadzają się Smutowie. Panuje w nim dziwna atmosfera, czasem słychać głosy lub czuć czyjąś obecność. Jednak bez obaw, nic nie wskazuje na to, że jest to dom nawiedzony w sztampowy sposób. Czego jak czego, ale autorowi nie można zarzucić powielania schematów, mimo że wykorzystuje klasyczne motywy.

Odnosi się to także do postaci Czarusia, kilkuletniego syna głównego bohatera, który od wielu lat nie mówi – dlaczego, to już inna bajka, wprawdzie niezwiązana z Wisiołami, ale również przerażająca. Po przeprowadzce do nowego miejsca, chłopiec wykazuje niezwykły dar, zmieniający się stopniowo w przekleństwo, choć sam nie do końca zdaje sobie z tego sprawę.

To co odróżnia „Mroczne siedlisko” od wielu innych powieści grozy jest ogromna pieczołowitość, z jaką autor nakreślił postaci, przede wszystkim Smutów. W miarę rozwoju fabuły okazuje się, że małżeństwo Tymka i Magdy ma za sobą paskudny okres związany z alkoholizmem mężczyzny. Choć od kilku lat jest już trzeźwy, nie da się wymazać z pamięci piekła, jakie stworzył swojej rodzinie. Do tej pory odbija się ono na jego relacjach z żoną i z synem. I jak przyjdzie nam się przekonać, Smuta ma na sumieniu nie tylko unieszczęśliwienie swoich najbliższych, ale coś znacznie gorszego…

Strzałem w dziesiątkę jest narracja poprowadzona z punktu widzenia różnych bohaterów, zarówno pierwszo, jak i drugoplanowych, pozytywnych i tych mających zdecydowanie złe zamiary. Trudno przy tym wskazać postać, która (może z wyjątkiem Czarusia) wzbudza jednoznacznie pozytywne uczucia, niemal każdy ma swoją ciemną stronę, ślad zła i nikczemności odbity na duszy. Z drugiej strony, niemożliwe jest całkowite potępienie tych, którzy przynajmniej w teorii na to zasługują. Zbyt wiele jest tu nieuchwytnych niejasności, które pobudzają wyobraźnię i zaostrzają ciekawość, a jednocześnie utrudniają jednoznaczną ocenę tego, co widzimy.

Co tu dużo ukrywać, „Mroczne siedlisko” jest świetne. Ma wszystko to, co powinna zawierać porządna powieść grozy – niepokojącą atmosferę, wartką akcję, przyprawiającą o gęsią skórkę scenerię i dobrze wykreowanych bohaterów. Czego chcieć więcej? Chyba tylko drugiego tomu, który podobno ma się ukazać już w czerwcu.

Niezgodna

marzec 13, 2014

„Nie poddam się, niech ten ktoś, kto patrzy na mnie przez kamerę, widzi, że jestem odważna. Ale czasem to nie podjęcie walki świadczy o odwadze, ale stawienie czoła nieuchronnej śmierci."*

W świecie, w którym żyjesz, funkcjonują grupy, do których należą poszczególni ludzie. Każda grupa cechuje się czymś innym, a ty masz zachowywać się jak należy. Masz narzucone poglądy i normy postępowania. Musisz być taki jak nakazuje wasz status.

Altruizm, Erudycja, Prawość, Nieustraszoność i Serdeczność. Oto pięć frakcji, które powstało na zgliszczach Chicago. Są rozmieszczone w różnych częściach miasta i różnią się zasadami, poglądami i zachowaniem. W wieku szesnastu lat przechodzi się test, którego wyniki pokazują do jakiej frakcji powinno się należeć. Beatrice należy do Altruizmu, ale czuje, że tu nie pasuje. Fascynują ją za to Nieustraszeni. Gdy nadchodzi pora testu u dziewczyny okazuje się, że jest Niezgodna, czyli zbędna i do usunięcia. Czemu Niezgodność jest uważana za zagrożenie i jak potoczą się losy nastolatki?

Po, podobno, świetnych „Igrzyskach śmierci" rynek wydawniczy został zalany innymi powieściami tego typu. Porównywane do wyżej wspomnianej trylogii wywoływały ekscytację lub zniechęcenie. Jak było tym razem? Przyznaje, iż już sam napis na okładce, „Niezgodna" wykracza poza „Igrzyska śmierci"" zniechęcił mnie do niej na jakiś czas. Uważam, że porównywanie książek do innych utworów jest zazwyczaj krzywdzące dla jednej lub drugiej strony. Do tego myli to potencjalnego odbiorcę, który nastawia się na coś, a dostaje zupełnie co innego lub namiastkę swoich oczekiwań.

Historia, która jest wzorowana na książkach innych autorów, ale napisana w sposób, który nie zniechęca czytelnika. Świat wykreowany przez Roth jest na tyle ciekawy, że warto przymrużyć oko na pojawiające się - bądź co bądź często - minusy. Obserwujemy nowy świat, który powstał i funkcjonuje dzięki organizacjom i poszczególnym frakcjom. To właśnie one najbardziej mnie zainteresowały. W tej części niemalże szczegółowo poznajemy Altruizm oraz Nieustraszoność, ale wyraźnie widać, że i z pozostałymi będziemy mieli styczność. Plusem jest więc przedstawienie rzeczywistości w całkiem innym świetle oraz fakt, że powieść wciąga i nie nuży.

Jeśli chodzi o minusy - tych jest niestety więcej. Bohaterowie nie zaskakują i czasem wręcz irytują swoim postępowaniem. Są puści i tacy sztuczni. Niektórzy zaraz po tym jak się pojawią, znikają. Szału nie było. Nie zżyłam się z nimi i bez żalu się z nimi rozstawałam gdy kończyłam książkę. Fabuła jest przewidywalna po kilku rozdziałach i w dodatku niezbyt oryginalna. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie niczego, co by mnie zaskoczyło - albo coś podejrzewałam, albo było to jasne jak słońce. Niestety autorka się nie wykazała, a szkoda, bo zapowiadało się naprawdę ciekawie. Z akcją też bywało różnie - czasem coś się działo, ale nie wywoływało to u mnie głębszych emocji.

Nie żałuje, że jednak ją przeczytałam, ale i nie uważam, że powieść jest zachwycająca. Książka ma plusy i minusy, ale jest... w miarę, że tak powiem. Taka trochę bez ładu i składu, jakby wszystko nie było przemyślane. Napisana aby była. Krótko mówiąc pojawił się pomysł, który nie został wykorzystany w należyty sposób. Niewymagający czytelnik się zadowoli tą powieścią. Nie polecam, ale też nie odradzam. Można po nią sięgnąć gdy nie ma się nic ciekawszego pod ręką lub potrzebuje czegoś naprawdę lekkiego.

*cytat z książki „Niezgodna" V. Roth

Dokładnie rok temu przeczytałam pierwszą część serii Susan Ee pt. "Angelfall. Opowieść Penryn o końcu świata". Wizja świata, który zaatakowały i zniszczyły anioły, istoty, które od zawsze ludzie uważali za swych stróżów i opiekunów, w wydaniu Susan Ee okazała się straszna i brutalna. Anioły obróciły się przeciwko ludziom i swojej misji, nadanej im przez Boga. Teraz dążą do realizacji własnych planów, kosztem życia tysięcy ludzi, którzy są dla nich tylko "małpami" i mięsem armatnim.

Główna bohaterka, 17-letnia Penryn, od samego początku nie dała się nie lubić. Krytyczna, myśląca i odważna wyruszyła w długą podróż, by odnaleźć i uratować młodszą siostrę, Paige. Przy okazji, zdając sobie sprawę, że jako człowiek w starciu z aniołami, szanse ma małe, wzięła za zakładnika rannego anioła. Ta dziwaczna para przemierzała zniszczone miasto, walcząc nie tylko z anielskimi bojówkami, ale i zdesperowanymi i głodnymi ludźmi. Z czasem między córą człowieczą a dumnym aniołem zawiązała się nić sympatii i porozumienia. Pierwsza część przygód Penryn od razu mnie zauroczyła i od tamtej pory niecierpliwie czekałam na drugi tom. Przeczytałam go wczoraj i znowu jestem w punkcie wyjścia. Historia była bowiem super, a na trzeci tom trzeba jeszcze trochę poczekać. Niestety.

Część druga zaczyna się właściwie tam, gdzie zakończyła się pierwsza. Penryn razem z ruchem oporu uwolniła Paige, a sama cudem wróciła do przytomności po ukłuciu szarańczaka. Raffe po tym, jak podstępem przyszyto mu skrzydła Beliala, zniknął, myśląc, że Penryn nie żyje. W posiadanie jego anielskiego miecza weszła Penryn, o której teraz wszyscy mówią, że jest pomiotem szatana. Jakby tego było mało, dawna Paige, już nie jest tym, kim była kiedyś. Poddana okrutnemu zabiegowi w Gnieździe, bardziej przypomina dziecko Frankensteina, niż ludzką dziewczynkę. W dodatku jej głód narasta...
Niedługo potem w wyniku nieporozumień wśród uchodźców, Paige znika, więc Penryn znowu wyrusza na jej poszukiwania. Drogi jej i Raffego niechybnie znowu się skrzyżują i ludzka dziewczyna i anioł znowu będą walczyć ramię w ramię.

Podobnie jak w części pierwszej, początkowe rozdziały nie obfitują w zbyt wiele wydarzeń. Z czasem jednak akcja zagęszcza się. Bardzo ciekawym zabiegiem było nadanie anielskiemu mieczowi okruchów ludzkiej świadomości, dzięki czemu czytelnik, a i Penryn także, mogli się dowiedzieć, co w trakcie pierwszej podróży anioł myślał o dziewczynie i jak w ogóle ją postrzegał. Pozwoliło to także zgłębić psychikę Raffego, który był bardziej ludzki, niż sam myślał, że jest. Autorka odsłoniła także nieco z zamiarów archanioła Uriela, którego marzeniem, co nietrudno było przewidzieć, okazało się rozpętanie na Ziemi ponownej Apokalipsy.

Mniej więcej od połowy książki akcja zaczyna przyśpieszać i jest coraz ciekawiej. Penryn jako narratorka ponownie daje się poznać jako osoba dojrzała i zaradna. Nie jest typową płaksą, ani jakimś nastoletnim cielęciem, które to tylko wzdycha. I za to należy się autorce wielki plus. Prawda, że czasem bohaterka zaczyna darzyć anioła czymś więcej niż tylko sympatią, ale wątek romansowy jest tu opisany bardzo oszczędnie i w sumie autorka nie daje czytelnikowi zbyt wielu nadziei na happy end. Tych dwoje zbyt wiele dzieli, z czego sami zdają sobie doskonale sprawę.

Dialogi znowu są dowcipne i błyskotliwe, a rozwiązania fabularne zaskakujące i bardzo przyjemne w odbiorze. W piękny i bardzo wzruszający sposób opisała autorka siostrzaną miłość Penryn do okrutnie okaleczonej Paige. Można powiedzieć, że cała podróż i zgłębienie tajemnic Gniazda, pozwoliły Penryn nie tylko zrozumieć przez co przeszła jej młodsza siostra, ale też pokochać ją głębiej mimo, a może właśnie za cierpienia, których doznała. Aż chciałoby się od razu sięgnąć po tom 3, który mam nadzieję będzie finałowy.

"Angelfall" to, w moim odczuciu, jedna z lepszych pozycji o tematyce anielskiej. Dlatego polecam wszystkim miłośnikom tego gatunku, bo naprawdę warto!

Wina Gwen Frost

maj 03, 2014

„Walka ze żniwiarzami nauczyła mnie cenić to, co dobre w życiu - bo nigdy nie wiadomo, kiedy to może zostać odebrane."*

Jesteś tylko człowiekiem, masz prawo do popełnienia błędów, bo każdy je popełnia. Nie ma ludzi nieomylnych, nie ma ideałów, a ty zaufałaś tylko nie tej osobie, co trzeba. Zostałaś oszukana i wmanewrowana w coś, co sprawiło, że doszło do tego, czego wszyscy się obawiali. Ten incydent może kosztować cię, twoich przyjaciół, a także cały świat spokój. Nie jest to jednak koniec – zawsze jest jakaś szansa, tylko jak działać, kiedy wszyscy obwiniają ciebie za to, co zaszło?

Odkąd Gwen pojawiła się w Akademii między nią a Spartaninem Loganem aż iskrzyło. Niedawno zaczęli się oficjalnie spotykać, a po ostatnich drastycznych wydarzeniach mogli w końcu iść na swoją pierwszą randkę. Pomimo skrępowania wszystko szło dobrze do pewnego momentu, kiedy to proletariat przerywa im spotkanie i oskarża Gwendolyn o pomoc w ucieczce Lokiemu, który jest bogiem chaosu. Zarówno nastolatka, jak i kilka innych osób wie, że to totalna bzdura, ale władze twierdzą, że mają dowody i muszą przeprowadzić śledztwo. Jakby cała sytuacja była dla dziewczyny za prosta, to o skierowanych w jej stronę oskarżeniach poinformowana zostaje cała szkoła, co z kolei doprowadza do jej prześladowań. Pomimo tego wszystkiego Gwen wie, że musi działać, bo żniwiarze coś planują i to bardzo złego. Tylko jak ma wykonywać swoje zadanie, gdy jest oskarżona i cały czas pilnowana?

Po zapoznaniu się z trzecim tomem serii nie mogłam doczekać się momentu, kiedy to będę miała okazję zapoznać się z dalszymi losami bohaterów. Po tym, co wydarzyło się w „Tajemnicach Gwen Frost" byłam niezmiernie ciekawa tego, jak autorka pociągnie wszystko dalej, a że jest ona nieprzewidywalna, nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać w kolejnej części.

Po zapoznaniu się z czterema tomami cyklu śmiało mogę napisać, że z każdą kolejną książką jest dużo lepiej. Już „Dotyk Gwen Frost" był bardzo dobry, ale im dalej, tym było coraz ciekawiej. W najnowszej publikacji autorki dzieje się jeszcze więcej niż poprzednio. Jest mnóstwo akcji, niespodziewanych zwrotów wydarzeń, walki, działań za pomocą mitologicznych rzeczy, niewyjaśnionych sytuacji. Powieściopisarka dba o to, by treść była logiczna i spójna, ale przy okazji nie odkrywa wszystkich kart na raz, tylko kluczy i zwodzi czytelnika. Fabuła jest przemyślana i dopracowana, w całości nie ma niczego ani za dużo, ani za mało.

Jak już nie raz wspominałam, lubię, gdy autor tworząc historię, szczególnie z wątkiem fantastyki, nie bierze niczego z powietrza, tylko kreśli wszystko tak, że ma to podłoże w historii. Odnosi się do dawnych wydarzeń czy też legend lub mitów. Estep nie zawodzi i w tym momencie, stworzyła Akademię Mitów pełną mitycznych wojowników szkolących się do walki ze żniwiarzami chaosu, broni. Wszystko jest opisane w taki sposób, iż bez trudu można sobie wyobrazić to, co się dzieje.

Podoba mi się to, jak Estep stworzyła bohaterów. Od czasu gdy Gwen trafiła do Akademii, zaszły w niej znaczące zmiany i pewna jestem, że nie jest to jeszcze koniec. Stała się pewniejsza siebie, swojej obecności w tym miejscu, bardziej zdeterminowana, by wykonać swoje zadanie, ale najważniejsze, że staje się coraz bardziej świadoma swojego daru. Co do pozostałych postaci autorka też nie próżnuje i na każdym kroku zaskakuje. Sprawia, że zaskakują nie tylko inne osoby w powieści, ale i odbiorcę. Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać i domyślić, kto tym razem jest tym dobrym, a kto złym.

„Wina Gwen Frost" pochłonęła mnie od pierwszych stron, ponieważ autorka bez żadnych przydługich wstępów rzuca w wir wydarzeń i sprawia, że z zapartym tchem czytałam kolejne strony i z niedowierzaniem kręciłam głową. Nawet trochę nie podejrzewałam tego, co Jennifer Estep teraz wymyśliła. Działo się dużo i szybko, było mnóstwo akcji oraz emocji. W trakcie czytania ani przez chwilę nie czułam znużenia czy też zniecierpliwienia, ale za to towarzyszyła mi masa innych uczuć. Wraz z bohaterami śmiałam się i płakałam, denerwowałam, wzruszałam i smuciłam. Zdążyłam się zżyć z Gwen oraz jej przyjaciółmi, a ich perypetie szalenie mnie ciekawią. Estep ma głowę pełną pomysłów, co udowadnia z każdym kolejnym tomem, a co ważniejsze - nie tworzy nic stereotypowego. Nawet wątek miłosny jest tylko dodatkiem, który uzupełnia całość, ale nie wysuwa się na pierwszy plan, no i brak tu, przynajmniej, jak dotąd, miłosnego trójkąta. Szkoda tylko, że książka tak szybko się kończy i nie wiadomo, kiedy będzie kolejna część.

Najnowsza książka Jennifer Estep jest dla mnie, jak dotąd, najlepszą z całej serii. Akcja pędzi od samego początku, zaskakuje, wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Pełna emocji i sytuacji trudnych do przewidzenia. Wielbicieli twórczości amerykańskiej powieściopisarki do sięgnięcia po ten tytuł zapewniać pewnie nie muszę, ale tych, którzy mają serię przed sobą, zachęcam do sięgnięcia po nią czym prędzej, bo naprawdę warto.

*str. 76

Wybrałam ciebie

styczeń 02, 2013

„- Za bycie wampirem płacisz wysoką cenę (...) Wszystko wokół zmienia się i umiera. Nawet to miasto się zmieni, i wszystko co było bliskie twojemu sercu, odejdzie do historii. Wszystko umrze, a ty będziesz nadal żyć. To trudniejsze, niż myślisz."*

Jedna chwila, która zmieniła całe twoje życie. Na lepsze czy też na gorsze, oceń sama. Pewnego dnia poznajesz kogoś, kto jest inny od wszystkich otaczających cię ludzi. Emanuje on czymś potężnym, czymś czego nie możesz określić. Każda spędzona z nim chwila odsuwa cię od świata i osób, które znasz oraz upewnia w przekonaniu, że nie dasz rady bez niego żyć. Uważaj, bo tajemnice, które przed tobą ukrywa, mogą cię przerosnąć.

Alice to nastolatka, która wiedzie całkiem zwyczajne życie, które kręci się wokół szkoły, domu i wieczornych wypadów z przyjaciółką. Jane wpadła właśnie na kolejny świetny pomysł - dziewczyny miały wejść do nocnego klubu dzięki fałszywym dowodom. Nastolatka nie pomyślała jednak, że coś może nie wyjść. Gdy nie zostały wpuszczone do kolejnego już miejsca, Alice udało się ją przekonać, by wróciły do domu. W czasie powrotnej drogi zaczęli ich śledzić mężczyźni z niezbyt miłym zamiarami. Kto wie, co by się stało, gdyby nagle nie pojawił się Jack, który uratował dziewczyny i w tym samym momencie całkowicie zmienił bieg życia Alice. Kim jest ten tajemniczy mężczyzna? Czego on i jego rodzina chcą od Alice?

Powieść okrzyknięto fenomenem wydawniczym zanim została wydana w wersji papierowej - sprzedano milion e-booków. Wydawcy walczyli o prawa do wydanie tej, podobno, fenomenalnej książki. Przyznaję, że właśnie te informacje przekonały mnie do sięgnięcia po „Wybrałam ciebie", a nie opis, który rzecz jasna również przeczytałam, ani okładka - tylko właśnie to. I teraz tego żałuję, bo z doświadczenia powinnam wiedzieć, że teksty tego typu nie wróżą dobrze książkom. Powieść przeczytałam, zwymyślałam samą siebie, a teraz napiszę, co mi się nie podobało. A niestety było tego dużo.

Zastanawiam się, od czego by tu zacząć i chyba jako pierwsze wytknę przewidywalność fabuły. Nawet w najmniejszych momentach nie zostałam niczym zaskoczona. Wszystkie wydarzenia były łatwe do odgadnięcia, tak samo jak i ich przebieg. Kolejna rzecz, która mnie strasznie drażniła, to teksty jak ze „Zmierzchu" Stephenie Meyer. On piękny i tajemniczy, ciągnie go do niej, ale nie, nie może, bo zrobi jej krzywdę. Z kolei ona prawie, że samotna, cicha i zakompleksiona. Widzicie podobieństwo? Właśnie. Ratunkiem dla powieści miał być Peter, brat Jacka, ale trójkąt, jaki się utworzył był prawdę mówiąc dziwny. Nie mogłam tego rozgryźć i nie wiedziałam, jak go odebrać.

Co się tyczy bohaterów - są płytcy i tacy bezosobowi. Niedopracowani i stworzeni byle jak, tak aby byli. Byli tak sztuczni, że szczerze mówiąc, nie dało się o nich wyrobić jakiegoś zdania. W końcu sama nie wiem, czy kogoś lubię, czy też nie. Alice nie miała żadnych zainteresowań, jej rozmyślenia wołały pomstę do nieba, a relacje z otaczającymi ją osobami były istną kpiną. No bo jak można nazwać przyjaciółką osobę, która pojawiła się raptem na kilku stronach na początku, potem gdzieś tam jakaś wzmianka była o niej i... to koniec. To, można by rzec, uzależnienie Jackiem było strasznie irytujące, Jack to, Jack tamto... Jak można tak być zależnym od jednej osoby i sprowadzić wszystko do niej. To jest straszne.

Jedyne co mi się podobało w tej historii to wizja wampirów, jaką prezentuje autorka. Nie są może mroczni i niebezpieczni, ale przypadło mi do gustu to, jak stworzyła te istoty. Ich moce, umiejętności oraz to, jak ich ciało reaguje na dotyk innych osób i jak one odbierają dotyk wampira. Zaintrygowały mnie też więzy krwi oraz przyciąganie potencjalnych partnerów, właśnie poprzez krew. Szkoda, że Hocking potraktowała to tak po macoszemu i nie opisała tego bardziej szczegółowo.

Książka ta nie wywołała we mnie żadnych głębszych emocji, nie przewracałam nerwowo i z ciekawością stron. Zabrakło mi akcji, nieprzewidywalności i ciekawych dialogów. Wszystko to sprawiło, że ani przez chwilę nie mogłam wczuć się w czytaną powieść. Wprawdzie nie sprawdzałam nieustannie, ile zostało mi do końca, ale i nie czułam potrzeby, aby jak najszybciej ją skończyć. Czytałam byle mieć ją już za sobą. Szkoda, bo liczyłam na coś naprawdę wartego uwagi. Tak naprawdę nie rozumiem jej fenomenu.

Cała opowieść wydaje się płytka i niedopracowana. Hocking miała być może pomysł, ale jej nie wyszło. Jak dla mnie jest to historia, którą mimo wszystkich mankamentów się czyta, ale jeszcze szybciej się o niej zapomina. Niestety, ale powieści „Wybrałam ciebie" mówię nie. Poważnie też zastanowię się nad kontynuacją, jeśli takowa powstanie.

*str. 222

Powieść W. Hohlbeina "Nieśmiertelność. Wieża" to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. Tym większe było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że pisarz ten ma na swoim koncie ponad 259 książek z czego ok. 160 stało się poczytnymi bestsellerami. Z fantastyką niemiecką cięższego kalibru również nie miałam do tej pory do czynienia i dlatego z ciekawością zabrałam się do lektury powieści, z tajemniczo brzmiącym opisem treści z tyłu książki oraz z ilustracją na okładce kojarzącą mi się z teledyskiem grupy Disturb "The Land of Confusion" .

Na początku muszę powiedzieć, że książka ta należy do trudniejszych, jakie przyszło mi czytać, nie tylko ze względu na treść, czy język jakim została napisana, ale przede wszystkim na skomplikowaną wizję świata przedstawionego i sposób narracji.

Universum stworzone przez Hohlbeina jest oryginalne i niesamowite. Akcja historii dzieje się w bardzo odległej przyszłości, na planecie, która kiedyś, bardzo dawno temu była Ziemią. Z rozmów prowadzonych przez bohaterów wynika, że doszło do tragicznej w skutkach katastrofy i Ziemia przestała się nadawać do życia z racji braku czystego powietrza, wody pitnej i miejsca. Obecnie już nikt dokładnie nie wie, jak to było, ale zbudowano Wieżę, olbrzymią budowlę, która sięga pięć mil w głąb i drugie tyle w niebo. Wynaleziony surowiec o nazwie Acheron spowodował cywilizacyjny i techniczny bum. Pozwolił on nie tylko na uczynienie Wieży twierdzą nie do zdobycia. Otoczył ją również Ścianą, odgradzającą ją od reszty. Ta reszta to tzw. Oblężenie, czyli osiedla, miasta i krainy powstałe u podnóża budowli.

Mieszkańcy Wieży pod wodzą księżniczki Arion dysponują najnowszymi zdobyczami techniki, nanorobotami, skuteczną bronią, genetycznie modyfikowanymi zwierzętami i roślinami (o wzmocnionej odCENSOREDości i sile), mogą klonować ludzi lub ich rekonstruować w razie potrzeby. Jakby tego było mało, Wieża posiada coś w rodzaju programu sterującego, nadzwyczaj przenikliwej sztucznej inteligencji, która przeprowadza konieczne badania, symulacje wojskowe, itp. R'Achernon, bo tak jest nazywana ta istota, jest wszechobecna i komunikuje się z ludźmi mentalnie. Oblężenie to z kolei barbarzyński lud zgrupowany w klany, snujący plany podboju Wieży. W jego szeregach znajdują się inne istoty, takie jak olbrzymie i silne Quorrle, Finde (coś w rodzaju pająkowatych) oraz cała masa innych dziwactw.

Historia w powieści zaczyna się w momencie, gdy księżniczka Arion przygotowuje się do swojej koronacji. W tym właśnie momencie Craiden, przywódca klanów, wchodzi w posiadanie broni, która może zniszczyć wszystko. Kto mu tę broń udostępnił, bystry czytelnik może się tylko domyślać. Nieświadomy mocy bomby Craiden odpala ładunki i przyczynia się do zniszczenia trzeciej części Oblężenia. Następnie udaje się na rokowania z księżniczką i jej doradcami, przekonany, że to on ma asa w rękawie. Idealistycznie nastawiona, a jednocześnie bardzo dobrze zorientowana w sytuacji politycznej Arion i silny, aczkolwiek krótkowzroczny Craiden (który ciągle kojarzył mi się z Conanem Barbarzyńcą) prezentują dwa odmienne punkty widzenia wielu spraw. Faktem jest, że co jakiś czas Wieża i Oblężenie prowadzą rozmowy, z których nic nie wynika. Trudno zatem mieć nadzieję, że tym razem będzie inaczej.

Akcja powieści toczy się dwutorowo i jest prezentowana z punktu widzenia kilku bohaterów: księżniczki Arion, Craidena, doradcy Arion, senator Rymer, młodej dziewczyny Gei i generała Mardu. Początkowo czytelnikowi trudno się zorientować w sytuacji, gdy na scenę wychodzi młoda władczyni, a jej przybocznym okazuje się być wielki gadający i inteligentny szczur. W dodatku na jednej płaszczyźnie Arion rozmawia z Craidenem. Równolegle śledzimy podróż generała Mardu przez zniszczone wybuchem miasto i jego starania, by dotrzeć do przywódcy klanów. Trzeci wątek dotyczy młodej dziewczyny Gei, która sobie tylko wiadomymi sposobami dostała się do Oblężenia i spotkała Craidena. Dopiero po jakimś czasie elementy fabularnej układanki zaczynają się łączyć w całkiem zgrabną całość i można sobie zacząć spekulować, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Trzeba przyznać autorowi, że zaserwował czytelnikowi niezłą, intelektualną porcję rozrywki, gdyż nie ma nic przyjemniejszego, niż dociekanie kto jest kim i dlaczego coś zostało zrobione tak a nie inaczej.

Odbiór powieści znacznie utrudniają opisy działania różnych urządzeń oraz słownictwo typowe dla fantastyki naukowej. Poza tym uważam, że historia zawarta na 600 stronach z powodzeniem zmieściłaby się na 400. Wędrówka Mardu podziemnymi tunelami miała zapewne na celu ukazanie ogromu zniszczeń, dokonanych przez bombę, ale tak naprawdę kończy się ona z tak niespodziewanym wynikiem, że czytelnik zadaje sobie pytanie w stylu: "no i po co to było?". Dziwiła mnie też niesamowita wytrzymałość bohaterów na zmęczenie, zranienia i ból, ale w końcu gdy się jest sztucznie ulepszonym, ma się na sobie osłonę z nanitów i podwójną liczbę niektórych narządów wewnętrznych, to faktycznie wydaje się to dość logiczne.

Pochwała należy się autorowi za zakończenie powieści i nie mam tu na myśli wątku bohaterów, a przyszłosci planety i o ile dobrze zrozumiałam, po tysiącach lat historia zatoczyła koło i znowu wszystko musi ruszyć od nowa.

Mimo trudności w odbiorze, książka mi się podobała, bo autor pozostawił czytelnikowi duże pole do snucia domysłów i własnych teorii. Im dłużej o tym myślę, tym więcej szczegółów dostrzegam. Dlatego, jeśli lubicie fantastykę naukową i świat odległej przyszłości, to jest to książka dla Was. Nie można oczywiście pominąć miłośników prozy tego autora i czytelników lubiących autorskie niedopowiedzenia. Ostrzegam, że nie będzie to łatwa lektura. Jeśli zaś o mnie idzie, mam dużą satysfakcję, że przeczytałam tę książkę, bo takie historie w dobie czytelniczej łatwizny stanowią wartość samą w sobie.

Opowieści praskie

luty 02, 2013

"Opowieści praskie" - tytuł iście intrygujący, a książka niby taka niepozorna. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Tomasza Bochińskiego, więc wiedziałem, czego można się spodziewać - co może mnie spotkać na warszawskiej Pradze. Można w tym miejscu powtórzyć za jedną mądrą osobą, która skreśliła słów kilka w przedmowie książki, że autor chce nam ukazać swoją "ukochaną" część Warszawy trochę w innym świetle. Widać, że sam pochodzi z tytułowej Pragi - dzielnicy, po której obcemu strach się poruszać. Autor stara się uchować od zapomnienia klimat, jaki kryje się w starych kamienicach, pokazać młodemu czytelnikowi "kawałek" historii z życia miasta - dzielnicy.

Całość składa się z krótkich i długich opowiadań, które przepełnione są barwnymi bohaterami i humorem. W historii "Menelska Ballada. Kina na Małej" wszystko rozgrywa się na tytułowej ulicy. Przyjeżdża ekipa filmowa, która zamierza kręcić zdjęcia do filmu z czasów II Wojny światowej. Jak zawsze w takiej sytuacji jest wielu gapiów, ale trafiają się także podwórkowi biznesmeni, którzy polują na rekwizyty filmowe. Dlatego też jeden z filmowców postarał się o przychylność miejscowych, aby nic nie zginęło. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z ustaleniami i jeden z rekwizytów zaginął. Miejscowi uznali to za ujmę na honorze i bardzo szybko, bo już tego samego dnia odnaleźli zgubę, ale kłopoty się nie skończyły.

Na przeciwnym "biegunie" - czyli z historii dłuższych mogę zaproponować opowiadanie "Cudowny wynalazek Pana Bella". W tej historii główny bohater pewnego dnia przynosi do domu stary aparat telefoniczny, który ładnie się będzie komponował w remontowanym mieszkaniu. Jakież jest jego zdziwienie, kiedy okazuje się, że urządzenie działa, a do tego rozmówczynią jest młoda kobieta o aksamitnym głosie - balsam dla duszy zszarpanej niedawnym rozstaniem. Tajemnicza nieznajoma w pełni zaabsorbowała naszego bohatera, który zaczął się w niej podkochiwać. Ludzie na osiedlu, a nawet w najbliższym otoczeniu uważali go za wariata, gdyż zaczął chodzić do biblioteki, rozpytywał o różne sprawy związane z zakładem fotograficznym.

Kolejną historią, którą przytoczę jest "Bardzo Zły". Po tytułowej dzielnicy grasuje tajemniczy zabójca, który likwiduje ważne postacie świata przestępczego. Zarówno policja, jak i inne służby śledcze nie mogą go złapać. Dopiero grupa przyjaciół z Profesorą i Desantem na czele poprzez swoje prywatne dochodzenie namierza sprawcę. Dzięki temu również odkrywają dawno zapomnianą część Pragi - system kanałów, którymi przemieszczali się powstańcy podczas wojny. Samo odkrycie nie rozwiązuje całej zagadki, a nawet ją komplikuje, ponieważ to coś niewyjaśnionego, nienazwanego przybliża bohaterów do rozwiązania tajemnicy. Za pośrednictwem powyższych opowiadań autor próbuje uchronić od zapomnienia dzielnicę dawnych lat, pokazać kim jesteśmy. Stara się nam zademonstrować, jak wygląda życie obecnie, ale również jak dzielnica wyglądała kiedyś, przybliżyć nam kilka faktów, które rozgrywały się na tym terenie oraz co najważniejsze pokazać, że wcześniej Praga nie była tak niebezpiecznym miejscem.

Ciekawym rozwiązaniem, jakie zastosował Bochiński w swojej książce jest połączenie dwóch opowiadań w całość - jednak czytając wnioskujemy, że są to odrębne historie z innymi bohaterami. Mam tu na myśli opowiadania "Cudowny wynalazek Pana Bella" oraz "Druga liga". W pierwszym opowiadaniu pojawiają się wątki z dobrze nam znanymi postaciami, jednak wykreowane zdawkowo, drugoplanowo - dotyczy to Desanta. Natomiast w tym drugim opowiadaniu, poznając perypetie w/w osoby dowiadujemy się, co było dalej i od razu w myślach przywołujemy wcześniejszą historię - widzimy ją od innej strony. W opowiadaniu "Druga liga" autor skupia się przede wszystkim na pamięci o przodkach, która jest częścią naszej tożsamości, tradycji. Jest to równie ważny aspekt naszego życia, ponieważ zapominając o naszych bliskich lub pochodzeniu stajemy się duchami.

Na uwagę zasługują także dwie krótkie historie z serii Menelska Ballada - pierwsza to "Gołąb w pokoju", w której Bochiński stara się ukazać zapomnianą, "wymarłą" społeczność gołębiarzy, która mieszkała na warszawskiej Pradze i której nikt nie rozumiał, a raczej traktował jak zło, ponieważ ptaki przeszkadzały i brudziły. Jednak wcześniej wspomniana społeczność od zawsze była częścią Pragi, a tego już nikt nie zmieni i trzeba o tym wiedzieć, gdyż czasy się zmieniają, a pamięć jest ulotna Drugą historią serii jest opowiadanie "Bułki"; całość rozgrywa się przed jednym ze sklepów, gdzie główny bohater spotyka na ławce biedną osobę proszącą nie o parę groszy na wino, ale otwarcie mówi - "kup mi jeść człowieku ...". Jak to przeważnie bywa, potrzebujący został zignorowany, a po pewnym czasie, gdy przechodzeń przypomniał sobie o biedaku pobiegł do sklepu, ale jego już tam nie było. Przysiadł na tej ławce i porozmawiał ze staruszką, która wszystko mu wyjaśniła. Takie sytuacje zdarzają się nie tylko w Warszawie, ale w każdym mieście i przynajmniej raz każdy z nas się z nią spotkał. Jednak ogólna "znieczulica" oraz pęd za podobno ważnymi sprawami sprawia, że nie widzimy takich błahostek, a dla niektórych są to poważne rzeczy. Jeśli sami nie zmienimy czegoś w sobie, chociaż jednego pierwiastka, to będziemy się zatracać, zapominać, a wtedy stajemy się duchami bez wspomnień i tożsamości.

Cała antologia napisana jest w ciekawy sposób, przyciąga czytelnika i sprawia, że już po pierwszej historii zostajemy owładnięci mistyką tego miejsca. Dzięki tej książce autor chce pokazać nam, że w każdym mieście czy wiosce możemy odnaleźć ciekawe miejsca, spotkać interesujących ludzi, odkryć niesamowite opowieści. Przecież "lokalny patriotyzm" jest w każdym z nas czy tego chcemy, czy nie, a co jest piękniejsze od odkrywania tajemnic swoich rodzinnych stron. Czytając "Opowieści praskie" nabieramy ochoty, aby wybrać się do stolicy i pooglądać ulice i zakamarki, w których rozgrywała się akcja poszczególnych opowiadań. Sam autor posiada warsztat pisarski, który pozwala mu dowolnie kreować postacie i światy, a co za tym idzie tworzyć ciekawe historie, pełne mistyki. Przecież każdy z nas uwielbia historie z dreszczykiem opowiadane nam przez dziadków czy rodziców.

Książka dedykowana jest młodzieży, jak również starszym czytelnikom, gdyż czytając sami zaczynamy wspominać swoje dzieciństwo, naszych dziadków i inne wydarzenia jakie miały miejsce w dawnych latach.

Player One

czerwiec 02, 2012

„Player one" Ernesta Cline'a wpisuje się w nurt książek zawierających motyw gier komputerowych. „Hyperversum", „Kroniki awatarów", czy „Erebus" to tytuły, które próbują podjąć ten temat, aczkolwiek nie zawsze im się to udaje. Książki ze wzniosłymi rekomendacjami na okładce w stylu „Najlepsza powieść science fiction 2011" zawsze wzbudzają słuszny sceptycyzm. Jednakże w przypadku „Player one" w pełni zgadzam się z tym stwierdzeniem, a jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego – sprawdźcie poniżej.

Graczy na pewno ucieszy informacja, że w 2044 roku cały świat gra w jedno darmowe MMORPG (grę fabularną online) Oasis, o niewiarygodnej grafice, pozwalającej na najwyższy stopień wciągnięcia. Do minimalnej interakcji potrzebny jest sprzęt na oczy i ręce, a także spokojne miejsce, w którym można zalogować się do gry. Z tym ostatnim ciężko jest szczególnie dla Wade'a, nastolatka, żyjącego w stosie – górze przyczep, pełnych uchodźców. Świat wokół podupadł i chyli się ku zagładzie, a światełko nadziei milionom ludzi zaoferował James Halliday, który niegdyś dał im równoległą rzeczywistość w postaci Oasis. Teraz otrzymali od niego nowy cel życia w postaci wielkanocnego jaja, konkursu, w którym do wygrania jest cała fortuna geniusza. Pierwszy krok na drodze do zwycięstwa postawił właśnie Wade, pięć lat później. A świat oszalał.

„Kiedy wokół wszystko się wali, a my możemy porozmawiać tylko ze swoim zarządcą systemowym w komputerze, to wiadomo, że spieprzyliśmy sobie życie."

Wizja przyszłości Ernesta Cline'a jest pesymistyczna. Chociaż jest to niewiarygodne, łatwo mi wyobrazić sobie, jak wszyscy wokół stopniowo zaczynają tracić ochotę do życia, powoli przenosząc się do wirtualnej rzeczywistości Oasis. Tam każdy może być kim chce, stworzyć postać na swoje podobieństwo lub wręcz przeciwnie. Granice się zacierają i w ogromnym świecie, pełnym nieograniczonych możliwości wydaje się być lepiej niż w realu, gdzie bieda i głód zaglądają w oczy ze wszystkich stron. Któż z nas nie wybrałby tego potencjalnie lepszego świata? Pisarz przedstawia nam twór Hallidaya równocześnie jako zbawienie i zgubę ludzkości. Chociaż w 2044 roku nadal mamy Youtube'a, a postęp technologiczny jest ogromny, powinniśmy starać się, żeby na Ziemi nadal istniała chęć do życia.

Świat Oasis i wielkanocne jajo jego autora to pomysł genialny, także w swojej formie. Usatysfakcjonuje on szczególnie fanów gier komputerowych, ale także pasjonatów lat 80. Książka stanowi swoisty hymn pochwalny na ich część. Jeżeli ktoś lubi te czasy lub się nimi interesuje, to bardzo szybko odnajdzie się w realiach książki i wyłapie wszystkie smaczki i zagrywki słowne, których Cline umieścił naprawdę wiele. Cały konkurs polega na odszyfrowaniu zagadek, które Halliday powiązał ze swoim ukochanym dziesięcioleciem. Wraz z Wadem poznajemy losy powstawania pierwszych komputerów i gier, fantastyczne seriale i filmy z tamtych lat, a także muzykę. Nigdy mnie to szczególnie nie fascynowało, aż do teraz. Żałuję, że nie poznałam tamtych czasów, a czytelnicy, którzy je pamiętają na pewno będą świetnie się bawić, odkrywając ponownie swoje dzieciństwo. Jedynymi mankamentami, które mnie rozpraszały było tłumaczenie skrótów związanych z grami (NPC, PVP) jednakże jeśli ktoś nie grał nigdy w MMORPG, nie będzie mu to przeszkadzać.

„Player one" łączy w sobie science fiction z niezwykle emocjonującym thrillerem. Wade wraz z przyjaciółmi, poznanymi w wirtualnym świecie, musi podjąć wyzwanie i nie dać wygrać grupie Szóstek – ludzi, którym zależy na zwycięstwie, aby przejąć świat Oasis i uczynić go komercyjnym piekłem. Z ogromnym zapleczem pracowników i pieniędzy stanowią bardzo groźnego wroga, który nie powstrzyma się nawet przed morderstwem w rzeczywistym świecie. Do końca książki nie jesteśmy pewni, czy głównemu bohaterowi uda się ich pokonać, jednakże gorąco mu kibicujemy. Jest on postacią całkowicie z krwi i kości, którą Cline przedstawił w wiarygodny sposób. Śledzimy jego wzloty i upadki, wraz z nim dochodząc powoli do emocjonującego finału.

Ernest Cline stworzył przyszłość, w której świat nie jest przyjaznym miejscem, a ludzie uciekają do wirtualnej rzeczywistości, pełnej nieograniczonych możliwości. Wraz z Wadem przeżyjemy niezapomnianą przygodę będąc równocześnie w dwóch miejscach i czasach na raz – na Ziemi i w Oasis, w 2044 roku i w latach 80. Tytuł „najlepszej powieści science fiction 2011" jak najbardziej należy się tej powieści i po prostu trzeba ją poznać!