Rezultaty wyszukiwania dla: własne
Łukasz Orbitowski - Przechera nie żyje
Siedzę w kinie. Fotel ma wbudowaną funkcję masażu, fajnie nawet, coś żywego, dłonie kobiety albo robak. Gdy odchylam głowę, to takie uczucie mnie chwyta, że wszystko będzie dobrze i wydaje mi się nawet, że nic się nie wydarzyło i ci ludzie nie poumierali.
Kino ma więcej prawdy niż życie. Za nikim nie płaczę, nikim tak się nie przejmę jak filmowym bohaterem. Cud? Tak jak człowiek nie jest sumą kości i stali, tak facet z ekranu nie rozkłada się na zera i jedynki, nie. Jestem w kinie bo szukam prawdy. Prostuję nogi. Leci film. Bohaterowie krążą w koło i czuję się jak mistrz szachowy, który zszedł na szachownicę.
***
Zaczynamy. Dwa tygodnie temu. Studiowałem sobie i nawet miałem własny pokój. Nie macie pojęcia ile to dla mnie znaczyło. Szarańcza z roku mogła sobie budować zakładki na oczy, fiuty jak rury od odkurzacza i takie tam cuda niebieskie. A ja takiego, bo mam pokój, prawdziwy, dwa na półtora z łóżkiem, a wy, pieseczki, leżcie sobie po siedmiu w jednej budzie. Powiem jeszcze, że pokój miałem z dala od syfu, co się porobił pod tą pieprzoną piramidą. Mogłem zaprosić dziewczynę, albo siedzieć sobie na kompie i nikt nie stał mi za plecami.
Miałem dziewczynę ale już jej nie mam. Maiko. Pochodziła z Tokio, jak ja. Poznaliśmy się na uczelni. Zaraz mi się spodobała. Miała złagodzoną linie brwi, zielone oczy, włosy i wyobraźcie sobie, sutki też miała zrobione na zielono. Lubiliśmy się pieprzyć w tych droższych pokojach na godziny, gdzie wszędzie mają ekrany, zupełnie jak w świątyni. Pościel, materac na łóżku są przeźroczyste, świetne, od dołu też nadają obraz. Było nam zielono.
Spotykałem się z Maiko trzy razy w tygodniu. Pasowaliśmy do siebie. Lubiła tańczyć do rana, szczególnie na ulicy, aż stawała się niebieska od żył pulsujących pod skórą. Nie znosiła rutyny, wszędzie gdzieś gnała no a najbardziej kochała zmianę. Na pierwszą rocznicę zrobiliśmy sobie nowe oczy.
Planowaliśmy nawet dzieci.
***
Maiko nie podzielała mojej miłości do kina. Uważała, że patrzenie w ruchomy obraz, samemu pozostając w bezruchu jest bez sensu i powinno być na odwrót. Do kina chodziłem samotnie. Czasem wymykałem się z zajęć, ale najbardziej lubiłem seanse nocne, te, co zaczynają się i o drugiej w nocy. Niewielu przychodzi. Czasem miałem kino tylko dla siebie.
Często dostawałem zaproszenia, propozycje upustów, informacje o pokazach przedpremierowych. Normalne, każdy dobry klient tak ma. Lubiłem czuć się wyróżniony. Dwa tygodnie temu też przyszło zaproszenie i to zwykłą pocztą. Myślałem, że koperty i inne bzdury to klimat dla ramoli a tu proszę. Gruby, niebieski papier, w środku zaproszenie na błękitnym plastyku. Poczułem się, jakby latający spodek wylądował mi na parapecie.
Ktoś musiał nieźle się napocić, bo zaproszenie było imienne. Nawet maile z reguły przychodzą anonimowo. Pogładziłem wypukłe litery. Dwujęzyczne, jak to dzisiaj. Z tyłu, opis filmu, sugerujący nowomodny technohorror, zrealizowany w trzech czwartych na komputerze, pełen okropieństw i dosłowności. Tytuł był niczym kropka nad i: „Przechera nie żyje".
Najczęściej idę na film w ciemno. Nie szukam opinii na sieci, nie wypytuję znajomych. Czasopisma filmowe śmierdzą. Pomyślałem, że warto wiedzieć, kto i kim jest przechera Tymczasem nic. W Internecie film nie istniał, a raczej – nie mogłem się doń dokopać. Natrafiłem na przedziwne strony świrów od samobójstw, tych samych, co wysadzają się w metrach, McDonaldach, w najlepszym razie skaczą z wieżowca z dzieckiem na ręku. Pomyślałem, że film okaże się propagandówką tej grupy. Niedorzeczne – ci kolesie w ostatnich chwilach życia robili lepszy show niż Mel Gibson do kupy z Ridleyem Scottem.
Słyszałem o niezależnych produkcjach przeznaczonych na kilka zamkniętych pokazów. Puszczano fragmenty live reportage, tak brutalnych, że nie trafiły nawet do edycji na płycie, albo dziwaczne pornosy, podczas których partnerzy okaleczali się wzajemnie. Część jeszcze była typowym religijnym gównem. Od trzech lat z kawałkiem każdy dureń zasuwa do Tokio z drugiego końca świata, chwalić swego pieprzniętego Boga. „Przechera nie żyje" wpisywało się w tę poetykę.
Jak echo takich filmów, brzmiały dziwaczne pogłoski o specjalnych seansach, podczas których zmarli schodzili z ekranu by polować na żywych. Najbardziej znana opowieść mówiła o grupie ludzi na ekskluzywnym seansie w Górnym Tokio. Trzydzieści osób zastano siedzących nieruchomo w fotelach. Byli siwi i posrani – dosłownie. Żaden już nie powiedział ani słowa. Podobno zawieźli ich w specjalne miejsce. Cóż, bardzo odległe i bardzo specjalne, bo nikt już ich na mieście nie widział.
Świetnie, pomyślałem, idąc na seans. Najpewniej porwie mnie Czarny Lud.
***
Czarny Lud mnie nie zjadł i nie czuję się źle.
Seans miał miejsce w niewielkim kinie osiem przecznic ode mnie. Olałem metro. Od nocnego seansu lepszy jest tylko spacer na seans. Wziąłem trochę Kataraxu i patrzyłem na świat przez gigantyczną lupę. W nocy maj i wiosna, kolory stają się wyraźne aż łaskoczą. Szedłem pchany wiatrem, sunąłem po szklanej tafli bruku; Przechodnie zdawali się tańczyć, czułem ich ciepły rytm. Wszędzie pełno prostytutek i wszystkie są piękne: niektóre mają ogromne buty na różowym koturnie, spódniczki z rozcięciem w kroku, piersi kręcone od cyrkla, twarze zrobione z ust. Widziałem dziewczynę w obcisłej koszulce z dwoma otworami na sutki wielkości talerzyka pod herbatę. Miała tyle kolczyków, że sprawiała wrażenie utkanej ze srebra.
Ludzie mnie zaczepiali. Faceci chcieli cos sprzedać, dziewczyny myślały, że wezmę je do siebie. Obok, dwóch gości biło trzeciego: jeden odgiął nieprzytomnemu głowę do tyłu, drugi kopnął, tak, że szczęka zawisła niczym zdezelowany gadżet. Trafne porównanie. Faceci uklękli, jeden wydobył szczypce, wbił w galaretowatą ranę. Szarpnął raz i drugi. Mały, błyszczący przedmiot. Uciekli. Ranny gość próbował obrócić się na plecy. Ludzie rozstąpili się, jakby niósł chorobę. Poszedłem dalej. Maiko twierdziła, że kiedyś tu zginę.
***
Kino mieściło się na ostatnim piętrze knajpy. Przegapiłem moment, w którym byle speluna rozrosła się na dziesięć pięter. Winda nabita i śmierdzi. Poszedłem schodami i śmiesznie było, bo pijacy siedzący na stopniach wstawali na mój widok. Zerkałem do lokali na piętrach. Im wyżej, tym głośniej, a wszyscy pili na baczność, jakby w strachu, że zaraz pojawi się wojsko i będzie trzeba musztrować z kieliszkiem.
Godzina druga trzydzieści w nocy. Przed wejściem do kina kilkanaście osób. Większość młodsza ode mnie. Trzech szkrabów po kilkanaście lat. Kucali w rogu pomieszczenia. Jeden miał mięśnie wytatuowane na przedramieniu. Drugi uszy w kształcie gwiazdy, trzeci spał z głową w dłoniach. Kark grzał mu wytatuowany język ognia. Był też starszy facet w czarnej marynarce, z guzowatym garbem i półdługimi kosmykami włosów, które sprawiały wrażenie niezdarne doklejonych do pokrytej brązowymi plamami czaszki. Okulary miał tak grube, że mógłby, w słońcu, zapalić nimi szluga.
Za piętnaście trzecia drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Przyłożyłem nadgarstek do czytnika, czytnik zabłyszczał. Uboższy o dwieście jenów wszedłem do środka. Pamiętam jeszcze stare kina półokrągłym ekranem i śmiesznym nagłośnieniem – czułem muzykę nawet w brzuchu. Nie wierzę, że chciałem za to płacić. Usiadłem w rogu sali. Zgasły światła, a potem błysk. Cybernetyczna supernowa. Otoczyły mnie napisy, chwila ciemności. Byłem w małym pokoju, a ściany stały się tak wyraźne, że mogłem ich dotknąć.
***
No dobrze, więc powiem, co zobaczyłem i cześć. Najpierw okazało się, że pokój z pierwszej sceny to mój pokój. Nawet okno miałem nastawione na złocistą jesień, liście wirowały na leniwym wietrze. Zobaczyłem też siebie, siedzącego przy biurku w hełmie na głowie i z ręką w spodniach. Nie przypuszczałem, że tak idiotycznie wyglądam. Cięcie.
Film leci dalej. Idziemy z Maiko przez ulice Tokio. Śmiejemy się i żartujemy. Zatrzymuję się przy automacie, kupuję dwie puszki coli. Maiko zostaje z tyłu, widzę wyraźnie, że jej twarz tężeje, uśmiech wdaje się być przyspawany, oczy zwężają się i już nie są zielone ale czarne. Spoglądają na mnie dwie kadzie smoły. Odwracam się z colą, Maiko bierze ode mnie puszkę i znów jest tą dziewczyną, którą znałem. Idziemy dalej, ale jej cień nie jest już jej cieniem. To drapieżny kształt z nożem i miliardem kłów. Trzask.
Znów siedzę w pokoju. Maiko odciąga mnie od komputera, zdejmuje mi ubranie i sama staje naga. Wschodzi na mnie, zaczyna się kołysać. Jej drobne plecy nabrzmiewają i widzę dłonie o pazurach jaszczurki, pełzające pod skórą. Wędrują w dół. Przez moment, między łopatkami miga twarz bez ust, z jamą zamiast nosa i jaskiniami oczu. Maiko przytula się do mnie. Jesteśmy spoceni. Śpimy i demon też śpi. Cięcie.
Leżę w pokoju, jest ranek. Maiko patrzy na jesień w oknie. To idiotyczne, myślę, okno to tylko ożywiony obraz; za ścianą mam drugi pokój. Dziewczyna stoi nieruchomo i widzę, że jej ręce sięgają za kolana. Palce przypominają nożyczki i są czarne od krwi. Odwracam się w fotelu by dostrzec samego siebie rozciągniętego na łóżku. Wybałuszam oczy, usta mam rozchylone a na szyi wykwitł mi drugi uśmiech – postrzępiona rana od ucha do ucha. Krew jest wszędzie; na ścianach, monitorze, podłodze. Pościel można by wykręcać. Przypominam teraz zepsuta kukłę. Trudno uwierzyć, że niedawno mogłem ruszyć ręką.
Maiko odchodzi od okna. Ma otwarte usta, między rzędami zębów wije się trójkątny język. Jej oczy płoną, jakby chciały podpalić świat.
***
Wciąż jestem w kinie i patrzę na siebie.
Leżę na łóżku, martwy jak poprzednio. Maiko zniknęła. Za oknem pada śnieg. Ktoś siada przy mnie, nie widzę go dobrze. Bardzo wysoki i wyprostowany. Kiedy pochyla się nade mną, zgina całe ciało. Plecy ma wyprostowane. Nie jest Japończykiem. Nie przypomina nikogo, kogo widziałem wcześniej. Głaszcze mnie po twarzy; Zanurza w ranie dwa palce.
-Coś ty nawyprawiał? – pyta.
-Ta dziwka – słyszę własny głos.
-Och, dziwka – mówi – trochę późno na taki wniosek.
-Dzięki piękne – odpowiada moje truchło.
Gość wyjmuje palce z rany. Przygląda się im a potem odgina się, przymyka oczy.
-Dałeś się podejść, nie ma co – stwierdza – myślisz, że byłeś pierwszy, no skąd. Takie dziadostwo jest tutaj od wieków. Dziewczyna, myślałeś? Toż to zwykły lis.
-Lis?
-Och, człowieku, spodziewałeś się wilkołaka?
Milknę na moment.
-Lisy, kolego – mówi mój gość – są mądre i sprytne. Zdziwiłem się, że tak bardzo. Popatrz, znalazły drogę z lasów i świątyń do miast. Wspięły się na wieżowce. Ich ogony migają w Górnym Tokio, ich serca biją w brzuchach naszych ojców. Myślałeś, że zdołasz ich uniknąć? Nie ma lepszego sposobu na zaproszenie ich do domu – chrząka – jak brak wiary.
-Trochę późno.
-Och, czemu?
-To komfortowe łóżko – silę się na dowcip – nie sądzę jednak, żebym się stąd ruszył.
-Czemuż to? – gość jest wyraźnie zaskoczony.
-Umarłem, świrze. Ot, czemuż to.
Mój gość zanosi się śmiechem.
-Umarłeś? Czyś ty facet zgłupiał ze szczętem? Przecież to tylko kino!
***
Seans się skończył. Wyszedłem z planem dalszych działań. Wyszedłem – za dużo powiedziane. Stoczyłem się po schodach i zastygłem oparty o ścianę. Mdliło mnie, ale nie mogłem się zwymiotować. Przesiedziałem do rana w knajpie z oczyma na zapałkach. Wróciłem do domu z obietnicą, że wyśpię się porządnie i zastanowię się, co dalej. Nie przespałem się, ani nie przemyślałem niczego.
Wieczór spędziłem z Maiko. Posiedzieliśmy w kawiarni. Zastanawiałem się, czy powinienem zapytać o lisy i co by odpowiedziała. Zrezygnowałem; Jeśli rzeczywiście była lisem, nie powinna wiedzieć, że ją przejrzałem. Obiecałem sobie, że poczekam trochę. Ludzie szaleją po narkotykach, widzą bóstwa chodzące po wodzie, albo wieszczą koniec świata. Brałem dużo świństwa i nie zdziwiłbym się, gdybym padł ofiarą mirażu. Ironiczne, nie? Mogłem wybierać między złudzeniem a złudzeniem. Postanowiłem odczekać, nie działać pochopnie. Poszliśmy tańczyć.
Najprościej byłoby ją zostawić. Zatrzasnąć drzwi. To ładna dziewczyna, szybko znalazłaby sobie nowego. Albo postanowiła się zemścić. Z tego, co mówił facet w kinie, lisy są cholernie mściwe.
Tańczyliśmy do rana. Przytulała się do mnie, jej nogi drżały rytmicznie i ten rytm był zupełnie obcy. Jakbyśmy słyszeli inna muzykę. Ubranie lepiło się jej do ciała. Przez koszulkę przebijał płaski brzuch. Orientowałem się, że Maiko nie wydziela zapachu. Nieważne, jak mocnych perfum używasz, po godzinach tańca ciało cuchnie jak dekiel od kibla. Dziwne, że Maiko nie pachniała. Pocałowaliśmy się.
Dawno nie całowaliśmy się z Maiko. Pocałunki były dobre dla gówniarzy albo maminsynków, (podobnie jak robienie laski; Pamiętam, że matka zawsze całowała mnie na dobranoc, a jak podrosłem, robiła mi pałę. Podobno, dlatego, żebym się uczył, a nie ganiał za dziewczynami). Śmiałem się z facetów obśliniających panienki po kątach. Myśleli o własnych matkach, czy co? Jeśli chcemy zbliżyć się do dziewczyny, to nie lepiej przelecieć ja na parkiecie, w kącie, albo w jednym z pokoików na tyłach każdej dyskoteki?
Maiko była zdziwiona i ucieszona, gdy ją pocałowałem. Przywarła zaraz do mnie. Włożyłem język głęboko. Prawie zapomniałem, jak to się robi. Nagle uderzył mnie zapach mułu z dna rzeki albo robaczywego dołu. I zimny dotyk, dotyk czerwia. To język Maiko wyszedł mi na spotkanie. Był dziwnie duży i napuchnięty, miałem wrażenie, że pęknąłby, gdyby go mocniej przycisnąć.
Wyrwałem się i pobiegłem przez salę. Roztrącałem tańczących, chwiałem się, gnałem, na wpół skulony, z rozrzuconymi dłońmi, aż osunąłem się na kolana. Żołądek zawirował, na moment zrobiło się ciemno, a gdy otworzyłem oczy, nie było człowieka, w zasięgu wzroku, który nie miałby na sobie mojego obiadu. Większości nie przestała tańczyć. Z tyłu nadbiegała Maiko. Tylko jeden facet (koło czterdziestki, przedziwne połączenie patykowatych kończyn i gigantycznego brzucha), zwrócił na mnie uwagę. Pochylił się, pomógł wstać. Na policzku błyszczała mu ciemnoniebieska flegma.
-Trzymaj się, gościu – oświadczył – to dopiero się zaczyna.
***
Maiko chciała odprowadzić mnie do domu. Odmówiłem. Potrzebowałem samotności. Wziąłem długi prysznic, umyłem zęby, zjadłem kolacje, umyłem zęby, wypłukałem usta, zrobiłem sobie drinka i znów umyłem zęby.
Usta miałem pełne szlamu.
***
Sprawę z Maiko rozwiązałem dwa dni później. Obiecałem sobie, że poczekam. Nie mogłem.
Nie przypuszczałem, że znalezienie spirytusu w Tokio może stanowić problem. Pół dnia mi zeszło. W jednej połowie sklepów nie wiedzieli co to takiego, w drugiej patrzyli się jak na wariata albo samobójcę. Mogłem użyć benzyny. Obawiałem się, że jej zapach zniweczy przedsięwzięcie. Dopiero po południu dostałem dwie butelki na obrzeżach miasta, w jednym z tych zapomnianych sklepików, podobnych do krost na mechanicznym ciele Tokio.
-Pan nie chce tego wypić, prawda? – zapytał ostrożnie sprzedawca – można umrzeć po kieliszku tego.
Roześmiałem się.
-No skąd.
Butelki wepchnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki, najadłem się Kataxu i pofrunąłem do dyskoteki. Dookoła kłębili się narkomani, dziwki, ich przyjaciele; Smok z milionem głów. Czy takich jak Maiko jest więcej? Co, jeśli Tokio zaludniły potwory?
Maiko czekała przed wejściem, ubrana jak lubiłem najbardziej: miała białe podkolanówki i bose stopy. Różowa spódniczka miała suwak, pozwalający rozpiąć ją jednym dyskretnym ruchem. Obcisła bluzeczka odsłaniająca dwie wytatuowane ryby, zwinięte wokół pępka. I welon sięgający za łopatki. I kwiat w welonie.
Weszliśmy do środka. Butelki sprawiały wrażenie wypełnionych ołowiem.
***
Maiko lubi narkotyki i upija się szybko. Każde wyjście kończyło się podobnie. Tańczyliśmy około godziny, poprawiając Kataxem albo neoamfą, potem szliśmy na parę głębszych. Maiko rozpływała się na kanapie, przymykała oczy, widziałem, jak bije jej serce. Robiła się blada albo zielona. Trwała tak piętnaście minut, aż narkotyk znów zaczynał działać. Rytuał ulegał powtórzeniu. Czas spędzany na tańcu i odpoczynku wyrównywał się powoli. Około piątej rano, Maiko zalegała na dobre. Czasem nawet zasypiała. Wielokrotnie podchodził do nas lekarz (każdy klub ma własnego lekarza – ot, postęp medycyny), sprawdzał tętno, czasem coś dawał na rozruszanie.
O świcie Maiko wykonywała ostatni taniec. Zawsze odbywało się to w ten sam sposób. Zmęczony, z rozplatanym systemem nerwowym i mózgiem pociętym na plastry, obwieszczałem, że czas nam do domu. Maiko zdawała się nie słyszeć. Podnosiłem ją delikatnie, otwierała oczy, nagle jej ciało zyskiwało sprężystość. Uwalniała się z objęć, „jeszcze zatańczę", mówiła, ruszała na parkiet.
O świcie dyskoteka wciąż jest pełna ludzi. Znam takich, co przychodzą tu przed pracą, nasiupani prochem po dziury w nosie, tańczyli godzinę, brali prysznic w umywalce i szli z walizeczką do roboty. Maiko wbiegała między nich, wyrzucała ramiona w górę, zaczynała wirować. jej palce niemal nie dotykały ziemi, oczy i żyły wychodziły na wierzch. Przypominała roześmianą staruszkę. Tańczyła tak koło dziesięciu minut. Powoli jej ruchy stawały się nieregularne, nogi słabły. Opadała na kolana i wciąż trzepotała rękami. Podnosiłem ja wtedy delikatnie, wlokłem do wyjścia i na metro.
Tego wieczoru bawiliśmy się świetnie. Maiko brała więcej ode mnie. Chciałem być przytomny. Brzydziłem się jej dotknąć. Miała zimne, metaliczne ciało i oczy maszyny. Unikałem jej ust.
-Wierzysz mi? – zapytałem w pewnej chwili.
Podniosła nieprzytomne oczy.
-Czemu pytasz?
-Właściwie nie wiem. Wydaje mi się, że ludzie powinni sobie ufać. Jak znają się już trochę.
Pomyślała chwilę.
-Tak chyba powinno być – odpowiedziała.
-Okłamałaś mnie kiedyś?
Odgarnęła włosy. Welon zsunął się po plecach na podłogę.
-Ja ci wierzę – pocałowała mnie, ale nie spojrzała w oczy. Wzdrygnąłem się – nigdy nie zrobiłam niczego, o czym chciałbyś słyszeć.
Zaczęliśmy tańczyć.
Przed piątą, Maiko zasnęła. Pomieszczenie spowijał półmrok. Do Sali dla tańczących prowadziło szerokie przyjście. Sala zdawała się być tuż obok nas, ale nie słyszeliśmy muzyki, tylko głuchy rytm, dobywający się jakby spod ziemi. Nie widziałem innych odpoczywających. Czułem ciepło ich ciał, gorące oddechy. Tylko Maiko pozostawała zimna. Bryła lodu, co czeka na ogień. Lis.
Nachyliłem się, dotknąłem jej twarzy. Nie drgnęła. Pierwszą butelkę wylałem jej na plecy, drugą ochlapałem welon, włosy pod nim, twarz. Poleciały w kąt. Wziąłem głęboki oddech. Maiko podniosła powieki. Pokręciła nosem. Spirytus spłynął jej do ust, przydusił. Zapaliłem zapalniczkę.
-jeszcze zatańczysz – powiedziałem.
***
Ogień spadł na plecy Maiko, rozbiegł się pomarańczową rzeką. Nim objął jej głowę, dostrzegłem oczy, rozszerzone z niedowierzania i wydęte wargi. Prychnęła. Szarpnęła się gwałtownie, potoczyła po ziemi i wstała, jak marionetka szarpnięta przez lalkarza. Już płonęły włosy, już zajęły się ręce, ogień spełzał do stóp, objął brzuch i szyję. Twarz zajęła się w jednej chwili, najpierw nos, potem płomień wszedł do ust. Maiko zaczęła tańczyć.
Wykonała niezgrabny piruet i pognała między ludzi, zostawiając żarzące się ślady. Zapłonął nasz stolik, kanapa, ściany. Wybiegłem.
Maiko wirowała po parkiecie, dopiero, gdy dotarła na środek, ludzie pojęli, co się dzieje. Trzech już płonęło na całego, kilku innych tarzało się po ziemi, albo próbowało strzepać z siebie języki ognia. Ich krzyk ginął we wrzasku Maiko. Tak nie mógłby krzyczeć tylko lis, przysięgam; Żaden człowiek nie jest w stanie aż tak cierpieć.
Podobno właśnie w Japonii mamy najnowocześniejsze systemy przeciwpożarowe na świecie. Nim woda lunęła z sufitu, wokół Maiko krążyły dwie żywe pochodnie. Lis, którego miałem za kobietę, upadł już na kolana. Bił pięściami w ziemię, a płomienie wyrastały z pleców niczym skrzydła. Stałem w drzwiach, gotów do ucieczki. Musiałem mieć pewność, że mój plan się dopełni.
Widziałem ścianę wody i niebieskawy dym, wirujący nad trzema nieruchomymi ciałami. Muzyka wciąż brzmiała. Maiko leżała na brzuchu, jeszcze unosiła głowę, próbowała podnieść się na rękach. Ubranie spłonęło, głowę miała czarną i łysą. Nie sposób rozróżnić nosa od ust. Odwróciła twarz do mnie. W oczach - jamach dogasał węgiel. Znieruchomiała. Byłem zdziwiony, bo lisy cierpią jak ludzie.
Ludzie krzyczeli, tarzali się po ziemi, próbowali uciec. Kilku naćpanych gości, wciąż tańczyło.
***
Przez pierwsze dni żyłem w cieniu śmierci. Maiko nie żyła, zabrała ze sobą pięć osób – dwie ofiary zmarły w szpitalu od poparzeń. Widziało mnie kilkadziesiąt osób. Czekałem na policję, ale nikt nie przyszedł.
Liczę, że zdołam zapomnieć, próbuję żyć dawnym życiem. Mam pokój, komputer, filmy. Powinno się udać. Następną dziewczynę wybiorę z większą rozwagą.
Znów poszedłem do kina. Siedzę teraz w fantastycznym fotelu, prostuję nogi. Sączę drina i, słuchajcie, jestem tak naćpany, że mógłbym robić za latarnię morską.
Film trwa i nie wiem, czy dobiegnie końca. Nie mogę wstać. Nie chcę tego. Piję i patrzę. Widzę siebie, jakim jestem. Cieszę się z tej prawdy. Nie wiem nawet, czy to ja opowiadam tę historię, czy ruszam bezgłośnie ustami. Postać z ekranu mówi za mnie. Im dłużej patrzę na film, tym głębiej rozumiem siebie.
-Czy się pomyliłem? – pytam – co, jeśli Maiko była zwykłą dziewczyną?
-Nie bój nic – słyszę – przecież to tylko kino.
Koniec
Quarriors!
W lesie panował jeszcze mrok. Dzicz otaczała grupa dzielnych i wojowniczych magów. Wystarczy trochę mocy i treningu, by znaleźć potrzebnego do walki przeciwnika, a jest ich całkiem sporo: Sprytne Gobliny, Silny Wojownik z Nabrzeża, Pierwotny Władca Śluzu, Mocny Handlarz Śmiercią i najpotężniejszy z potężnych, Mocarny Smok Trzęsienia.
Ustawili się na walkę o świcie. Każdy z czterech magów stał wokół areny. Czekali, kumulowali moc magiczną, aby jak tylko słońce wzejdzie, zaatakować z pełną mocą i najszybciej wyłapać wałęsające się potwory. Z początku nieśmiali i słabi asystenci wyruszyli do walki. Jednego z nich mag wspomógł zaklęciem życia i zwycięstwa. Przeżył! Chwała dla maga, któremu i szczęście i zacięcie w walce pomogły. Następny mag podszedł bliżej miejsca walki, napiął mięśnie, wyprostował ramiona, włożył ręce w dzicz... i... NIC! Tylko mocy magicznej nabrał. Nie jest źle, nie jest źle, ponieważ dzięki zwiększonej mocy do maga przyleciał Mocarny Smok Trzęsienia. Będzie groźnie. Bójcie się!
Quarriors! The game of uber strategic hexahedron monster combat mayhem!!
Mam przyjemność przedstawić Państwu grę, która zmieniła podejście wielu osób do gier typu „budowanie talii" i która daje tyle emocji, że ciężko się od niej oderwać.
Gra została stworzona przez Mike'a Elliott'a i Eric'a Lang'a. Przeznaczona jest dla 2 - 4 graczy w wieku od 14 lat. Podwójny element losowości sprawia, że osoby lubiące posiadanie pełnej kontroli nad grą nie powinny do niej zasiadać. Niemniej jednak gra jest bardzo ciekawa fabularnie, dlatego zachęcam do spróbowania. Z doświadczenia i prywatnych obserwacji tej gry wysnułam pewien wniosek: na każde 10 grających osób, jedna osoba tę grę znienawidzi, jedna polubi i aż osiem pokocha!
W skład gry wchodzą:
- 130 kości sześciennych (Kości bazowe: moc magiczna, portal, asystent, Kości zaklęć, Kości potworów);
- 53 kart mocy (3 bazowe, 20 kart czarów w pięciu rodzajach po cztery różne karty, 30 kart potworów w dziesięciu rodzajach po trzy różne karty);
- plansza śledzenia punktów chwały;
- 4 woreczki;
- 4 znaczniki zdobytych punktów chwały;
- 1 metalowa, sześcienna puszka pomalowana na wzór kości Mocarnego Smoka Trzęsienia;
- tekturowa obwoluta na pudełko.
Mimo, że jest to dość krótka gra, bo jedna partia trwa maksymalnie 30 minut, to można przy niej spędzić wiele godzin. Potwory, którym uda się przeżyć całą rundę zdobywają punkty chwały dla danego maga. Przy 2 graczach rozgrywka kończy się, gdy pierwsza osoba zdobędzie 20 punktów, przy 3 – 15 i przy 4 graczach – 12. I tu również wielka pochwała z mojej strony dla twórców gry. Tak idealnie określonego punktu końca gry jeszcze nigdzie nie spotkałam. Z reguły gracze czują niedosyt po pierwszej rozgrywce, ale szybko odkrywają, że dalsze granie po przekroczeniu danej liczby punktów chwały nie ma już sensu. Zestaw kart które są używane w jednej rozgrywce składa się: z 3 kart bazowych (moc magiczna, portal, asystent), 7 kart potworów i z trzech kart czarów. Daje to wiele możliwości. Z rozgrywki na rozgrywkę dużo się zmienia ze względu na sporą liczbę kombinacji. Przejdźmy do kości. Każdy zestaw kart jednego potwora, czy też czaru posiada 5 identycznych kości, z których będzie budowana „talia". Zasady (mimo, że stosunkowo trudne jak na tak krótką grę) po pierwszej rundzie stają się bardzo przejrzyste. Wiele osób porównuje tę grę do znanego powszechnie Dominiona. I rzeczywiście - poznanie Dominiona lub innej gry, polegającej na budowaniu talii bardzo pomaga zrozumieć mechanizmy działania w Quarriorsie. Dużą pomocą przy rozpoznaniu, którego potwora, czy też które zaklęcie wybrać, są umieszczone na każdej karcie rysunki wszystkich sześciu ścian. Można dzięki temu z przybliżeniem ocenić, jakie są szanse na wyrzucenie danej ścianki.
Niesamowicie przypadła mi do gustu grafika, która momentami jest dość prześmiewcza, a nawet karykaturalna. Żywe kolory oraz wysoka jakość druku sprawia, że gra jest tym bardziej przyjemna. Przejrzysta kompozycja oraz pewien porządek informacji na karcie pomaga w szybszym opanowaniu zasad.
Ponieważ maniakalnie chronię swoje gry przed zniszczeniami wszelakiego rodzaju, spodobało mi się to, że nie ma problemu z szukaniem takich koszulek, które będą pasowały rozmiarem. Nikt nie musi produkować specjalnych, ponieważ wszystkie karty są tego samego rozmiaru co najtańsze koszulki.
I na koniec może krótko o minusach tej gry. Pudełko jest bardzo podatne na zniszczenia wszelakiego rodzaju. Blacha, z której jest wykonane, jest stosunkowo cienka i miękka. Szybko powstają w niej duże wgniecenia oraz bardzo widoczne zadrapania. Materiał, z którego uszyte są woreczki jest zbyt delikatny, a jest to najczęściej używany element gry. Pluszowa tkanina po kilku partiach wyciera się i rozchodzi się na szwach oraz robi się przejrzysta. Znaczna część kości jest źle wykończona. Są na nich zacieki farby oraz ubytki, ale ze względu na to, że wszystkie malowania znajdują się we wgłębieniach nie zauważyłam, żeby były podatne na ścieranie, a rysunki są wystarczająco wyraźne. Poza tym zawsze można się wspomóc dolną częścią karty, gdzie jak już wcześniej wspominałam, rozrysowane są wszystkie ściany kości.
Każdemu, kto choć trochę lubi fantastykę, smoki i dzielnych rycerzy polecam spróbować i przekonać się na własnej skórze, co to takiego jest. Zapewniam, że nawet gdy notorycznie się przegrywa, to odczuwa się bardzo wielką satysfakcję z gry. Polecam również wprowadzenie pewnych elementów gry fabularnej, np. mówienie o sobie jako magu lub okrzyki bojowe. To znacznie urozmaica rozgrywkę.
Noe #1: Za niegodziwość ludzi
Na podstawie Biblii powstało naprawdę bardzo wiele historii. Tym razem jest to komiks z rysunkami Niko Henrichon, noszący tytuł „Noe, za niegodziwość ludzi". Oczywiście nie jest to ilustrowana opowieść biblijna, raczej luźna interpretacja, a nawiązania do religii chrześcijańskiej są w nim niewielkie. To raczej fantastyczna przygoda, dziejąca się w czasach przed naszą erą.
Bóg odwrócił się od ludzi z powodu ich nikczemności, którą udowadniają na każdym kroku. Pewnego dnia Noe doświadcza ich niegodziwości na własnej skórze. Jego rodzina cudem uchodzi z życiem. On sam natomiast ma wizje, w których Bóg zsyła na ludzi masową zagładę. Wraz z żoną i dziećmi wyrusza w podróż, by zrozumieć, co one oznaczają.
Ciekawym wątkiem, który stworzyli Darren Aronofsky i Ari Handel są spadające z nieba spalone anioły, które postanowiły „zejść na dół", by pomóc ludziom. Nauczyli oni człowieka wszystkiego, co uznali za niezbędne, ale on otrzymane umiejętności zaczął wykorzystywać, by rozpoczynać wojny, siać zniszczenie, śmierć i zagładę.
Wydanie komiksu jest naprawdę solidne. Twarda oprawa, dobry papier, kolorowe ilustracje. Zarówno pod względem graficznym, jak i fabularnym został stworzony w bardzo ciekawy i staranny sposób. Co prawda opiera się na znanych źródłach, historię jednak przedstawia na swój własny, oryginalny sposób, a czytelnika kusi sięgnięcie po kolejny tom. Zwłaszcza, że w pierwszej części niewiele się dzieje i zapewne reszta opowieści rozwinie się w następnym komiksie.
Po tom warto sięgnąć przede wszystkim dla cudownej oprawy graficznej. Ilustracje są żywe i niezwykłe. W genialny sposób oddają mroczny klimat historii. Oprócz budowli i ruin, Niko Henrichon stworzył wiele ciekawych postaci, z których twarzy bez problemu można wyczytać najróżniejsze emocje. Gdy dodamy do tego oryginalne wykorzystanie pomysłu na scenariusz, powstanie nam maleńkie dzieło sztuki, które przyjemnie będzie postawić na swojej komiksowej półce.
Chyba wszyscy znamy dalszy ciąg i zakończenie tej historii – pytanie jednak, jak potoczy się ona w wersji komiksowej. Czym tym razem zaskoczą nas scenarzyści? Jakie wizje roztoczy przed czytelnikami rysownik? Grafika jest tak wymowna i efektowna, że na długi czas po obejrzeniu pozostaje jeszcze w umyśle. Mimo tematyki, za którą osobiście niespecjalnie przepadam, komiks wywarł na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Z przyjemnością zapoznam się z kolejnymi pracami Niko Henrichon'a i jego niesamowitą wyobraźnią. Dla każdego miłośnika historii graficznych „Noe, za niegodziwość ludzi" będzie nie lada gratką.
Basement
„Basement" to jednotomowa manga z gatunku horroru, stworzona przez polskie studio Yumemori. Szczerze przyznam, że lubię sięgać po historie, przy których wiem, że poznam zakończenie. Już nieco irytowały mnie komiksy mające po osiemnaście tomów, których kolejne części wydawane są raz na pół roku. Dlatego też do czytania tego tytułu od razu byłam bardzo pozytywnie nastawiona.
Redlon, Anglia, XVIII wiek. Mary Hatlington zmarła przy porodzie, co załamało jej męża. Mężczyzna najpierw zabił trójkę swoich dzieci, a później popełnił samobójstwo. Z jakiejś przyczyny z całej rodziny ocalał jedynie noworodek. Minęło piętnaście lat od tej historii. Christine, nieszczęśliwa, osierocona nastolatka, by popisać się przed kolegami, zgodziła się spędzić godzinę w opuszczonym domu Hatlingtonów. Wpada jednak do piwnicy, z której w magiczny sposób przenosi się do zupełnie innego, fantastycznego świata, w którym poznaje niezwykłych przyjaciół.
Komiks ma swoje wesołe momenty, ale zapewniam, że nie posiada on szczęśliwego zakończenia. Za to pełne uroku sceny ze słodkimi, krwiożerczymi potworkami - jak najbardziej. Poznajemy losy biednej, osieroconej dziewczynki, która nie cofnie się przed niczym, by być akceptowana i szczęśliwa. Fabuła mangi jak na swoją długość jest niezwykle pomysłowa i intrygująca – choć muszę przyznać, że również mocno skondensowana. Akcja toczy się wartko, a tomik wertuje się z przyjemnością, ani na moment nie odkładając na bok.
Rysunki Studia Yumemori są świetne. Bardzo podobają mi się postacie i senne, angielskie miasteczko. Innym ilustracjom również nie mam nic do zarzucenia. Za to nieszczególnie podobały mi się dialogi, zwłaszcza te w wykonaniu męskiej wróżki. Wydawały mi się zbyt slangowe i rażące. Kto jednak wie – być może to ja mam swoje własne, specyficzne poczucie humoru. W każdym razie te sentencje zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Przyznaję jednak, że jest to właściwie jedyna rzecz, która w tytule „Basement" mi się nie spodobała. Reszta była ciekawa, zgrabna i urzekająca.
Bać się po przeczytaniu mangi z pewnością nie będziemy. Pozostanie za to na pewno uczucie smutku. Tomik jest mimo tego dobry i warty polecenia. Staranne, urzekające ilustracje, ciekawa fabuła i wartko tocząca się akcja. Taka przyjemna historia do szybkiego przeczytania. Jestem niezwykle zadowolona, że należę do grona jej szczęśliwych posiadaczy. Polecam!
Projekt: Monster
Filmy z potworami, a szczególnie z tymi naprawdę dużymi dostarczają gawiedzi sporo radochy. Specjaliści od efektów mają za każdym razem ręce pełne roboty, by po raz kolejny stworzyć niesamowite monstrum i by jego przygody (czytaj: czyniona masakra) przynajmniej od strony wizualnej (przecież nie o poetykę tu chodzi) wypadły dobrze. Wszystkie te King Kongi, Godzille czy insze zmutowane stwory starają się zniszczyć jak najwięcej i jak najefektowniej. Ma być mocno, głośno i z przytupem, trup ścielić gęsto i wszyscy mają czuć się zagrożeni. Słyszałem nieco pozytywnych opinii na temat „Projekt: Monster" co wydało mi się nieco dziwne zważywszy na tematykę, więc postanowiłem przetestować ten film na najlepszej dla mnie grupie reprezentatywnej - czyli na sobie samym.
I oto natknąłem się na dość banalne, żeby nie powiedzieć bardzo banalne zawiązanie akcji. Z okazji wyjazdu Roba do Japonii jego znajomi urządzają pożegnalną bibkę. Przyjaciel żegnanego o imieniu Jason zostaje poproszony by nakręcić całą imprezę, a niejako przy okazji nagrać osobiste pożegnania od przyjaciół. W pewnym momencie przygasają światła i wszyscy odczuwają wstrząsy. Podany w telewizji komunikat zachęca imprezowiczów by wyjść na dach, skąd będzie lepiej widać zniszczenia. Z góry dostrzegają wybuch, wszystkich ogarnia panika. Goście wybiegają w ciemnościach na ulicę.
Już w kilku filmach i to nie tylko tych związanych z zasadami Dogmy wykorzystano możliwość prezentowania fabuły kręcąc z ręki. Chyba najsłynniejszym był „Blair Witch Project", który poprzedziła fenomenalna kampania medialna, bo sam film był już średni. Taki nowy stary pomysł, który urealnia to co widzimy na ekranie. Widz przebywa w samym centrum wydarzeń i dzięki temu łatwiej wczuwa się w losy filmowych bohaterów. Najlepiej sprawdza się to tam, gdzie odbiorca powinien poczuć na własnej skórze zagrożenie - czyli w filmach wojennych i oczywiście horrorach. Lecz taki sposób filmowania ma też swoje minusy - nie można pokazać pewnych spraw z szerszej perspektywy, oraz nadużywanie wstrząsania kamerą prowadzi do znudzenia, a czasem nawet do nudności (argentyński „Bandyta" jest tu świetnym przykładem). W „Projekt: Monster" właśnie to kręcenie z ręki sprzyja w budowaniu nastroju i klimatu grozy. Świetnie wypada początek, gdy z obserwowania sielsko-przyjacielskiego imprezowania przechodzimy do lekkiego dreszczu zagrożenia i kontaktu z nieznanym by powoli, acz nieubłaganie przejść do przepełnionych strachem momentów.
Aż chce się krzyknąć „chwalmy pana" po seansie by pochwalić twórców za powrót do starego, dobrego nie epatowania widokiem monstrum. Powoli, po kawałku pojawi się cały potworzak. Niby to prosty manewr przy budowaniu napięcia, a ostatnio strasznie zaniedbany. Samo monstrum to nieco szalona wizja i trudno określić jego pochodzenie. Nie jest to tak genialny jak Alien, ale też nie jest to nędza jak gumowe stwory z filmów klasy „Z". O ileż lepiej prezentuje się taki cyfrowy wybryk chorej wyobraźni, pokazywany gdzieś w oddali czy mroku, gdzie trudniej dostrzec tandectwo komputerowego wytworu.
Całość stylizowana na odnalezioną taśmę, skatalogowaną przez USA-ńśkie siły zbrojne i przez nie utajnioną. Cały film tak wygląda - wiemy tylko tyle ile nasi zwykli bohaterowie mogą się dowiedzieć, zobaczyć, poczuć i wywnioskować. Brak tu zbędnego bredzenia o promieniach X, nieudanym eksperymencie genetycznym na roślinach czy przybyszu z Pupa Planet chcącym zdobyć Świętego Czopka dla swego Pana i Władcy Psującego się Zwieracza. Postacie wyjawiają na głos pewne teorie, lecz nic i nikt temu nie zaprzecza, ani nie potwierdza - widz sam ma sobie wymyślić tą część historii. I bardzo dobrze, każdy z prezentowanych kawałeczków może sobie złożyć taką mitologię jaka mu się żywnie podoba.
Kilka scen robi bardzo dobre wrażenie (pewnie w kinie jeszcze lepiej, bo w domu niewiele da się wyciągnąć nawet na dobrym zestawie kina domowego) scena pierwszego ataku przywodzi na myśl zdjęcia jakie można było zobaczyć we wszystkich telewizjach świata po ataku na WTC, te tony unoszącego się pyłu, panikujący ludzie. Do tych niezłych kawałków filmu trzeba jeszcze dodać wędrówkę metrem oraz ostrzał potwora. Takie momenty, w których czuć klimat grozy miło się ogląda. Twarze głównych bohaterów są cudnie nijakie – czyli takie zwykłe i normalne co również sprzyja uwierzeniu w realność zagrożenia, a to przy straszeniu bardzo ważna sprawa.
Jednak cały film szybko się ulatnia, wystarczy ledwie kilkanaście minut po seansie i coraz mniej się z fabuły pamięta poza spektakularną rozwałką. Zdecydowanie film do kina, gdzie nagłośnienie i rozmiar ekranu zrobią swoje przy wprowadzaniu w centrum wydarzeń. W domowych pieleszach to już nie to samo i żaden zestaw kina domowego nie zrobi różnicy.
Conan Barbarzyńca
Robert E. Howard stworzył najsłynniejszą postać heroic fantasy - Conana. Napisał ledwie kilka książek, zanim popełnił samobójstwo, lecz seria o przygodach Cymeryjczyka wydawana jest po dziś dzień... czary z mleka? Nie, ot na początku kilku wielbicieli Howarda kontynuowało dzieło - ku własnej nieokiełznanej radości dalszego obcowania z krainą młodzieńczych marzeń. Od „wolontariuszy" w przeszłości, po dzisiejszą biznes-machinę rynku fantasy. Wydawnictwa uwielbiają zarzucać rynek księgarski epopejami, składającymi się z dziesiątków tomów, byleby co naiwniejsi dali się złapać na dany tytuł i dalej kupowali kolejne odsłony. Oczywiście, jak to w Stanach, powstał też komiks na podstawie tego „epokowego" dzieła heroic fantasy oraz kilkunastu jego bohaterów, którzy zostali podczas przekładu niemal skserowani. Przemysł filmowy zawsze był zainteresowany dobrze sprzedającą się literaturą, gdyż cała fabuła jest już gotowa, a spore grono czytelników z chęcią skonfrontuje to, co pojawiało się w ich głowach, z wizją z kinowego ekranu. Jednak dopiero w latach osiemdziesiątych zabrano się za Conana, pewnie podyktowane było to strachem przed dotykaniem się ogólnie pojętej fantastyki (nie tak dawno Lucas odczarował ten gatunek, przetapiając swe pomysły w złoto), obawami związanymi z efektami specjalnymi (znów Lucas and company się kłania) oraz pewnie brakiem odpowiedniego „aktora". Ostatni problem w sumie był największy - Conan bowiem do ułomków nie należał, ale był przy tym potężną, ludzką machiną do zabijania. Każdy, kto by go zagrał, musiał już na pierwszy rzut oka wzbudzać respekt swymi walorami fizycznymi. Cóż, w historii kina mało było miejsca dla takich mięśniaków (poza kinem akcji) i bardzo często zatrudniano do takich ról sportowców, żeby wymienić tylko Tarzana, granego przez zdobywcę wielu medali w pływaniu Johnny'ego Weissmullera, czy popularnego dziś bardziej, niż za czasów swej kariery boiskowej piłkarza Vinnie'ego Jonesa, który gra głównie kompletnych skurwieli. Arnoldzik był jak znalazł. W owym czasie był jeszcze na tyle świeży na rynku, że za „skromną" kasę można było go wciągnąć do tej roli. Poza tym posiadał aparycję idealną, by móc imitować Cymeryjczyka.
Fabuła heroic fantasy, prosta niczym budowa cepa bojowego, świetnie się odnalazła w Hollywoooodzkim światku. Ot wielki, mężny typ i jego niesamowite przygody. Na szczęście trzymano się Howardowskiego pierwowzoru książkowego. Rodzinę Conana ubijają najeźdźcy, wyznawcy Setha, a sam młodziak zostaje pojmany. Jako niewolnik pracuje ciężko i rośnie w krzepę. Udaje mu się biec. W normalnym świecie szybko znajduje sobie niszę, jako najemnik i złodziej do wynajęcia, który za odpowiednią kwotę zmierzy się z każdym wyzwaniem. Lecz w głębi duszy nadal przyświeca mu nadrzędny cel – zemsta za śmierć rodziców i własne krzywdy.
Lud pochodzący z Cymerii to twarde i wytrzymałe towarzystwo, od najmłodszych lat uczące się w brutalnej szkole życia. Węzły mięśni grające pod skórą Arnolda to historia dorastania i dojrzewania w niewolniczym kieracie. Znosił wszystko byleby przetrwać, przeżyć, a w konsekwencji uciec z niewoli. Schwarzenegger wpasowuje się w rolę doskonale i to nie tylko ze względu na swe kulturystyczne walory. Także ta jego kwadratowa gęba o spojrzeniu prostego typa robi swoje. Jedynym minusem w nim, jako w Conanie, jest jego brak szybkości (Arnie jest jednak za wolny, ta kupa mięcha nie ma za nic przełożenia na dynamikę) oraz kolor włosów. Cymeryjczycy obdarzeni kruczoczarnymi czuprynami wyśmialiby Arnolda jako swego ziomka.
Mamy tu wszystko, czego poszukują chłopcy i dziewczęta zabawiający się w RPG - przypakowanego herosa, duże miecze, gigantyczne potwory, mityczne bestie, NPC-ów starających się pchać fabułę tylko w jednym słusznym kierunku, przygodę, mordercze pojedynki i złych do szpiku kości przeciwników. Z większymi lub mniejszymi kłopotami Conan rozprawia się z nieszczęśnikami, którzy stanęli na jego drodze do obranego przez niego celu. Czasem przejawia jakieś przyjacielskie uczucia, wiążąc się z podobnymi sobie awanturnikami i korzysta z każdej nadarzającej się sytuacji na małe seksualne co nieco z białogłowymi.
Pomimo paru dziesiątek lat na karku, efekty jakie widzimy na ekranie są dalej do przełknięcia, a w pamięci pozostaje szatkowanie gigantycznego węża, jak i przemiana Jamesa Earla Jonesa w bestię. Stare, dobre, „analogowe" sposoby oszukiwania widza wypadają lepiej niż wiele cyfrowych efektów, które walą po oczach sztucznością w dzisiejszych filmach. Jednak filmowe duchy są zdecydowanie gorzej zrobione.
Arnoldzik odgrywa tu swoją rolę życia (obok Terminatora), gdyż jest to, jak w starych dobrych czasach złotej ery Hollywood, film zrobiony jakby pod niego. Przynajmniej od strony wizualnej dobrze mu leży ta postać, bo o grze aktorskiej nie bardzo można tu mówić. Dla fanów fantasy pozycja obowiązkowa, inni mogą czuć się nieco dziwnie przy oglądaniu staruszka Conana w akcji.
Gacie na wierzchu vs gumiaki, czyli wizerunek superbohatera
Heros - idol młodzieży, obiekt westchnień płci pięknej, wzór męskości dla innych facetów i ostatnie tchnienie nadziei dla osób starszych. Tors gladiatora (mięśnie brzucha takie, że można marchew trzeć na surówkę), jedwabiste, modnie zaczesane włosy, skóra tak gładka jakby żywcem zdjęta z pupci niemowlęcia, i te oczy... Ach, te oczy! Kobiety toną w nich, zostawiając swoich mężów i kochanków, a mężczyźni czują na plecach ciarki ze strachu. Nie jakieś tam pijackie spojrzenie menela, który wygląda jak przez okno. Czy społeczeństwo dostało udaru, że lubuje się w lalusiach? Otóż nie, bo superherosów mamy na pęczki i każdy znajdzie coś dla siebie.
Wywiad z Conorem Kostickiem
1. (ProZak) I had an opportunity to read and review your literary debut, "Epic", and I'd like to ask you: where the idea for such a story, which also opens the trilogy came from?
(Miałem przyjemność czytać i recenzować Pana literacki debiut, „Epic" i w związku z tym chciałbym spytać, skąd wziął się pomysł na taką historię, która rozpoczyna całą trylogię?)
ConorKostickI was reading an economics article about how online games were generating characters that sold for as much as $2,000 on eBay. The journalist said that if you add up all the trades, the total was over $40bn dollars. That triggered a thought in my mind that I found every exciting. What if we lived in a world where all of us had to play online for our real income and social status? What would happen in such a world? I decided it would evolve in a way that became very unjust and that this would provide the core drama of the story. The fact that I'd played a lot of these games and seen cliques of 'elite' players form that tended to bully and show off to newer players gave me some idea of how the story would feel, emotionally speaking.
Czarny Wygon. Bisy II
Przygoda ze Starzyzną, przeklętą wioską na Roztoczu, dobiegła właśnie końca. „Bisy II", które ukazały się kilka tygodni temu nakładem wydawnictwa Videograf definitywnie zamykają tetralogię „Czarny Wygon" autorstwa jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy grozy, Stefana Dardy.
Fabuła książki to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w poprzednim tomie. Dziennikarz Witold Uchmann toczy swą batalię przeciwko siłom Zła, które coraz stają się coraz potężniejsze i stopniowo przenikają z przeklętej przed laty Starzyzny, znajdującej się w stanie zawieszenia w innym wymiarze, do współczesnego świata. Mimo pozornie niewielkich szans na zwycięstwo mężczyzna nie ma zamiaru się poddawać – jeśli przegra lub pozostawi sprawy własnemu biegowi, ucierpią na tym nie tylko jego najbliżsi, ale i cała ludzkość. Przed Czarnym i jego poplecznikami nie ma bowiem ucieczki.
Gdy opisywałam trzecią część cyklu, nie ukrywałam, że w pewnym stopniu mnie rozczarowała. Punkt ciężkości opowiadanej przez Dardę historii przeniósł się z zagubionej w klątwy wioski na postać Uchmanna, jednocześnie w znacznej mierze tracąc przy tym swój mroczny klimat. Dlatego „Bisy II" okazały się pozytywnym zaskoczeniem. Ich lekturze nie towarzyszyła już irytacja, a zainteresowanie i ciekawość, jaki będzie finał tej opowieści i w jaki sposób autor ma zamiar połączyć ze sobą i pozamykać poszczególne wątki. Zwłaszcza, że zebrało się ich niemało.
Jednego nie można Dardzie odmówić; posiada naprawdę duży talent do snucia narracji, wciągając przy tym czytelnika w wir tworzonych przez siebie historii. Doskonale było to widoczne już w jego debiutanckim "Domu na wyrębach", a każda kolejna powieść jedynie potwierdza jego świetny pisarski warsztat. W dość świeży sposób podszedł także do raczej wyświechtanego motywu odwiecznej walki dobra ze złem, snując przy tym całkiem rozsądne rozważania na temat sensu istnienia tego ostatniego.
„Bisy II" zamykają nie tylko historię przeklętej wioski i jej mieszkańców, ale także samego Wiktora Uchmanna, centralnej postaci tej opowieści. Spodobało mi się, jak pozornie niewiele znaczące zdarzenia czy wypowiedzi bohaterów pojawiające się na kartach poprzednich części, w tej nabierały nowego znaczenia i zmieniały sposób postrzegania niektórych wydarzeń. Okazuje się też, że wszystkie postaci są w pewien sposób powiązane ze Starzyzną i nie bez powodu pojawiły się na drodze Uchmanna. Z perspektywy czytelnika cieszy fakt, że autor wyjaśnił wszystkie niejasności i pozamykał wszystkie, nawet drobne wątki tak, by nie było wątpliwości, po co w ogóle wprowadził je do powieści.
Niestety, nie sposób nie dostrzec głównego mankamentu powieści, która ma wprawdzie niepokojącą atmosferę, jednak brak jej przyprawiającego o gęsią skórkę klimatu pierwszych dwóch tomów cyklu. „Czarny Wygon" i „Słoneczna Dolina" prawdziwie przerażały, natomiast żadna z dwóch części „Bisów" już nie. Wprawdzie „Bisy II" odzyskały w porównaniu z jedynką nieco mroku, jednak grozą nadal od nich nie wieje.
Podsumowując, ostatni tom wieńczący cykl „Czarny Wygon" to powieść ze wszech miar poprawna, napisana płynnie i lekko oraz sprawnie domykająca wszystkie wątki, jakie pojawiły się we wszystkich poprzednich tomach. I choć nie do końca współgra z tym, do czego przyzwyczaił nas autor w pierwszych dwóch częściach swojej tetralogii, stanowi jej przyzwoite zakończenie, które powinno usatysfakcjonować wszystkich wielbicieli prozy Stefana Dardy.
Marcin Mortka - Wieczór przed egzekucją
Drzwi tawerny uchyliły się i do środka wtargnął lodowaty powiew.
– A szlag by cię... – odwrócił się stary Gunwhale z gniewnym grymasem, ale nie dokończył.
Starczyło bowiem rzucić okiem na przybysza, by wiedzieć, że dość już wycierpiał i nie zasłużył sobie na obelgi. W świetle nielicznych łuczyw i świec widać było, jak drżącymi z zimna dłońmi usiłuje ściągnąć przemoczony płaszcz, a w miejscu, gdzie stoi, tworzy się kałuża. Jego twarz przesłaniało szerokie rondo kapelusza, również ociekające wodą, lecz Gunwhale i tak nie miał w zwyczaju gapić się na ludzi.
– Pewnie całą drogę pieszo z Plymouth przeszedł – burknął Timbers.
Gunwhale spojrzał na starego cieślę okrętowego spode łba.
– Twoja sprawa, Timbers? – burknął. – Od kiedy interesują cię sprawy innych?
Każdy, kto regularnie przesiadywał w „Bows", starej karczmie leżącej kilka mil za Plymouth, dobrze wiedział, że nie wypada zbyt bacznie przyglądać się goszczącym tu ludziom. Wielu z nich było uczciwymi marynarzami ze statków wielorybniczych bądź którejś z Kompanii, chcącymi w spokoju pogadać ze znajomkami, ale zdarzali się przemytnicy, korsarze, dezerterzy i inni charakternicy, niechętnie stąpający w świetle dziennym po bruku Plymouth. Wielu z nich wykazywało osobliwą alergię na nazbyt długie bądź nazbyt badawcze spojrzenia.
Cieśla odsłonił pieńki zgniłych zębów, jakby miał zamiar warknąć jakąś ripostę, ale się powstrzymał. Przez chwilę przyglądał się przybyszowi, który zatrzymał się przy kominku, gdzie grzało się już kilku innych przemokniętych nieszczęśników, a potem ujął kufel i opróżnił go do dna.
– Gadał mi jeden znajomek, że osądzili już Doggsa – burknął. – Jutro z rana rozstrzelać go mają. Zarzutów było co niemiara.
– No, to się szybko uwinęli – uśmiechnął się sardonicznie Gunwhale i zaczął ubijać tytoń w fajce. – Nie wiem, czy jest coś, co wychodzi admiralicji lepiej od sądów wojennych. Co, kumotrzy?
Timbers wydął wargi, jakby Gunwhale powiedział najbardziej oczywistą rzecz pod słońcem, śpiący na blacie ławy Pike zachrapał głośnie, tylko młody Swifty wpatrywał się w starego żeglarza wielkimi oczami.
– M-m-mówisz o k-k-k...k-kapitanie Doggsie? – wyjąkał. – T-t-tym z „Venus"?
– Tymże samym.
Gunwhale pokiwał głową i rozpalił fajkę. Kłęby dymu zakryły na moment pomarszczoną twarz starego żeglarza.
– No i doigrał się, czarci syn. Dostał za swoje.
– Mmmówią, że ok-k-k...okrutnik był.
Swifty pochwycił za kufel i przytulił go do piersi, jakby ze strachem.
– Bo tak też było.
***
Na śródokręciu, pomostach i pokładzie rufowym HMS „Venus" zapanowała martwa cisza. Słowa Regulaminu Wojennego odczytanego przed chwilą grobowym głosem już dawno uleciały wraz z wiatrem i marynarze fregaty myśleli tylko o wyroku wydanym przed chwilą przez kapitana. Z niezdrową fascynacją przyglądali się, jak pomocnicy bosmana wloką szlochającego, jęczącego cicho Grieavesa i przywiązują go do gretingu, a sam bosman, pan Monroe, z namaszczeniem wyciąga kota o dziewięciu ogonach z rypsowego worka.
– Zasłużył sobie, padalec – bąknął ktoś z wachty sterburty.
– Za samą źle podwiązaną reję powinien dziesięć uderzeń zaliczyć – mruknął jego kolega. – A do tego jeszcze chlanie i bójka z Matthewsem.
– I wbił marszpikel w burtę.
– Cisza na pokładzie! – krzyknął wysokim głosem pierwszy oficer Hutchinson.
Marynarze posłusznie umilkli. Niektórzy pobledli, inni przygryzali wargi lub kręcili z niedowierzaniem głowami, jeszcze inni szeptali modlitwy, ale wszyscy co do jednego wpatrywali się w bosmana. Monroe zaś westchnął ciężko i machnął w powietrzu batem. Kot o dziewięciu ogonach – bawełniany sznur przemyślnie rozpleciony na dziewięć cieńszych – przeciął ze świstem powietrze i spadł na plecy skazańca.
Wrzask uderzył pod szare, skłębione chmury.
Bosman oblizał wargi, wziął zamach i uderzył znów, z całej siły. Na plecach Grieavesa wykwitła pajęczyna krwawych kresek, gęstsza z każdym uderzeniem. Monroe tłukł jak oszalały, tłum marynarzy wzdragał się, w oddali krzyczały przerażone mewy.
Nikt nawet nie spojrzał na kamienną twarz kapitana Doggsa.
***
Timbers zajrzał w głąb kufla, jakby nie mógł się nadziwić, że ten nadal jest pusty, a kiedy znów spojrzał na Gunwhale'a, jego małe, załzawione oczka zalśniły złością.
– Czarci syn! – parsknął. – Gówno wiesz, a mielesz ozorem kiej prorok. Brakuje tylko, byś łapskami zaczął machać! Nie słuchaj tego piernika, Swifty!
– A co? – Gunwhale zacisnął pięści, aż zachrzęściły. – Ty niby wiesz lepiej?
– A żebyś wiedział! – Timbers skrzyżował ramiona na piersi. – Tenże sam znajomek, co mi o skazaniu Doggsa powiedział, służy na „Venus" w podwachcie bezanu. I prawdę zna, bo wszystko widział na własne oczy. A ty, Swifty – wycelował paluchem w młodziana, który wpatrywał się szeroko otwartymi oczami to w jednego, to w drugiego marynarza – nie słuchaj gadaniny starych bab. Cokolwiek ci powiedzą, spytaj się: „Jakże to?".
– Jakże to? – powtórzył Swifty.
– Nie na głos! – zżymał się stary cieśla. – W duchu się spytaj, przygłupie. Zresztą, nieważne. Było inaczej, Gunwhale.
– Chcesz powiedzieć, że nie zaćwiczono Grieavesa z jego winy?
– Nie.
***
Drzwi do kajuty kapitańskiej skrzypnęły cicho. Doggs ostrożnie uniósł pióro i wsunął je do kałamarza, a potem spojrzał na nowo przybyłego.
– Za pańskim pozwoleniem – bąknął bosman Monroe. – Życzył pan sobie mnie widzieć.
Doggs nie odpowiedział. Rozparł się wygodniej na fotelu i przekrzywił lekko głowę, niczym wilk przyglądający się ofierze. Szczupłe dłonie o wąskich palcach splótł na blacie biurka. Nic, absolutnie nic w jego postawie i zachowaniu nie wskazywało na przeżywane emocje, w przeciwieństwie do bosmana, który przeciągającą się ciszę znosił z każdą chwilą coraz gorzej.
– Kawał z was chłopa, bosmanie – wycedził w końcu kapitan.
– Dz-z... Dziękuję – bąknął Monroe, nie wiedząc, jak zareagować na nieoczekiwane słowa Doggsa.
– Mało brakowało, a byście Grieavesa na paski rozwłóczyli – ciągnął dowódca jadowitym głosem. – Pokłóceni jesteście, panie Monroe? Bluźnił wam? Matce waszej urągał? Na żonę się połasił?
– N-n-nie – wyjąkał pobladły Monroe.
– No to czegoście chłopaka jak szkapę oćwiczyli?
Doggs wsparł się o blat biurka, jakby chciał poderwać się i skoczyć na bosmana.
– W blokadzie pływamy – kontynuował – ludzi brak w załodze, a wy dobrego marynarza...
– Marszpikel wbił! I z Matthewsem...
– Toteż wymierzyłem karę, Monroe! Stosowną! Dziesięć uderzeń, po których miał sobie pokrzyczeć, przemyśleć sprawę i zerwać się z rana na pański pieprzony gwizdek! Co wam przyszło do głowy, by go tak chłostać? Mało brakowało, a byście mu serce batem wydarli! Co was, do cholery, opętało, Monroe?
Kapitan aż drżał z tłumionej z trudem wściekłości, a mimo to mówił coraz ciszej, jakby był świadom, że nad jego głową, na pokładzie rufowym czuwają sternik, oficer wachtowy, przynajmniej jeden midszypmen i podoficer nawigacyjny, zwykłych członków załogi nie licząc. Monroe zaś wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał łzy.
– Kazali mnie! – wyszlochał.
– Kto? – sapnął dowódca. – Kto wam kazał?
Wyszeptana odpowiedź zlała się w jedno z krzykiem na pokładzie:
– Żagiel na horyzoncie!
***
– Otóż to – pokiwał siwym łbem Gunwhale. – Takiś, kurwa, mądry, Timbers, tyle żeś świata zwiedził, z tyloma mądrymi ludźmi żeś gadał, a dalej widzisz to, co chcesz widzieć i wiesz to, co chcesz wiedzieć.
– Co znowu wygadujesz?
Cieśla zmarszczył krzaczaste brwi. Swifty patrzył to na jednego, to na drugiego, a jego oczy, choć zdawało się to niemożliwe, nadal stawały się coraz większe.
– Wszyscy wiedzą, co to był za żagiel, Timbers – wycedził Gunwhale. – A właściwie nie żagiel, tylko żagle. Slup „Antilope" uzbrojony w czternaście dział i bryg „Mistral" z dziesięcioma. Wszyscy to wiedzą, ba, w „Gazette" nawet o tym pisali.
– Proszę, w „Gazette" pisali – prychnął Timbers. – I kto to mówi? Stary Gunwhale, który ledwie nazwę własnej krypy umie przesylabizować! I tak dobrze, że wiesz, od której zacząć.
– Możesz sobie drwić – upierał się Gunwhale, całkiem zapomniawszy o wygasłej już fajce. – Pół Anglii gada o tym żałosnym starciu. Na litość boską, takie pryzy przepuścić...
***
Rufę „Mistrala" spowiły dymy prochowe, natychmiast rozegnane ostrym, morskim wichrem. Odpalony z rozpaczą pocisk chybił haniebnie – plusnął w fale kilkanaście sążni przed dziobnicą „Venus", podobnie jak kilka wcześniejszych. Bryg znakomicie żeglował półwiatrem, rozpiąwszy imponującą jak na tak mały okręt piramidę żagli, ale nie był w stanie umknąć dumnej fregacie ryjącej jego niewielki kilwater.
Huknęła dziobowa pościgówka. Kula wybiła dziurę w fokmarslu francuskiego brygu, na dziobie i śródokręciu poniosły się wiwaty. Doggs jednakże nie zaszczycił uciekiniera ani jednym spojrzeniem. Przyjrzał się uważnie żaglom i zbadał napięcie sztagu.
– Dwa rumby w prawo – rzucił.
– Aye, sir, dwa rumby w prawo! – zawołał podoficer nawigacyjny.
„Venus", której bukszpryt mierzył dokładnie w rufę „Mistrala", zaczęła odpadać, nie tracąc przy tym prędkości. Kapitan podniósł do oka lunetę i śledził coraz dalszy „Antilope".
– Panie Hutchinson, proszę poinstruować kanonierów, by załadowali działa kartaczami i łańcuchami – powiedział bez emocji. – Niech celują w żagle i w takielunek.
– Tak jest, sir.
Upłynęło pięć minut. Fregata z hukiem cięła fale, wyprzedzając „Mistrala". Jej burta znalazła się niemalże na wysokości burty francuskiego okręciku, na którego pokładzie zapanowało zamieszanie.
– Prawa burta gotowa, sir.
– Ognia – rzekł Doggs spokojnie, jakby wznosił toast.
– Ognia!
Furty działowe otwarły się z suchym trzaskiem, z ciemności pokładu działowego wyjrzały paszcze armat. Jako pierwsza wypaliła dziobowa pościgówka, a potem strzelały kolejne armaty, spowijając pokład kłębami gryzącego dymu prochowego. Łańcuchy masakrowały płótno żaglowe, cięły takielunek, wstrząsały rejami, szlachtowały każdego marynarza, który odważył się wyjrzeć z kryjówki. Gdy dym się rozwiał, oczom żeglarzy z „Venus" ukazała się opuszczająca się powoli bandera napoleońskiej Francji.
Na pokładzie rozległy się wiwaty.
– Czy zechce pan wydać polecenie opuszczenia łodzi? – spytał nerwowo Hutchinson, przełykając ślinę.
– Nie – odparł Doggs – nie zechcę. Kurs południowo-południowy zachód! – dodał i znów wycelował lunetę w znikający na horyzoncie slup.
***
– Bo ty korsarz jesteś i w Royal Navy nigdy nie pływałeś – pokręcił łbem Timbers. – Czy ty myślisz, że chłopakom admirała wolno się za pryzami uganiać, do cholery? Doggs zmiótł brygowi takielunek i rzucił się w pościg za slupem, okrętem większym i groźniejszym, a wszystko po to, by Bonniemu kolejny ząbek wybić! Czemu tak trudno ci to zrozumieć?
– Ano trudno – Gunwhale wyszczerzył pożółkłe zęby – bo wbrew temu, co gadasz, służyłem w Navy. I to całe dwa lata, zanim udało mi się zwiać z „Resolution". Dobrze wiem, że admiralskie chłopaki w dupie mają służbę dla kraju, a za pryzami uganiają się równie ochoczo jak my. Tym bardziej, że muszą się potem z owym admirałem podzielić zyskiem!
– Tedy co suponujesz? – Wydął wargi Timbers. – Nie dość, że okrutnik, to jeszcze tchórz? Bo się bał fregatę na bryg poprowadzić? Ech, bredzisz, Gunwhale, bredzisz. Ejże, Bobby, nalej nam jeszcze po kufelku!
– Pan gospodarz mówili, co by wam nie dolewać, póki za poprzednie nie zapłacicie – powiedział cicho Bobby, ciemnooki chłopak o jasnych, kręcących się włosach, dziwnie niepasujący do zatęchłej, ciemnej izby pełnej zakazanych gąb.
– Widziałeś skąpiradło? – Timbers uniósł brwi. – Pomyśleć, że ambrozję z Buckingham cichcem wyniesioną serwuje, a to przecież zwykłe piwo i to jeszcze psimi szczynami chrzczone. Hej, zaraz! – spojrzał baczniej na chłopaka. – Może i mi się co nieco w starym łbie poprzestawiało, Bobby, ale czy ty aby nie służyłeś na „Venus"?
– Tak – bąknął chłopak, oblewając się rumieńcem.
– Tedy rzeknij nam coś o kapitanie Doggsie. Okrutnik on czy nie?
***
Peter Doggs nie przepadał za zamkniętymi pomieszczeniami, a zwłaszcza takimi, które cuchnęły niedomytą krwią, strachem i cierpieniem. Mimo to wszedł do szpitalika, skinął doktorowi Abramsowi, który na jego widok niezgrabnie podniósł się z koi, i podszedł do Grieavesa. Leżący na brzuchu marynarz był przytomny, lecz jego oczy błyszczały gorączką.
– Co słychać, Grieaves? – zapytał cicho kapitan.
Jego wzrok przesuwał się po zakrwawionych bandażach pokrywających całe plecy żeglarza.
– Nic takiego, sir – wyszeptał tamten. – Oberwało się i tyle. Marynarska dola.
– Warto było?
– Warto. – W oczach marynarza błysnęła stal.
– Warto? – zdziwił się kapitan. – O ile dobrze pamiętam, zebrałeś w skórę za źle podwiązaną reję i bijatykę z Matthewsem.
– Matthews sam spieprzył robotę, sir, a potem powiedział wachtowemu, że to moja sprawka. Słyszał to Tommy z ekipy pana bosmana, no i mi powiedział, bo powinowaci jesteśmy. Skułem więc Matthewsowi mordę, ale...
– Aleś się nie domyślił, że coś więcej jest na rzeczy.
– A jest? – udał zdziwienie marynarz, choć twarz wykrzywił mu spazm bólu.
– Rzeknij no mi, Grieaves – kapitan przybliżył swą twarz i zniżył głos do szeptu – czyście kiedyś zadarli z porucznikiem Hutchinsonem?
***
– I co żeś jeszcze wyczytał w „Gazette", Gunwhale? – zapytał szyderczo Timbers po tym, jak Bobby przyniósł im nowe kufle. – Że kapitan Doggs zadkiem swoim frymarczył? Że się w kobiece fatałaszki przebierał?
– Stul pysk – warknął stary korsarz. – Ile Bobby pływał na „Venus", co? Dwa miesiące? Trzy? Dobrze sobie Doggsa zapamiętał? W porządku, może i Doggs w istocie ma dobre serce. Jedno w końcu drugiemu nie przeczy.
Timbers już chciał zapytać, co właściwie czemu nie przeczy, gdy Pike niespodziewanie poderwał głowę z blatu stołu i wyrzucił z siebie kilka bełkotliwych słów po kornijsku, spoglądając przy tym na swoich kamratów z przerażeniem. Swifty odsunął się od niego gwałtownie, mało z ławy nie zleciał.
– Spokojnie, Pike, spokojne – powiedział Gunwhale pojednawczym tonem i podsunął kompanowi kufel z piwem. – Łyknij sobie, to dojdziesz do siebie.
– I mów po angielsku, na litość boską – dorzucił Timbers. – Nikt już tu twej czarciej mowy nie rozumie.
Pike złapał za kufel i przez chwilę pił łapczywie, a potem otarł usta rękawem i stwierdził:
– Gadają, że Doggs z diabłem miał pakt... Że Złemu służy.
Gunwhale uzmysłowił sobie, że w „Bows" niespodziewanie zapadła cisza. Ludzie morza zgromadzeni przy sąsiednich stołach oraz przy kominku wpatrywali się teraz w nich z mieszaniną fascynacji i przestrachu.
– Gówno tam – powiedział powoli stary korsarz, nabijając fajkę drżącymi nie wiedzieć czemu dłońmi. – Czterdzieści i osiem lat po morzach pływam, a nigdym nie spotkał takiego kapitana, co to by się z Szatanem zwąchał. Chyba, że ów Szatan gadałby po francusku.
***
Kula z pościgówki „Venus" wpadła do wody dobrych kilkadziesiąt sążni za rufą „Antilope". Slup odpowiedział równie niecelnym strzałem i w chwilę później zniknął za wysoką, poszarpaną skałą. Nawigator Spencer stojący tuż obok Doggsa zaklął bezsilnie i pokręcił głową.
Kapitan z trudem utrzymywał spokój. Jednak choć wpatrywał się w skałę z nienawiścią, kolejną komendę wypowiedział głosem opanowanym, niemalże beztroskim.
– Cała załoga do zwrotu przez dziób! Panie Spencer, kurs północno-wschodni. Panie Monroe, czy zakończy pan wreszcie zakładanie nowego fokmarsla, czy mam może panu pomóc osobiście?
– Panie kapitanie – pierwszy oficer, w przeciwieństwie do swego dowódcy, w sztuce panowania nad sobą miał jeszcze wiele do zrobienia. Jego głos drżał, a na bladych policzkach pojawiły się niezdrowe rumieńce. – Czy to oznacza, że wracamy na pełne morze?
– Nigdy nie wątpiłem w pański talent nawigacyjny, panie Hutchinson.
– Czy potrafi mi pan wytłumaczyć powody, dla których rezygnuje pan z pogoni za łatwym pryzem? Czy w ogóle istnieją jakieś powody poza pańskim brakiem...
– No, proszę, panie Hutchinson – zachęcił go Doggs pozornie łagodnym głosem, choć jego oczy były zimne jak stal. – Niech pan dokończy. Czego mi brakuje?
– „Venus" żegluje półwiatrem o wiele lepiej od tego slupa! – wykrztusił pierwszy oficer. – Wystarczyłby kwadrans, a...
– A znaleźlibyśmy się w sytuacji bez wyjścia – przerwał mu ostro kapitan. – Wystarczyłby rzut oka na mapę tego wybrzeża, a wiedziałby pan, że ta skała wyznacza wejście do bardzo wąskiego kanału La Rapelle prowadzącego do przystani o tej samej nazwie, strzeżonej przez fort o tej samej nazwie. Doprawdy, nie posądzam Francuzów o życzliwość, ale wygląda na to, że urządzili to wszystko tak, by łatwiej było owo miejsce zapamiętać.
Mówił coraz głośniej, jakby chciał, by jego słowa dotarły do jak największej liczby ludzi. Marynarze i podoficerowie na pokładzie rufowym zaś desperacko udawali, że niczego nie słyszą.
– W ciągu kwadransa, który raczył pan wymienić, zapewne dogonilibyśmy „Antilope" – ciągnął Doggs. – Następnie jednakże musielibyśmy się odwołać do pańskich magicznych zdolności, Hutchinson, bo nikt nie jest w stanie zawrócić fregaty w tak wąskim kanale, zwłaszcza przy tym wietrze i przy ogniu z fortu. Czy chciałby pan o coś zapytać, Hutchinson?
– Nie, sir.
– Dobrze. Panie Spencer, po zakończeniu zwrotu proszę wziąć kurs na „Mistrala".
***
Ktoś podszedł do czwórki weteranów, klepnął wystraszonego Swifty'ego w plecy i usadowił się obok Timbersa, który usłużnie usunął się, stukając drewnianą nogą. Obcy wyciągnął zza pazuchy butelkę i postawił ją na stole z cichym stuknięciem. W świetle świecy widzieli krwistoczerwony kolor wina.
– Dajcie sobie spokój z tymi szczynami – powiedział cicho. – Napijcie się czegoś lepszego.
– To zaszczyt, drogi panie – odezwał się Gunwhale, który jako pierwszy odzyskał rezon. – Wińsko zapewne zacne. Jednakże nie wydaje mi się, byśmy się poznali.
Nie była to do końca prawda. Wiedział już, że mają przed sobą przemoczonego nieznajomego, który wszedł do karczmy na chwilę przed tym, jak rozpoczęli rozmowę na temat Doggsa. Zdążył się już nieco osuszyć, ale włosy miał poskręcane od wilgoci, a dłonie nadal mu drżały.
– Mam na imię Peter – rzekł – co powinno na razie wystarczyć. Zaciekawiła mnie wasza rozmowa, chłopaki, i postanowiłem się przysiąść. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu.
Urzeczeni czerwoną zawartością, żeglarze bynajmniej nie oponowali. Przybysz sprawnie odkorkował butelkę i gestem przywołał Bobby'ego.
– Chłopcze, bądź taki dobry i przynieś kilka szklaneczek – rzucił cichym głosem. – Albo poczekaj, pójdę z tobą. Muszę zamienić kilka słów z gospodarzem.
Załapał rumieniącego się chłopaka za ramię i powlókł go do lady, szepcząc mu coś do ucha. Gdy wrócił, był niemalże rozpromieniony.
– A więc dobrze – rzekł, nalewając wino. – Panie Gunwhale, prawiliście, jakoby kapitan Doggs zgadał się z Francuzami.
– No, a jak to inaczej wyjaśnić? – wzruszył ramionami stary korsarz. – Doggs najpierw wypuścił z rąk „Mistrala", a potem pozwolił uciec „Antilope". Nic dziwnego, że stanie przed sądem, jak nie zdradę, to przynajmniej za nieudolność.
– Jestem pewien, że ktoś zarzucił Doggsowi to samo – uśmiechnął się nieprzyjemnie nieznajomy. – I poznał prawdę.
***
– Martwię się o was, Hutchinson – rzekł wolno Doggs.
Byli sami w wielkiej kajucie kapitańskiej „Venus". Dowódca siedział za biurkiem, wbijając wzrok w stojącego przed nim pierwszego oficera, który na przemian bladł i czerwieniał.
– Nie rozumiem, sir – wykrztusił.
– O, właśnie z tego powodu się o was martwię. Wy niczego nie rozumiecie, Hutchinson, a już tym bardziej życia na morzu. Morze, jak widzisz – wskazał dłonią fale za szerokimi oknami rufowymi – to żywioł absolutnie obojętny. Człowiek jest tu tylko gościem i może zdziałać tylko tyle, na ile morze mu pozwoli.
– Jeśli chcecie, kapitanie, wytłumaczyć tym swą nieudolność...
– Kolejną rzeczą, której ni cholery nie pojmujecie, Hutchinson, jest wojna. Jako dowódca Royal Navy mam za zadanie niszczyć żeglugę wroga najlepiej, jak potrafię. Dlatego też postanowiłem spróbować zniszczyć zarówno „Mistrala", jak i „Antilope". Unieruchomiłem pierwszy okręt z zamiarem zajęcia go później, a potem pognałem za drugim. Nadążacie?
Łagodny ton Doggsa stał w sprzeczności z jego lodowatym spojrzeniem. Hutchinson zaś aż wił się z wściekłości, którą tłumił z największym trudem.
– Ale i tak go nie dogoniliście! – parsknął. – Czemu więc nie...
– Nie dogoniliśmy „Antilope" tylko dlatego, że nagły podmuch wiatru wydarł fokmarsel z liklin. Fokmarsel to ten żagiel na pierwszym maszcie. Slup idealnie wykorzystał chwilę i odskoczył na dobrą milę. Bez wątpienia jego przewaga była wyższa, gdybyśmy zatrzymali się, by spuścić na wodę łodzie i zająć „Mistrala". Wracamy tu, zechce pan zauważyć, Hutchinson, do zagadnienia morza jako materii obojętnej.
– Wracamy tu do kwestii pana jako oficera niekompetentnego i impertynenckiego – warknął młodzieniec. – Gdyby zgodził się pan spuścić łodzie na burtę, udałoby się zająć chociaż „Mistrala". A tak nie mamy ani slupa, ani brygu, za to ścigają nas dwie francuskie fregaty, które w tym czasie przyszły brygowi na pomoc!
Jego drżący palec wskazał dwa żagle na horyzoncie, doskonale widoczne przez okno rufowe.
– To ci los! – Doggs udał zadumę. – Bo kolejną rzeczą, której pan nie rozumie, jest to, że nasz wróg ma czelność pływać swobodnie po morzu, a także pojawiać się w miejscach, których z nami nie uzgadniał.
– Pańska impertynencja, Doggs, nie ma granic!
– Zgadza się. Mierzyć się z nią może jedynie pańska chciwość, Hutchinson. Doskonale wiem, o co panu chodzi – oczy Doggsa zwęziły się do dwóch szparek. – Gdybyś pan zszedł z załogą abordażową do łodzi i zajął „Mistrala", a potem dopłynął na nim do Anglii – co byłoby dość realne, pod warunkiem, że zostawiłby pan dowodzenie majtkom – zostałby pan automatycznie mianowany dowódcą jednostki nieklasyfikowanej. Po niespełna roku stażu porucznika! A tymczasem pański dowódca, któremu jak na złość zachciało się walczyć o kraj i króla, bezczelnie zniweczył pańskie plany.
– Jest pan parszywym kłamcą! – Głos Hutchinsona się załamał. – I na jedno może pan liczyć. Gdy dotrzemy do Anglii, oskarżę pana o brak kompetencji, zdradę i zachowanie niegodne dżentelmena oraz oficera Royal Navy. Zostanie pan postawiony przed sądem wojennym, a z uwagi na fakt, iż mam rozległe kontakty w parlamencie i admiralicji, wyroku może być pan pewien.
– Aha – rzekł po chwili Doggs. – I jak rozumiem, nic pana od tej decyzji nie odwiedzie?
– Nie – uśmiechnął się mściwie pierwszy oficer.
– Rozumiem i pochwalam – stwierdził Doggs.
A potem wstał i z całej siły rąbnął Hutchinsona pięścią w twarz.
***
– A skąd te wasze rewelacje, panie Peter? – spytał Gunwhale, lecz wyborny smak wina natychmiast zmazał podejrzliwość z jego oblicza.
– Ludzie zaczynają gadać – Tamten wzruszył ramionami. – Ponoć Doggs nawet nie starał się zachować ciszy, a sami dobrze wiecie, że wszelkie rozmowy w kajucie kapitańskiej dobrze słychać z pokładu rufowego. Zresztą, grzmotnął tego młodego nie raz, a kilkakrotnie. Głuchy by usłyszał, tyle że ludzie z początku bali się gadać.
– I wcale się nie dziwię – mruknął Timbers. – Wydaje mi się, że to jadowita żmija, ów Hutchinson. Oby go szlag trafił!
– Trudno się nie zgodzić – uśmiechnął się ponuro nieznajomy, ale w jego oku pojawił się nieznany, złowrogi błysk. – Zresztą, skoro już tak sobie miło gawędzimy, przyszło mi do głowy, by zaproponować wam pewną robotę.
Rozejrzał się po karczmie, w której na nowo zapanował gwar. Nikt już nie zwracał na nich uwagi.
– Sęk w tym, dobry panie, że my już mamy przydział – rzekł Timbers. – Czekamy, aż kapitan Worst wyrychtuje „Ladybird". A co do innej roboty... Zważcie, panie, że mnie Fortuna zabrała nogę, Gunwhale'owi ramię, Pike zdążył zgłupieć do szczętu, a Swifty jeszcze nie dał rady zmądrzeć.
– Nadacie się idealnie, tym bardziej, że dużo od was nie chcę. A kto wzgardzi dwoma gwineami na łebka?
– Trzema – odruchowo rzekł Gunwhale.
– Trzema. Posłuchajcie tedy. Niedługo przybędzie tu pewien oficer marynarki. Zapewne nie będzie nosił munduru, ale poznacie, że to oficer.
– Werbować będzie? – Swifty otworzył szeroko oczy.
Pike zabełkotał coś po kornijsku.
– Z pressgangiem przybędzie? Do Navy werbować?
– Nie. A w każdym razie jeszcze nie. Będzie szukał Bobby'ego.
– Bobby'ego?
– Tak, tego chłopaka, co wam szczyny dolewa. Będzie pytał tu i ówdzie, oszczędźcie mu więc trudu i powiedzcie, że Bobby siedzi w pokoju numer trzy.
– Czy chłopak rzeczywiście tam będzie?
– Tak, ale razem ze mną. Gdy oficer się tam uda, ruszcie za nim. Na pewno nie będzie sam i będę wam wdzięczny, jeśli to zmienicie. Poczekajcie, aż ze środka dobiegnie łomot i do dzieła.
– I to wszystko? – spytał Gunwhale z pirackim błyskiem w oku.
– Prawie – odparł Peter. – Przynajmniej dla was, panie Gunwhale – dodał, patrząc na jego hak.
***
Najpierw rozległo się ciche, niemalże dyskretne stukanie, a potem drgnęła klamka.
– Bobby? – spytał zachrypniętym głosem Hutchinson, wkradając się do pokoju. – Bobby, jesteś tu?
W świetle samotnej świecy widać było, że chłopak trzęsie się jak osika. Patrzył na przybysza szeroko otwartymi oczami i szczękał zębami tak mocno, że nie był w stanie wykrztusić słowa. Jego wzrok co chwila umykał w bok do kąta za drzwiami, ale Hutchinson nawet tego nie zauważył. Oblizał wargi i cicho zamknął za sobą drzwi.
– Niepotrzebnie uciekałeś z „Venus", chłopcze. Powinieneś był się domyślić, że cię znajdę – wyszeptał.
Zaskrzypiała podłoga, gdy podchodził coraz bliżej.
– Przecież ci obiecywałem.
Po policzkach chłopca płynęły łzy. Hutchinson ściągnął rękawiczkę i pogładził go po posklejanych włosach.
– Źle cię tu traktują, co? – szeptał chrapliwie. – Brudny jesteś, spocony, ubrany w jakieś szmaty. Zabiorę cię stąd do miejsca, gdzie będziesz żył jak królewicz. Być może nawet wybaczę ci, że ode mnie uciekłeś.
Ciszę przerwał szczęk odciąganego kurka pistoletu.
– On nie uciekł – powiedział cicho Doggs, który wygodnie siedział na zydelku za drzwiami i mierzył w Hutchinsona z pistoletu. – Spójrz tylko na niego, Hutchinson. Jest przerażony tak bardzo, że dezercja w ogóle nie przyszłaby mu do głowy. To Grieaves go namówił, jego wuj, jak się okazało. Ba, namówił! Niemalże siłą z „Venus" ściągnął, gdy zawitaliśmy do Plymouth.
– Co ty tu robisz? – Hutchinson pobladł jak trup. – Przecież jutro masz stanąć przed plutonem egzekucyjnym!
– Ano mam. – Doggs pokiwał głową. – I stanę. Jednakże szkoda by było, bym wcześniej nie załatwił kilku spraw. Sporo się na twój temat dowiedziałem od Grieavesa, potem wyciągnąłem kilka własnych wniosków i postanowiłem, że zaaranżuję to spotkanie.
– Zaaranżuję?
– A jak myślisz, kto wysłał do ciebie list z informacją, że Bobby pracuje w „Bows"? – Doggs skrzywił się paskudnie. – Opatrzność?
– A więc postanowiłeś zastawić na mnie pułapkę, tak? – Hutchinson opanował się już na tyle, by mówić z szyderstwem w głosie. – I ukarać mnie?
– Nie będę cię karał, Hutchinson. Tym zajmie się Bóg. Od wieków zajmuje się łajdakami, sodomitami i szubrawcami, będzie doskonale wiedział, co z tobą zrobić. Ja cię tylko chciałem do niego jak najszybciej posłać.
– Mam ludzi na zewnątrz! – Głos pierwszego oficera „Venus" zadrżał.
– Wiem. Gunwhale! Timbers! – ryknął Doggs, odłożył pistolet i rzucił się na Hutchinsona.
Bobby uskoczył z wrzaskiem w kąt. Krzesło, na którym przed chwilą siedział, pękło z trzaskiem, Hutchinson runął na podłogę, przygnieciony ciałem Doggsa. Chciał się poderwać, ale kapitan złapał go za szyję, ścisnął z całej siły i rąbnął kilkakrotnie potylicą o podłogę. Odpowiedziały mu łoskot i stłumione przekleństwa za drzwiami.
– Sodomito cholerny! – syczał. – Mydłku ty! Gnido skurwysyńska! Własnego dowódcę podpierdolić chciałeś, tak? Żeby takich chłopców jak Bobby już we własnej kajucie kapitańskiej obmacywać? Ty łajdaku!
Hutchinson zdołał zacisnąć dłonie na nadgarstkach Doggsa, zebrał wszystkie siły i zerwał uścisk, a potem wywinął się jak wąż i rzucił prosto do kąta, w którym leżał pistolet. Złapał go, obrócił się, nacisnął spust. Nie było wystrzału.
– Nienabity! – wyjaśnił Doggs.
Z rozpędu kopnął Hutchinsona w podbródek. Mężczyzna padł na ścianę.
– Bobby, otwórz okno – polecił mu kapitan, a sam złapał półprzytomnego pierwszego oficera pod ramię. – Wśród wielu rzeczy, których nie rozumiesz – dodał – jest potęga ludzkiej nienawiści.
I wypchnął Hutchinsona przez okno.
***
Deszcz ustał jakąś godzinę temu i kopanie wilgotnej ziemi przychodziło bez większej trudności. Mimo to zasapany Timbers spojrzał z niechęcią na coraz większy dół i splunął.
– Pierdolę – oznajmił. – Jużem się narobił. Starczy jak na trzy gwinee.
Ani Pike, ani Swifty, mokrzy od potu, zawzięci, nie zwrócili na niego uwagi, tak więc kuternoga wygramolił się z dołu i pokusztykał do Gunwhale'a oraz Petera, którzy stali kilka kroków dalej, tuż przy ciałach.
– Zauważył ktoś bijatykę, jak myślicie? – spytał przybysz.
Jego twarz zakrywał cień rzucany przez rondo kapelusza.
– W „Bows"? – Gunwhale udał zdziwienie i pyknął z fajki. – Gdybyście, panie, trupa na dół znieśli, to może ktoś by zauważył.
– Wtedy trzeba by powiedzieć, że to oficer z Navy – sapnął cieśla. – Ludzie momentalnie by oślepli. Mogę was o co spytać?
Przybysz ani razu nie okazał wobec nich wyższości, ale obaj starzy żeglarze instynktownie wyczuwali u niego autorytet przynależny ludziom wyższej rangi.
– Możecie.
– Czemu was Bobby po rękach całował, kiedyśmy wychodzili, panie?
– To długa historia. – Nieznajomy zasznurował usta. – Może Bobby wam ją kiedyś opowie. Zakopcie ich porządnie, chłopaki. Dziękuję za pomoc i do zobaczenia. Ja muszę już ruszać, do Plymouth kawał drogi pieszo.
– Chcecie do Plymouth pieszo dojść? – zdziwił się Timbers. – A na jaką cholerę? Nie lepiej wam się w „Bows" przespać i z rana ruszyć?
– Nie, nie mam czasu. O świcie mają mnie rozstrzelać. Głupio się spóźnić na własną egzekucję.
– Wyście kapitan Doggs? Peter Doggs? – wyjąkał zaskoczony Gunwhale, a Timbers jedynie rozdziawił usta.
Nieznajomy uśmiechnął się lekko, pozdrowił ich gestem i wyruszył w drogę.