Rezultaty wyszukiwania dla: własne
Jarek Westermark - Dobra wiara
Piekło go wysuszone gardło. Czerw zamrugał. Po długiej walce strząsnął z siebie przygniatającą senność. Bardzo powoli zaczął przyzwyczajać się do panującego wokół chaosu. Potrząsnął głową. Słyszał krzyki, płacz i zgrzytanie zębów. Dookoła kłębili się ludzie. Pomieszczenie, w którym Czerw się znajdował, było bardzo wąskie, tak że co chwila ktoś na niego wpadał. Zmarszczył brwi. Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu znalazł.
– Kurwa... – wymamrotał głównie z przyzwyczajenia. Pokój, a raczej korytarz zalany
zbyt jasnym światłem umieszczonych pod sufitem jarzeniówek, ustabilizował się powoli wokół niego. Z otaczającego go ludzkiego wiru dał radę wyłowić pojedynczy głos.
– Pan Marian Czerstwy? – zapytała zadbana kobieta w średnim wieku, wbijając w niego wzrok wzmocniony potężnymi szkłami okularów. Pod ręką miała grubą, szarą teczkę.
– Co? – zdołał wydusić Czerw.
– Pan Marian Czerstwy? Tak się pan nazywa?
– Tak. – Charknął i splunął. Jedyną osobą, która zwracała się do niego po imieniu, był kurator. – Tak naprawdę: Czerw.
– Słucham? – zmarszczyła brwi. Tłum w korytarzu falował jak wzburzone morze skarg i żalów; jedynie kobietę otaczała oaza spokoju.
– Nic – uciął Czerw, zirytowany, że w ogóle się odezwał.
– Proszę za mną. – Kobieta otworzyła znajdujące się po lewej stronie korytarza drzwi, których Czerw wcześniej nie zauważył. Spojrzał za nią niepewnie i zastanowił się. Ilość krzyków dookoła sugerowała szpital, jednak równie dobrze mógł to być jakiś urząd. Jeśli urząd, prawdopodobnie lepiej byłoby spierdalać... ale co jeśli szpital? Czerw postawił niepewny krok, potem drugi. Mimo silnych zawrotów głowy, udało mu się trafić we framugę. Kobieta zatrzasnęła za nim drzwi i hałas korytarza znikł jak ucięty nożem. Czerw rozejrzał się. Jadowicie zielone ściany odbijały światło zawieszonej na suficie lampy. Nie było okien. Porozwieszane tu i ówdzie odbarwione plakaty przedstawiające Wielki Kanion i jakąś dżunglę jedynie potęgowały ponury nastrój całego pomieszczenia. Kobieta, która go wprowadziła, sadowiła się właśnie za niewielkim, drewnianym biurkiem, zawalonym papierami. Z namaszczeniem rozsunęła je, by zrobić miejsce dla teczki.
– Proszę usiąść – powiedziała wskazując krzesło stojące na środku pokoju. Czerw posłusznie usiadł, bo trudno mu było ustać na nogach. Podrapał się w wystrzyżoną głowę.
– Co się stało? – wychrypiał.
– Na pewno chciałby pan wiedzieć, co się stało. – Otworzyła teczkę. – W pewnych przypadkach... No cóż, rozumiem, że sytuacja może nie być klarowna. Najlepiej będzie omówić najpierw kwestie podstawowe. Naprawdę nic pan nie pamięta? Wczoraj wieczorem... – zawiesiła głos.
– Piłem? – zaryzykował Czerw po kilku sekundach wytężania pamięci.
– Tak jest! – uśmiechnęła się kobieta. – Pił pan w mieszkaniu swojej konkubiny, dopóki nie spróbowała pana wyrzucić.
– Suka.
– Następnie – oczy za okularami skakały po kartkach z teczki – pobił pan jej syna i razem z kolegami wyszedł na ulicę.
– Zimno było. – Wspomnienia ożyły w umyśle Czerwia.
– Następnie...
– Wsiadłem do samochodu? – Czerw słyszał warkot silnika. Nagle poczuł się nieswojo.
– Za kierownicę. Z prawie trzema promilami we krwi. Ruszył pan. A dalej...?
– Dojechałem do siebie? – spytał szybko Czerw.
– Nie – powiedziała surowo kobieta. – Jechał pan z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, pamięta pan? Zignorowawszy czerwone światło wpadł pan na skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Za mocno pan skręcił, pojazd stracił przyczepność...
– Dachowanie ... – Czerw wyraźnie słyszał pisk, chrobot i krzyki.
– Tak, ale dopiero na chodniku. Zdążył pan przejechać dobrych kilkadziesiąt metrów i wpaść w czwórkę studentów czekających na nocny autobus.
Czerwiowi zrobiło się niedobrze. A więc to jednak urząd? Albo jakiś sąd?
– Wszyscy są w szpitalu, dwoje w stanie ciężkim. Lekarze nie dają im dużych szans... chociaż to pana raczej nie obejdzie – uśmiechnęła się kobieta.
– Ale... – Czerw się denerwował. Jeśli przejechał kogoś po pijaku, to już nie przelewki. Może się zrobić prawdziwa chryja.
– Spokojnie – dodała ironicznie kobieta. – Sprawiedliwości stało się zadość. Pana koledzy też ostro się poturbowali, a pan...
Chwila ciszy.
– No...? – wydusił wreszcie.
– No – westchnęła kobieta – pan zginął na miejscu. Rozumiem, że nie był pan tego wszystkiego świadom?
– Jak to, kurwa, co?!
– Po śmierci, zgodnie z umową, został pan przetransferowany do naszej instytucji. Niedługo pojawi się ktoś, kto przekaże panu szczegóły pierwszego zlecenia. Jeśli ma pan pytania...
– Ale co za dziura, co za urząd, jaka umowa?!
– Dziura – uśmiechnęła się ciepło kobieta. – Można tak powiedzieć. A co do umowy...
Sprawnie przewertowała zebrane w teczce kartki. Potem drugi raz, wolniej. Zmarszczyła brwi. Tymczasem Czerw poczuł, że traci kontrolę i daje się ponieść fali wydarzeń. Nie pomogła dotkliwa nagle świadomość własnej śmierci. Spróbował się przeżegnać, zapomniał jednak, z której strony zacząć.
– Jest pewna... niejasność – zawyrokowała wreszcie kobieta.
– Że co?
– Nie mogę znaleźć pana umowy! – Zobaczyła jego niewyraźną minę. – Tej, w której przekazał nam pan duszę drogą sprzedaży. – Czerw wytrzeszczył oczy.
– Ja przekazałem!?
– Mam stwierdzenie przeniesienia własności, którego bez umowy nie mogłoby tu być, ale samej umowy... nie widzę. – Po raz kolejny przekartkowała teczkę.
– Nie podpisywałem żadnego jebanego kontraktu! – zawył Czerw.
– Proszę się uspokoić, musiał pan podpisać.
– Ale go nie ma! – Czerw dostrzegł dla siebie szansę. Kobieta zmierzyła go wzrokiem. Po chwili namysłu przysunęła sobie stojący na biurku telefon i podniosłą słuchawkę.
– Normalnie nie zwróciłabym uwagi na brak umowy; samo stwierdzenie przeniesienia wystarczy w zupełności. Ale panu tak źle z oczu patrzy – uśmiechnęła się. – Zrobię wyjątek.
Długim, zadbanym paznokciem wcisnęła jeden z guzików na słuchawce. Dał się słyszeć przytłumiony męski głos. Kobieta zaszczebiotała:
– Panie Stasiu, czy mogę pana prosić na momencik? Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę. – Zaraz się wszystko wyjaśni! – Po kilku minutach nerwowej ciszy do pokoju wszedł wysoki, lekko łysiejący mężczyzna przy kości, w rozpiętej marynarce i koszuli.
– Gorąco dziś jak w piekle! – rzucił tubalnym barytonem i zaraz równie tubalnie się roześmiał. Podał Czerwiowi rękę i podszedł do biurka. – W czym problem, pani Krysiu?
– Mamy tu u pana braki w dokumentacji! – znów zaszczebiotała kobieta. – Brakuje umowy!
– A przeniesienie... – szelest kartek – jest? Dziwne.
– Boimy się, że mogła zajść jakaś pomyłka, panie Stasiu!
– Skąd! Sprawdzę w Archiwum, może tam się coś zapodziało – rzucił i wyszedł.
– Pan się o nic nie martwi, panie Czerstwy! – uspokajającym głosem powiedziała pani Krysia – Zaraz zaradzimy.
Czerw wstał i zaczął chodzić po pokoju. Był pewien, że nie sprzedawał duszy. Nie wiedział jednak, czy może zaufać swojej pamięci. Do niedawna nie pamiętał przecież, że nie żyje.
– Proszę się uspokoić... – zaczęła pani Krysia. Jej słowa przepełniły czarę. Czerw nie wytrzymał. Spiął wszystkie mięśnie i rzucił się do ataku. Jego zahartowane w ogniu setek bijatyk ciało natrafiło jednak na niewidzialną przeszkodę, która pojawiła się nagle dziesięć centymetrów od biurka. Czerw odbił się jak piłka i upadł na podłogę.
– Bardzo ładnie! – skomentowała z entuzjazmem pani Krysia. – Chociaż bez sensu.
– Ja pierdolę! – wycharczał Czerw.
– Ma pan tu pewne ograniczenia. Ale proszę się nie martwić, wkrótce dostanie pan zlecenie odpowiadające pana możliwościom i będzie się pan mógł wyszaleć!
– Zlecenie? – spytał Czerw, niechętnie uznając fakt, że nie będzie mógł babie przypierdolić.
– Dusze, że tak powiem, zdobyte przez nas za ich życia, służą pośmiertnie do różnych celów. Kto wie, może będzie z pana kusiciel? Nie, raczej nie. Ale może biczownik!
– Że co?!
– Muszę panu pogratulować, panie Czerstwy! – huknął od strony drzwi pan Staś. Pod ręką niósł kolejny plik papierów związany szarym sznurkiem. – Ma pan dokumentację budzących szacunek gabarytów! Cały problem w ilości dokumentów. Starsze dostały własny numer i zostały w Archiwum! Ale teraz mamy już komplet! – Pan Staś usiadł przy biurku i rozsupłał sznurek. Niektóre z przyniesionych dokumentów wyglądały świeżo, po innych widać było, że przeleżały już kilka lat. Pożółkły papier pokryty był ręcznymi dopiskami. Pośród wymiarowych kartek znajdowało się też dużo mniejszych świstków. Pan Staś skrupulatnie zapełnił nimi całą dostępną przestrzeń.
– Może herbatki? Kawki? – spytała pani Krysia.
– Dziękuję, jestem tuż po lunchu – uśmiechnął się Staś.
– Nie sprzedawałem duszy! – wybuchnął Czerw. – Jak Boga kocham!
– Na to już troszkę za późno. – Pan Staś posłał mu spojrzenie spod gęstych brwi.
Po plecach spłynęła Czerwiowi strużka zimnego potu. Zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od drzwi. Może zdąży dopaść klamki zanim się zorientują? Tylko co dalej? Tymczasem z twarzy urzędnika spłynęło wcześniejsze zadowolenie. Nerwowo przerzucał kartki.
– No cóż, tutaj też nie ma umowy jako takiej – obwieścił wreszcie zirytowanym głosem. – Ale nie ma wyjścia, musiał pan się zaprzedać. Pojedziemy życiorysem – zawyrokował. Przyłożył palec do jednej z kartek i zaczął powoli sunąć w dół. – O! No jest, jak wół! Rok 1986, siódmy marca, w wieku ośmiu lat wyraził pan mentalnie zamiar sprzedania duszy w zamian za to, żeby nikt się nie dowiedział, że okradał pan kolegów z klasy.
– Miałem kurwa osiem lat, kurwa! – jęknął Czerw.
– Wykazał się pan niezwykłą dojrzałością. Nie mniej...
– I na pewno nic nie podpisałem!
– No tak – zasępił się pan Staś. – Dalej... rok 1990, piąty stycznia, werbalnie wyraził pan chęć sprzedaży duszy w zamian za śmierć konkubenta pana matki...
– Skurwysyn – rzucił Czerw wspominając mężczyznę, którego nienawidził. Którejś nocy, słysząc jego śmiech i ochrypłe jęki matki, rzeczywiście mógł wyszeptać kilka słów...
– Sprawa wyjaśniona – ucieszył się pan Staś widząc minę Czerwia.
– Nie – warknął ten. – Nie, kurwa. Musiałbym coś podpisywać, żeby był papier. Nic nie było.
– Nikt się do pana nie zgłosił?
– Nie, kurwa.
– No dobrze... – Palec sunął po kartce. – Rok 1996, siódmy lipca; błagał pan naszą instytucję, żeby niejaka Joanna Maturska, lat wówczas trzynaście, nie rozpoznała pana twarzy. Zgwałcił ją pan wraz z kolegami...
– Tylko gadałem, kurwa.
– Rok 2001, siedemnasty listopada; był pan gotów oddać duszę za przedterminowe zwolnienie z więzienia, gdzie odbywał pan karę za nieumyślne spowodowanie śmierci... Zresztą, przecież wiemy, że nie było nieumyślne... No i wyszedł pan.
– Tak, bo była techniczna kwestia, kurwa, bez niczyjej pomocy!
– Rzeczywiście... – zasępił się urzędnik. – Dalej...
Mijały kolejne minuty. Pan Staś wertował akta. Przy biurku zebrała się tymczasem pokaźna grupa kobiet. Wchodziły a to po długopis, a to jakieś dokumenty, po czym orientowały się, jak nietypowa jest sytuacja Czerwia i zostawały, by zobaczyć, jak się wszystko skończy.
– No dobrze – znużonym głosem powiedział pan Staś. – Czwarty września 2009 roku. Był pan gotów sprzedać duszę za śmierć pana matki! – Wokół rozległy się szepty uznania.
– Żeby dom dla mnie został. Ale żyje dalej.
– I to wszystko?
– Tak, kurwa!
– Nic więcej pan sobie nie przypomina?
– Nie! – obecność widowni sprawiła, że Czerwiowi przybyło pewności siebie. Zebrane pracownice zdawały się stać po jego stronie. Miały na twarzach uśmiechy.
– No dobrze, panie Czerstwy. – Pan Staś zdecydowanym ruchem zamknął teczkę. – Nie wiem, dlaczego tego dokumentu tu nie ma, ani dlaczego nie przypomina pan sobie incydentu werbalnego zawarcia umowy, nie wspominając już o pisemnym.
– Czyli mogę iść? – zapytał Czerw, siląc się na uprzejmość.
– Rzeczywiście wygląda, jakby był pan tu przez pomyłkę, prawda?
– No.
– Niemniej, jest jeszcze jedna rzecz, którą musimy zrobić – uśmiechnął się nieprzyjemnie pan Staś. – Dla pewności, rozumie pan. Pani Krysiu, proszę zadzwonić do działu prawnego, niech tu kogoś przyślą... a najlepiej niech przyjdzie Wstrętnoski.
Czerw zorientował się, że ostatnie słowa pana Stasia wywołały bardzo silną reakcję w otaczającej go grupie kobiet. Zapanowała pełna napięcia cisza. Po krótkiej chwili skrzypnęły drzwi i do środka wsunął się blady mężczyzna w prostym garniturze. Jego delikatna twarz nie wyrażała żadnych emocji.
– Dzień dobry, czy mogę prosić panie o opuszczenie pokoju, dziękuję – wyrzucił jednym ciągiem. Zebrane pracownice ruszyły do drzwi jak spanikowana ławica ryb. Prawnik przepuścił je i podszedł do biurka.
– Witam, witam, miło pana widzieć! – rzucił pan Staś. – Problem polega na tym, że mamy nadzwyczaj dużo dokumentów odnośnie klienta, ale nie możemy zlokalizować jego umowy sprzedaży, chociaż potwierdzenie jest i...
– Rozumiem, panie Stanisławie – powiedział chłodno prawnik. – Dziękuję za pomoc. Proszę zostawić nas samych z panem... Czerstwym.
Pan Staś i pani Krysia bez słowa opuścili pomieszczenie. Czerw przełknął ślinę.
– Panie Czerstwy – rzucił zza biurka prawnik, gdy zostali sami. – Nazywam się Witold Wstrętnoski, rozumiem pana irytację, proszę jednak o jeszcze odrobinę cierpliwości. – Szybko i sprawnie wertował pokaźną dokumentację Czerwia.
– Dobra. – Czerw znowu poczuł się gorzej. Czekał. Prawnik przez kilkanaście długich minut metodycznie przeglądał dokumenty. Co i rusz zapisywał coś w notatniku. Odbył dwie rozmowy telefoniczne w języku, którego Czerw nie rozumiał.
– Wszystko jasne – oświadczył wreszcie.
– Jest ta, kur... – Czerw odchrząknął. – Jest umowa?
– Nie, umowy sprzedaży duszy rzeczywiście z panem nie zawarto – powiedział spokojnym głosem prawnik. – Jednak, jako że potwierdzenie nabycia tu jest, nie może być mowy o tym, by nadal był pan jej właścicielem. Należy do nas. Oczywiście ma pan prawo być zdziwiony. – Prawnik spojrzał na Czerwia z wyższością. – Za chwilę zawołam panią Krystynę, która dopełni formalności.
– Ale jak to, kurwa! – Czerwiowi zaczęło kręcić się w głowie.
– Mogę udzielić panu wyjaśnienia.
– No! Tak! – gardło znów go zapiekło.
– Rzeczywiście nie przekazał pan swojej duszy naszej instytucji drogą kupna/sprzedaży. Jednak, jak pan widzi, zbieramy informacje o panu już od... dwudziestu trzech lat. Wtedy właśnie po raz pierwszy (w pełni świadomie) prosił nas pan o pomoc, zwróciliśmy więc na pana uwagę. Datę siódmego marca 1986 roku można uznać za punkt przekazania nam przez pana duszy, a my przyjęliśmy ją w dobrej wierze. Oczywiście, z uwagi na formę darowizny, nie było to przejęcie wiążące, mógł pan więc w każdej chwili zgłosić się po jej (darowizny) przedmiot i odebrać nam go (w tym przypadku, ją – duszę) w sposób bardziej lub mniej sformalizowany.
– Znaczy co? – Czerwia szczypały oczy, zaczął je mrużyć. – W kościele...?
– Na spowiedzi. Przykładowo. Albo – westchnął prawnik – robiąc dobry uczynek. Lista możliwości jest niestety miłosiernie długa. Tak czy inaczej, nie uczynił pan tego. Pana działania w kolejnych latach, które skrupulatnie obserwowano, nie dostarczyły żadnych dowodów mogących przemawiać za tym, że chciałby pan odzyskać duszę. W tych okolicznościach ciągłość dobrej wiary naszej instytucji nie podlega dyskusji, co potwierdzi każdy organ odwoławczy, do którego mógłby się pan zwrócić. Corpus, że tak powiem, jest. O animus chyba nie muszę nawet wspominać. – Zaśmiał się sucho. – Można zatem stwierdzić stan posiadania. Pozostaje jedynie kwestia upływu czasu. Tak się składa, że zgodnie z artykułem 845 Kodeksu Post-Cywilnego, dwudziestoletni termin upłynął siódmego marca 2006 roku.
– Termin?! – Czerwiowi świat zaczynał rozpływać się przed zmrużonymi oczyma. Był pewien, że twarz prawnika zbliża się do niego, rośnie, rozciąga się na wszystkie strony. On sam malał zaś, tak że po chwili stał się nie większy od pustego kubka po kawie.
– Zgadza się, termin. – Głos dochodził ze wszystkich stron jednocześnie. – Panie Czerstwy... własność pana duszy nabyliśmy ponad trzy lata temu poprzez zasiedzenie.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Niebezpieczne kobiety
Powieści i opowiadania niemal każdego gatunku pełne są postaci walecznych, odważnych, nierzadko cynicznych i przebiegłych bohaterów ratujących świat, bądź jedynie własną skórę, ale generalnie wzbudzających o ile nie podziw, to zasłużoną sympatię. Kobiety to najczęściej stojące w ich cieniu matki, córki, żony, kochanki, pełniące funkcję dekoracyjną bądź potencjalnej ofiary, którą trzeba będzie ratować. Jest to oczywiście uogólnienie, bowiem silne i niezależne kobiety także pojawiają się to tu, to tam, nie jest to jednak zjawisko powszechne.
Świeżo wydany zbiór opowiadań „Niebezpieczne kobiety", wybranych i zredagowanych przez George'a R.R. Martina oraz Gardnera Dozois, to swoisty literacki hołd złożony tym, które niebezpiecznie byłoby określać mianem słabej płci. Można tu znaleźć dwadzieścia jeden tekstów, autorstwa pisarzy tworzących różne gatunki, od fantasy i science fiction poprzez kryminały aż po powieści historyczne. Stąd też antologia, której motyw przewodni odzwierciedla jej tytuł, zaskakuje różnorodnością zawartych w niej tekstów.
Autorzy podeszli do tematu w bardzo twórczy sposób, w odmienny sposób interpretując to, kim jest prawdziwie niebezpieczna kobieta. W niektórych opowiadaniach główna bohaterka jest jednocześnie narratorką, w innych tytułowa femme fatale pojawia się gdzieś w tle, widziana oczami mężczyzny, na którego życie wpłynęła. Są wśród nich morderczynie, psychopatki i uwodzicielki, ale przede wszystkim twarde kobiety, które wzięły własne życie w swoje ręce i bez skrupułów dążą do tego, by osiągnąć swój cel.
Przy tak dużej liczbie opowiadań omawianie każdego z nich mija się z celem, dlatego w kilku słowach chciałabym skupić się na niektórych z nich.
Dwa teksty nawiązują do znanych cykli fantasy i science fiction. Kłamstwa, które powiedziała mi matka Caroline Spector to powrót do uniwersum Dzikich Kart, w którym na skutek inwazji pewnego wirusa niektórzy ludzie zyskali niezwykłe zdolności. Z kolei Bombowe laski Jima Butchera dotyczą jednej ze spraw prowadzonych przez Molly, współpracowniczkę i uczennicę Harry'ego Dresdena.
Druga arabeska, bardzo powoli Nancy Kress oraz Ogłaszając wyrok, S.M. Stirling przenoszą czytelnika do dwóch zupełnych różnych światów, które łączy jedno – są to postapokaliptyczne wizje, w których ludzkość próbuje za wszelką cenę przetrwać. Obydwa poruszają, przy czym pierwsze z nich ma znacznie bardziej gorzki i przygnębiający wydźwięk.
Świetnym opowiadaniem okazały się Cienie dla Ciszy w lasach Piekła Brandona Sandersona, łączące w sobie elementy mrocznej baśni i fantasy. Jest to historia kobiety, której przyszło żyć i wychowywać dzieci w ostępach dziczy opanowanej przez Cienie, wysysające życie z każdego, kto choćby delikatnie naruszy kruche warunki współistnienia.
Na pograniczu lekko onirycznej opowieści grozy plasują się Sąsiedzi Megan Lindholm – historia starszej kobiety, która pozornie traci zmysły, dostrzegając w nocnej mgle nowy, nieznany, ale mroczny świat.
Warto jednak wspomnieć, że nie wszystkie teksty zawierają elementy fantastyczne lub nadnaturalne. Moje serce też jest złamane Megan Abbot to krótka, ale niepokojąca opowieść o małżeństwie, którego malutka córeczka została uprowadzona. Przynajmniej tak twierdzi jej matka...
W zbiorze znajdują się także dwa opowiadania historyczne – Pieśń Nory Cecelii Holland, opowiedziana z perspektywy córki Eleonory Akwitańskiej i Henryka II, oraz Królowa na wygnaniu Sharon Kay Penman, czyli historia żyjącej w XI wieku Konstancji Sycylijskiej.
Zwieńczeniem książki jest licząca sto stron mini-powieść Księżniczka i królowa, przedstawiająca historię wojny domowej toczonej w Westeros dwieście lat przed wydarzeniami znanymi z „Gry o tron". Jest to wisienka na torcie dla wszystkich fanów cyklu „Pieśń Lodu i Ognia", ukazująca brutalną walkę między Targaryenami, dotąd będącymi raczej papierowymi postaciami znanymi z opowieści i legend. Jednak mam wrażenie, że osobom nie znającym realiów stworzonego przez Martina świata może być trudno wczuć się w tekst i w pełni go zrozumieć.
Antologie opowiadań różnych autorów zwykle są dosyć nierówne, zwłaszcza jeśli zawierają tak wiele tekstów, jak w przypadku „Niebezpiecznych kobiet". Dlatego jestem bardzo pozytywnie zaskoczona niniejszym zbiorem – zaledwie sześć na dwadzieścia jeden opowiadań jest w moim odczuciu słabszych, a jedynie Imię bestii Sama Stykesa na tle pozostałych wypada kiepsko. Chociaż trudno oceniać literaturę, mierząc jej wartość liczbami, w tym przypadku mówią one same za siebie.
Podsumowując, lektura „Niebezpiecznych kobiet" przypominała ich bohaterki, okazała się intrygująca i nieprzewidywalna, dostarczająca całej gamy emocji i reakcji – od ronienia łezki ze wzruszenia, poprzez smutek i poczucie bezsilności aż po radosne rechotanie. Część zawartych w zbiorze tekstów z powodzeniem może być uznana za mikropowieści, dlatego gorąco polecam go również osobom zwykle unikającym opowiadań.
Katarzyna Chojecka-Jędrasiak
Zuzanna Marciniak - Stal i złoto
Część pierwsza
Darron
1
Księżniczka krzyczała bardzo głośno dopóki Darron jej nie zakneblował. Gwałcił ją szybko, mocno, całkowicie nie przejmując się faktem, że skradł dziewictwo najstarszej córki króla Casterii. W sumie to nawet był tym uradowany. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze: nienawidził tego starego skurwiela, który swoją tłustą dupą zasiada na tronie i potrafi tylko pić wino lub krzyczeć na służbę, że chce więcej owego trunku. Po drugie: zawsze chciał to w końcu jej zrobić. Zwykły seks go nie interesuje. Lubi, jak robi to mimo woli dziewcząt, czuje wtedy nad nimi władzę. W dodatku, księżniczka była ładna i ciasna. Nie dość, że zatruł krew króla, to jeszcze czerpał z tego przyjemność.
Głośno jęknął i skończył w niej. Nasienie zmieszało się z jej dziewiczą krwią spływającą po jej udach .
Byłoby wspaniale, gdybym spłodził bękarta. Dałbym tej tłustej świni w koronie kolejny powód do hańby- pomyślał, a na ustach Darrona zawitał uśmiech, który był odzwierciedleniem jego okrucieństwa.
Wyciągnął szmaty z ust księżniczki, a ta od razu swoim krzykiem podniosła alarm w zamku.
Mężczyzna uderzył ją mocno w twarz. Dziewczyna wypluła dwa zęby. Na ten widok znowu się uśmiechnął.
Do komnaty weszli strażnicy zaalarmowani głośnym krzykiem dziewczyny. Błyskawicznie skrępowali gwałciciela i zaprowadzili go prosto do lochów.
Darron nigdy nie był tak szczęśliwy jak teraz.
2
Darron jest już uwięziony od trzech dni. Karmią go dwa razy dziennie czerstwym chlebem i solidnym kubkiem wody. W celi panował fetor fekaliów i niemytego ciała. Chociaż jest tu stosunkowo krótko, to już zdążył złapać wszawicę. Zapewne przez tę brudną pryczę, na której spał.
Szczęście, które miał w sobie zaraz po zgwałceniu księżniczki całkowicie ustąpiło uczuciu wściekłości na króla, który wciąż nie pojawił się w jego celi w celu przesłuchania go. Jakby ta sprawa w ogóle go nie obchodziła.
Dziś rano dowiedział się od strażnika, niegdyś kumpla od kielicha, że jutro odbędzie się jego egzekucja, bez żadnego procesu. W dodatku będzie ona miała miejsce na małej polanie niedaleko zamku, na której na pewno nie zmieszczą się tłumy, o jakich marzył Darron.
W sumie, to nawet bym się nie zdziwił, gdyby zmieniono mi zarzuty z gwałtu księżniczki na kradzież drogiego wina z królewskiej spiżarni. Stanę się kolejnym głupcem, który chciał wypić coś bardziej luksusowego. A suma sumaru to każdy kończy zarzygany pod biesiadnym stołem- i ci, co pili gorzałę, i ci, co konsumowali te cholerne wina. Nie będzie procesu, nie będzie tłumu, nie będzie sławy i upokorzenia świniaka.
-Dostanę chociaż kielich wina lub czegoś mocniejszego w ostatnią noc mojego życia?- Zapytał strażnika, jednak pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Wieczorem do posiłku dostał kielich czegoś, co w zapachu było raczej szczynami, a nie winem.
Mógłbym to wypić, udając, że to złote wino wprost z Archipelagu Lynx
Jednak nie wypił nawet kropli. Uznał, że swoim myśleniem może i oszuka mózg, ale na pewno nie język, a tym bardziej żołądek.
Mieliby ze mnie niezły ubaw gdybym w drodze na ścięcie srałbym co trzeci krok.
O suchym gardle poszedł spać, bo jak nie będzie jutro wypoczęty, to jego plan, który ułożył jeszcze przed zgwałceniem księżniczki może nie wypalić.
To musi wypalić. Po prostu musi. Nie po to potajemnie ćwiczyłem przez pół roku, by tak po prostu zginąć.
Te słowa wypowiadał w myślach raz za razem, jak mantrę. Jak kołysankę, która sprawiła, że wyjątkowo szybko zasnął.
3
Dzień egzekucji. O świcie przyszło wyjątkowo dwóch strażników z balią wypełnioną lodowatą wodą, w której Darron musiał się umyć, a potem ją wypłukać podłogę z wszelkich nieczystości, które tam zostawił. Następnie odwiedziła go jedna z tych służących, które lubił klepać w tyłek gdy szły przed nim po schodach. Drżącymi rękami podała mu strój, w którym przypadło mu zginąć. Chociaż słowo „strój" w tym momencie jest zbyt wyszukane. Określenie „szmata", „łachmany" lub „worek po ziemniakach" byłoby lepsze. Mężczyzna się nie poskarżył, jednak na widok łachu, w którym miał iść na stryczek wyrwało mu się długie westchnięcie. Gdy się rozbierał, zauważył minę służącej pełną odrazy i zażenowania widokiem nagiego ciała.
-Tak w ogóle, to ten kutas był w cipce księżniczki, wiedziałaś o tym? Zgwałciłem ją i spuściłem się w niej. Darła się jakby jej rękę ucinali. Dlatego tu wylądowałem. Zabawna historia, prawda?
Przerażona dziewczyna wzięła poprzednie ubranie Darrona i uciekła z celi, zapewne po to, by powiedzieć swoim koleżankom po fachu, co się tutaj wydarzyło.
Przynajmniej coś po mnie zostało. Jak już mnie tu nie będzie, to skurwiel będzie musiał się też zmierzyć z plotkami, które roznoszą się w zamku jak grzyby po deszczu.
Mężczyzna skrzywił się ubierając łachmany. Potem jednak się uśmiechnął. Nie mógł się doczekać, aż strażnicy przyjdą po niego, a on zrealizuje swój plan.
W końcu! Więzień usłyszał głośne tupot strażniczych butów. Szybko podciągnął się na gzyms zdobiący ścianę nad drzwiami i używając siły swoich muskularnych rąk wspiął się tam i czekał, aż wejdzie pierwszy z nich.
Darron wiedział z czasów, kiedy sam bym strażnikiem w tym zamku, że najpierw do celi więźnia wchodzi jeden strażnik, który sprawdza, czy więzień nie zastawił jakieś pułapki (zdarzyły się już takie przypadki, gdzie więźniowie używali kałuży własnej krwi, której sobie utoczyli aby strażnicy się poślizgnęli i upadli dając czas na ucieczkę), a gdy jest wszystko w porządku, to wchodzą pozostali.
Strażnik wszedł do środka. Mężczyzna na niego skoczył i użył swojej mocy, którą ukrywał przed wszystkimi, kiedy tylko się narodził. Potrafił nakładać iluzje. Mógł sprawić, że ludzie widzieli i słyszeli zupełnie inne rzeczy, niż są w rzeczywistości. Tym razem sprawił, że on stał się strażnikiem, a strażnik nim samym.
-Chłopaki, chodźcie tu, szybko! Ten chyba zemdlał!- Krzyknął gwałciciel, a pozostali strażnicy weszli do środka. Jeden z nich wymierzył leżącemu siarczysty policzek, który go wybudził z omdlenia.
-Dobrze, że tu jesteś. Już myśleliśmy, żeś wykitował. Wstawaj, prowadzimy cię na egzekucję- Powiedział Darron do strażnika, który według pozostałych był właśnie Darronem. Tym, który miał być skazany na śmierć.
-Chłopaki, o co wam chodzi?! Przecież to nie ja mam być skazany na śmierć, tylko ten gwałciciel!- Krzyknął strażnik z czerwoną od wymierzonemu mu policzka plamą.
-Darron, cztery dni w lochach i już postradałeś zmysły? Myślałem, że jesteś twardszy. Dobrze, że już dzisiaj będziemy maczać twoją głowę w smole. Tak naprawdę, to nigdy cię nie lubiłem- Powiedział dowódca straży w swoim mniemaniu patrząc z rozbawieniem na strażnika będącego w ciele więźnia.
Też cię nie lubiłem, gnoju. Jednak lubiłem z tobą pić. W dodatku ty też lubisz gwałcić.
-Dowódco, o co chodzi?! Co ja zrobiłem?! Jestem niewinny! Niewinny!- Krzyczał strażnik, który został wzięty za Darrona. Wzięto go pod pachy i dźgając włóczniami zmusili do pójścia na polanę, na której przyszło mu zginąć.
To się robi zabawne. Jednak czy ja wytrzymam? Ta iluzja zabiera mi naprawdę dużo siły, a jeszcze wiele mnie czeka.
Miejsce egzekucji. Fałszywy Darron posłusznie nadstawił karku na pieńku. Z oczu łzy lały się strumieniami.
Mógłbym się założyć o całą spiżarnię Króla Świnki, że zaraz pójdzie kolejny strumień, tym razem nie z jego oczu.
Faktycznie, na spodniach strażnika pojawiła się plama. Szkoda, że wszyscy oprócz Darrona widzieli go w luźnej szmacie, która zakrywała tego typu rzeczy.
Nie wiedzą co tracą nie widząc tego żałosnego widoku. Ale jeszcze chwila...
Strażnika pozbawiono głowy jednym, płynnym cięciem wprawionego kata. W tym czasie mężczyzna wykorzystał okazję, że ludzie byli wpatrzeni w scenę śmierci i ukradł konia dowódcy straży. Tego, który prowadził rzekomego Darrona na egzekucję.
Zbieg ledwo powstrzymał się od przygadania dowódcy straży. To zapewne zrujnowałoby wszystkie plany zbiega.
Iluzja się skończyła, mały tłum z niedowierzaniem wpatrywał się w odciętą głowę niewinnego człowieka, przekleństwa dowódcy o dotyczące złodzieja jego konia wybijały się przez ciszę.
Darron cicho opuścił polanę wraz z lekko nieposłusznym koniem. Gdy tylko znaleźli się w lesie to zmusił ogiera do galopu.
Zaraz rozpocznie się za nim pościg.
Keith
1
Keith poprosił kelnerkę o kolejny kufel piwa. Po chwili upił łyk gorzkiego trunku i głęboko westchnął. Właśnie wydał swoje ostatnie pieniądze. Pokój na świecie nie sprzyja interesom najemników wyszkolonych na Białych Zabójców. Jeśli dzisiaj nie dostanie żadnego zlecenia to znów będzie musiał spać w lesie, a jego kolacją będzie niedoprawiona, żylasta sarnina.
-Keith! W końcu jest robota!- Krzyknęła Azalie, wysoka, długowłosa blondynka, która jest właścicielką tej gospody i to właśnie ona przydziela najemników do zadań. Mężczyzna akurat był jej dobrym przyjacielem, więc dostał jedyne zlecenie, które pojawiło się tego tygodnia.
Najemnik wziął kartkę z napisanym zadaniem od Azalie i zapoznał się z jego szczegółami. Nieszkodliwy demon. Nie dostanie za niego wiele, ale przynajmniej dzisiejszą noc spędzi w gospodzie na puchowym łóżku.
Uśmiechnął się i wybiegł z gospody wprost na oślepiające, letnie słońce.
2
Stał na wzgórzu i obserwował las znajdujący się tuż pod nim. Światło słońca rozświetlały jego złote oczy, które teraz były skryte pod powiekami. Gdy mężczyzna zrobił wdech wyczuł i usłyszał wszystkie głosy natury.
Wtem usłyszał trzask łamanych gałęzi. Gwałtownie się odwrócił w stronę niespodziewanego dźwięku. Z górnego skraju lasu wychodził demon, dokładnie ten, którego najemnik na szczęście nie musiał długo szukać.
-Oto nadchodzi moja spokojna noc i parę kufli piwa...
Po tych słowach Keith rzucił się do biegu. Demon wcale nie miał zamiaru uciekać, czekał na nadchodzący atak, który nastąpił bardzo szybko lecz wystarczająco wolno, by go mógł uniknąć.
Zaklął i zrobił szybki zwrot mieczem by przeprowadzić kolejny cios. Tym razem potwór nie był w stanie uniknąć bezlitośnie nadchodzącego ostrza. Miecz najemnika pozbawił demona wielkiego, potężnego ramienia, z którego trysnęła krew. Tak Keith myślał i pozwolił, aby na część jego barku skapała odrobina czarnej posoki demona. Jednak bardzo się pomylił. Otóż demon, z którym właśnie walczy najemnik jest jednym z niewielu, w których żyłach płynie kwas, a nie zwykła krew. Mężczyzna krzyknął z bólu i przeturlał się na bezpieczną odległość.
Jednak teraz nie było czasu na opatrywanie ran. Trzeba najpierw załatwić demona i wykonać zlecenie.
Keith przypuścił kolejny szturm na demona, tym razem bardziej uważając. Pomimo utraty ręki i silnego bólu kreatura była cały czas tak samo szybka jak wcześniej. Rozpoczęła się walka na szybkość. Każdy unik i każdy atak był niesamowicie szybki po obu stronach. Jednak strata ramienia przeważyła szalę zwycięstwa. Najemnik zaatakował z lewej strony- tej demon nie miał jak ochronić. Wbił demonowi miecz w bok a potem skoczył i szybko pozbawił go głowy. Następnie prędko użył specjalnego magicznego wynalazku, który powoduje, że głowa demona nie znika w przeciwieństwie do jego krwi czy ciała.
Włożył głowę do worka i zawiązał na supeł. Potem przywiązał go do siodła swojej klaczy i owinął sobie zraniony bark kawałkiem starej koszuli, którą nosił ze sobą na takie wypadki jak te.
Nieco otępiały wsiadł na konia i ruszyli stępa w kierunku gospody.
Parę minut później spadł z konia i stracił przytomność.
3
Otworzył oczy i natychmiast poczuł ból w barku i z tyłu głowy. Gdy obraz widziany przez niego zaczął się wyostrzać, zamiast znanego krajobrazu lasów Casterii ujrzał twarz pięknej dziewczyny znajdującą się ledwie parę cali od jego.
-Nie mam pieniędzy, nie jestem na sprzedaż.- Powiedział szybko.
Chryste zemdlałem, ktoś mnie znalazł i chce mnie okraść. Na pewno. Już słyszałem takie historie. Albo gorzej. Chce zrobić ze mnie męską...
- Już się obudziłeś... Dzięki Bogu. Spałeś przez całe wczorajsze popołudnie, całą noc i pół dzisiejszego dnia. Nie martw się, nie chcę cię okraść ani robić z ciebie niewolnika. Złota mam dużo, a służących jeszcze więcej.- Odparła dziewczyna i odsunęła się od niego.
Keith gwałtownie usiadł i zaczął rozglądać się po otoczeniu. Zupełnie go nie rozpoznawał. Za to zauważył, że jego rana na barku została opatrzona. Podobnie jak te rany, których się nabawił kiedy spadł z konia.
-Gdzie jestem?
-W rezydencji Księcia Lasów Casterii, więc sama nazwa wskazuje na to, że znajdujemy się w lesie.
-Faktycznie, logiczne. Jednak powiedz mi proszę jak mnie znalazłaś?
-To nie ja cię znalazłam tylko moi...
Rozmowę przerwało nagłe otworzenie się drzwi i wtargnięcie do komnaty wysokiego mężczyzny, który dumnie dźwigał swoją koronę. Spojrzał na dziewczynę, która właśnie chciała zmienić Keithowi opatrunek i jego wyraz twarzy przybrał niemiły wyraz.
-Kyra, co ty tu robisz? Tyle razy ci mówiłem, żebyś nie zajmowała się każdym rannym, który się znajdzie w naszym zamku. Wyjdź proszę, chcę porozmawiać z naszym gościem sam na sam. Z tobą porozmawiam później.
-Dobrze ojcze.- Rzekła Kyra i ze spuszczonym wzrokiem wyszła z komnaty.
Kiedy księżniczka opuściła pomieszczenie, mężczyzna podjął rozmowę.
-Witaj w naszych skromnych progach. Czujesz się dobrze?
-Nawet bardzo. Dziękuję, ale możecie mi powiedzieć dlaczego mnie tak ugościliście?
-Miałeś szczęście, że akurat byłem na polowaniu. Mam miękkie serce i nie mogę patrzeć na cudze cierpienie dlatego cię wziąłem ze sobą. Tylko nie mów o tym nikomu, bo mogą tego użyć przeciwko mnie.
-A jaki jest prawdziwy powód, jeśli można spytać?
Książę zaśmiał się krótko.
-Przejrzałeś mnie. Na początku kazałem moim ludziom zajrzeć do twojego bardzo skromnego dobytku i znaleźliśmy głowę demona. Dziwnym zbiegiem okoliczności to ja dałem to zlecenie w pobliskiej gospodzie. W sumie to zaoszczędziłbym trochę pieniędzy gdybyś zginął, ale ja wolę załatwiać sprawy złotem niż mieczem.
-Naprawdę, wielki zbieg okoliczności Wasza Miłość. Jeszcze raz dziękuję za gościnę. Czy mogę jeszcze poprosić o niewielki posiłek dla mnie i mojego konia? Obiecuje, że zaraz potem upuszczę Waszą rezydencję.
-Ależ nie, nie! Właśnie chciałem cię poprosić, byś został z nami do jutra! Dziś są urodziny mojej starszej córki i z tego powodu wydawane jest wielkie przyjęcie. Będzie dużo jedzenia, tańce, pokazy. Oczywiście jesteś zaproszony.
-Czuję się zaszczycony Wasza Miłość. Chętnie skorzystam z waszego zaproszenia.
4
Noc była ciepła i gwieździsta. Północ już dawno minęła jednak dla Keitha i większości gości zabawa trwała w najlepsze. Stoły uginały się pod ciężarem pieczonego mięsa, egzotycznych owoców i dzbanów luksusowego wina, które co chwile były wymieniane przez służących. Wszędzie były porozstawiane wielkie pochodnie, a krzesła wokół stołów zastąpiły wygodne poduszki. Orkiestra grała nieprzerwanie, ale to nie oni byli główną atrakcją tego przyjęcia.
Gdy muzyka po przerwie znów zaczęła grać tylko zamiast zwykłych, skocznych biesiad wykonywała coś bardziej bitewnego, najemnik odwrócił głowę w stronę sceny, gdzie wcześniej była orkiestra. Jednak teraz zespół grał na trawie na lewo od podwyższenia, które teraz zajmowały cztery wielkie pochodnie, po jednej na każdy róg sceny. I pięć kobiet, które były ubrane tylko w sięgające kolan obcisłe spodnie i przepaski na piersi, a w dodatku były całe usmarowane błotem. W dłoniach trzymały po jednej pochodni. Najemnik, który siedział w pierwszym rzędzie ze zdumieniem uznał, że kobieta o najlepszym ciele stojąca najbardziej z przodu to Kyra.
Czas na główną atrakcję wieczoru.
Kobiety zaczęły tańczyć i jednocześnie bawić się ogniem. Ich biodra poruszały się płynnie i równo, a ich spojrzenia wywołały dreszcze u całej widowni. Dzierżyły pochodnie pewnie, w ogóle nie przejmując się żarem pochodni ani ich zdradliwymi płomieniami. Kyra wygięła plecy w tył i jednym wdechem wciągnęła płomień, by zaraz potem go gwałtownie wypluć.
Rozległy się głośne oklaski, jednak to jeszcze nie był koniec przedstawienia. Kobiety odrzuciły pochodnie i zeskoczyły ze sceny by wybrać sobie mężczyzn, którzy dokończą z nimi wojowniczy taniec. Niektóre pary skończą dzisiaj w łożu. Wybór księżniczki padł na Keitha. Zaczęli tańczyć, jednak to nie był zwykły taniec jaki się wykonuje na weselach. Księżniczka stała tyłem do najemnika, a on objął ją w pasie. Ich ciała balansowały w tym samym rytmie, ich twarze były tak blisko, że ich oddechy zaczęły się ze sobą mieszać. Ręce najemnika błądziły po ciele dziewczyny, a ona swoimi palcami przeczesywała jego włosy.
Wojownicza pieśń nagle się skończyła. Kyra ze smutkiem podziękowała mężcczyźnie za taniec i odeszła zostawiając go samego ze swoimi uczuciami.
Całą tą sytuację obserwował pewien jasnowłosy zbieg, który właśnie upatrzył sobie kolejną zdobycz.
5
Nadszedł następny dzień, czyli czas rozstania. Pomimo tego, że był tu tak krótko już zdążył przywiązać się do tego miejsca, a zwłaszcza do księżniczki. Jednak on przecież jest tylko najemnikiem, nie dość, że nie ma szans u księżniczki, to jeszcze nie może nawet przebywać w tej samej rezydencji co ona.
Nastało południe. Keith osiodłał swoją klacz i wyjechał z terenów należących do rezydencji.
Nagle usłyszał znajomy głos, który wykrzykiwał jego imię. Zatrzymał się i obrócił się za siebie.
Ku jego zaskoczeniu, to naprawdę była Kyra, która razem z dwoma swoimi służącymi próbowały go dogonić Zeskoczył z konia i poczekał na ich przybycie.
-Dobrze, że nie musiałam biec dłużej bo moje pantofelki wtedy by się kompletnie rozleciały!- Zawołała dziewczyna, która miała bardzo dobrą kondycję i nie dostała nawet zadyszki. Nie można było tego powiedzieć o jej służących, które ze zmęczenia musiały aż usiąść.
-Pani. Czym ja zawdzięczam nasze tak nagłe spotkanie? Czyżbym czegoś zapomniał?
-Daruj sobie te formalności Keith. Jestem Kyra. Dla ciebie jestem zwykłą dziewczyną a nie księżniczką Lasów. A tak na marginesie to tak, zapomniałeś. Swojej zapłaty. W imieniu księcia Lasów Casterii i całego poddanego ludu dziękujemy za unicestwienie demona. Przyjmij jako dowód wdzięczności ten oto woreczek z pieniędzmi.
-Przecież mieliśmy sobie darować formalności... Więc dlaczego dwa ostatnie zdania wypowiedziane przez ciebie brzmią tak oficjalnie?
Księżniczka zaśmiała się, a wkrótce i mężczzyna jej zawtórował. Oddalili się o paręnaście metrów dalej od służących i odtąd zaczęli rozmowę wyciszonymi głosami.
-Ojciec kazał mi to powiedzieć, więc spełniłam jego zachciankę. Szkoda, że już odchodzisz. Pamiętaj, że w mojej rezydencji zawsze będzie dla ciebie miejsce.
-Jeszcze tu wrócę, obiecuję. Ale do tego czasu proszę cię, przyjmij ten dar.- Ściągnął z palca sygnet i wręczył go dziewczynie- Jeśli będziesz naprawdę za mną stęskniona, to idź do gospody „Pod starym dębem" i pytaj o Azalie. To taka wysoka blondynka o długich włosach. Powiesz kim jesteś i pokażesz jej pierścień jako dowód. Ona powie ci, gdzie jestem albo powie mi, gdzie będziesz na mnie czekać.
Kyra uśmiechnęła się szeroko i włożyła pierścień do kieszeni. Następnie ściągnęła z szyi swój naszyjnik, którym była niebieska perła zawieszona na złotym łańcuszku.
-Skoro ty mi coś podarowałeś, to pozwól, że i ja ci coś dam. Tak żebyś o mnie pamiętał, dobrze?
-Nie zapomnę o tobie, obiecuję.
-Ja zawsze będę pamiętać o tobie.
Po tych słowach Kyra odwróciła się, a Keith odjechał.
Część druga
Kyra
1
Miesiąc później.
Kyra razem z młodszą siostrą wyruszyły na krótką przejażdżkę konną. Książę zgodził się by tym razem nie towarzyszyły im podczas wyprawy podstępne służki. Czyli jest okazja by zobaczyć się z Keithem. Księżniczka ufała swojej siostrze bezgranicznie i powiedziała jej wszystko co się wydarzyło pomiędzy nią a najemnikiem. Młodsza dziewczyna uznała, że to jest niezwykle romantyczne i Kyra musi koniecznie zobaczyć mężczyznę.
Wyruszyły wczesnym rankiem, a do gospody „Pod starym dębem" dotarły w południe. Zostawiły konie w stajni i weszły do środka w poszukiwaniu owej Azalie.
-Przepraszam, czy ty może jesteś Azalie?- Zapytała dziewczyna jedyną kobietę za barem, która odpowiadała opisowi podanemu przez najemnika.
-Tak, coś podać? Dla takich panienek mamy wino. Dobre. Może nie z Lynx, bo z lokalnej winiarni ale naprawdę smaczne.
-Właściwie to szukam Keitha, najemnika. Słyszałam od niego, że jesteś tak jakby jego szefową. Wiesz może gdzie on teraz jest? To bardzo ważne.
-A z kim mam przyjemność? Chłopaczek ma dużo wrogów i wiesz... Nie mogę zdradzać miejsca jego pobytu na prawo i lewo.
-Jestem Kyra. Keith powinien o mnie coś wspomnieć.- Powiedziała księżniczka i położyła pierścień na stół.
-Ach, to ty. Faktycznie, jesteś tak piękna jak o tobie mówił. Słuchaj, niestety dostał zlecenie, ale powinien niedługo wrócić. To miejsce nie jest raczej dobre na schadzki, wiesz... Dużo ludzi księcia. Idź nad jezioro, chyba wiesz gdzie ono jest, prawda? Wiesz? To dobrze. Zaopiekuję się twoją towarzyszką, nikt jej nie zgwałci, daję słowo. A teraz leć, jak się pojawi Keith to na pewno mu powiem gdzie jesteś.
Księżniczka serdecznie podziękowała i wybiegła z gospody.
2
Gdy dotarła nad jezioro było już późne popołudnie. Zbiornik ten, pomimo tego, że był naprawdę duży oficjalnie nie miał żadnej nazwy, jednak miejscowi nazwali go „Okiem lasu", ponieważ ze wszystkich stron otacza ciemny, nieprzenikniony bór Casterii.
Kyra dosyć się zmachała po galopie nad jezioro, więc postanowiła, że chłodna kąpiel dobrze jej zrobi. Rozebrała się do naga i powoli weszła do wody. Zanurkowała, a gdy się wynurzyła, ujrzała przed sobą Keitha, który uśmiechał się do niej i gestem ręki kazał jej się do siebie zbliżyć, co wykonała z przyjemnością.
Gdy tylko do niego podpłynęła, najemnik złożył na jej ustach gwałtowny, namiętny pocałunek. Księżniczka odwzajemniła go i objęła mężczyznę, wplatając palce w jego włosy i wpijając się w jego usta z jeszcze większą siłą. Nie przestawali się całować, a ręce Keitha zaczęły błądzić po jej nagim, zimnym od wody ciele. Potem przestał całować jej usta i zszedł niżej, do szyi i linii obojczyka. Kyra westchnęła i zamknęła oczy pragnąc by ten moment trwał wieczność.
Nagle dziewczyna poczuła, że pieszczoty zniknęły. Otworzyła oczy i zobaczyła, że obraz Keitha rozpada się na kilkaset kawałków.
Keith
1
Keith wszedł do gospody i zamówił sobie kufel piwa płacąc pieniędzmi, które były jego wynagrodzeniem za ostatnie zlecenie.
Jeśli bym przestał pić piwo, to byłby mnie stać na nowy płaszcz albo lepszą osełkę. Jednak co może bardziej ugasić pragnienie, zszargane nerwy i rozpaczliwą tęsknotę niż piwo? Gorzała. Ale gorzała jest jeszcze droższa, więc z dwojga złego piwo jest lepsze.
-Gołąbeczku!- Zawołała najemnika Azalie stojąca za barem. Wymachiwała przed nim pierścieniem, który dał Kyrze na pożegnanie. To może więc oznaczać tylko jedno.- Najbliższe jezioro. To, które zwą „Okiem Lasu". Nie martw się o piwo. Akurat to był darmowe.
Najemnik wyszedł z gospody. Jego twarz promieniała ze szczęścia.
Kyra
1
Kyra wyszła z wody dopiero wtedy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. W jej głowie panował chaos. Jak to się stało, że on tak nagle zniknął?
Założyła halkę na mokre ciało i czekała. Po kilku minutach wstała i postanowiła się trochę przespacerować.
Nagle otoczyło ją pięciu jeźdźców. Zdezorientowana próbowała uprzejmie się wydostać, jednak skończyło się to tym, że jeden z nich zeskoczył z konia i uderzył ją w twarz z taką siłą, że upadła na ziemię. Po tym pozostali jeźdźcy również zeskoczyli z koni i zaczęli się do niej niebezpiecznie zbliżać.
Dziewczyna krzyknęła i próbowała uciekać, jednak dwóch z nich złapało ją za ręce i nogi uniemożliwiając to. Podszedł do niej jeden z pozostałych jeźdźców- wysoki blondyn o oczach zimnych jak stal, którą miał przytwierdzoną do pasa. Szybkim ruchem włożył jej rękę między nogi. Kyra krzyknęła i zaczęła się jeszcze bardziej rzucać jednak żelazny uścisk ramion zbirów stał się jakimś cudem jeszcze mocniejszy. Po momencie mężczyzna wyciągnął rękę spod jej halki.
-Iluzja zadziałała. Jest gotowa jak dziwka w burdelu.- Rzekł stalowooki uśmiechając się szyderczo.
Po tych słowach księżniczka już wszystko zrozumiała. Zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć i walczyć o swoje życie i cnotę.
-Proszę, nie! Jestem naprawdę bogata, zapłacę wam ile tylko zechcecie, ale puśćcie mnie! Proszę! Puśćcie mnie teraz! Zostawcie mnie!
-Przykro mi księżniczko ale mnie to nie interesuje- Rzekł blondyn, prawdopodobnie przywódca grupy- Twoja cipka jest sto razy bardziej warta od twych włości. A wiesz co mnie jeszcze bardziej nakręca? Fakt, że ty tego nie chcesz i dopiekę tym samym facetowi, którego nie lubię.
-Ej, my też ją chcemy wziąć!- Krzyknął obleśny grubas, członek grupy.
-Jak spróbujesz ją chociaż dotknąć, to wbiję ci włócznię w dupę. Jest za piękna, za bogata i za wysoko urodzona dla ciebie, szmaciarzu- Odparł stalowooki, a potem zwrócił się do reszty swojej grupy- Rozbierzcie ją, rzućcie na pieniek i trzymajcie kiedy będę ją gwałcił.
Mężczyźni podeszli do niej i dwoma szybkimi ruchami rozerwali halkę, którą miała na sobie. Pod nią była naga. Kyra wciąż płakała, rzucała się i błagała o przebaczenie, jednak oni byli głusi na jej prośby. Brutalnie położyli ją na pieńku o metrowej średnicy twarzą do dołu.
Przywódca grupy wszedł w nią i tym samym pozbawić ją cnoty. Dziewczyna krzyknęła głośno, jednak potem nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Łzy już dawno wyschły, a kończyny były zbyt obolałe na kolejne próby uwolnienia się i zaprzestania tej gehenny.
Dziewczya myślała, że trwa to całe wieki. Ból i wzrok pełen ohydnego pożądania tych pozostałych mężczyzn... Na szczęście nie widziała twarzy tego, który był w niej. Chociaż go słyszała. Pojedyncze stęknięcia pełne ekstazy, której ona nie podzielała.
Zawsze myślała, że to jest wspaniałe uczucie, którym powinno się dzielić z osobą, którą się kocha, że ten pierwszy raz powinien się zdarzyć dopiero podczas nocy poślubnej z dopiero co poślubionym mężczyzną, z którym się potem jest szczęśliwym i któremu rodzi się dzieci.
Dopiero teraz zrozumiała jaka była głupia.
W końcu on skończył głośnym stęknięciem i mocniejszym pchnięciem. Kyra krzyknęła, ale z bólu i odrazy a nie z rozkoszy.
Potem wymierzył jej kilka policzków i razem z wspólnikami odjechali galopem, najwidoczniej czymś przestraszeni. Usłyszała brzęczenie stali i krzyk agonii. Nie był jej dane ujrzeć kto krzyczał ani kto przybył, gdyż wtedy jej oczy przysłoniła mgła ciemności.
Keith
1
To, co zobaczył gdy dotarł nad jezioro było najpotworniejszą i najboleśniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek ujrzał. A przecież widział tyle makabrycznych rzeczy... Zmasakrowane zwłoki, śmierć matki czy chłopaka po torturach. Jednak żaden z tych widoków tak bardzo nie zhańbił zarówno jego, jak i osoby, którą kochał.
Zareagował błyskawicznie. Wyciągnął miecz i zabił najbliższego jeźdźca zanim on zdążył się zorientować. Pozostali uciekli w popłochu zostawiając na ziemi Kyrę. Nieprzytomną, zakrwawioną, pobitą. I z pewnością zgwałconą.
Z jego gardła wydobył się pojedynczy szloch będący oznaką bezradności i żalu. Ściągnął swój długi płaszcz i owinął nim ciało swojej ukochanej. Wiedział, że żyje; czuł jej krótki, urywany oddech i szybkie bicie serca. Wziął ją na ręce i najszybciej jak tylko mógł wsiadł na swoją klacz.
Akurat wtedy musiała rozpętać się burza. Deszcz lał strumieniami, jakby niebo opłakiwało dziewczynę, a pioruny, które rozświetlały niebo były furią najemnika.
Keith jechał cwałem, jednocześnie skupiając się na drodze i na bezpieczeństwie swojej miłości, która bezwładnie leżała przerzucona przez konia, częściowo w objęciach najemnika.
Azalie, gdzie jest twoja cholerna gospoda? Czemu wydaje mi się, że to jest tak daleko? Boże, pomocy. Uratuj Kyrę i pozwól mi się zemścić na jej oprawcach.
2
Otworzył drzwi wpuszczając deszcz do gospody. Wszyscy goście, choć było ich niewielu zwrócili na niego uwagę. Przemoczony, z księżniczką na rękach zawołał głośno Azalie, która zaprowadziła go do jednego z wolnych pokoi gospody. Ułożyli dziewczynę na łóżku i ich spojrzenia się spotkały. Ze strony blondynki- współczucie, a ze strony Keitha- rozpacz i gniew.
Właścicielka gospody szybko zeszła na dół a po chwili wróciła z gorącym napojem, który bezzwłocznie podała nieprzytomnej dziewczynie do ust. Kyra wypiła napar, choć nie otworzyła oczu.
-Dałam jej zioła usypiające. Będzie spać, kiedy będę ją opatrywać. W niektórych miejscach byłoby to dla niej zbyt bolesne- Wyjaśniła dziewczyna, a potem rozpoczęła proces oczyszczania i opatrywania jej ran.
Na początku razem delikatnie włożyli ją do drewnianej balii pełnej gorącej wody. Umyli ją a potem przenieśli z powrotem na łóżko. Azalie zabandażowała poważniejsze rozcięcia, nałożyła specjalną maść na połamane paznokcie, z których wciąż leciała krew i kazała najemnikowi trzymać chłodzący okład na jej policzkach, które od bicia strasznie spuchły i nabrały fioletowej barwy. W tym czasie bandażowała całą wewnętrzną stronę ud, które były tak poranione, że przypominały jedną wielką krwawą ranę. Zajrzała nawet pomiędzy jej nogi jednak tam nic nie mogła już zrobić. Potem zabandażowała cały jej tułów kiedy okazało się, że dziewczyna ma połamane trzy żebra. Upewniwszy się, że Kyrze nic nie zagraża, z pomocą najemnika ubrała księżniczkę w krótką, białą koszulę nocną wyciągniętą z szafy właścicielki gospody.
-Już nic więcej nie mogę zrobić. Reszta zależy od niej samej. Tylko pamiętaj Keith, że prawdopodobnie Kyra przez długi czas będzie odczuwała skutki gwałtu, nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Trzeba będzie ją wspierać bo inaczej już nigdy nie będzie taka jak wcześniej.
-Wiem. Jednak to, co jej zrobili nie dotyczy jednak tylko jej ale odbiło się także i na mnie. Nie zostawię tak tego. Oni nie będą dalej czuć się bezkarnie. Zemszczę się za pozbawienie jej honoru, szczęścia oraz cnoty. Nie wiem jeszcze co im zrobię ale będą cierpieć o wiele bardziej niż cierpiała ona.
-Porozmawiaj o tym jeszcze z Kyrą jak będzie czuła się lepiej. Na pewno ci pomoże ich schwytać. Teraz jednak bądź przy niej, aktualnie ona potrzebuje bardziej twojego wsparcia niż głów jej oprawców.
-Nie opuszczę jej, przysięgam.
Nagle Keith i Azalie usłyszeli cichy jęk wydobywający się z ust księżniczką. Dziewczyna niepewnie otworzyła oczy a następnie rozejrzała się po pomieszczeniu.
-Gdzie ja jestem?- Zapytała drżącym głosem.
-Cii, jesteś w pokoju znajdującym się nad gospodą Azalie. Już nic ci nie grozi, śpij spokojnie najdroższa.
Jej zielone oczy zaszły łzami.
-To jednak nie był sen, nie sen... Byłam pewna, że to koszmar, a to się zdarzyło. Boże, co ja teraz zrobię? Co teraz?!- Dopadła ją histeria.
Keith delikatnie ujął dłoń płaczącej dziewczyny i wycałował wszystkie palce.
-Wszystko będzie dobrze, teraz śpij spokojnie, wszystko się ułoży.
-Nie ułoży się dopóki on żyje. Zrobił to tylko jeden, reszta mu pomagała mnie trzymać. Miał stalowoszare oczy, tylko tyle pamiętam. Zabij go, proszę!
Polowanie się rozpoczęło.
Część trzecia
Keith
1
Trzy miesiące później.
Opuszczona chata w środku nieprzeniknionego lasu Casterii. Kryjówka szajki gwałcicieli. Keith nareszcie ją znalazł, po trzech miesiącach poszukiwań, podczas których zdobył wystarczająco wiele informacji by znienawidzić ich jeszcze bardziej.
Godzinę temu najemnik w końcu dopadł ową grupę, która właśnie wybierała się na poszukiwania kolejnej ofiary. Zgwałciliby ją, obrabowali a na końcu może by nawet zabili. Unieszkodliwił ich szybkimi i precyzyjnymi strzałami z łuku w ramię, po jednym na każdego. Jednak strzały te były niezwykłe, gdyż były one niewielkiego wzrostu, a Keith nasączył ich groty w substancji usypiającej, która zadziałała błyskawicznie. Gdy mężczyźni padli nieprzytomni na ziemię, najemnik zaciągnął ich do chaty, rozebrał do naga i przywiązał każdą kończynę do kołków, które przymocował do ściany.
Teraz najemnik rozsiadł się przy biurku, kładąc nogi na blacie. Im dłużej czekał tym jego gniew stawał się większy. Uśmiechnął się i wyciągnął ze swojej sakwy cygaro, które trzymał specjalnie na tę okazję. Zapalił je i zaciągnął się głęboko co spowodowało serię niekontrolowanego kaszlu. Szybko się rozejrzał czy czasem aby nikt się nie obudził i nie zauważył tej żenującej sceny. Na szczęście zbrodniarze wciąż spali, choć trochę trzęśli się z zimna, bo przecież byli nadzy a jedynymi źródłami ciepła byli zapalone cygaro i gorący gniew ich przyszłego kata.
Mężczyzna zaciągnął się po raz kolejny tym razem bardziej uważając. Wypuścił dym z ust delektując się każdą zarówno upływająca jak i nadchodzącą sekundą.
Jeszcze trochę... Jeszcze tylko chwila i rozpocznę początek zemsty. Początek, lecz nie koniec. Przywódcy, głównego winowajcy o stalowych oczach tu nie ma. Jednak ja go znajdę. Przecież ci idioci na pewno wiedzą, gdzie on jest.
W końcu pierwsza osoba zaczęła się wybudzać. Mężczyzna otworzył oczy i pierwszą rzecz, jaką zobaczył był Keith palący cygaro uśmiechającego się w taki sposób, że po jego ciele przeszły ciarki. Próbował ruszyć kończynami, jednak okazało się, że ma je związane. Spojrzał w dół i odkrył, że jest nagi. Obrócił głowę i spostrzegł swoich towarzyszy, którzy byli w takiej samej sytuacji jak on. Role w końcu się odwróciły. Już nie był oprawcą, którego krzyki gwałconych kobiet były muzyką dla jego uszu. Stał się ofiarą i błagał cicho Boga by dał mu odwagę i zesłał na niego jakiś cud.
-Bóg ci nie pomoże. Bo wiesz... Bóg bardzo rzadko komuś pomaga a jak już to robi, to udziela pomocy tylko dobrym osobom. A czy ty, złodzieju, morderco i gwałcicielu jesteś dobrą osobą? Uważasz się za taką?- Rzekł Keith i po raz kolejny zaciągnął się cygarem. Cała izba cuchnęła zapachem dymu.
Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, najemnik zgasił cygaro i szybko podszedł do modlącego się przed chwilą mężczyzny. Stanął z nim twarzą w twarz i spojrzał swojej ofierze w oczy, był to wzrok błagającego o litość, której nie otrzyma.
-Zadałem pytanie! Uważasz się za osobę dobrą czy nie?!- Krzyknął gwałcicielowi w twarz pozwalając by drobinki śliny tryskały na policzki ofiary.
-Nie! Nie uważam się za osobę dobrą!
-I bardzo, kurwa dobrze! Bo jakbyś odpowiedział inaczej to musiałbym cię ukarać za kłamstwo. To, czy przeżyjesz zależy teraz tylko i wyłącznie ode mnie, więc radziłbym ci odpowiadać na moje pytania szybko i zwięźle. A, i wiadomo, masz mówić prawdę. Będę wiedział kiedy kłamiesz. A jak skłamiesz, to zginiesz, rozumiemy się?
Mężczyzna skinął głową w odpowiedzi.
-Rozumiemy się czy nie?! Nie usłyszałem odpowiedzi!
-Tak!
-Dobrze, więc zacznijmy przesłuchanie... Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
-Nic nie wiem.
-Tak się nie będziemy bawić. Skoro teraz mi nie chcesz odpowiedzieć, to zobaczymy co powiesz jak pozbawię cię tego i owego...
Mężczyzna zaczął drżeć ale nie powiedział ani słowa. Keith wyciągnął z kieszeni mały nożyk i zaczął wkładać go pod paznokcie zbrodniarza. Rozległ się krzyk bólu, kiedy najemnik odrywał każdy paznokieć, raz za razem, a robił to powolutku by dłużej nacieszyć się bólem swojej ofiary. Gdy pozbawił gwałciciela paznokci u jednej ręki schował scyzoryk i spojrzał w oczy nagiemu mężczyźnie.
-Powtarzam pytanie. Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
Tym razem mężczyzna tylko zacisnął usta. Keith głęboko westchnął i zaczął zrywać paznokcie z palców u kolejnej ręki, a kiedy to robił to uśmiechał się niczym diabeł.
Rozległ się kolejny wrzask bólu.
-Przestań!- Krzyknął inny zbrodniarz, który zdążył już się wybudzić.
Keith zareagował błyskawicznie. Podszedł do drugiego i wymierzył mu mocny prawy sierpowy, który na pewno by zwalił z nóg ofiarę gdyby nie to, że wszystkie jego kończyny były przywiązane do ściany. Mężczyzna bezwładnie zawisł i wypluł cztery zęby.
-Przez was Kyra straciła dwa zęby, miała połamane paznokcie do krwi i trzy żebra! Oddam wam z nawiązką to, co żeście jej zrobili!- Krzyknął Keith pogrążony w furii i z całej siły kopnął ostatniego z więźniów w żebra aż ten zawył z bólu.
-Jeszcze druga strona!- Po tych słowach najemnik kopnął po raz drugi. Rozległ się trzask i kolejny okrzyk bólu.
-Teraz widzicie, że nie żartuję! Odpowiadajcie na moje pytania albo zginiecie, wasz wybór.
Więźniowie spojrzeli na siebie i naradzali się bez słów. W końcu ten, któremu Keith wyrwał paznokcie:
-Tak, to on.
Na twarzy Keitha zawitał uśmiech triumfu.
-Czyli mówisz mi, że Darron, ten Darron, który był oficjalnie skazany na śmierć za kradzież wina a nieoficjalnie za zgwałcenie najstarszej córki króla Casterii? Ten Darron, który cudem uciekł i szukają go w całym kraju i połowie Albionu? Ten stalowooki Darron jest waszym przywódcą?! Czy to on zgwałcił Kyrę, tę dziewczynę, którą dorwaliście nad Okiem Lasu?!- Keith z każdym następnym pytaniem podnosił głos.
Kolejna odpowiedź twierdząca.
-Gdzie on jest?! Gdzie jest Darron?!
-Wyjechał wczoraj rano spotkać się z kupcami. Mamy mnóstwo damskich cennych bibelotów ale nie mamy złota. Szef powiedział, że jak wszystko sprzeda to wróci.
-Jak osoba, która jest poszukiwana królewskim listem gończym mogła spokojnie pojechać do miasta i handlować klejnotami?!
Wtedy z ust tego, któremu najemnik wybił zęby wydobył się złowieszczy śmiech, który bardziej przypominał rechot.
-On nie jest zwyczajny! Potrafi używać magii! Nakłada iluzję z taką wprawą, że nigdy się nie zorientujesz, czy to prawdziwy on czy tylko iluzja! Jak my zginiemy, to Darron z pewnością pośle cię do grobu!
Keith trzęsąc się ze złości podszedł do biurka, na którym leżała jego sakwa i wyciągnął z niej sztylet. Podszedł do więźnia i przyłożył sztylet do jego przyrodzenia.
-A, zapomniałem powiedzieć jeszcze o jednej sprawie. Mianowicie rozmawiałem z kobietami, które zgwałciliście i wszystkie miały do mnie jedną, tą samą prośbę. Prosiły abym odciął wam wasze ptaszki, którym pozwoliliście za dużo.
Wtedy mężczyźni zaczęli wyć w niebogłosy.
Zabawne. Nie wyli tak kiedy odrywałem im paznokcie, łamałem zęby czy kopałem w żebra. Ale kiedy tylko powiedziałem, że mam zamiar pozbawić ich członków, to przerazili się ogromnie. Chyba właśnie tam mają swoje mózgi. Zresztą zaraz to sprawdzę.
Mężczyzna powolutku odcinał członka pierwszego z nich, napawał się chwilą częściowego zwycięstwa. Przeraźliwy krzyk nie ustępował. Podobnie było z pozostałymi dwoma. Następnie, wziął każdego członek, pozamieniał je, włożył każdemu do ust a potem związał je liną by nie mogli ich wypluć.
-Teraz, kiedy mam upragnione informacje możemy się pożegnać. Możecie umrzeć na dwa sposoby: albo się wykrwawicie, albo udusicie przez cudze ptaszki. Wy sobie tutaj czekajcie na śmierć, bo przykro mi ale nie będę wam towarzyszył do samego końca. Żegnajcie!
Po tych słowach Keith odszedł a pierwszy z mężczyzn stracił przytomność.
Kyra
1
-Jak mogłaś mi to zrobić?! No jak?!- Pytała a raczej krzyczała Kyra do siostry, którą widziała pierwszy raz od trzech miesięcy. Pierwszy raz od dnia, w którym „to" się stało. Dzień, który odmienił jej życie. Dzień, który ją zniszczył, pozbawił godności i szans na szczęśliwe życie. Stara się o nim zapomnieć ale niestety się nie da. Po tym nie ma już odwrotu.
Siostra przyszła do niej dopiero po trzech miesiącach. Z obstawą. Po wielu listach powiedziała w końcu dziewczynie w twarz, że nie może ona powrócić do domu i została wydziedziczona.
-Gdybyś nie chodziła na schadzki z jakimś podrzędnym najemnikiem, gdybyś nie traciła z nim dziewictwa i gdybyś była rozsądna nie byłoby tej rozmowy a ty byś leżała na sofie w naszym pałacu, ubrana w suknię z jedwabiu i piłabyś kieliszek wina z archipelagu Lynx. A ty to wszystko straciłaś. Za głupotę się płaci.
-Głupotę?! Czy ty słyszysz co ty mówisz?! Może i Keith to najemnik, może i planowałam z nim schadzkę, może i go kocham ale powiem ci to po raz setny- to nie on pozbawił mnie dziewictwa, zgwałcono mnie, rozumiesz?! A ty jesteś moją siostrą i powinnaś mi pomóc zamiast odwracać się ode mnie.
-Takie kłamstwa to możesz sobie wmawiać temu zabójcy, nie mnie. Widziałam jak na niego patrzysz, słuchałam tego, jak o nim mówisz. Wiedziałam, że jesteś w nim zakochana...
-To dlaczego mnie nie powstrzymałaś? Bo tak planowałaś od samego początku, tak? Przez siedemnaście lat byłaś młodszą córką, nie miałabyś takiego posagu jak mój, nie poślubiłabyś tak dobrej partii jak ja... Jesteś podłą, zazdrosną żmiją. Potrzebuję pomocy a ty mnie wystawiłaś. Wiesz co? Wiem o twojej zazdrości już od dawna. Zanim tutaj przyszłaś to chciałam się wyrzec wszelkich tytułów byleby tylko wrócić do domu. Ale to już nie będzie potrzebne. Masz to, czego chciałaś. Ty teraz będziesz grać pierwsze skrzypce. Idź stąd. Nie chcę cię więcej widzieć.
Po tych słowach siostra Kyry i jej straż wyszli zostawiając ją samą z Azalie.
-Mogłam się domyśleć. Po co ja jej mówiłam o Keithu? Jestem taka głupia. Przez moją głupotę cierpię ja, Keith i jeszcze ty. Przepraszam cię, Azalie, naprawdę cię przepraszam.
-Nic się nie stało ptaszynko. To nie twoja wina. Ten, który jest winny zostanie osądzony. Uwierz w Keitha. Co jak co, ale walczyć to on potrafi. Wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna uśmiechnęła się. A potem rozpłakała się chowając twarz w poduszkę.
Keith
Dwa miesiące później. Kwietniowe południe. Jak na kapryśny klimat Casterii to był wyjątkowo pogodny dzień. Idealny na walkę na śmierć i życie.
Darron stał spokojnie pośród polnych kwiatów i czekał na pierwszy ruch przeciwnika stojącego naprzeciwko niego.
Najemnik aż się gotował ze złości. Każda komórka jego ciała domagała się walki. Źrenice były rozszerzone od przypływu adrenaliny. Jego dłoń automatycznie powędrowała do rękojeści miecza i mocno ją zacisnęła. W końcu go znalazł. W końcu ma okazję by pomścić honor ukochanej.
Najemnik zaatakował bez żadnego ostrzeżenia. Zamachnął się mieczem używając do tego całej swojej siły. Darron tanecznym krokiem uniknął jego ciosu i wykonał kontratak celując w bok przeciwnika. Keith odbił cięcie swoim mieczem. Przez kilkadziesiąt minut wymieniali się ciosami i unikami czekając tylko aż któryś z nich w końcu popełni błąd.
Byli już zmęczeni. Ich ruchy stały się wolniejsze a pot zalał im oczy, które były przysnute czerwoną mgiełką żądzy krwi. W końcu Darron się zawahał a Keith to wykorzystał. Wykonał śmiertelny cios jednak przeciwnik wykonał rozpaczliwy unik i został tylko głęboko zraniony w ramię. Trysnęła krew a najemnik w końcu uwierzył, że może wygrać...
...Jednak nagle przed oczami stanęła mu Kyra. Długie brązowe włosy powiewały na wietrze i wyciągnęła do niego rękę. Mężczyzna stał sparaliżowany tym widokiem pragnąć tylko widzieć go już zawsze.
I wtedy miecz Darrona przebił serce mężczyzny na wylot.
Kyra
Leżała w łóżku. Przez ostatnie pięć miesięcy to praktycznie jedyne co robiła. Czuła się z tym źle, bo nadużywała gościnności właścicielki gospody, ale nie miała gdzie się podziać. Zresztą Azalie i Keith kazali jej tu zostać więc została. Uznała, że nie warto się sprzeciwiać, nie warto walczyć. Jej najważniejsza walka była pół roku temu i ją przegrała. Jej życie zostało zniszczone i tylko najemnik wierzy, że mogą jeszcze żyć normalnie.
Ale nie mogą. Kyra uświadomiła sobie to wczoraj, kiedy wyczuła pierwsze ruchy swojego nienarodzonego dziecka. Owocu gwałtu. Bękarta człowieka, który zniszczył jej życie.
Wiedziała, że jest w ciąży ale nikomu o tym nie powiedziała. Sama nie chciała w to wierzyć. Ale przez te delikatne kopnięcia, które teraz czuje nie może się dalej oszukiwać. Cała bańka ochronna utworzona z jej własnych kłamstw została właśnie przebita. Ta rzeczywistość jest jeszcze gorsza niż była wcześniej.
Postanowiła, że to dziecko nie może się narodzić nawet kosztem jej własnego życia. Żyć bez dziecka albo nie żyć wcale.
Nie kochała go, nie ekscytowała się tym, że niedługo zostanie matką. Kyra przez chwilę próbowała zaakceptować fakt, że będzie miała dziecko ale to się jej nie udało. Nie kochała, nie kocha i nigdy go nie pokocha. Nie będzie darzyć miłością dziecka, które spłodził mężczyzna, który ją zgwałcił. Nie będzie go wychowywać, nie ma takiej opcji.
Uznała, że ten płód nie ma nawet prawa do tego, aby się narodził. Jednak ma wyrzuty sumienia, że tak myśli.
Długo się wahała, ale w końcu popełniła decyzję.
Wyciągnęła spod poduszki długi nóż, który ukradła z kuchni wczoraj wieczorem. Wstała z łóżka i podeszła do dużego lustra, by jeszcze raz spojrzeć na swój zaokrąglony brzuch. Nie zniesie tego, nie wytrzyma dłużej.
Usiadła na zimnej podłodze i wyciągnęła lewą rękę. Zaczęła podcinać sobie żyły- jedno cięcie po drugim. Bolało jak diabli, Kyra musiała przegryźć rąbek swojej koszuli by nie krzyczeć z bólu.
Kiedy było po wszystkim, cała podłoga była śliska od krwi.
Dziewczyna dała radę jeszcze wstać. Odwróciła się do lustra.
Przepraszam, Keith. Musiałam...
I wtedy użyła całej siły jaka jej pozostała by wbić sobie nóż w brzuch by raz na zawsze pozbyć się piętna, które wypaliła na niej przeszłość.
Epilog
Darron
Krew już dawno przeciekła przez opatrunek. Od jej utraty Darron czuł, że zaraz zemdleje. Musi znaleźć pomoc. I to szybko.
Pomimo strasznej rany na ręce to był szczęśliwy. Iluzja zadziałała i udało mu się zabić Keitha. Ta rana to naprawdę nic wielkiego. Ważne jest to, że w końcu czuł się bezpieczny, bo po tym, jak najemnik torturował i zabił jego towarzyszy to nie mógł spać spokojnie.
W końcu dotarł do jakiejś gospody. Ostrożnie zsiadł z konia i chwiejnym krokiem wszedł do środka. Tam powitała go sympatyczna blondynka, która skrzywiła się na widok jego rany.
-Skarbie, proszę pomóż mi. Jestem strasznie ranny. Jak mnie opatrzysz, dasz jakąś strawę i miejsce do spania to będę bardzo wdzięczny. I zapłacę. Nie tylko pieniędzmi.
Pokazał dziewczynie pewną rzecz, którą zerwał z ciała Keitha- niebieską perłę na złotym łańcuszku. Blondynka jak go zobaczyła to otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
-Podoba ci się? Będzie twój jak zrobisz to, o co cię poproszę. A, i przydałby się buziak.
-Widzę, że nawet teraz poczucie humoru cię nie opuszcza.- Odparła dziewczyna a potem wyciągnęła do niego rękę- Chodź na górę. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Darron uśmiechnął się szelmowsko i dał się zaprowadzić po schodach prowadzących na pierwsze piętro. Wszedł za dziewczyną do pokoju i od razu położył się na łóżku czekając na to, aż go opatrzy. Albo pocałuje. W sumie to bardziej chciał, aby nastąpiło to drugie. Ręka może jeszcze poczekać.
Nie musiał długo czekać. Blondynka usiadła na nim okrakiem i złożyła na jego ustach długi pocałunek.
-Skąd masz ten naszyjnik?
-Zabiłem takiego jednego kolesia, który na mnie polował. Długa historia. Na szczęście już wszystko jest w porządku. Rozpuść włosy skarbie, wolę kiedy dziewczyna ma...
Nie dokończył, bowbiła mu nóż w brzuch po samą rękojeść. Na jednym ciosie nie poprzestała. Dźgała, dźgała dopóki nie dostała zadyszki.
-Za Kyrę, za Keitha, za wszystkie dziewczyny, którym to zrobiłeś, pierdolony potworze!
Po tych słowach skończyła. Zeszła z niego i usiadła na podłodze koło łóżka. Wypuściła nóż z ręki i wzięła w dłonie naszyjnik Keitha. Wtedy dopiero pozwoliła sobie na płacz.
Kyra
Stała na zielonym wzgórzu. Delikatny powiew wiatru muskał jej skórę. Była zdezorientowana.
Gdzie ja jestem?
Pomacała swój brzuch ale on okazał się płaski. Nie było także ran po cięciach.
Czy ja umarłam?
Rozejrzała się. Zielone wzgórza, błękitne niebo. Nic więcej.
Ja umarłam.
Wtedy usłyszała jak ktoś woła jej imię. Odwróciła się i zobaczyła Keitha biegnącego w jej stronę. Ona również zaczęła biec by jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach.
Gdy tylko ich drogi się spotkały to wtuliła się w niego chcąc poczuć jego zapach. Potem uniosła głowę i ich usta złączyły się w pocałunku.
Nigdy nie była tak szczęśliwa.
Azalie
„Keith i Kyra
Połączeni ze sobą dopiero po śmierci"
Taki był napis na ich wspólnym nagrobku. Azalie zorganizowała cały pogrzeb, powiadomiła kogo trzeba jednak i tak przyszło bardzo mało osób. Tylko kilku przyjaciół Keitha z gospody i parę koleżanek Kyry z czasów gdy była księżniczką. Siostra ani rodzice nie przyszli.
Azalie stała samotnie nad grobem swoich przyjaciół, których pochowała zaledwie tydzień temu. Zginęli w ten sam dzień. On został zabity przez osobę, którą on sam chciał zabić a Kyra popełniła samobójstwo zabierając też do grobu swoje nienarodzone dziecko.
Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni łańcuszek z niebieska perłą i powiesiła go na pomniku. Potem zrobiła coś, co ukrywała przed wszystkimi dla ich dobra- użyła magii. Za jej pomocą przytwierdziła na stałe łańcuszek do pomnika.
Wiatr zawiał mocniej. W tym momencie Azalie uznała, że już nie może się ukrywać w cudzym ciele. To trwało za długo.
Nad grobem nie stała już blondynka o sympatycznym wyrazie twarzy ale wysoka brunetka o kocich niebieskich oczach.
-Do widzenia. Już raczej was nie odwiedzę- Powiedziała i zmieniła się w sokoła by odlecieć jak najdalej stąd...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Krzysztof Borys - Burza
- Jest tam kto? - Dave był niemal pewien, że przed chwilą usłyszał cichy, jednak bardzo wyraźny chichot dochodzący spod własnego łóżka. Zastygł w bezruchu. Kiedy przez kilkanaście sekund odpowiadała mu tylko cisza i już miał nakryć się kołdrą, znów coś usłyszał. Chrobot. Ale nie taki zwykły jaki czasem wydaje mysz pod podłogą albo karaluch w zeschniętym chlebie. To przypominało bardziej odgłos gwoździa rysującego lakierowany, drewniany blat. Dźwięk był za cichy i za krótki by stwierdzić to na pewno. Krew jak wzburzona rzeka uderzyła Dave'owi do głowy i boleśnie wlała się w skronie, które zapulsowały teraz jak żyła na szyi pani Tracy w trakcie słynnej już lekcji matematyki, kiedy to George Mudigan ściągnął spodnie, wypiął się w jej stronę i powiedział, że „w dupie ma algebrę i raczej zesra się tu na środku niż zostanie w klasie minutę dłużej". Nie tylko jednak się nie zesrał, a został do końca lekcji - wszystkich, dopóki nie odebrała go matka. Na wspomnienie tego wydarzenia Dave niemal się uśmiechnął, ale zimny pot zlewający jego uda i kark szybko przywrócił mu świadomość sytuacji w jakiej się znalazł. I tym razem prawie nie miał wątpliwości, że ów chrobot dochodził, tak jak i - „straszny-śmiech" - spod jego łóżka. Każdy włosek na jego ciele stanął na baczność, a jądra skurczyły się do wielkości orzeszków ziemnych, on sam jednak nie stracił zimnej krwi. Może gdyby był dwa lata młodszy uciekłby gdzie pieprz rośnie albo co gorsze i bardzo prawdopodobne - umarłby ze strachu w zasikanej piżamie, ale dzisiaj skończył piętnaście lat i nie zamierzał zaczynać nowego rozdziału życia od tchórzenia przed wytworami własnej wyobraźni. Zostanie w łóżku i stawi czoło swojej fantazji. Wciąż żywił nadzieję, że to tylko jego umysł płatał mu potwornego figla. Czy wypił dzisiaj na tyle dużo, żeby mieć halucynacje? Raczej nie. Przecież nie pił pierwszy raz w życiu, a trunek, choć bardziej zacny niż zwykle (nikt nie przyznał tego na głos, ale dwudziestoletnia whiskey przyniesiona przez Toma Pratcheta smakowała jak szczurze szczyny), wypity z butelki niemal duszkiem przez czwórkę przyjaciół zostawił po sobie tylko czerwone, drapiące gardło i może delikatny szum w głowie. Tam pod łóżkiem nic i nikogo nie było, przecież przed snem zajrzał pod nie (musiał tam zajrzeć) i jedyne co zobaczył to szary karton z VHS-ami i kilka świerszczyków podwędzonych panu Darrenowi z jego altanki. Zagryzł wargę tak mocno, że poczuł smak krwi – ciepłej i słodkiej. Przez chwilę zapragnął ugryźć się mocniej i obudzić się z tego koszmaru, ale nic takiego się nie stało. Nie obudzi się z krzykiem, nie przybiegnie jego mama. Mama wiedziałaby jak załatwić tę sprawę. Nosił w pamięci jej obraz, ale nie był on tak żywy jakby mógł sobie tego życzyć. Zmarła w wieku trzydziestu lat, kiedy Dave był małym chłopcem. Diagnoza – zaawansowane stadium raka jelita grubego, prognoza – pół roku życia, z czego przeżyła ledwie miesiąc. Dave miał wtedy sześć lat i nie za bardzo rozumiał słowa babci Emily, która mówiła, że mamusia wyjechała w długą podróż i już nie wróci. Może nie rozumiał, a może nie chciał rozumieć, że jak to „nie wróci" – mamusia zawsze wracała, machał do niej z okna ich domu, gdy wysiadała z autobusu. „Właściwie chłopcze, to umarła tego dnia, gdy dowiedziała się o chorobie" – w ten sposób dużo później tłumaczył mu dziadek Frank. Rok temu odjechał tym samym autobusem, co własna córka – ot ironia losu. Jednak dziadka w przeciwieństwie do mamy Dave'a nikt nie ostrzegł. O chorobie dowiedział się już w szpitalu, gdzie trafił po pierwszym ataku, po drugim już nie oddychał. Skulony na łóżku Dave też nie oddychał, a raczej starał się nie oddychać, nie wydawać żadnego dźwięku. Zdrętwiały nasłuchiwał. Jego pokój potęgował brzmienie tej potwornej, nieznośnej ciszy. Kwadrat sześć na sześć metrów, z jednym oknem wypadającym na drogę, z biurkiem oblepionym naklejkami z płatków śniadaniowych, których prawdę mówiąc nie jadł już od dobrych czterech lat, szafą na ubrania i jego cholernym łóżkiem. Dlaczego nie zdecydował się na materac, jak doradzali mu koledzy. „Będziesz żył jak rockandrollowiec" - mówił mu Russell Cromwell, obracając w ustach obślinioną wykałaczkę, „No i nie spadniesz z wyra, jak się nawalisz" - wtórował mu Dennis McCornick, potrząsając swoją rudą, irlandzką czupryną. Ale Dave nie zamierzał ich słuchać i do dnia dzisiejszego nie żałował tej decyzji, bo jak sobie i im tłumaczył, gdzie pod materacem schowałby te wszystkie cycate laski z rozkładówek playboya, nie mówiąc już o VHS-ach, na których nie brakowało filmów nagrywanych ukradkiem po północy w domu rodziców Russella. Teraz zaklinał dzień, w którym razem z dziadkiem Frankiem kupili mu łóżko. Zwykłe drewniane łóżko na czterech, zwykłych, drewnianych nogach.
- Daaaaaave? - wyszeptał chrypliwie głos spod łóżka.
Kolejna fala strachu uderzyła Dave'a w trzewia z taką siłą, że zamarł skulony nie zdolny w żaden sposób się bronić. Przed sekundą usłyszał swoje imię wypowiedziane bardzo wyraźnie. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości - tam coś było, a jego i to Coś pod łóżkiem dzielił zaledwie kilkucentymetrowy materac – nie licząc kilku desek i pościeli. Ta świadomość sprawiła, że wszystkie mięśnie chłopca napięły się do granic wytrzymałości. Jego serce biło tak mocno, jak wówczas kiedy Pan Savage nakrył go na wysypisku w Greycourt, gdy razem z Dennisem pierwszy raz palili papierosy. Dennis przyznał później, że zlał się wtedy w spodnie. Dave był niemal pewien, że on sam doznał czegoś na kształt ataku serca, bo klatka piersiowa i serce bolały go jeszcze tydzień po tym wydarzeniu. Jednak jak porównać wpadkę z papierosem do głosu w jego własnym pokoju, w dodatku głosu dochodzącym spod własnego łóżka. Krew w głowie pulsowała boleśnie. Leżąc jak kłoda, starał się nie poruszać, nie wydawać żadnego dźwięku. Kiedy więc w parapet za oknem uderzyły pierwsze krople deszczu, a gdzieś daleko na wschodzie zagrzmiało niemal stracił przytomność. Z jednej strony strasznie się przestraszył, z drugiej jednak deszcz był teraz jak przyjaciel, który mówi „Hej, tu jestem, nie bój się, zobacz - wszystko jest ok, padam sobie jak zwykle" - przynajmniej tak sobie tłumaczył. Ale głos pod łóżkiem nie był zwykły, był nieludzki i zły, przesiąknięty nienawiścią i strachem. Było jednak w nim coś, co brzmiało dziwnie znajomo. Dave nie wiedział ile czasu upłynęło od kiedy zamarł w bezruchu, ale teraz bolał go już każdy mięsień ciała, a w lewej nodze zaczęły łapać go skurcze. Billy Paxton pewnie nazwałby go „pieprzonym maminsynkiem" i zapytałby czemu po prostu nie wstał, nie sprawdził co to albo w najgorszym wypadku uciekł, ale Billy Paxton spał na piętrowym łóżku, a jego największą zmorą był młodszy brat, który w nocy pierdział jak pluton wojska po garze fasoli – co on mógł wiedzieć o strachu. I właśnie wtedy na wspomnienie siarczystych bąków małego Paxtona Dave poczuł znajomą woń – metaliczną, ostrą, dziką, ale choć wytężył umysł nie mógł znaleźć odpowiednika w pamięci. Miał wrażenie, że cały pokój był nią przesiąknięty. Zakręciło mu się w głowie.
Postanowił, że nie ucieknie. Spróbuje zasnąć, a rano głosu nie będzie – przynajmniej taką żywił nadzieję. I znów usłyszał ten chrobot, tym razem jednak nie raz. Kilka następujących po sobie drapnięć i zgrzytów. Jednocześnie usłyszał także coś, co sprawiło, że poczuł się jak wówczas, gdy dziadek Frank pozwolił mu oglądać horror „Halloween"; miał wtedy dziesięć lat i dzień ten wspominał jako jeden z najszczęśliwszych w swoim życiu. Teraz za drzwiami pokoju wyraźnie słychać było odgłos grającego telewizora. To pewnie Craig – pomyślał – Craig ogląda film. Dave chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Miał wrażenie, że pozbył się już całego powietrza z płuc. Przełknął ślinę, a jego zaschnięte gardło odzyskało moc. Wciągnął powietrze i głośno krzyknął.
- Craaaaig!!!
W tym samym momencie otworzył oczy, a jego ciało konwulsyjnie drgnęło na łóżku. Był w swoim pokoju, oddychał szybko, a spierzchnięte usta wciąż jeszcze niemo mamrotały imię ojczyma. Deszcz miarowo uderzał o okno, a gdzieś wciąż daleko, ale już bliżej, na wschodzie niczym stado galopujących mustangów po niebie przetoczył się grzmot, mrucząc niczym rozdrażniony tygrys. Straciłem przytomność – pomyślał Dave. Nie pamiętał jednak czy wołał Craiga na jawie czy tylko we śnie. Mokry od potu podkoszulek przylgnął mu do ciała. Chłopak znów nadstawił uszu. Wydawało mu się, że za drzwiami rzeczywiście słyszy dźwięk telewizora. Wytężył słuch, to jednak nie było to, ten dźwięk... dochodził spod łóżka. Jak odgłos nienastrojonego radia, pełen głosów, szumów i brzęczeń. Cichy, nienaturalny powoli zaczął nabierać wyrazistości i kolorów, a po chwili ktoś jakby podkręcił regulator głośności:
- Niiiiiiiiieeeeeeeeeeeee mmmmmmmaaaaaaaaaa - zaskrzeczał głos spod łóżka. - Wieeeeeeeeesz, że goooo nieeeeee maaaaaa – zachichotał i ucichł.
Tym razem jednak Dave nie musiał się wysilać, żeby zrozumieć sens słów tego czegoś pod łóżkiem. Przez chwilę znów jak nieuchwytny chochlik przez jego głowę przebiegła myśl, że to wszystko to jakiś chory żart jego wyobraźni. Za oknem nóż błyskawicy przeciął horyzont. W pokoju zrobiło się jasno jak przy zdjęciu z fleszem. Na ścianie zatańczyły cienie. Dave podskoczył na łóżku, bo wydało mu się, że na ścianie po przeciwległej stronie widzi sylwetkę człowieka - małego, przygarbionego człowieka. Jednak musiało mu się to tylko wydawać, bo gdy błyskawica powtórnie rozświetliła jego pokój niczego już nie dostrzegł. W mgnieniu oka podjął jednak decyzję o ucieczce - albo teraz albo nigdy - i gdy miał już zeskoczyć z łóżka poczuł jak pościel zjeżdża mu z ciała. Kurczowo chwycił brzeg kołdry i szarpnął w swoją stronę. Przez chwilę czuł pod palcami napięty materiał, czuł jak jego paznokcie wbijają się coraz głębiej w bawełnę, nie chcąc stracić kontroli nad jedyną barierą dzielącą go od obłędu. Jednak po krótkiej chwili uścisk z drugiej strony zelżał. Znów miał pościel na sobie. Poczuł jak kręci mu się w głowie. Był bliski omdlenia, ale tym razem postanowił, że choćby nie wiem co, pozostanie przytomny. Miał sobie za złe, że okazał się takim tchórzem. Być może w tej chwili byłby już za drzwiami, śmiejąc się z tego co sobie uroił, może popijałby właśnie zimną coca-colę siedząc na taborecie w kuchni.
Zejdź z łóżka i po prostu pobiegnij do drzwi – powtarzał sobie w myślach – to przecież pestka, co to dla Ciebie?
Nie raz musiał uciekać, czy to przed panem Savagem, czy przed wilczurem Andersonów i nigdy nie dał się złapać. Często przypłacał to stłuczonym kolanem, czy kilkoma zadrapaniami, ale nigdy nie dał się złapać. Nagle oblał go zimny pot, a dreszcz ponownie podkurczył mu jądra. Jak mógł o tym nie pomyśleć. Jak mógł o tym zapomnieć. Karcił się w myślach. Teraz przypomniał sobie, że wchodząc do pokoju przekręcił klucz w zamku. Tak, na pewno. Gdyby kilka minut wcześniej zdecydował się na ucieczkę niechybnie odbiłby się od drzwi. Za oknem błysnęło jak na czerwonym dywanie. Grzmoty raz po raz, jeden po drugim rozdzierały perzynę chmur tonących w mroku. Dave był jednak daleko, oczami wyobraźni widział klucz leżący niecały metr dalej, na biurku. Klucz czekał jak żołnierz gotowy w każdej chwili ruszyć na front. Spokojny, lśniący. Plan był prosty, ale problemem nie był ten kawałek metalu. Dave myślał intensywnie. Zeskoczy z łóżka, złapie klucz w biegu i... no właśnie, problemy zaczynały się dopiero przy drzwiach. Będzie musiał zapalić światło, trafić kluczem do dziurki, przekręcić go w zamku i dopiero wówczas będzie wolny. A jeśli to coś dopadnie go zanim zdąży otworzyć drzwi? Co jeśli rzuci mu się na plecy i rozszarpie żywcem? Co jeśli...t ego czegoś przecież nie ma – to coś... . Myśli jak burzowe chmury kłębiły mu się w głowie.
Dave wiedział, że musi coś zrobić, bo inaczej zwariuje. Do brzasku zostało jeszcze około sześciu godzin, a nie miał zamiaru tyle czekać i umierać ze strachu. Wzdrygnął się lekko, bo znów usłyszał ten chrobot, tym razem bliżej prawej strony łóżka.
- Gdziiiiee siiiiiię wybiiiiieeeraszzz misiaaaczkuuu? - zachichotał głos pod Davem.
Chichot wlał się w jego głowę jak trucizna. Brutalnie rozdeptał niedopałek nadziei, zostawiając po sobie tylko pustkę. Dave tonął, ciemność pochłaniała go, daleki promyk światła oddalał się.
Gdy się ocknął, ulewa za oknem ustała. Ile czasu leżał nieprzytomny? Tego nie wiedział, ale musiało to być kilkadziesiąt minut, może godzina, bo pojękiwania burzy - teraz już gasnące i niewyraźne - słyszał gdzieś daleko na zachodzie.
Co ja tu robię? - To pytanie jak elektron krążyło w jego głowie. Jeszcze pięć godzin temu był z przyjaciółmi. Śmiali się, wspólnie żartowali, a Dennis, Tom i Russell składali mu życzenia. Tom przyniósł mu nawet prezent - whiskey podwędzoną z barku ojca. Po tym jak wypili całą butelkę i wypalili pół paczki Lucky Strike'ów Dennis zaproponował wszystkim nocleg u siebie – dodał, że rzecz jasna po tym, jak dojdą do siebie, bo gdyby jego starzy domyślili się, że wypił choć kroplę, to plan wziąłby w łeb. Dave odmówił. Chciał jeszcze odwiedzić babcię Emily, a musiał się śpieszyć. Nadchodziła burza.
Działo się to zaledwie pięć godzin temu, godzin, które teraz Dave'owi wydały się wiecznością. Przeklinał moment, w którym odrzucił propozycję Dennisa. Gdyby tam poszedł może nie byłoby całego tego gówna – pomyślał sobie – może... przyjaciele by... .
Nadstawił uszu.
Od dłuższego czasu nie słyszał nic i nikogo. Gdyby nie pomruki słabnącej burzy i prawie niesłyszalna melodia kropel poddających się siłom grawitacji, panowałaby głucha, błoga cisza. Z drugiej strony jednak burza była oznaką zwykłości, której sygnałów teraz Dave pragnął jak wędrowiec wody na pustyni. Cisza po burzy była niczym nielojalny przyjaciel, który porzuca cię w najgorszym z możliwych momentów. Jak Roy Tracy, pomyślał Dave – gównojad i zdrajca – który zawsze, o ile miał taką okazję zostawiał człowieka samego w potrzebie.
Dave dobrze zapamiętał dzień, w którym poznał znaczenie słowa „nielojalność". Było to rok temu. On z Russellem włamali się przez małe piwniczne okno do piwnicy sklepu Czarnego Sama. Mieścił się w niej magazyn z zaopatrzeniem. Na warcie zostawili Roya, choć Dave'owi ten pomysł nie przypadł do gustu. Gdyby ktoś nadszedł od strony ulicy Roy miał ich ostrzec. Chcieli wziąć kilka, może dwa, góra trzy kartony ze słodyczami, a może pokusili by się o skrzynkę coca-coli, w każdym razie nie mieli zamiaru mocno oskubać Sama. Sprawy jednak nie potoczyły się tak jak zakładali. W chwili gdy obaj stali z kartonami na rękach do magazynu wszedł pracownik i pomocnik Sama – William Fletcher. Dave poczuł jak miękną pod nim nogi i nie może ruszyć się z miejsca. Russell szybciej ocknął się z osłupienia i pędem ruszył w stronę okienka. Fletcher nie od razu zorientował się, co tu właściwie robią, dzięki czemu może zdołaliby uciec, ale gdy dotarli do okienka okazało się, że Roya nie ma. Dave zdołał jeszcze popchnąć Russella w górę, ale sam nie zdążył się wydostać. Zabrakło niewiele. W chwili gdy jego głowa wyskoczyła na zewnątrz Willy złapał go za kostkę i wciągnął z powrotem. Zrobił to tak brutalnie, że broda Dave jak piłka odbiła się od parapetu. Dave był pewien, że Fletcher zaraz zawoła Czarnego Sama, ale ten tego nie zrobił. Karę zasądził sam, na miejscu. Sprał go tak jak nigdy przedtem i nigdy potem nikt go nie sprał – nawet Craig. William Fletcher, na co dzień spokojny i nieco flegmatyczny pomocnik Sama okazał się sadystycznym i czerpiącym przyjemność z cierpienia innych kutasem. Wtedy w magazynie złamał Dave'owi rękę, nos i obił tak, że nawet Craig widząc go po wszystkim przeraził się nie na żarty. Po tym jak Fletcher zrobił swoje kazał Dave'owi – jak się wyraził – wypierdalać tym samym wejściem, którym tu przybył. Gdy półprzytomny, ze łzami w oczach wyczołgiwał się na tyły sklepu Sama, pomógł mu Russell. W domu Dave powiedział, że spadł z roweru i ta wersja została zaakceptowana bez mrugnięcia okiem, ale w szpitalu lekarz chyba nie do końca mu uwierzył. Całe szczęście nie drążył dalej. Willy Fletcher okazał się jednak nie tylko sadystycznym, maniakalnym gnojkiem, ale i pamiętliwym skurczybykiem. Pół roku później dopadł Russela na tyłach kina przy Fitzroy Street i obił mu gębę. Przez trzy tygodnie Russel wyglądał jakby wsadził głowę do ula. Za zdradę Roy Tracy słono zapłacił. Kiedy o akcji w magazynie czarnego Sama dowiedział się Dennis, w pewien piątkowy wieczór razem z Billym Paxtonem, który notabene nienawidził wszelkiej odmiany tchórzostwa, dopadli Roya. Złamali mu nos i wybili dwa zęby. Na odchodne dodali, że gdyby przyszło mu na myśl ich wsypać, to doniosą Fletcherowi o jego udziale w próbie opróżnienia magazynu, a na dzielnicy rozpowiedzą, że jest pieprzonym zdrajcą.
(tchórz)
Cisza...
Cisza był gorsza niż ten głos. Jedyne co zwiastowała, to nadejście głosu, ale głos nie nadchodził. Pokój tonął w gęstym jak atrament mroku. Ciało Dave'a zdrętwiało, mokra koszulka przylgnęła chłopcu do ciała. Wydawało mu się, że znów na chwilę odleciał. Było mu zimno. Za oknem ujadał pies Andersonów. Ponownie poczuł ten dziwnie znajomy, metaliczny zapach, ale teraz iskierki świadomości wybuchły w jego głowie niczym petarda.
Krew.
Gdyby Dave wcześniej, podczas burzy bardziej się skupił i choć raz spojrzał na podłogę, może jego uwadze nie umknęłyby ciemne krople, których ślad niczym okruchy zostawione przez Tomcio Palucha znaczyły szlak od drzwi do jego łóżka. Może gdyby strach nie paraliżowałby jego każdej komórki zauważyłby ich rubinowy odblask. Może gdyby zdecydował się jednak na ucieczkę i wydostał z pokoju zobaczyłby, że Craig wcale nie pije ze swoimi kolegami w Rockers. Gdyby wyszedł za drzwi okazałoby się, że Craig nie opuścił dzisiaj domu. Wchodząc do kuchni zauważyłby jego plecy, siedzącego przy kuchennym stole; pewnie zwróciłby uwagę na nienaturalnie zwisające ręce swojego ojczyma, jak u porzuconej marionetki...
Dave jednak nie mógł tego zobaczyć, leżał na łóżku nie zdolny do żadnego ruchu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie słyszy nic. Nie tylko w pokoju, ale i za oknem. W piątkowy wieczór nie słyszy ani jednego samochodu, ani jednego głosu, nawet głupiego wiatru? Czy to możliwe, że akurat dziś nikt nie wybrał Maple Street do swoich nocnych eskapad. Nagle zmroziło mu krew w żyłach. Wyraźnie poczuł wibracje pod swoimi plecami; coś lekko wypychało jego materac ku górze. Jednocześnie gdzieś w oddali usłyszał melodię. Była prosta i składała się z kilku dźwięków, zapętlona oddalała się i wracała jak bumerang, tyle że za każdym razem nieco głośniej i wyraźniej. Dave słyszał ją w swojej głowie. Oddalała się i bum – wracała, coraz głośniej i głośniej – bum, chłopiec zasłonił uszy rękami, ale ona natarczywie wracała, aż w końcu głos spod łóżka zaśpiewał w takt melodii:
- A niech mnie licho, niechaj zgadnę, babcia powiedziała prawdę... - na koniec zachichotał i wszystko ucichło. Serce waliło Dave'owi jak młot, a w głowie czuł rój szerszeni, które uwięzione starały się uwolnić, żądląc gdzie popadnie. Babcia powiedziała prawdę... . Ostatnia fraza wróciła nie przywołana, jak echo w ciemnej studni. Miał wrażenie, że to już koniec, że zwariował.
Pomyślał o babci Emily. Zmarła pół roku temu. Dzisiaj był na cmentarzu, rozmawiał z nią. Nie pamiętał czy na jej pogrzebie płakał. Chyba tak. Płakali wszyscy, prawie wszyscy... . Zastanawiał się, jak to jest, że ci których kochał odeszli tak szybko. Jego prawdziwy ojciec zginął w wypadku samochodowym dwa miesiące przed tym, jak on sam przyszedł na świat. Dave nie mógł go pamiętać, nie mógł go kochać, ale wyobrażał sobie, że tak właśnie by było – gdyby żył. Choć ojciec podobno nie był ideałem - pił, grał w zakładach i urządzał w domu piekielne awantury, (chrobot) to z drugiej strony gdyby żył byłby ojcem – nie tylko takim z opowiadań i wspomnień, a ojcem z krwi i kości – jakiego Dave całe życie pragnął. Craig nim nie był i nigdy nie będzie. Dlaczego mama go wybrała? Wiedział, że poznała go w pracy. Craig czasem o tym opowiadał. Był od niej o sześć lat młodszy. Dave miał wówczas cztery lata. Podobno dziadkowie - Frank i Emily nie byli z tej znajomości zadowoleni, ale z drugiej strony Craig sprawił, że ich córka odżyła i znów częściej się uśmiechała. Znów była sobą, znów przypomniała sobie o dziecku, którym od śmierci męża zajmowali się jej rodzice. Ann i Craig pobrali się w maju 1975 roku. Sielanka nie trwała jednak długo (chrobot). Wkrótce okazało się, że Craig, na co dzień wzorowy pracownik i obywatel lubi sobie chlapnąć i może nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że potem równie mocno lubił znęcać się nad swoimi bliskimi. Ann nie potrafiła jednak tego zakończyć. Po burzy zawsze przychodziło słońce. Złe dni ustępowały miejsca tym lepszym. Craig potrafił być wówczas czarującym mężem, jak i wspaniałym ojcem. Przeprosinom nigdy nie było końca. Nabierała się na to tylko jedna osoba – mama Dave'a. Wkrótce jednak jej gehenna się zakończyła. Zmarła (egoistka). Po jej śmierci Craig przeszedł metamorfozę – uspokoił się, przestał pić i zajmował się Davem jak własnym dzieckiem. Frank i Emily pozostali jednak czujni. Nigdy nie zaufali Craigowi,
(chrobot) ale w tej sytuacji mieli związane ręce. Nie chcieli pogarszać sprawy, chcieli mieć Dave'a jak najbliżej. Obawiali się, że Craig na skutek ich interwencji mógłby chcieć wywieźć syna do innego Stanu.
- Noooo daaaleeejjj, jeeeessteeem juuuuużż blisssskooo - zaskrzeczał głos pod łóżkiem.
Tym razem jednak Dave nie zareagował. Może gdyby ktoś przyłożył mu w tej chwili stetoskop do piersi poczułby nieco tylko przyspieszone bicie serca, ale nic co wskazywałoby na to, że chłopak jest śmiertelnie przerażony. Bo nie był. Już nie. Znów w jego głowie eksplodował ładunek wybuchowy, tym razem jednak nie petarda, czy granat, a prawdziwa bomba. Wybuch był na tyle mocny, że pod powiekami zrobiło mu się jasno jak w dzień, ale jedyne co zobaczył to cień małego zgrabionego człowieka, a może była to tylko gra świateł.
Babcia Emily umarła w domu. Odeszła pogodzona ze swoim losem. Chorowała krótko, ale na tyle intensywnie by poznać znaczenie słowa cierpienie. Dave pamiętał ten dzień bardzo dobrze. Po szkole odebrał go Pan Graham Coldwell, sąsiad babci i razem pojechali do domu dziadków. Babcia wyglądała na zmęczoną i udręczoną, mimo to uśmiechała się.
(ciepło)
Uśmiechała się kiedy nie traciła przytomności. Kiedy ją odzyskiwała mogła rozmawiać. Dave nie płakał, obiecał to sobie, ale z trudem powstrzymywał łzy. Kiedy na miejscu zjawił się Craig coś w oczach babci umarło. Dave zauważył to, ale zostawił to dla siebie. Był zły na ojczyma, że zjawił się tu w tak intymnym momencie – w ICH momencie. Wszystko zepsuł, jak zwykle.
(ciepłoo)
Chwilę przedtem dała mu list, prezent na urodziny – piętnaste.
(gorącoooo)
Miał go nikomu nie pokazywać.
Otworzył go dziś na cmentarzu. Czytając płakał.
Może gdyby teraz leżąc na łóżku był w stanie sobie ten moment przypomnieć wszystko by zrozumiał. Ale Dave'a tam nie było. Dave umarł tam na cmentarzu, zapłakany, trzymając w garści list i prawdę, dusząc w sobie ból i nienawiść.
Może gdyby przypomniał sobie tamten moment, wiedziałby, co stało się dalej. Wiedziałby, co znajduje się za drzwiami dzielącymi jego pokój z kuchnią. Wiedziałby, dlaczego Craig się nie rusza. Może gdyby dokładnie wszystko zapamiętał i był w tamtym momencie w pełni świadomy zobaczyłby teraz oczami wyobraźni Craiga z głową zwaloną na stół - stół zalany ciemną, krzepnącą krwią – jego krwią – krwią mordercy. (Tak). Widziałby ranę zionącą w głowie ojczyma niczym usta klauna wykrzywiające się w szyderczym uśmiechu. Zobaczyłby z jak wielką siłą ktoś rozpłatał mu czaszkę, wbijając ostrze głęboko po oczodół, sprawiając że oko jak roztopiony lód spłynęło policzkiem. Może pamiętałby widok ojczyma i jego zmasakrowanej lewej strony twarzy, z jednym całym okiem, które przeglądało się w odrażającej mieszance mózgu, rzygowin i krwi rozlanych na blacie. Może gdyby teraz otworzył drzwi swojego pokoju, zauważyłby dziwny metaliczny błysk pod swoim łóżkiem, a na łóżku małego przygarbionego chłopca chichoczącego w mroku.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Agnieszka Chlebowicz - B-616
Była ciepła, letnia noc. Dziesięcioletni Kuba wraz z ojcem oglądali niebo przez świeżo zakupiony teleskop. W tym celu pojechali za miasto pod namioty.
– Tato, a czy tam w kosmosie żyją ludzie?
– Nie, synku, jedyni ludzie, którzy tam są to astronauci.
Chłopiec posmutniał i rozchmurzył się dopiero, gdy dostrzegł coś na niebie.
– Zobacz tato, spadające gwiazdy!
Mężczyzna poprawił okulary. Był zaskoczony, że spadają tak blisko.
– Może je jutro poszukamy? – chłopiec miał rumieńce.
Ojciec roześmiał się na propozycję.
– Myślę, że atmosfera je roztopi. Poza tym jutro jedziemy do babci...
Jednak to, co spadło na ziemię nie składało się w większości ani z lodu ani z kosmicznego śmiecia.
***
Kierownik grupy badawczej przemierzał jasno oświetlone korytarze rzucając wszelkimi przekleństwami, jakie tylko przychodziły mu na myśl. Miał dostać najlepszych, a odnosił niejasne wrażenie, że przydzielono mu bandę debili i niedouków. Będąc przy sali zatrzymał się i wziął głęboki oddech, po czym z impetem wszedł do środka.
– Co się stało, że zrywacie mnie w środku nocy?!
– Wygląda na to, że źle obliczyliśmy trajektorię lotu...
Mężczyzna spiorunował asystenta wzrokiem.
– B... bo widzi pan... Ich kapsuły ratunkowe podróżują z większą prędkością niż się spodziewaliśmy...
Badacz niespiesznie wertował podsunięte mu papiery z nowymi wynikami. W miarę czytania na jego czole przybywało zmarszczek. Nie dostrzegł luki w postępowaniu podwładnych.
– Gdzie wylądują?
– Po dokonaniu wszelkich kalibracji wychodzi, że wylądują w okolicach współrzędnych 53°03′52″N 18°36′16″E – kobieta pokazywała na monitorze przebieg ponownych obliczeń. Na znak dany od przełożonego dodała: – To blisko jednego z miast leżących w granicach Polski...
Mężczyzna zaklął szpetnie by po paru chwilach ciszy podjąć temat.
– A statek-matka?
– Zdaje się, że na dobre straciliśmy go z radarów...
***
Uderzenie w powierzchnię planety było bardzo silne. Parę ładnych chwil zabrało jej dojście do siebie i zorientowanie się gdzie jest. Nad przeźroczystą pokrywą kapsuły widziała poruszające się gałęzie roślin zawierających chlorofil – niezaprzeczalny dowód na występowanie związków tlenu. To dobrze, będzie mogła swobodnie wyjść bez tej całej niewygodnej aparatury. Uruchomiła proces dekompresji i otwierania włazu.
W trakcie tej procedury powietrze zaczęło wdzierać się do środka. Zakręciło się jej w głowie – była tu o wiele większa zawartość tlenu niż była przyzwyczajona. Podnosząc się na nogi zrozumiała, że również ciążenie było tu większe. Bywała już na planetach o podobnej grawitacji – silniejszym od tej z macierzystej planety – wiedziała więc, że nie będzie mogła tutaj latać... Westchnęła, zawsze czuła się bezpieczniej wiedząc, że może wzbić się ponad powierzchnię.
Oczy przyzwyczajone miała do dużej ilości światła a teraz panowała noc. Zmuszona była polegać na umiejętności postrzegania drgań powietrza u boków wizji – ostrość teleskopowego widzenia przy tych ciemnościach również na niewiele się zda.
Kapsuła była mocno wbita w ziemię. W pobliżu znajdował się jedynie gąszcz roślin, wśród których tętniło życie. Była jednak pewna, że poza nią wystrzelono kogoś jeszcze. Promień, w jakim powinny znaleźć się pozostałe kapsuły nie powinien być zbyt duży. W końcu są tak programowane, by odnalezienie siebie w terenie nie sprawiło większych trudności. Wpierw jednak musiała dowiedzieć się na jaką planetę przybyła.
Lokalizator wbudowany był w elektryczną bransoletę. Gdy wstukała odpowiednią komendę, holoprojektor po namierzeniu jej wyświetlił wpierw cały układ a następnie docelową planetę.
Westchnęła ciężko – jej wstępne założenia okazały się prawdziwe. Znalazła się na planecie B-616. Jak tutejsze istoty ją nazywają? Ach, tak... Ziemią... Ma to chyba być podkreśleniem jej wyjątkowości...
Jednakże większą zagadką było to, jak tu się znalazła. Faktycznie, trasa przelotu przebiegała w pobliżu układu U-54, ale z pewnością nie miała o niego zahaczać... A zwłaszcza o planety wewnętrzne. Co się zatem wydarzyło? Podczas wystrzału znajdowała się w komorze sypialnej, która jednocześnie była kapsułą ratunkową. Pytanie zatem brzmi; ile jeszcze kapsuł zostało wystrzelonych... No i przede wszystkim: co stało się ze statkiem?
Spróbowała połączyć się z mostkiem, ale urządzenie pokazywało stan poszukiwania. Optymistycznie można było przyjąć, że gdzieś w przestrzeni statek nadal funkcjonuje. Gdyby się rozbił lub elektronika zostałaby zniszczona, nawigator by to pokazał. Co z resztą załogi? Nie wszyscy znajdowali się w kapsułach, więc ktoś do sterowania został... Jeśli żyją, można mieć nadzieję, że wkrótce zaczną poszukiwania. Teraz jednak należy samemu odnaleźć pozostałe kapsuły.
Wstała z klęczek. Uznała, że przed dalszą drogą należy sprawdzić swoje możliwości przy tym ciążeniu. Wpierw parę razy podskoczyła, później rozłożyła skrzydła i zaczęła nimi bić. Po kilku próbach przekonała się, że z dużym wysiłkiem mogła jedynie podlecieć na kilka długości swojego ciała.
Uznała, że działanie neurotoksyny przetestuje przy najbliższej okazji. Substancja znajdowała się w rogowym wypustku umiejscowionym na końcu długiego ogona. Było to dla niej o tyle ważne, że nigdy nie uczyła się walki jako takiej i nie korzystała z broni – dotąd nie było takiej potrzeby. Dodatkowo status, który posiadała na planecie stanowiącej jej aktualny dom, zabraniał posiadania wszelkich środków bojowych. No, poza tymi naturalnymi.
Gdy ruszyła na poszukiwania odkryła, że poruszanie się w tak gęsto zarośniętym środowisku nie było dla niej zbyt trudne – była drobna i z łatwością się przedzierała. Ponadto powietrze dostarczające więcej tlenu poprawiało jej sprawność.
W trakcie poszukiwań odnalazła dwie kapsuły – jedną podobną do tej, w której sama tu przybyła, więc i jeden z Nich też tu się znalazł. Druga miała formę klatki stworzonej ze specjalnych wiązań krystaliczno-syntetycznych i jej otworzenie się musiało być efektem ubocznym upadku. Przeszył ją dreszcz na myśl tego, że to, co było w środku wydostało się.
Podleciała na jedno z wyższych drzew, licząc, że z pewnej odległości łatwiej będzie dostrzec jakieś ślady. Obserwacja rzeczy, które nie były w ruchu stanowiła pewną trudność a panująca ciemność nie ułatwiała jej zadania.
W końcu dostrzegła dwie grupy śladów – jedne bardzo delikatne o długich, szponowato zakończonych palcach; drugie większe i należące do wielkogabarytowej istoty. Czyli Łowca ruszył za stworem. Słusznie, wizja rozszalałej bestii na planecie niespodziewającej się zagrożenia, była mało przyjemna. Tym bardziej, że tutejsi mieszkańcy podobno nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich planeta wcale nie jest wyjątkowa i nie byli przygotowani na tego typu sytuację.
O tej (dziwnej w gruncie rzeczy) sytuacji dowiedziała się od Nich. Cóż, to kolejna specyficzna i niepisana zasada, że cywilizacje bardziej rozwinięte nie dość, że nie pomagają tym mniej zaawansowanym, to nawet w miarę możliwości nie ujawniają się. Z resztą, to tylko ubarwiało im zabawę. Podobno w całej naszej galaktyce nie ma istot, które krwiożerczością mogłyby dorównać Łowcom... A to jest swego rodzaju osiągnięcie. Jedyne co różniło oba gatunki było to, że jeden z nich potrafił obejść się bez poszanowania jakichkolwiek zasad kodeksu... Idealna zwierzyna...
Z tych rozmyślań wyrwał ją szelest roślinności. Natura oportunisty wyposażyła ją w mocno wyczulony słuch. Zorientowała się, że kilkanaście metrów dalej przedziera się grupa sporych zwierząt. Świadomość tego przyspieszyła decyzję o poszukaniu jakiegoś schronienia. Ponad koronami drzew widniała łunę światła – nieomylny dowód na istnienie jakiegoś centrum życia.
***
Grupa mężczyzn weszła na polanę. Większość z nich mogła pochwalić się najnowszymi wynalazkami przemysłu zbrojeniowego. Dowódca kiwnął na jednego ze swoich ludzi. Ten ostrożnie zbliżył się do kapsuł, po czym dał znak, że jest bezpiecznie i jedyny cywil mógł podejść.
– Puste.... Gdzieś tu powinna być jeszcze jedna...
Po wymownym spojrzeniu kapitan wysłał dwójkę najlepszych ludzi na poszukiwania.
***
Istota siedziała na dachu, obserwując budzące się do życia miasto. Zarówno jej budowa jak i wielkość zbliżone były do wymiarów ziemian. Reszta była zupełnie inna, więc schronienie na czas dnia było koniecznością. Znalazła je pod dachem jakiegoś budynku. Poniżej zagraconego pomieszczenia słyszała życie mieszkańców. Nie mogła być tego pewna, ale starsza kobieta zajmująca lokum poniżej miała w planach spędzić cały dzień przed telewizorem.
Dzięki pokrzykiwaniom z grającego pudła mogła próbować poznać tutejszą mowę. Jej naturalną zdolnością była prędka nauka przeróżnych języków – jeśli dane stworzenia mówiły w inny sposób niż mową strunową jej umiejętności ograniczały się do rozumienia tego, co pragnęły wyartykułować. Między innymi te zdolności sprawiły, że została Ich konsultantką. Oni posługiwali się wysoko zaawansowanym tłumaczem, ale minusem tej technologii było to, że urządzenie musiało mieć wbite dane i wymagane były wcześniejsze kontakty. Umiejętność prędkiej nauki języków nie była niczym wyjątkowym u rodowitych mieszkańców jej planety. Był to kolejny przykład dostosowania się do warunków bytowania – ewolucja mocno sobie zakpiła pozwalając by inteligentne życie posługiwało się wszelkimi możliwymi sposobami na wydawanie dźwięków. Natura zrobiła zaś swoje umożliwiając komunikację miast ciągłych walk z powodu jej braku.
Oczywiście mimo, że jej zdolność nauki była błyskawiczna to tłumacz wbudowany w bransoletę był wielce przydatnym – tłumaczył wszelkie zawiłości a dochodzące głosy pozwalały jej na osłuchanie się. W przerwach od nauki zwiedzała pomieszczenie. Byłoby w nim sporo miejsca gdyby nie cała masa zalegających przedmiotów. Pył i kurz pokrywające dokładnie wszystko, utrudniały oddychanie. Miała delikatny układ oddechowy i często warunki środowiska wymuszały na niej zakrywanie twarzy.
Spotkała też całą gamę stworzeń, które również znalazły tu schronienie. Wśród drobnych żyjątek były stworzenia stałocieplne – zarówno obiekty jak i okazja były idealne do przetestowania toksyny. Schwyciła jedno z nich za długi ogon, po czym wbiła rogowy kolec wieńczący strzałkową tarczkę ogona. Efekt był natychmiastowy – a więc i na rozumnych mieszkańców planety jad będzie działać.
Po tym małym eksperymencie jeszcze przez chwilę buszowała wśród rzeczy. Gdy znalazła jakiś przydługi sweter (idealny by narzucić go na kombinezon i skryć pod nim mocno złożone skrzydła) oraz szal na zakrycie twarzy uznała, że tyle wystarczy do przeczesania okolicy po zmroku.
Nim zapadł kontynuowała naukę nasłuchując co chwilę, czy ktoś nie zbliża się do jej kryjówki.
***
Noc sprzyjała jej w przemieszczaniu się. Na ulicach było o wiele mniej ludzi. Światła pochodzącego od ulicznych latarni również było mało – nie wszystkie zdawały się działać. Idąc starała trzymać się ścian budynków – miejsc, gdzie światło prawie w ogóle nie docierało.
Podświadomie czuła, że dobrze obrała kierunek poszukiwań. Przekonanie to umocniło się, gdy trafiła na specyficzny odcisk obuwia. W końcu zaczęła czuć charakterystyczny zapach wabika na bestię. Przemierzając uśpione miasto czuła jak zapach natęża się – skoro był wyczuwalny Łowca musiał niedawno tędy przechodzić.
Lekko metaliczny zapach przyciągał ją sprawiając, że pokonywała przecznice skupiona jedynie na swoim celu. Podążając za tropem zapuściła się w obszar, w którym budynki były w większym zagęszczeniu a i ich wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Od ścian odbijał się dziwny pogłos. Wraz ze zmniejszaniem dystansu, dźwięki stawały się bardziej klarowne i dudniące. Kojarzyły się jej z dźwiękami rytualnymi niektórych trup z jej planety.
Zapach potęgował się – jego natężenie wraz z zagęszczającymi się uderzeniami sprawiało, że zaczynała mieć zawroty.
Gdy trop znacząco nabrał na intensywności, urwał się równie nagle jak się zaczął. Jakby nigdy go tu nie było. Melodia natomiast weszła na takie rejestry, że pociemniało jej w oczach i musiała oprzeć się o mur. Zorientowała się wtedy, że miejsce skąd dobiega kakofonia jest właściwie tuż za rogiem. W jego pobliżu kręciło się trochę ludzi. Ich sposób poruszania się wskazywał, że albo muzyka działała na nich hipnotycznie albo, co bardziej prawdopodobne, ich stan wywoływały jakieś substancje.
Tego wszystkiego było po prostu za dużo, czuła się ogłuszona. Dźwięki dobiegające zza metalowych drzwi doprowadzały ją do mdłości a dudnienie zdawało się wstrząsać jej wnętrznościami. Zdawała sobie sprawę, że z każdą sekundą spędzoną w miejscu szansa na jej zdemaskowanie wzrasta. Nie mogła jednak zebrać sił nawet gdy kątem oka dostrzegła, że do rogu w którym się skryła zbliżają się jacyś ludzie.
– O... dziewczynce zrobiło się słabo...
Ogon, który dotąd był ciasno opleciony wokół talii przyjął za jej plecami pozycję do ataku. Powoli zaczęła odliczać czas dzielący ją od uderzenia. Pewnie by do niego doszło gdyby los nie był po jej stronie i uwagę mężczyzn nie przykuło coś zupełnie innego. Odetchnęła ciesząc się, że zagrożenie minęło. Jednak fortuna jest szyderczym kołem. Tuż przy niej znikąd wyrósł chłopak o nader mocno zamglonym spojrzeniu.
– Pomóc ci? – zapytał nieobecnym głosem.
Środek, który zażył musiał mocno otępić jego umysł. Dopiero po chwili dotarło do niego, co widzi.
– O żesz ty... jesteś niebieska! – zachwiał się na nogach, po czym wskazując palcem stwierdził. – Jesteś succubem! Masz ogon! Prawdziwy succub! Ooo... – na jego twarz wypełzł błogi wyraz – to ja cię przywołałem!
Pokrzykiwania długowłosego młodzieńca zaczęły zwabiać innych ludzi. Znak, że jak najszybciej należy opuścić to miejsce. Niebezpieczeństwo dodało jej sił do ucieczki. Nie było to trudne biorąc pod uwagę jak bardzo stępione umysły mieli pobliscy osobnicy.
Chłodne powietrze nocy uspokajało ją. Nie mogła wrócić na tamto poddasze – było za daleko od miejsca, w którym aktualnie się znajdowała. Musiała więc przemyśleć, co dalej powinna zrobić.
Oparła się o samotne drzewo i spojrzała w niebo. Zalała ją fala uczuć, które były trudne do opisania. Była tak daleko od domu, że centralna gwiazda jej układu byłaby widoczna jako blady, mały punkcik. Świt powoli zbliżał się do tego miejsca, więc i dalsze poszukiwania nie miały sensu. Tym bardziej, że straciła tak doskonały trop, a przy dobrze wyszkolonym Łowcy o kolejny jest trudno.
Nowy dzień powitała siedząc w jednej z zatęchłych piwnic. Miejsce było mało wyszukane, ale zapewniło jej spokój do kolejnego zmroku. Gdy mogła już ruszyć w dalszą drogę zrozumiała, od jak dawna nic nie jadła. Przy kombinezonie miała co prawda jakieś drobne, suche racje (głównie elektrolity i wyekstrahowane białka) ale było to stanowczo za mało.
Przemierzając kolejne przecznice starała się dzielić uwagę zarówno na poszukiwanie jakichś śladów jak i jedzenia. Bała się jednak, że jeśli nie wejdzie wprost na trop to go nie dostrzeże. W końcu doszedł do niej rozdzierający, kobiecy krzyk. Czym prędzej pospieszyła w tamtym kierunku. Ulice były wymarłe i nikt prócz niej nie udał się w tamtą stronę.
Wrzask niewątpliwie doszedł do niej z miejskiego parku, jednak teraz panowała tu absolutna cisza. Tylko nieliczne latarnie paliły się w efekcie czego całe otoczenie zdawało się być ogarnięte przez mrok... Mrok, który krył w sobie niebezpieczeństwo.
Nie była w stanie dostrzec niczego, co by mogło stanowić dla niej jakąś poszlakę. Zrezygnowana uznała, że trzeba dalej szukać jedzenia i skierowała się do drogi. W trakcie przedzierania się przez krzaki, kątem wizji dostrzegła jak coś ciężko skapuje z liści. Była to glutowata substancja. Po dotknięciu jej nie miała wątpliwości, że pozostawił ją po sobie stwór, nad którym ich ekspedycja prowadziła badania.
Czyżby jeden z Nich okazał się nie godnym swego społeczeństwa i pozwolił temu czemuś na wymknięcie się?
Skoro jednak był tu ten śluz, to gdzieś w pobliżu powinna znajdować się krzycząca ofiara...
Zarośla czepiały się ubioru utrudniając przedzieranie się. Nigdzie na widoku nie było śladów ciała. Rozglądając się w pewnym momencie podskoczyła mimowolnie. O jedno z drzew opierał się kucający mężczyzna. Był blady i spocony, a jego strój niekompletny. Ostrożnie się do niego zbliżyła i pomachała mu dłonią przed twarzą. W powiększonych oczach próżno było szukać jakichś śladów myślenia. Jedyna aktywność, jaką przejawiał to dygotanie i niewyraźne mamrotanie.
Dopiero gdy się wyprostowała dostrzegła, że kawałek dalej znajduje się zmasakrowane i rozwłóczone ciało kobiety. Truchło było świeże i niewątpliwie zabił ją ten stwór. Zamyśliła się na chwilę. Skoro mężczyzna przeżył, to bestia nie miała możliwości rozprawić się z nim. Pozostawały więc tylko dwie możliwości: została spłoszona, albo Łowca ją dorwał...
Wróciła do dalszego przeszukiwania terenu. Skoro On nie zdezintegrował resztek ciała, musiał ruszyć w dalszą drogę. Rozglądając się za nowymi tropami zrozumiała, że straciła czujność. Był to poważny błąd – mała czerwona kropeczka, korzystając z okazji, wędrowała po jej ciele szukając dogodnego miejsca.
Bez chwili wahania ruszyła do ucieczki. Była drobna, więc przemykanie pomiędzy drzewami nie było trudne. Parę razy dziwne pociski śmignęły tuż koło niej. W końcu jeden z nich musiał trafić. Na kilka chwil poczuła jak substancja, którą zawierały ogłusza ją. To wystarczyło by potknęła się o własne nogi i turlając się trafiła na główną ścieżkę.
– Ty jesteś tą laską spod klubu... – usłyszała nad sobą.
Nad nią pochylał się znajomy chłopak. Gdy kolejne strzały śmignęły w powietrzu, nie czekał na dalsze wyjaśnienia tylko pomógł jej wstać i zaczął ciągnąć za sobą. Organizm walczył z toksycznym środkiem, jednak otumaniający preparat robił swoje – otoczenia, które mijała zapamiętywała jako świetlne migawki. Na szczęście ziemianin wiedział jak powinien postępować. Gdy tylko wypadli z terenu parku strzały ustały, choć sam pościg nie.
Czuła, że w pewnym momencie musieli skorzystać z jakiegoś środka transportu. Wiedziała również, że gdy się w nim znaleźli ułożył ją na czymś miękkim i nakrył swoją kurtką mówiąc coś do kogoś. Musiała na parę chwil odpłynąć, gdyż ocuciło ją chłodne, nocne powietrze.
Powoli działanie substancji ustępowało. Wyglądało na to, że odległość między nimi a pościgiem zwiększyła się – nadal jednak nie było bezpiecznie. Chłopak klucząc pomiędzy wysokimi budynkami ciągnął ją za sobą.
Wreszcie podbiegli do drzwi jednego z wieżowców. Mężczyzna w pośpiechu otworzył je i poprowadził do stalowych drzwi windy. Gdy tylko wcisnął guzik najwyższego piętra oparł się zdyszany o ściankę. Ona natomiast rozglądała się po małym pomieszczeniu. Wyciąg poruszał się strasznie wolno jak na standardy, do których była przyzwyczajona. Dodatkowo dźwięki, które wydawała winda przyprawiały ją o zgrozę – jakby w każdej chwili mogli zacząć spadać.
W końcu przypomniała sobie o pocisku wbitym w plecy. Udało się jej go wyciągnąć a po obejrzeniu okazało się, że przypomina małą strzykawkę ze stabilizatorami. Po zlustrowaniu schowała go do kieszeni rozwleczonego swetra.
Winda w końcu stanęła a chłopak znów zaczął ją prowadzić. Gdy otworzył swoje mieszkanie puścił ją przodem.
Była to mała, zaciemniona kawalerka z aneksem kuchennym. Nie bacząc na porozwalane po podłodze rzeczy podeszła do okna i odsunęła ciężką, zakurzoną zasłonę. Okno wychodziło akurat na ulicę przed wejściem do budynku.
Mężczyźni krążyli przez jakiś czas pod budynkiem. Zwęszyli jej trop, ale najwyraźniej poszlaki były zbyt słabe by mogli nawet z grubsza stwierdzić, do którego budynku weszli. W końcu się poddali i ruszyli w tylko sobie znanym kierunku. Nie była łowcą jak Oni, ale bycie zwierzyną również nie leżało w jej naturze.
Obserwował ją z rogu pokoju. Jego początkowe podekscytowanie ustąpiło miejsca napięciu. Gdy obróciła ku niemu twarz, ten drgnął. Dopiero teraz docierał do niej zapach panujący w domu – z jednej strony ciężki i słodki, z drugiej lekko gryzący i ziemisty.
– Dziękuję za pomoc...
Był to pierwszy raz, gdy spróbowała przemówić w tym języku, bardzo powoli i mechanicznie wypowiadając poszczególne wyrazy. Gdy skończyła ruszyła ku wyjściu.
– Nie idź – chłopak ledwo to wychrypiał.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami. Sytuacja coraz bardziej przestawała się jej podobać – zdenerwowanie wyrażał jej ogon niespokojnie bijący na boki.
– Jesteś ranna? – przełknął ze zdenerwowania ślinę.
Pokręciła głową w odpowiedzi. Miała mętlik. Preparat wciąż krążył w jej organizmie, a w tak nagłych sytuacjach zawsze się gubiła. Dodatkowym utrudnieniem było to, że nigdy nie miała do czynienia z tubylcami...
Ziemianin widząc jej zmieszanie i niepewność obrał inną taktykę. Ułożył ręce w uspokajającym geście i zaczął mówić ciszej i spokojniej.
– Widziałem, że cię trafili... Może potrzebujesz pomocy? Z resztą z racji moich przekonań powinienem ci pomóc...
– Przekonań?
Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że może on wie o wszystkim.
– Tak. Pochodzisz z Gehenny, prawda?
Nie, jednak nie wie... Westchnęła zrezygnowana. Jej reakcja zbiła go trochę z tropu, ale postanowił kontynuować.
– Czemu cię ścigali? Chcą cię pojmać?
– Wątpię by chcieli rozmawiać... – wróciła do patrzenia zza okno. – To twoje lokum?
– Tak, tak. Dostałem w spadku... Ciasne, ale własne – spróbował zażartować, ale widząc brak reakcji dodał: – Mieszkam tu sam, więc jesteś bezpieczna...
– To dobrze. Potrzebuję bazy...
– Bazy? To po dzisiejszym chcesz jeszcze chodzić po ulicach?
– Muszę kogoś odszukać – mówiąc wciąż patrzyła się przez szybę.
– Tego, kto cię przywołał, czy inne succuby? – mówiąc ostatni wyraz jego oczy zalśniły.
– Nie jestem sukubem! – mimo, że nie wiedziała o czym on mówi to i tak zalała ją nowa fala poirytowania.
– J-ja nie chciałem cię zdenerwować...
Bał się jej, to dobrze – w połączeniu z zafascynowaniem dawało jej to pewną przewagę nad nim. Może dzięki temu uzyska kogoś do pomocy...
– T-to kogo chcesz odszukać?
– Nieistotne kto to jest, ważne jest to, że muszę go znaleźć – chłopak patrzył na nią nic nie rozumiejąc. – Ech... Jest... taki jak ja... – oczywiste kłamstwo, ale szczegóły były zbędne. – Tamci ludzie pewnie i za nim ruszyli... – zamyśliła się na chwilę, po czym powiedziała sama do siebie. – On sobie poradzi...
– Jeśli będziesz chciała wyjść to nie w tym stroju. Póki co dam ci kilka moich rzeczy a rano coś dokupię...
Mówiąc do niej grzebał w szafie. W końcu ze zmiętej kuli ubrań wyciągnął czystą koszulkę i spodenki. Podał je niepewnie, po czym wskazał łazienkę.
Pomieszczenie nie było duże, ale z chęcią zamknęła się w nim. Miała ochotę przeklinać dzień, w którym Oni przybyli na jej planetę niszcząc spokojne i poukładane życie.
Zrzuciła z siebie ubrania, które nosiły ślady ostatniej ucieczki, po czym obmyła się. Woda przynosiła jej ukojenie – pewnie tubylcy nawet nie wiedzą, jakie szczęście mają posiadając wody pod dostatkiem. Po doprowadzeniu się do ładu przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Organizm skończył odciągać krew ze skrzydeł – cóż, ciążenie na tej planecie jest duże, więc i tak nie mogłaby latać a tylko dodatkowo zwracałaby uwagę. Skrzydła, ogon, kolor skóry, oczy – aż dziw, że gdy skryje się pod ubraniem, choć trochę ich przypomina. Nawet włosy, choć w pierwszej chwili podobne to się różniły – zarówno budową cząsteczkową jak i kolorem – granat wpadający w czerń.
Założyła otrzymane spodenki, po czym wciągnęła swoje ciężkie buty. Koszulka, jaką otrzymała była dużo za duża nawet jak na chłopaka. Nadruk utrzymany był w ciepłych barwach a z płomieni wyłaniała się rogata głowa z wyciągniętą ręką.
Poskładała swój zniszczony kombinezon i postanowiła ponownie sprawdzić odczyty. Wciąż nie było żadnego sygnału ze statku. Również On zdawał się nie szukać kontaktu. Otrząsnęła się z myśli, że może już na zawsze zostanie tutaj, żyjąc w tej małej klitce.
Gdy wyszła z łazienki, mężczyzna kończył stawiać jedzenie na małym stoliku.
– Nic wyszukanego: makaron z sosem, ale mam nadzieję, że ci zasmakuje – uśmiechnął się zachęcająco.
Białawe, rozpadające się kluski pokryte były gęstą, czerwonawą breją, w której gdzieniegdzie były kawałki czegoś, co z założenia miało być chyba mięsem. Tak jak wyglądało, tak też smakowało – trąciło chemią niemiłosiernie. Teraz jednak nie miało to znaczenia. Od ponad doby nic nie jadła a czuła, że nawet zwiększony dopływ tlenu na dłużej nie wystarczy.
– Jestem Janek, a ty jak się nazywasz?
– Mojego imienia i tak nie wypowiesz...
– Może i nie – chłopak zdawał się być niezrażony – ale muszę się jakoś do ciebie zwracać...
Zamyśliła się na chwilę. Na początku pobytu na Ich planecie zwracano się do niej ciągiem liczb by po przyjęciu statusu konsultanta nadać jej ichnią tożsamość. Epizod ten sprawił, że jej prawdziwe imię stało się nic nieznaczącym słowem.
– Sam coś wybierz – odpowiedziało jej zaskoczenie. – Możesz sam zdecydować jak chcesz się do mnie zwracać.
W końcu dał za wygraną i resztę posiłku zjedli w absolutnej ciszy. Gdy skończyli rozścielił jej posłanie a sam ułożył się w rogu pokoju. Mimo ostatnich wydarzeń, kojący sen szybko na nią spłynął.
Obudziła się dopiero, gdy ziemianin zbierał się do wyjścia.
– Tak sobie myślałem... Może, jeśli dasz mi ten dziwny pocisk to uda mi się ustalić co to jest. Znajomy skończył farmako... ym... zna się na różnych substancjach...
Chwilę się na niego patrzyła, po czym sięgnęła do kieszeni swetra. Chłopak wziął go, po czym skierował się do drzwi. Będąc już w progu powiedział:
– Anat – widząc zaskoczenie dodał. – Tak cię nazwałem: Anat – uśmiechnął się i wyszedł.
Nie było go wiele godzin. Czas ten poświęciła na przejrzenie tego, co było w jego domu oraz na poznanie archaicznych technologii jakie były tu dostępne. Ponownie uruchomiła urządzenie licząc na jakieś informacje.
Niestety spotkała się z ich zupełnym brakiem. Było to co najmniej zastanawiające. Ci ludzie, którzy ich ścigali z całą pewnością wiedzieli kogo szukają. Czy właśnie to sprawiło, że nie miał uruchomionego swoje urządzenia? Czy łączył wystrzelenie ich kapsuł z tamtymi ludźmi? Jeśli tak, to może ona również powinna wyłączyć swoje. Bała się jednak, że jeśli to zrobi ominie ją komunikat o ewentualnej ewakuacji.
Nie była jedną z Nich, miała też zaledwie status konsultanta, nie mogła więc oczekiwać, że jeśli się nie pojawi w wyznaczonym miejscu to sami będą jej szukać. Dla tych, którzy z nimi współpracowali, byli skorzy do pomocy, nie mniej jednak w pierwszej kolejności trzeba było samemu o siebie zadbać. Udowodnić swoją „wartość".
Rozmyślając nad tym siedziała na parapecie okna. Bezwiednie bawiła się swoimi długimi włosami. Miała je tradycyjnie pozaplatane – ich uczesanie świadczy o tym, jaki ma status na swojej macierzystej planecie. Była wdzięczna, iż nie kazali jej ich ściąć – nie chcieli w końcu jej zupełnie zniewolić, no i szanowali odmienne pryncypia i zwyczaje.
Dzień był jasny i słoneczny. Z uwagi na to, że na niebie nie było żadnych chmur wiedziała, iż promienie tutejszej centralnej gwiazdy docierają w pełni. Dla niej było to jednak nadal za mało. Planeta skąd pochodziła była tak wystawiona na światło, że natura dla ochrony stworzyła oczy, których białko i tęczówka pozostawały czarne.
Dzięki teleskopowemu widzeniu mogła dostrzec bez większych trudności to, co działo się u podnóża wysokiego budynku. Ten sposób postrzegania był właściwie niezbędny podczas lotu. Teraz pozwalał jej obserwować drobne ptaszki – stworzenia, które praktycznie u niej nie występowały.
Zasmuciła się na myśl co do tego doprowadziło. Początkowe promieniowanie było tak duże, że udało się przeżyć tylko nielicznym gatunkom. Większość drobnych stworzeń stałocieplnych padło. Był to ciężki czas w historiografii planety. Chęć istnienia jest jednak tak wielką siłą, że ani głód, ani mutacje, ani ciężkie warunki nie powstrzymały życia.
Ona urodziła się wiele lat po tych wydarzeniach i prezentowała pełnię nowego życia – dostosowaną do świata, jaki był jej pisany. Nadal oczywiście, każdy dzień tam stanowił wyzwanie...
Z rozmyślań tych wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Chłopak sprawnie pozałatwiał wszystkie zadania i przyniósł masę ubrań. Z nich też wybrała długie spodnie i sweter, który od poprzedniego różnił jedynie stopień zniszczenia. Pozostała jednak przy danej jej koszulce. Rogata głowa wychylająca się z płomieni przywodziła na myśl niektórych mieszkańców jej macierzystego świata.
– Z takimi oczami również nie możesz wyjść nawet w nocy... Nikt u nas nie ma całkowicie czarnych... Proszę, te przyciemnione okulary powinny załatwić sprawę, najwyżej ktoś uzna cię za ekscentryczkę. No i jeszcze skóra, ale to mniejszy problem – stwierdził wyciągając siatkę z jakimiś mazidłami.
Po obejrzeniu zawartości pozwoliła mu by spróbował choć trochę zamaskować błękitnawy odcień skóry. Poszło mu całkiem nieźle i w nocnych ciemnościach nie powinna zwrócić zbytnio niczyjej uwagi.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Hm... Właściwie to tak... Kumpel po sprawdzeniu zawartości spytał się czy planuję polować na słonia... – uśmiechnął się niepewnie. – Jak zdołałaś to wytrzymać?
Wzruszyła ramionami. Miała zwiększoną tolerancję na różne chemikalia bo sama korzystała z toksyny, jaki jednak był sens tłumaczenia tego?
– Ech... – był zawiedziony brakiem chęci do rozmowy. – Jesteś strasznie tajemnicza... Dowiedziałaś się czegoś jak mnie nie było?
– Nie... Ciągle cisza... Musimy pójść w tamto miejsce.
– A jeśli tamci ludzie też tam wrócili?
– Trudno, nie mam wyjścia. Mogę iść sama.
– To byli jacyś wojskowi... – zdenerwowanie ziemianina było mocno widoczne. – Jak cie złapią to... będą robić eksperymenty i...
– Idziesz czy nie? – warknęła kierując się do drzwi.
Załamany, chcąc nie chcąc, wziął kurtkę z oparcia fotela i podążył za nią.
Szybko znaleźli się w tamtym miejscu w parku. Byli z całą pewnością sami. Nie było tu również żadnych śladów po wydarzeniach ostatniej nocy.
Chłopak przezornie wziął ze sobą latarkę.
– Czego właściwie szukamy?
– Jakichkolwiek anomalii... – mruknęła przerzucając stopą opadłe gałęzie.
Przeszukiwali teren systematycznie. Czas mijał, jednak niczego nie znaleźli. Nawet śluz bestii zniknął. Musieli się w końcu poddać i zawrócili w kierunku mieszkania.
Byli już na skraju parku, gdy Anat zatrzymała się. Podciągnęła rękaw i odkryła, że urządzenie samo się uruchomiło. Nastąpiła transmisja danych. Janek niewiele z tego co widział rozumiał, części po prostu się domyślał.
Po informacji o przyjęciu sygnału ratunkowego (czyli Łowca uniknął pojmania skoro wezwał pomoc), pojawiła się informacja o miejscu i czasie przybycia statku ratunkowego.
Holoprojektor wyświetlił mapkę z zaznaczonym orientacyjnie punktem przybycia. Spojrzała na towarzysza a ten kiwnął głową na znak, że wie jak się tam dostać.
Gdy znów spojrzała na urządzenie jej twarz się ściągnęła. Na ekraniku pojawiały się i znikały różne układy kresek.
– Coś jest nie tak? – zbliżył się do niej.
– To zegar... Mamy bardzo mało czasu by się tam dostać...
Pomoc mieszkańca tej planety ponownie okazała się wielce przydatna. Była to jego rodzinna miejscowość, więc poruszanie się w niej nie stanowiło kłopotu. Miejsce odbioru wyznaczone było kawałek za miastem wśród otaczającego je lasu. Plan był więc prosty: musieli wpierw dostać się na jego obrzeża a następnie pokonać zalesiony obszar.
***
Znaleźli się pośród opuszczonych budynków, starając się zachować czujność. Konieczność pośpiechu nie sprzyjała jednak odpowiedniej ostrożności. Teren był wyludniony, a przynajmniej nikogo nie spotkali. Parę razy wydawało się jej, że coś usłyszała – okazywało się jednak, że to jakieś zwierzę się spłoszyło. Uznała, że jak na kompletnych amatorów w pościgach, idzie im całkiem nieźle. Musiała zweryfikować swoje zdanie, gdy dostrzegła jak znajoma czerwona kropeczka wędrowała po plecach chłopaka idącego przodem.
Popchnęła go na chwilę przed tym jak pocisk ze stabilizatorem przeciął powietrze. Tuż za nim poleciały kolejne, ale dzięki postrzeganiu ruchu udało się jej przeprowadzić ich bezpiecznie za róg jakiegoś budynku.
Słyszeli jak wojskowi zbliżają się do nich. Niestety znaleźli się w ślepym zaułku i ucieczka była niemożliwa. Przygotowali się do konfrontacji licząc, że uda się im stąd jakoś ujść.
Była to mała grupa specjalnie wyszkolonych żołnierzy. Najpewniej otrzymali rozkaz nieużywania ostrej amunicji – korzystali jedynie z owego środka usypiającego a i to porzucili na rzecz walki wręcz.
Jej towarzysz był bliski paniki – walka z wyszkolonymi zawodowcami nie pozostawała złudzeń, co do wyniku potyczki. Anat trzymała się myśli, że toksyna działa a oni nie chcą ich skrzywdzić.
Chłopak walczył chaotycznie i szybko został obezwładniony – musiała więc radzić sobie sama. Jej taktyka polegała na trafianiu kolcem z jadem w każdego, kto znalazł się wystarczająco blisko. Dzięki jej naturalnym predyspozycjom radziła sobie zaskakująco dobrze. Kompozytowe ochraniacze napastników same w sobie nie stanowiły przeszkody. Wszystko działo się jednak tak szybko, że dawki toksyny były niewielkie i przeciwnicy padali otumanieni lub sparaliżowani. Jedynie parę razy musiała skorzystać z pazurów tnących praktycznie wszystko na swojej drodze.
Pomimo tego, że radziła sobie najlepiej jak umiała to czuła, że wszystko jest stracone. Ognisty Bóg musiał jednak nad nią czuwać – niespodziewanie przez okoliczne tereny przetoczyła się fala dźwiękowa. Zjawisko przypominało pędzącą ścianę i zetknięcie się z nią było równie przyjemne.
Zarówno przez samo zjawisko, jak i jego nagłość zyskała parę sekund i to wystarczyło – pochwyciła ziemianina i zaczęła biec w kierunku planowanego przybycia statku.
Wbiegli w ścianę lasu. Noc była dość jasna, ona jednak mogła jedynie polegać na postrzeganiu ruchu cząsteczek powietrza.
– Co to było? – mężczyzna zadał to pytanie z trudem łykając powietrze.
– Statek podchodził do lądowania. Musimy przyspieszyć.
Odległość między nią a chłopakiem stopniowo rosła. Jego początkowa przewaga lepszego widzenia w ciemnościach zaczynała przegrywać ze zwiększoną wydolnością.
Czasu było cholernie mało. W oddali widziała już statek. W głowie słyszała jedynie szum przyspieszonego tętna. Bała się jak skończy się ten pościg. Czy uda się jej bezpiecznie dotrzeć do statku. No i co będzie z Jankiem? Chociaż uparcie parł na przód to pozostawał sporo w tyle.
Statek przestał schodzić i z oddali widziała strumień antygrawitacyjny. Gąszcz nieznacznie zrzedł przed zbliżającą się małą polaną. Gdy dobiegła na jej brzeg zobaczyła, że On jest już transportowany do wnętrza. Obok niego spętany był krwiożerczy, połyskliwie czarny stwór. Egzemplarz ten był zbyt cennym dla Łowców by go po prostu zlikwidować.
Dał jej znak, aby weszła w promień. Przypomniała sobie jednak o chłopaku, który wciąż za nią biegł, potykając się już ze zmęczenia. Jeśli go zostawi to skarze go na pastwę ścigających ich ludzi. Poprosiła o parę chwil i nie czekając na odpowiedź ruszyła do swego towarzysza.
Ziemianin był blady, spocony i dyszał z wysiłku. Fakt dużego zmęczenia organizmu utrudniał jej zadanie. Dawka środka toksycznego by wywołać jedynie paraliż, musiała być naprawdę mała. Podjęła jednak tę próbę. Widząc, co ona zamierza, oczy Janka powiększyły się, po czym zamgliły się na skutek jadu.
Nim Janek zupełnie odpłynął, dobiegł do nich Łowca. Nie pytając się o nic przerzucił go przez ramię i ruszył do statku.
***
Obudziło go niemiłosierne łupanie głowy oraz uczucie doszczętnego wysuszenia. Ostatnie kilka godzin pamiętał fragmentarycznie. Morderczy bieg przez las, odgłosy gonitwy i strzałów, statek kosmiczny nad koronami drzew... Wszystko to zdawało się zlewać w rozmytą, narkotyczną wizję.
Kolejne, co sobie przypomniał to jej czarne, migdałowate oczy znajdujące się tuż koło jego twarzy. A potem? Strach, że chce go zabić bo widział jak zamierza go ukłuć. Nie zabiła go jednak...
Co było dalej? Tu pamięć zawiodła. Po tym jak zdrętwiały mu członki a wzrok zaczął go zawodzić, czuł jak stwór wysoki na jakieś dwa metry przerzuca go sobie przez bark niczym szmacianą lalkę. Pamiętał tę dziwną, zieloną skórę z brązowymi plamami... Później było światło. Dużo światła.
Działanie toksyny postępowało i tracił kontakt z otaczającym go światem. Ostatnie, co pamięta to oblegający go zewsząd klekot. Nie był w stanie nic więcej sobie przypomnieć.
Ponad sobą widział rozgwieżdżone niebo. Czuł, że leży w trawie. Spróbował się ruszyć. Gdy stanął niepewnie na nogach i rozejrzał się dookoła zrozumiał, że niedaleko przebiega jakaś droga. Musieli go porzucić, ale dlaczego? Z mętlikiem w głowie zaczął iść wzdłuż asfaltu – w obecnej sytuacji i tak nie miał lepszego wyjścia. Nie miał nawet możliwości z nikim się skontaktować bo jego telefon musiał w trakcie ucieczki wypaść z kieszeni.
W końcu zaczął dochodzić do jakiejś zielonej tablicy. Napis na niej głosił dumnie "Górsk". A więc od Torunia dzieli go ok. 10 km. Jeśli nie znajdzie pomocy w Górsku to może chociaż załapie się na stopa... Tak czy siak, czeka go długa droga do domu i życie, które nie będzie już takie samo.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Jan „Szulc" Kostro - Die Steinfestung
1...2...3...4...5... koniec...
(Eins, zwei, drei, vier, fűnf, ende...)
Wszyscy czekamy tutaj na światło...
(Wir warten hier auf das Licht)
Może oświetlić, może nas oślepić.
(Es kann euch beleuchten, es kann euch blenden)
Każdy myśli, że wyjdzie na powierzchnię jeszcze dziś...
(Jeder denkt, dass noch heute auf dem Oberflache hervorgehen...)
Zegar pokazuje dwunastą godzinę...
(Die Uhr zeigt die zwölf Uhr...)
Śmierć czai się wszędzie
(Der Tod ist űberall)
Melodia jej oddechu gra nam w uszach...
(Die Melodie ihres Atems spielt in unseren Ohren...)
Idzie powoli i zbiera żniwa swoich decyzji...
(Er geht langsam und pflöckt die Ernte ihrer Entscheidungen...)
Głos odbija się od kamiennych ścian...
(Die Stimme wirkt ihr aus die steinige Wanden aus...)
Słyszę i jego...
(Ich höre und er...)
Moje, małe serce bije szybciej...
(Mein, kleines Herz schlagt schneller...)
Boję się jej bladej twarzy...
( Ich fűrchte sein, weiβes Gesicht...)
Bo kiedy spojrzy mi w oczy...
(Wenn er in meine Augen schaut...)
Pochłonie moją duszę...
(Er saugt meine Seele aus...)
Przez dziurę w kracie widzę słońce...
(Ich sehe die Sonne durch das Loch in dem Gitter...)
Wpada niczym anielski cud...
(Sie stűrzt wie ein himmlisches Wunder... )
W mym sercu topnieje lód...
(In meinem Herz schmelzt das Eis...)
To światło jest tak gorące...
(Dieses Licht ist so heiβ...)
Skały płoną...
(Die Felsen brennen...)
Pękają głowy...
(Die Köpfe knicken...)
Oni boją się, że więcej nie zobaczą nieba...
(Sie fűrchten, dass sie nie wieder den Himmel erblicken...)
Każdy dzień czyni coraz słabszym...
(Jeder Tag macht uns immer wieder schwächer...)
Nikt już nie ma sił, aby dłużej ryć...
(Niemand hat kein Kräfte mehr, um langer zu wűhlen...)
Jest mi zimo i czuję na karku oddech śmierci...
(Mir ist es kalt und ich fűhle auf dem Nacken der Atem des Tods...)
Ale gdy znów zobaczę słońce, lżej umierać...
(Aber wenn ich die Sonne wieder erblicke, wird es mir leichter sterben...)
--
Kiedy ze złoża matki ziemi, trudno jest wyjąć fioletowy kryształ, wtedy co najmniej kilkunastu musi uderzać i ciągnąć, aby cokolwiek uszczerbać. W ten czas każdy karzeł, pracownik, czy nawet drullski nierób, czy orkowy osiłek, musi walić kilofem. Głęboko pod ziemią, gdzie powietrza mało i o śmierć nietrudno. Bo gdyby tylko jedna belka, która strop trzyma w jedności i zespoleniu, pękła, czy w jakiś sposób osłabła, sprawiłaby, że całe zaplecze ludzkie, czy innej rasy trzeba byłoby zapisać jako stratę.
Pan żydowski, o pejsach długich, koło ucha wiszących, miałby problem wielki i pieniężną utratę... Ale dba zbytnio o swoją złotą jamę, dogląda wszystkiego, karłów jako najważniejszych uznaje, innych nawet nie chce jako równych sobie widzieć, ani nawet o nich słyszeć. Ludzi z pogardą, elfy z politowaniem i niechęcią, a orków jako bezmózgów, traktuje. Ale pomimo swojej pogardy, czy wręcz ogromnej niechęci, każdego, kto spragniony pracy sprowadza do siebie. Miasto i twierdzę poszerza z każdym dniem. Miejsce do życia innym wyznacza i sam się z każdą godziną coraz bardziej wzbogaca. Złote wrota przed siedzibą swoją postawił, zaprojektował, pieniądze i wkład własny w architekturę hybrydyczną swej warowni, włożył. Miasto Karłów wznosi się pomiędzy górami, za wielkimi złotymi wrotami. Za mostem, który odgradza je od reszty świata, kamiennym, żelaznym nad przepaścią zawieszonym, którą sami wykopali.
Odcięci od wszystkich, ale też od reszty świata zależni. Chociaż wiadomo by było, że Goldmann cały kruszec dla siebie zatrzymał, gromadził złota, klejnotów, czy innych żelaza odmian, ale teren tam surowy. Same góry i bezdroża. Nic nie urośnie poza trawą i gdzieniegdzie grzybem ściennym, czy nic nie wartymi według nich ziołami. Wymienia cześć urobku dla obroku dla siebie innych sobie podobnych. Robotnicy dostają resztki, albo co gorsze.
Karzeł, wredny człek o wzroście parszywym... Myśli, że panem jest, gdyż pracować od czasu krótkiego nie musi i ze złotem w kieszeniach jak król jaki co najmniej się obnosi. Mieszka w apartamencie w antycznym stylu, z kamienia wybudowanym w skale wydrążonym najczęściej, siedzi przed kominkiem i wąs zakręca. Bo nawet tym małym „panom" się ogolić nie chce, gdyż twierdzą, że tak im bardziej szlachetnie do wyglądu, chraść na twarzy pasuje. Co jeden, to z brodą dłuższą i ubrany lepiej. Nawet w koszule z złotymi guzikami, czy nawet z haftem srebrną nicią zrobionym. Śmierdziele, lubieżnicy... Tylko do kobiet potrafią się zalecać i ściągają podobnych siebie ze świata całego. Może nie ma ich i dużo, ale i tak twierdza cała ich brodatą osobą usłana.
--
Wyszedł z kopalni górnik wymizerowany, o twarzy zapadłej i torsie wysuszonym. Suchy cały. Oczy podkrążone, ręce żylaste, wyciągnięte, do kolan wiszą. Barki jakieś krzywe, głowa pochylona, cień człowieczy. Jakby śmierć nad nim wisiała, wyglądał i ręce ku jego marnego ciała, wyciągała. W oczach krew i całkowita rozpacz...
Szedł powolnym krokiem, ku szynkowi, Alojzego, by wypłatę swoją przepić. Zasiadł przy barze, chwycił piwa kufel, wlał sobie do gardła i padła jego twarz na blat. Upity, niedożywiony... Praktycznie nieżywy... Pół-martwy... Człowiek zniszczony przez karłów rządy, chciwych pokurczów, nierobów zastępy.
A i wcale nie lepiej dzielnica robotnicza by wyglądała. Domy drewniane, szopy i baraki wszelkie, budowane na prędce. Wokół dzieci głodne, kobiety brzemienne i wraki ludzi snujące się po ulicy w godzinę popołudniową, lub noc wczesną. Idzie kierownik kopalniany, szef, inżynier, i magister. Znany w mieście całym i powszechnie szanowany. Idefons Konstanty Ostrowiecki. Szczupły, ale krzepki. W płaszczu zwykle i cylindrze. Polak prawdziwy z krwi i kości. Znany ze swej wyniosłości, zamiłowania do awantur i wypicia nieco szklanek z łagodzącym bóle specyfikiem. Okulary na nosie i wąsy pod nim zapuszczone, długie, grube, i wiszące. Stary człowiek już, nie w młodości okresie. Spod cylindra siwe włosy wystają, długie i strzyżone tylko od święta, co najwyżej.
Spaceruje dumnym krokiem. Ogląda umysłu swoje dzieło. Najnowocześniejszą w dziejach kopalnie na świecie. Najlepiej prosperująca, kruszców bogatych całe wagony, wydobywająca. Aby karły dumne w sobie, mogły zapchać spodnie... Rubinami, złotem, srebrem i rudmentalem – najcenniejszym z nich przecie. Cenionym w całym rzemieślniczym i hutniczym świecie.
Co dziwne człowiek, zwykły do tego został zarządcą pomocniczym. Zwykle karzeł nie ufa nikomu innemu, poza sobą. Ale też nie wolno pod żadnym pozorem, uogólniać wąsaczy, gdyż każdy, mógłby się innym, dumnie nazywać. Ale w większości – małe, krnąbrne istoty, mające o sobie wysokie mniemanie i chęć zysku za wszelką cenę. Ale do perfekcji ową sztukę, Aaron Goldman opanował. Inaczej zwany der Zwergenprinz. Król krasnalów, w tłumaczeniu wolnym. Pan żydowski, wąsacz największy z tej zbieraniny. Szaty czarne przywdziewa, kapelusz okrągły na głowę zakłada, pejsy mu wiszą i wystają spod głowy nakrycia. Diabeł i demon interesu. Doskonały handlarz i zarządca. Złote wrota przed zamkiem wybudować kazał. Za własne pieniądze, nie wspólne. Nie z funduszu karłowatego, jeno z żadnej kieszeni. Z interesów z górnictwa pochodzących. Niekoniecznie czystych i pachnących. Często z lewych interesów. Lichwy, zapożyczeń i przekrętów.
Wystarczy przejść z dzielnicy pracowniczej, aby ujrzeć hybrydę myśli budowlanej, antycznej. Tu kolumna, tam łuk... Przepiękne zdobienia i wyryte w skale mieszkania oraz rezydencje. Dookoła służba, sprzątacze, uniżeni ludzie... Rasa niewolników i sług uniżonych. Wobec bogatych starców i młodych , wybrzuszonych karłów, są nikim. Wszystko do przesady perfekcyjne, wysprzątane i jednak... brzydkie... Przerysowane, zbyt mające, łapać za serce w zamyśle architekta.
--
Zwergenprinz w najwyższym z domów przebywał. Siedział na swoim niby tronie i miał wzrok wbity w kupkę złotych monet. Ciągle ją macał, przewracał i liczył. Musiał być pewien, że wszystko się zgadza i nie ma tam żadnych błędów. Każdą złotą monetę piętnaście razy ogląda. Każdy srebrny grosz, pięćdziesiąt razy obejrzany i przeliczony. Szklą się pięknie stosy kosztowności w skarbcu. Pilnowane przez dwóch najbardziej zaufanych... Po zęby uzbrojonych, opancerzonych... do bójki i mordowania gotowych. Ich spojrzenie zabija. A gdy ktoś chociaż spojrzy na wrota skarbca, to może się od razu żegnać z życiem swoim marnym.
Niski, stary Żyd, jak nie siedzi przy liczeniu złota, to idzie na obchód po swojej, „pięknej" warowni. Widzi swoich podopiecznych, tą czystość na ulicach... Brak chaosu i brudu. Serce mu rośnie w piersi małej, a duma o mało co, nie rozerwie mu głowy. Die Steinfestung... Jedyne miejsce gdzie karły są szanowane. Nikt od nich nie wymaga, aby się dostosowały i były zawsze ofiarami. Tutaj są panami. Każdy drugiego sławi i wrogości nie żywi. Kruszec dostają tylko, za to, że tu mieszkają... A ich coraz więcej się zjeżdża. Mnożą się... Kobiety idą na to. Zwykłe, materialne... kobiety. Puste niczym w środku owoc niflusa, na pieniądze łase, gotowe by nogi rozłożyć nawet przed najbardziej obleśnym z nich wszystkich. Czy nawet z nogami pokrzywionymi czy brodą wiecznie ubrudzoną tłuszczem, smalcem czy krowim masłem. Mają służbę na każde palca skinienie, zawołanie. Wysprzątają, ugotują, upiorą... Nic robić nie muszą. Tylko siedzieć i w tłuszcze obrastać niczym wieprze w rolniczej zagrodzie, którym sadło nawet do oczu wchodzi, a dupska na krześle czy ławie szerokiej, zmieścić się nie mogą.
Wiara? Może i jest, bo kościół wybudowany, stoi na placu złotym. Kapłan jakiś i też jest. Ściągnięty z inkwizycyjnych landów...
Śmierć? Też nawiedza. Piękne katakumby pod świątynią przygotowane. Grobów może nie wiele, ale czekające na swoich przyszłych gości wiecznych, którzy złożą w nich swe kości.
Grabarz? Chwilowo bezrobotny... Zwykły sługa. Zapłatę jednak dostaje, bo gdyż żaden z jegomości, łopaty w ręce by nie chwycił.
Opieka medyczna? Najlepsza na świecie... Bo stać pana Żydowskiego na najlepszych lekarzy... Biegłych w sztukach alchemicznych i na chorobach się znających.
--
Twierdza ta jest jak kamień przez wiatr niewzruszony...
(Diese Festung ist wie ein Stein der durch der Wind unerschűtterlich sein.)
Czarne fundamenty z kamieni górskich wyglądają tak dostojnie.
(Die schwarze Grundlagen aus den Bergsteine schauen so vernehm heraus.)
Jestem pięknem murów tego zamczyska wręcz wzruszony...
( Ich bin gerűhrt mit der Schönheit des Mauerwerks dieses Schlosses...)
Nikt tutaj nie myśli o wojnie...
(Niemand denkt hier űber der Krieg...)
Daleko od centrum wydarzeń...
(Weit von dem Ereigniszentrum... )
Nikt nie otrzymuje obrażeń...
(Niemand bekommt den Schaden)
Każdy z nich pławi się w złocie i zbędnym tłuszczu...
(Jeder schwelgt in dem Gold und einem abkömmlichem Fett... )
Ciągle myśląc o sprawach niestotnych...
(Sie denken immerfort űber irrelevante Sachen...)
A w nocy, tarają się na dębowym łożu...
(Sie wälzen sich aufs eichene Bett in der Nacht...)
Las spopielony wycięty...
(Der Verbrannte Wald ist geschnitten...)
Pnie wciąż wsytają spod ziemi...
(Die Stumpfen stehen immer aus dem Boden hervor...)
I z głębi piekła zawodzą gobliny...
(Und aus der Innere der Hölle singen die Goblins... )
A małe ich serca płoną w ogniu wiecznym...
(Ihre kleine Herzen brennen in der Ewigfeuer...)
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Uczeń skrytobójcy
Czy człowiek sam decyduje o swoim losie, czy jest on z góry przesądzony?
Bastard Rycerski po raz pierwszy ożył na kartach książki w roku 1995. Właśnie wtedy Margaret Astrid Lindholm Ogden, postanowiła wrócić do pisania i pod pseudonimem Robin Hobb wydała powieść Uczeń skrytobójcy. Aż dziw bierze, że ta doskonała książka ma już tyle lat. Wartościując ten tytuł, można by go spokojnie postawić obok innej powieści, która również osiągnęła już pełnoletniość. Mam na myśli Grę o tron. W fabułach obydwu niczym królowe panoszą się intrygi, a ludzie są jedynie nośnikami, pozwalającymi im się namnażać i rozprzestrzeniać. Każdą charakteryzuje powolne tempo akcji, która pomimo tego potrafi wciągnąć, a ich największą wartością są żywi i charakterystyczni bohaterowie. Jedyna różnica jest taka, że na Pieśń lodu i ognia przyszła już pora, a książki wchodzące w jej skład czekały latami, by wkraść się w łaski popkultury. Historia królewskiego bękarta Bastarda wciąż czeka na swoją szansę, ale moje serce podbiła już kilka lat temu, a przy okazji wznowienia trylogii Skrytobójca, to przekonanie jedynie się umocniło.
Mały chłopiec zostaje oddany przez własnego dziadka na dwór królewski. Jego podobieństwo do księcia Rycerskiego następcy tronu jest niezaprzeczalne. Jednakże małoletni jest bękartem, zrodzonym z nieprawego łoża. Ojciec nie uznaje chłopca, jednak król Roztropny postanawia zachować go na dworze. Przybycie młodego Bastarda na zawsze odmienia losy całego Królestwa Sześciu Księstw.
Trudno jest lepiej ubrać w słowa fabułę Ucznia skrytobójcy, czyli pierwszego tomu trylogii Skrytobójca. Bowiem bardzo łatwo można zdradzić te szczegóły historii, które czytelnik powinien poznać sam, zagłębiając się w lekturze. Tak więc postaram się skupić na postaciach oraz na pewnych rozwiązaniach, które autor skrupulatnie stosuje by wciąć pętać i tak zagmatwane losy bękarta.
Główny bohater jest młodym chłopcem, który niewiele rozumie i wcale nie chce się dowiedzieć. Wiele czasu minie zanim zacznie dostrzegać zależności na królewskim dworze, a także nim zauważy gesty prawdziwej i szczerej przyjaźni. Trudno jest go jednak winić, za pewne nieporadne kroki oraz błędy, które popełnia każdy młodzieniec, szczególnie pozbawiony obecności czułego matczynego serca. Autorka nie szczędzi Bastardowi przykrości, nie chroni go przed stratą, nie pozbawia trudnych doświadczeń. Być może właśnie to sprawia, że nie sposób jest go nie polubić. W książce występuje natomiast cała paleta różnorakich postaci, począwszy od tych najbardziej sztampowych, po te które niejednokrotnie potrafią zaskakiwać. Od tych, do których można zapałać sympatią, po tych którzy przerażają.
Historia Bastarda bynajmniej nie jest historią dla dzieci, choć nie ukrywam, że doświadczony i wprawny czytelnik, może uznać opowieść o losach kilkuletniego a następnie nastoletniego chłopca za nieco infantylną, śpieszę jednak wyjaśnić, że Uczeń skrytobójcy to wielowątkowa, pełna pasji i kipiąca od emocji historia, której daleko od dziecięcej naiwności. Powieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy. Powieść, która rozczarowuje jedynie tym, że nie głaszcze swojego bohatera. Powieść, która zaskakuje i bawi. Fantastyka z prawdziwego zdarzenia.
Paulina Niedrygoś - Źródło
Brina wpatrywała się intensywnie w palec wskazujący swojej prawej ręki, znajdujący się tuż przed jej oczyma. Drugą dłoń zacisnęła w pięść. Skupiła całą swą uwagę na przeszukiwaniu własnego umysłu, próbowała znaleźć i uchwycić choć odrobinę magii, którą mogłaby przesłać na opuszek palca.
Im głębiej zaglądała, tym większy stawał się ból głowy. Pulsowanie w czaszce wzmagało się, ogarnęły ją mdłości, dzwoniło jej w uszach. Zrezygnowała, kiedy znalazła się na granicy wytrzymania i wzrok zaczął się zamazywać. Opuściła rękę, odetchnęła głęboko kilka razy i opadła na poduszkę.
Znowu nic. Jak każdego ranka, od kiedy tylko sięgała pamięcią, próby odnalezienia w sobie energii magicznej spełzły na niczym. Brina powtórzyła sobie po raz tysięczny, że nie posiada mocy i musi się z tym pogodzić. Wiedziała też, że jutro podejmie kolejną próbę.
Kiedy poczuła się odrobinę lepiej, dziewczyna spuściła obolałe nogi, wstała z łóżka i powoli podeszła do okna. Powitało ją słońce i przejrzyste niebo. Brina często narzekała, że nie dość, iż jako jedyna w całym Ravenshire ma kłopoty z chodzeniem, to musi mieszkać na szczycie Ratusza, jedynego trzypiętrowego budynku, jednak w takie dni jak ten, cieszyła się, że żaden z okolicznych domów nie może jej zasłonić horyzontu, gdzie rozpościerał się gęsty i nieprzenikniony las. Choć nie opuszczała miasteczka, już sam widok zielonej puszczy działał na nią kojąco.
Głowę Briny przeszył ostry ból. Tępy ucisk towarzyszył jej przez cały czas, jednak często się wzmagał. Dziewczyna oparła czoło o szybę i mocno zacisnęła powieki. Kiedy je otworzyła, zauważyła grupę Druidów, poważnych mężczyzn w długich, białych szatach, unoszących się lekko nad ziemią. Skierowali się w stronę wejścia do Ratusza i szybko zniknęli w jego wnętrzu.
Brina westchnęła ciężko. Ileż by dała, by móc wrócić do łóżka i nie wstawać przez cały dzień, czytając i śpiąc na przemian. Musiała jednak ubrać się, znaleźć Krasusa i zejść na parter, gdzie spotkają się wszyscy mieszkańcy miasteczka. Takie były, od niepamiętnych czasów, zasady Ravenshire.
*
- Patrz, czego się nauczyłam! – zawołała Karen, kiedy tylko wleciała przez drzwi. Szybko przepchnęła się przez tłum ludzi i dopadła stolika, przy którym siedziała Brina.
– Chcesz może cukru do tej kawy? – spytała z nadzieją.
- Tak, jasne – odparła Brina. Słodziła już kawę, domyślała się jednak, co chciała jej zaprezentować przyjaciółka.
Karen zaczęła wpatrywać się w cukierniczkę, która stała na sąsiednim stoliku. Po chwili cukiernica uniosła się, przeleciała kawałek i lekko wylądowała już przed Briną.
- Ha! – Karen nie mogła ukryć radości. – I co, robi wrażenie, nie?!
- O tak, zdecydowanie! – skłamała Brina. Prawda była taka, że wszyscy dorośli w Ravenshire świetnie znali się na magii i zwykle już małe dzieci potrafiły za jej pomocą przenosić małe przedmioty. Długo to trwało, zanim moc objawiła się w Karen. Dlatego pewnie tak mocno zaprzyjaźniła się z Briną – dwie dziewczyny, które musiały chodzić, bo nie potrafiły latać. Obie zaczęły się już godzić z faktem, że są dwoma odmieńcami, a razem było im w tej inności zdecydowanie raźniej. Jakiś czas temu jednak Karen zaczęła strzelać iskrami z dłoni, unosić się nad ziemią i każdego dnia jej moc rosła. Brina pozostała sama. Wciąż spędzała czas z przyjaciółką – mimo że postępy Karen raniły ją mocniej, niż ośmielała się przyznać. Wiedziała jednak, że wkrótce któryś z magicznych gangów upomni się o młodą czarownicę i ta przestanie mieć czas na przyjaźnie.
Brina przyjrzała się Karen uważnie. Pewnie Wiedźmy zwrócą się do niej jako pierwsze. Wszystkie były odważne, zwykle radosne i trochę szalone. Tak, Karen zdecydowanie będzie do nich pasować.
W drugim końcu Auli otworzyły się drzwi. Dziewczęta spojrzały na grupkę dzieci, która weszła do środka; była to młodsza grupa, która nie umiała jeszcze lewitować. Na przeznaczonym dla nich stoliku natychmiast zaczęło pojawiać się drugie śniadanie – słodkie bułki, owoce, naleśniki – ale większość dzieci przed posiłkiem chciało przywitać się ze swoimi rodzicami. Rozbiegły się na cztery strony, choć tylko kilkoro podeszło do ponurych, poważnych mężczyzn z białych szatach, rozmawiających szeptem między sobą.
- Gdybym miała magię, chciałabym być Druidką – odezwała się Brina, przyglądając się gangowi, który zawsze fascynował ją najbardziej.
- Co? – Karen oderwała wzrok od sztućców, które właśnie posłała do innego stolika. – Co ty gadasz? Wiesz przecież, nie mogłabyś. Poza tym, nie ma nic nudniejszego od bycia Druidem.
- Kiedy ja w ich zachowaniu nie widzę nic nudnego. Założę się, że są cholernie inteligentni i dyskutują o problemach świata. I są zawsze tacy spokojni, nawet podczas walki – nie rzucają się na innych, po prostu stoją w miejscu i tworzą tę wielką energię, która zmiata przeciwników. Nawet się za bardzo przy tym nie pobrudzą.
- I gdzie tu zabawa? E tam – Karen wzruszyła ramionami. – Nie zawracam sobie głowy Druidami, z wiadomych przyczyn.
Karen miała rację – dziewczęta pretendujące do miejsca w gangach nie starały się o uwagę Druidów, ponieważ ci przyjmowali w swe szeregi tylko i wyłącznie mężczyzn, i to tylko zrównoważonych i poważnych. I takich, którzy nie uważali noszenia białej płóciennej szaty za obciach.
Wiedźmy były grupą składającą się z samych kobiet. Nosiły kolorowe suknie, miały długie, zawsze rozpuszczone włosy, były hałaśliwe, a walkę traktowały jako powód do dobrej zabawy.
Czarni – przyjmujący i kobiety, i mężczyzn, niezwykle zajadli i waleczni, często wszczynający walki, nosili tylko ubrania w barwie, która stanowiła nazwę ich grupy. Natomiast Zagubieni Chłopcy – wbrew nazwie także składający się z przedstawicieli obu płci - byli najliczniejsi, ale też najbardziej pogardzani – zwykło się mówić, że Zagubionym Chłopcem zostaje osoba, której nie chcą inni. Nie mieli nawet tradycyjnego stroju, choć zdecydowanie cechowało ich niedbalstwo o wygląd.
Każda dorosła osoba w Ravenshire należała do jednego z czterech gangów. Wszyscy choć raz dziennie zaglądali do Ratusza – parter budynku, zwany Aulą, był w stanie pomieścić wszystkich mieszkańców. Pomieszczenie pełne było stołów i krzeseł, które raz po raz zapełniały się wyczarowanymi potrawami. Wszyscy jedli, pili, dyskutowali. Kiedy zachodziło słońce, meble znikały i rozpoczynały się walki. Miotano w siebie wiązkami światła, rozlegały się hałaśliwe wybuchy, zranieni szybko leczyli się przy pomocy magii i zaczynali od nowa tworzyć kule energii, które posyłali w stronę przeciwników. Gdy zaczynało świtać, kilkoma ruchami rąk doprowadzano Aulę do porządku i mieszkańcy rozchodzili się do domów, by trochę się przespać i powrócić do Ratusza następnego dnia.
Pierwsze piętro budynku stanowiła szkoła. Dzieci schodziły podczas przerw do Auli – tam też spędzali czas absolwenci, którzy oczekiwali na przyjęcie do gangu, tacy jak Karen. Na drugim piętrze znajdowały się mieszkania pracowników szkoły i Krasusa, ochroniarza Briny. Sama Brina miała dla siebie całe trzecie, najwyższe piętro. Podejrzewała, że kiedyś, gdy była dzieckiem, musiała tam z nią mieszkać jakaś opiekunka, ale nie pamiętała tego. Prawdopodobnie brak magii i kiepskie zdrowie wpływa na kłopoty z pamięcią.
- Wyglądałabyś głupio w ich stroju – Karen wyrwała Brinę z zamyślenia.
- Co? – zapytała dziewczyna.
- W stroju Druidów. Wyglądałabyś w nim głupio. Z twoimi włosami.
To zdecydowanie była prawda. Długie, gęste włosy Briny były niemalże białe. Jedyna rzecz, której Karen, szatynka, mogła jej zazdrościć. Włosy Karen spokojnie można by nazwać pięknymi, ale nie wyróżniała się nimi tak jak Brina. Ta jednak chętnie zamieniłaby się kolorem włosów, gdyby mogła też oddać bliznę, która od dzieciństwa przecinała jej policzek.
Brina znowu zaczęła przyglądać się przyjaciółce. Musiały być w podobnym wieku. Może chodziły razem do szkoły?
- Karen, jak myślisz, ile masz lat? – zaryzykowała pytanie.
- Co? Czego?
- Nie, nic. Nieważne. – Brina, rozczarowana, wzruszyła ramionami i wstała powoli. – Idę się trochę przewietrzyć.
- No, jak tam chcesz. Ja tu będę cały czas.
- Okej.
Brina ruszyła w stronę drzwi. Krasus, który siedzał w pobliżu, natychmiast uniósł się w powietrze i poleciał za nią.
- Chcesz pogadać? – zagadnął.
- Nie, chciałabym chwilę pobyć sama – poprosiła dziewczyna, więc ochroniarz wycofał się i trzymał w pewnej odległości za nią.
Brina pchnęła drzwi i wyszła na ulicę. Słońce ogrzewało ją, kiedy powoli ruszyła drogą. Oddychała głęboko, by nie zmęczyć się za szybko. Powłóczyła obolałymi nogami, ale była zdeterminowana, żeby zrobić jeszcze parę kroków. Starała się zignorować pulsujący ból w głowie i oddała się rozmyślaniom.
Dlaczego oni nie mierzą czasu. Dzięki temu można by określać, kiedy coś się zdarzyło... Brina zaśmiała się gorzko. Dobrze wiedziała, dlaczego w Ravenshire nikt nie zawraca sobie głowy mierzeniem czasu. Tutaj każdy dzień wyglądał tak samo. Lenistwo, jedzenie, rozmowy o niczym. Jedyną, ale najwyraźniej wystarczającą rozrywkę, stanowiły conocne walki. W Ravenshire nie było sklepów, fabryk, szpitali, teatrów. Obdarzeni magicznie mieszkańcy potrafili sobie zapewnić wszystko, czego potrzebowali. Centralny punkt miasteczka stanowił Ratusz, dookoła rozsiane były małe domki mieszkalne i ruiny innych budynków; nikt już nie pamiętał, czym niegdyś były. I tyle. Ludzie rodzili się, chodzili do szkoły, uczyli się magii, trafiali do gangu, a w końcu umierali i ktoś inny sprawiał, że ich ciało znikało. Nikt nie liczył dni ani lat. Nikogo nie obchodziło, co znajduje się poza granicami Ravenshire.
Nikogo poza Briną. Ale Brina zawsze była inna. Z jakiegoś powodu ważna – chyba była córką kogoś ważnego czy coś takiego... pewnie wiedziała, lecz ciężko to wszystko spamiętać – więc mieszkała w Ratuszu, miała osobistego ochroniarza – Krasus jako jedyny nie należał do żadnego gangu, cały czas strzegł dziewczyny. Brina doszła do skrzyżowania dróg. Spojrzała w lewo, w prawo, po czym odwróciła się i zaczęła zmierzać z powrotem w kierunku ratusza. Krasus spojrzał na nią współczująco. Brina jednak nigdy nie miała siły, by pokonać dalszą trasę.
Gdy weszła do Auli, zauważyła, że Karen nie siedzi już przy ich stoliku. Rozejrzała się zaniepokojona i szybko dostrzegła, iż spełniły się jej najgorsze obawy – Karen, teraz z rozpuszczonymi włosami i w zielonej, zwiewnej sukni, śmiała się z czegoś, co opowiadała jej jakaś Wiedźma. Inna Wiedźma. Bo teraz także Karen była Wiedźmą.
- Brina! – Karen zauważyła przyjaciółkę i szybko do niej pofrunęła. – Przyjęły mnie! Możesz w to uwierzyć?! Jestem jedną z Wiedźm!
- Gratulacje – Brina zmusiła się do uśmiechu. Nie mogła uwierzyć, że wystarczyło te parę minut, gdy jej nie było, by straciła swą towarzyszkę.
- Tak się cieszę! Już dzisiaj będę walczyła! No nic, muszę do nich wracać... Trzymaj się, Brina – i już jej nie było.
Brina poczuła łzy napływające jej do oczu. Choć spodziewała się, że ten dzień nastąpi, nie umiała powstrzymać smutku. Być może Karen nigdy nie była najlepszą przyjaciółką, ale przynajmniej rozmawiała z Briną. Teraz pozostał tylko małomówny Krasus.
Otępiała Brina poczuła, że nie wysiedzi w Auli ani chwili dłużej. Rozpoczęła mozolną wspinaczkę na trzecie piętro. W końcu, wyczerpana, rzuciła się na łóżko i zalała łzami.
Wiele czasu minęło, zanim usłyszała hałasy, oznaczające początek walki. Brina otarła łzy i zaczęła rozmyślać nad swoim nieszczęściem. Zawsze obolała, zawsze zmęczona, nie potrafiła w sobie znaleźć odrobiny magii.
Pozbawiona tego niezwykle ważnego czynnika, szukała ucieczki. Znalazła ją w książkach. W Ravenshire nie było wielu książek, ale większość z nich znajdowała się w posiadaniu Briny. Mieszkańcy, którzy, zdaje się, bardzo ją szanowali – muszę pamiętać, żeby zapytać Krasusa, dlaczego – na wieść o tym, że dziewczyna polubiła czytanie, przynieśli jej stare książki, które znaleźli w swoich domach. Wszyscy twierdzili, że sami ich nie przeczytali, były to dla nich po prostu zbędne pamiątki po przodkach.
Brina jednak odnalazła w nich świat, który ją zachwycił. Świat możliwości, przygód, podróży, bohaterów. Świat wielkich miast, gdzie ludzie korzystali z niesamowitych wynalazków. Świat pozbawiony magii i świat, gdzie wykorzystuje się magię by czynić dobro, a czasem by przejąć władzę nad światem. W świecie książek zdarzały się nieszczęścia, katastrofy. W świecie książek ludzie cierpieli i płakali, ale też śmiali się, kochali.
Żyli. Na tym polegała różnica. Mieszkańcy Ravenshire tylko egzystowali.
Brina zastanawiała się zawsze, skąd się te książki wzięły. Krasus twierdził, że to wszystko wymyślone historyjki, które ktoś kiedyś wyczarował, może nawet przez przypadek. Dziewczyna nie była tego jednak taka pewna. Niektóre miejsca, wydarzenia lub zachowania powtarzały się w wielu dziełach – zupełnie tak, jakby autorzy (których nazwiska widniały na okładkach) byli prawdziwymi ludźmi i opisywali realny świat. A to by oznaczało, że las otaczający Ravenshire kiedyś się kończy. Że coś tam jest. Była to myśl równocześnie zatrważająca, jak i kojąca. Ta właśnie myśl ukołysała Brinę do snu.
*
Dni mijały, życie w Ravenshire toczyło się normalnym rytmem. Brina codziennie widziała Karen w Auli, roześmianą, pełną życia. Czasami zamieniały kilka słów, ale zwykle Karen spędzała cały czas w towarzystwie Wiedźm.
Każdy z gangów sprawiał wrażenie, jak gdyby miał niezliczoną ilość sekretów i ważnych tematów do dyskusji, jednak Brina zastanawiała się, o czym mogą rozmawiać ludzie, którzy nie robą nic i nie mają żadnych zainteresowań. Gdyby czytali, mogłaby z nimi rozmawiać o książkach. W szkole w Ravenshire dzieci uczyły się czytać, ale dorośli szybko tracili zainteresowanie tą czynnością.
Brina, przeczytawszy wielokrotnie prawie wszystkie dzieła w swej kolekcji, postanowiła w końcu sięgnąć po te najstarsze. Do tej pory bała się przewracać pożółkłe, kruche kartki w obawie przed zniszczeniem książek, a nie chciała prosić Krasusa o wzmocnienie ich magią, ponieważ czuła, że w ten sposób pozbawi je swego rodzaju niezwykłości i tajemniczości, a także niepowtarzalnego zapachu.
Teraz jednak zdecydowała się poznać ich treść. Ostrożnie przerzucała kartki, więc czytanie zajmowało jej dużo więcej czasu, ale tego i tak miała aż w nadmiarze.
*
W książkach, które czytała Brina, obowiązywała zawsze jedna zasada: nigdy nie było wiadomo, co przyniesie przyszłość. Zaskakujące, a czasem na pozór nieważne wydarzenie potrafiło diametralnie zmienić ludzkie życie. Dla Briny jednak czas, kiedy leżąc w łóżku marzyła o odmianie swego losu, dawno się skończył. Wciąż uczepiona maleńkiego ziarenka nadziei, które w niej pozostało, szukała w sobie śladu mocy magicznej, ale sama nie była już pewna, czy wierzy w jego istnienie. Nie oczekiwała przyszłości, bo w przyszłości nie widziała zmiany.
Miała się jednak przekonać, że książki nie lubią się mylić.
*
Dzień, w którym Brina sięgnęła po prawdopodobnie najstarszy tom w całym Ravenshire, nie różnił się od pozostałych. Dziewczyna obudziła się z bólem głowy. Spojrzała przez okno na lekko szumiący w oddali las. Zjadła w Auli wyczarowane dla niej śniadanie, potem obiad i wdrapała się powoli z powrotem na trzecie piętro.
Książka, którą wzięła do ręki, była tak zniszczona, że nie mogła odczytać tytułu na okładce. Brina zapewne mogłaby go znaleźć na stronie tytułowej, jednak nigdy go nie poznała, bo kiedy położyła się na łóżku i powoli otwarła dzieło, z książki wypadła stara, złożona kartka papieru, która pochłonęła całą jej uwagę.
Zafascynowana, ostrożnie rozłożyła kartkę. Wygładziła ją i... zamarła.
Patrzyła na młodszą wersję samej siebie. Rysunek był stary, ale nie miała wątpliwości: ten sam mały nos, odstające uszy, lekko skośne oczy, długie, jasne włosy. I wreszcie długa blizna na lewym policzku. Nie do pomylenia. A także podpis: Brina. Wznieśliśmy dla niej Ratusz na samym środku Ravenshire, więc każdy dostaje jej moc.
Brina wpatrywała się w kartkę z niedowierzaniem. To niemożliwe. To nie mogę być ja. Rysunek jest zbyt stary. A ja nie mam mocy. Nie mam czym obdzielać. Jednak widziała wyraźnie.
Dziewczyna sięgnęła pamięcią wstecz: próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Wszystkie obrazy były jednak zamazane, widziała tylko niezliczone dni, z których żaden nie różnił się od drugiego.
Potrzebuję odpowiedzi. Teraz.
- Krasus! – zawołała. Jej ochroniarz mógł mieszkać piętro niżej, ale zawsze słyszał jej wołanie. Już po chwili drzwi otworzyły się i wleciał szybko do pokoju. – Krasus, co to jest?!
Krasus chwycił wyciągnięta w jego kierunku kartkę i zbladł.
- Skąd to masz? – spytał.
- Z książki. Zresztą nieważne. Powiedz mi po prostu, co to oznacza?!
- Ktoś cię po prostu narysował...
- Wiele lat temu! To niemożliwe, żeby żyła tak długo! I nie mam żadnej mocy!
Kraus westchnął i opadł na stojący w pobliżu fotel.
- Brino... żyjesz dłużej niż inni ludzie.
- Co? Nie pamiętam...
- Bo zapominasz. Ciągle o wszystkim zapominasz.
Brina wyprostowała się gwałtownie, co sprawiło jej ból, jednak zignorowała go. Jeszcze raz próbowała sobie przypomnieć, cokolwiek, ale natrafiała tylko na pustkę. Pytania kotłowały się jej w głowie.
- Krasus, kim... czym ja jestem?
- Ja... - ochroniarz zawahał się.
- Nie. Chcę wiedzieć wszystko. Powiedz mi.
Krasus westchnął ciężko.
- Cóż, mogłem się tego spodziewać. Podobno zawsze w końcu zaczynasz pytać. – Brina nie zrozumiała ostatniego zdania, ale postanowiła je na razie zignorować. – Dobrze. Posłuchaj więc. Wiele lat temu mieszkańcy Ravenshire znaleźli niemowlę. Nikt nie wiedział, skąd się wzięło, po prostu leżało porzucone na skraju miasta. To byłaś ty, oczywiście. Zaopiekowano się tobą, a wkrótce zauważono, że ludzie, którzy przebywają w pobliżu ciebie, unoszą się w powietrzu, przesuwają przedmioty... Mieszkańcy zyskali moc, którą stopniowo nauczyli się kontrolować. Im bliżej ciebie, tym była ona silniejsza.
Brinie zakręciło się w głowie. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Co to wszystko znaczy?!
- Jesteś źródłem, Brino – kontynuował Krasus, jakby usłyszał myśli dziewczyny. – To ty dajesz nam magię. Nie było jej w Ravenshire przed twoim pojawieniem się.
Brina wpatrywała się w ścianę. Magia, której zawsze pragnęła i nie mogła dostać, pochodziła od niej?! Nie. To nie miało żadnego sensu.
- Ja... ile mam lat? – wydusiła z siebie w końcu.
Krasus pokręcił głową.
- Nie wiem... nikt nie wie. Nikt nie pamięta. Starzejesz się, ale bardzo, bardzo powoli. Nikt spośród obecnie żyjących nie pamięta, byś wyglądała młodziej niż teraz. A ty... cóż, szybko zapominasz. Zapominasz ludzi, których znałaś wcześniej. Ochroniarzy, którzy opiekowali się tobą przede mną. Nie pierwszy raz poznajesz tę historię. Ale wkrótce znowu zapomnisz. Zapomnisz o Karen, a potem o mnie... wszystko będzie dobrze, Brino.
- Dobrze?! Dobrze?! – Brina zerwała się na równe nogi. Poczuła ból w całym ciele, ciągle kręciło jej się w głowie. Wolno podeszła do okna. Była wściekła, ledwo łapała powietrze. – Nic nie będzie dobrze! Dlaczego?! Dlaczego kłamiecie? Kto jeszcze o tym wie?
Krasus milczał przez chwilę.
- Wszyscy wiedzą. Jesteś chroniona, nie chcemy, żeby ktoś cię uprowadził i przywłaszczył całą moc dla siebie. Uważamy, że każdy ma do niej równe prawo.
- Każdy oprócz mnie, tak?!
- Nie blokujemy jej w tobie... po prostu nie możesz jej używać. Przykro mi.
Brina ciągle nie mogła uwierzyć w słowa Krasusa.
- Więc kim ja w końcu jestem?
- Nie wiemy, naprawdę. Pojawiłaś się znikąd i dałaś nam wielki dar, za który każdy jest ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Świetnie. Po prostu świetnie.
Może powstałam z kumulacji niewykorzystywanej energii i potencjału mieszkańców tej dziury, pomyślała. Nikt tu nie pracuje. Nic nie robi. Ich energia życiowa stworzyła mnie. Wcale bym się nie zdziwiła.
- Połóż się, Brino – poprosił Krasus, podlatując wolno do dziewczyny. – Za parę dni wszystko wróci do normy, obiecuję...
Brina chwyciła stojącą na parapecie donicę i, niewiele myśląc, z całych sił uderzyła ochroniarza w głowę. Krasus, w ogóle nie spodziewając się ataku, nie zrobił nic, by się bronić. Nieprzytomny upadł na podłogę.
Dziewczyna wypuściła donicę z rąk. Nie potrafiła uspokoić myśli.
- Co ja zrobiłam, co ja zrobię, co zrobię... - mamrotała do siebie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie wiedząc, co zrobić. Kiedy spojrzała w okno, jej uwagę przykuł majaczący na horyzoncie las, ledwie widoczny w zapadającym mroku.
Nie mogę tu zostać. Nie mogę.
Brina odwróciła się na pięcie, zostawiła wciąż nieprzytomnego Krasusa i zaczęła schodzić na dół. Walka w Auli właśnie się rozpoczęła, więc bez problemu udało jej się niezauważenie opuścić Ratusz. Skierowała się przed siebie.
W chłodnym, wieczornym powietrzu wściekłość, smutek i żal wreszcie uwolniły się i Brina wybuchła płaczem. Łkając głośno, próbowała złapać powietrze, lecz nie zatrzymywała się. Powróciły zawroty głowy, dziewczyna bała się, że zaraz zemdleje. Powłócząc nogami, ciągle brnęła naprzód.
W końcu jednak nogi Briny dały za wygraną. Osunęła się na ziemię. Tutaj mnie znajdą, pomyślała wyczerpana. Nagle poczuła, że ktoś klęka przy niej, łapie ją pod bok i pomaga wstać. Podniosła powoli wzrok i zobaczyła twarz starszej kobiety, ubranej na czarno.
Czarna. Musiała mnie znaleźć akurat Czarna. Na pewno jest wściekła, że próbowałam uciec.
Jednak kiedy Brina spojrzała w oczy kobiety, nie zobaczyła złości. Zamiast tego zaskoczona rozpoznała coś, co mogło być współczuciem, a nawet poczuciem winy.
- Idź, dziecko – odezwała się kobieta. – Powodzenia.
Po czym szybko odfrunęła.
Zaskoczona Brina patrzyła za nią przez chwilę. W końcu podjęła ucieczkę. Ciężkie nogi buntowały się, ale zdeterminowana dziewczyna stawiała krok za krokiem, aż znalazła się na granicy miasteczka.
Kontynuowała wędrówkę, kierując się w stronę lasu. Wciąż niewyobrażalnie wściekła, poczuła nagle, jak tkwiące w niej ziarenko nadziei wypuszcza maleńki pęd. Czując nowy przypływ mocy, przyspieszyła kroku.
Choć Brina bała się, że nie zajdzie daleko, z zaskoczeniem odkryła, że idzie coraz szybciej. Napięcie, trwające w jej ciele całe życie, zdawało się ustępować. Nogi były coraz lżejsze, nawet pulsowanie w głowie ustawało.
Kiedy dotarła do linii drzew, obejrzała się na Ravenshire. Oni mnie nie stworzyli, pomyślała. Kiedyś ludzie żyli tu normalnie. Te wszystkie stare ruiny... to musiały być miejsca pracy, sklepy. Mieszkańcy Ravenshire funkcjonowali. Lecz kiedy otrzymali moc, przestali działać. Odebrali sobie sens i stworzyli marną iluzję sensu . Osunęli się w marazm, którego nie umieli nawet dostrzec. Nie, nie stworzyli mnie. Zabrali mi, co moje. Moją moc, moją siłę.
Brina spojrzała na kołyszące nad nią drzewa i odetchnęła głęboko. Powietrze wypełniło jej płuca jak nigdy dotąd. Smakowało jak najwspanialszy dar. Uczucie było tak niesamowite, że Brina zaśmiała się głośno.
Po czym zwróciła się w stronę lasu i, po raz pierwszy w życiu, zaczęła biec.
*
Wiele godzin później, kiedy zaczynało już świtać, Brina zatrzymała się. Spędziła całą noc, na zmianę biegnąc i maszerując. Szybko odnalazła strumyk, którego teraz się trzymała. Ciągle natrafiała też na dzikie owoce, zupełnie tak, jakby las się o nią troszczył.
Teraz przystanęła, usiadła i zerwała z krzaczka parę borówek. W jej umysł, wolny wcześniej od jakichkolwiek myśli, wdarli się teraz pozostawieni w miasteczku ludzie.
Musieli już dawno odkryć, że magii zabrakło. Czy wpadli w panikę? Może nie są nawet w stanie chodzić, większość od dawna nie używała nóg... Czy Krasus się wybudził? Co musi czuć? A Karen?
Wykorzystali mnie... Brina poczuła narastająca w niej na powrót wściekłość. Zdradzili.
Szybko otarła zbierające się w oczach łzy. Nie, nie chce o nich myśleć. Musi iść, zanim rozpoczną pościg.
Nigdy nie zdołają mnie odnaleźć. Nie bez magii.
Ale zagrożeniem mogą być inni ludzie, którzy zapewne gdzieś tam są. Oni mogą na nowo odebrać jej moc i...
Albo i nie. Poprzednim razem byłam niemowlęciem. Teraz już nie jestem bezbronna. Mam magię... Równą mocy, z której korzystali wszyscy mieszkańcy Ravenshire. Albo jeszcze większą. Mogę nauczyć się ją chronić. Już nie zapomnę.
Brina wstała niepewnie i odetchnęła głęboko kilka razy. Obejrzała się na wszystkie strony. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Na jednej z gałęzi siedział mały ptaszek i ciekawsko spoglądał na Brinę.
Dziewczyna spojrzała na swój palec wskazujący. Sięgnęła głęboko w głąb swego umysłu... I zobaczyła to. Magia, świetlista, mocarna, nieposkromiona – jeszcze nieposkromiona – tliła się niczym płomień. Brina ostrożnie sięgnęła po maleńki kawałek.
Z palca wskazującego dziewczyny wystrzeliła iskierka, która szybko zgasła.
Brina podniosła wzrok. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Tylko mały ptaszek przechylił główkę i zaśpiewał z uznaniem, jakby gratulował pierwszego cudu.
Brina uśmiechnęła się do siebie i, nie oglądając się, ruszyła naprzód.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Mateusz Hoffmann - Mój Hades
Zawsze byłem sam... Oczywiście miałem rodzinę, przyjaciół, ale nigdy nie było przy mnie nikogo tak po prostu. Funkcjonowałem jako epizod, ewentualnie, jedna z mniej atrakcyjnych opcji towarzyskich. Tak mijały mi lata życia – samotne siedzenie na ławce w parku, a potem wieczorem w fotelu oglądając film. Zawsze bardziej tolerowany niż akceptowany i częściej uciszany niż wysłuchany.
Nie pamiętam, co dokładnie robiłem 12 listopada 2015 roku, ale to właśnie ten dzień przedefiniował mój świat. Wiem tylko, że byłem wtedy w pracy na Franowie. Wracając do domu, wstąpiłem do wypożyczalni filmów na Ratajach, gdyż nie miałem innych planów na ten (samotny) wieczór. Zabrałem z półki z nowościami pierwsze-lepsze pudełko, które wyróżniało się tylko i wyłącznie wyglądem, podszedłem z nim do lady i podałem jakiemuś nieznanemu mi chłopakowi razem z dziesięciozłotowym banknotem – transakcja jak zwykle bezproblemowa.
Chwilę później byłem już w swoim mieszkaniu, jak zwykle cichym i przytulnym, które nabyłem zaraz po studiach, chcąc się uniezależnić od rodziców. Wziąłem prysznic (najbardziej lubię gorący; taki, po którym skóra przyjemnie się czerwieni) i postanowiłem coś zjeść, więc jeszcze w ręczniku poszedłem do kuchni po jakąś przekąskę. W szafce znalazłem wafle kakaowe (pozostałość z poprzedniego dnia) i orzeszki solone. Jeszcze tylko butelka wody mineralnej prosto z lodówki i byłem gotów zacząć wieczór – jeden z licznych jakie przeżyłem przez 26 lat. Film okazał się przeciętną komedią, o dwóch policjantach infiltrujących gang narkotykowy w amerykańskim college'u. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem, ale po przebudzeniu nic już nie było takie samo (nie jest takie do teraz).
******
Przez dłuższy czas nawet nie zdawałem sobie sprawy, że coś się zmieniło, tylko cisza wydawała mi się jakaś inna; głębsza, wręcz przytłaczająca. Zaspany człowiek jednak nie zwraca na takie rzeczy większej uwagi, tylko wolno człapiąc idzie do łazienki, obmyć obrzmiałą od snu twarz, a potem zalewa sobie płatki mlekiem i posypuje cukrem.
Na stojącym w kuchni zegarku zobaczyłem, że jest 9:11, do tego sobota, więc miałem tego dnia dużo wolnego czasu. Kliknąłem przycisk na czasomierzu, żeby załączyć swoją ulubioną stację radiową, ale odpowiedział mi tylko szum. Nic nie dało manipulowanie i próba znalezienia właściwej fali. Na całej skali moje radio grało tylko jedną piosenkę w postaci nieprzerwanego, monotonnego SZSZSZSZSZ. Dokończyłem więc w milczeniu śniadanie i postanowiłem, że pójdę na zakupy, a przy okazji oddam nudnawą hollywoodzką produkcję, która mnie wczoraj uśpiła.
Narzuciłem na siebie swój ulubiony zestaw ciuchów, zgarnąłem swoją bio-siatkę i zszedłem z trzeciego piętra do wyjścia z mojego bloku. Naparła na mnie cisza. Jeśli ktoś z was wcześnie wychodzi do pracy, albo wraca do domu około 4 nad ranem to może sobie choć trochę to wyobrazić. Słychać tylko własne kroki i wiatr, który gwiżdże i szumi w koronach drzew. Żywej duszy nie widać, a o ruchu ulicznym można zapomnieć. Przystanek tramwajowy jest zaraz pod moim blokiem, więc z braku innego środka lokomocji, wybrałem czekanie na jedną z poznańskich bimb. Z rozkładu jazdy wynikało, że powinien być (tramwaj linii nr 1) za jakieś siedem minut, więc spokojnie zapaliłem papierosa, by szybciej płynął czas. Przez dobre 30 minut nic nie przyjechało, więc podniosłem się z ławki i ruszyłem pieszo te trzy przystanki, które jeszcze niedawno miałem zamiar pokonać w tak wygodny sposób. Po drodze również nikogo nie spotkałem.
Supermarket, do którego zmierzałem, stał jednak oświetlony i jak najbardziej otwarty, więc niczego nie świadomy wszedłem do środka. Powitał mnie jeden z bardziej denerwujących dźwięków – bzyczenie jakie wydają świetlówki. Nic więcej. Cisza. Stałem oniemiały, patrząc na puste kasy i tak samo wyludnione przejścia między regałami. Przytomnie sprawdziłem godzinę otwarcia, myśląc, że może jestem za wcześnie, ale okazało się, że sklep funkcjonuje już od dwóch godzin. Nie wiedząc co mam zrobić, postanowiłem poczekać na rozwój wypadków. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnąłem listę zakupów i zacząłem, najzwyczajniej w świecie, szukać potrzebnych produktów, a wszystko to w kompletnej, choć denerwująco-bzyczącej ciszy.
Po dwudziestu minutach byłem już przy kasie, ale chociaż stałem dłuższą chwilę i na różne sposoby próbowałem zwrócić na siebie uwagę, nikt się mną nie zainteresował – jakby to było coś nowego. Zostawiłem więc zakupy na taśmie i poszedłem w stronę pomieszczeń obsługi. Drzwi były lekko uchylone, to też zapukałem krótko i wszedłem do środka. Nikogo tam nie było. Wróciłem więc do moich zakupów i ze zdziwieniem stwierdziłem, że na kartonie mleka leży kartka z napisem:
Dziś zakupy gratis.
Weź co chcesz.
Miłego dnia.
Pierwsza myśl – czy to jakiś głupi żart, a może jeden z dziwnych pomysłów na badanie, w tym wypadku chciwości, klientów. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę. U dołu strony, drobnym, prawie niewidocznym drukiem było dopisane:
W razie pytań prosimy dzwonić pod nr 001003.
Wyciągnąłem więc z kieszeni moją wysłużoną komórkę, nie mającą ani aparatu ani radia, o dostępie do Internetu nie wspominając i wybrałem ten jakże dziwny ciąg liczbowy. Już po pierwszym sygnale, informującym o próbie nawiązania połączenia, usłyszałem cichy klik i miły kobiecy głos oznajmił mi:
- Dzień dobry, to nie jest żaden dowcip, ani niehumanitarny sposób badania zachowań konsumenta. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Zaskoczony, zdążyłem tylko pomyśleć, czy czasami przed wyjściem nie czekają na mnie odpowiednie służby mundurowe, a ten sam słodki głos w słuchawce już zaczął oznajmiać:
- Niech się Pan nie martwi, ta transakcja w obecnej sytuacji jest jak najbardziej legalna, więc policja nie będzie powiadomiona. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Byłem wstrząśnięty. Przerwałem połączenie, szybko spakowałem sprawunki, nie biorąc nic poza tym , co było mi potrzebne i położyłem na taśmie banknot 50 złotowy. W tym momencie zadzwonił mój telefon, a na wyświetlaczu ukazał się znajomy już mi ciąg liczb (001003). Odnalazłem na klawiaturze przycisk odbierający połączenia i wdusiłem go ostrożnie, jakby miał spowodować wybuch bomby. Kiedy tylko przyłożyłem aparat do ucha, znajomy już żeński głos powiedział krótko:
- Opłata naprawdę nie będzie konieczna. Może Pan bez obaw schować swój banknot i opuścić sklep – połączenie zostało przerwane.
Nie zastanawiając się dłużej, zabrałem swoje zakupy wyszedłem ze sklepu, cały czas niespokojnie się rozglądając. Pieniądze zostawiłem razem z tą nieznośnie bzyczącą ciszą. Nie ufając już komunikacji miejskiej, wróciłem do domu tak samo jak z niego dotarłem do upiornego, opuszczonego przez wszystkich supermarketu.
Jadąc windą wysiadłem na drugim piętrze i zapukałem do drzwi sąsiadki, która prosiła mnie, bym kupił jej jakąś dobrą czekoladę, bo niedługo jej wnuczek przyjeżdża w odwiedziny. Mogła by to zrobić sama, ale nie lubiła czekolady i nie wiedziała, która jest smaczna. Pomimo, że pukałem trzykrotnie, nie usłyszałem za drzwiami żadnego ruchu. W końcu dałem za wygraną i wszedłem piętro wyżej do swojego mieszkania. Na wycieraczce przed drzwiami leżała koperta z wypisanym moim imieniem, nakreślonym starannym pismem na przedniej jej części. Żadnego nadawcy, znaczka. Podniosłem znalezisko, wydobyłem z kurtki klucze i wszedłem do mojej oazy spokoju, teraz jednak tak samo cichej jak reszta Poznania, o czym się już trochę przekonałem. Kroki skierowałem do kuchni, siatki z zakupami wylądowały na stole, a nóż, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się w mojej ręce, zbliżał się do koperty, by odkryć przede mną jej zawartość. W środku były dwie rzeczy: kartka papieru z wiadomością dla mnie i 50 złotowy banknot. Osłupiałem, ale kiedy przeczytałem wiadomość na tej pojedynczej stronie, niewątpliwie przeznaczoną dla moich oczu, musiałem usiąść tam, gdzie jeszcze przed chwilą stałem.
Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w kopercie znajduje się Twój banknot, którym usiłowałeś zapłacić za dzisiejsze zakupy o godz. 10:34.
Informuję Cię również, że na łóżku w Twojej sypialni leży przesyłka do Ciebie (instrukcje co do jej zawartości są w środku).
Jak już się pewnie zorientowałeś Poznań się zmienił.
Krótko mówiąc, jesteś jedynym mieszkańcem miasta.
W razie jakichkolwiek pytań użyj swojego telefonu komórkowego.
Funkcjonuje tylko jeden aktywny nr z którym możesz się połączyć.
Miłego dnia!
P.S. To nie jest żart, jeśli nie wierzysz, wyjdź i sprawdź, chociażby oddając film do wypożyczalni.
Gotówka nie będzie Ci potrzebna.
PPM
Wiecie co to jest katatonia? W skrócie polega to na tym, że dorosły facet siedzi na zimnych kafelkach we własnej kuchni, opierając się plecami o lodówkę i patrzy nieruchomym wzrokiem w przestrzeń.
Od czasu tego zdarzenia minął już rok, więc nie pamiętam dokładnie, ile czasu spędziłem w tym stanie. Wiem, że wyrwał mnie z niego pewien dźwięk, równie denerwujący, jak bzycząca świetlówka. Mój brzuch zaczął domagać się czegoś smacznego. Zignorowałem go i wstałem, by zobaczyć, co jeszcze niesamowitego może kryć się w moim łóżku. Czy w to wierzyłem? Wtedy jeszcze nie, ale nic tak nie przekonuje, jak doświadczenie czegoś na własnej skórze.
Drzwi sypialni nie były zamknięte, toteż już z daleka widziałem, że jakieś pudełko, starannie opakowane w szary papier, leży w zagłębieniu, gdzie zwykłem układać się do snu. Kiedy podszedłem, na wierzchu zobaczyłem wypisane moje imię.
Irytacja to uczucie, którego nigdy nie lubiłem. Zazwyczaj wiązało się ono z niezrozumieniem, co jak naukowo stwierdzono, wywołuje w mózgu takie same odczucie jak zranienie się. U mnie zaraz po chwili przychodzi złość na siebie, że coś zrobiłem źle. W konsekwencji ówczesnych wydarzeń, szary papier został zdarty dość gwałtownie, a białe, tekturowe pudełko w środku niemniej energicznie otwarte. W opakowaniu był zegarek koloru rozerwanego przed momentem papieru i oczywiście kolejna notatka przeznaczona dla mnie, równie krótka jak poprzednia.
Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w pudełku znajduje się urządzenie w formie zegarka na rękę.
Ekran jest cyfrowy i pokazuje trzy informacje: aktualną godzinę, datę oraz licznik pozostałych ci Środków do wykorzystania.
Nigdy go nie zdejmuj.
Miłego dnia!
PPM
Spojrzałem na nowy gadżet, który wyleciał z przewróconego kartonika na pościel. Wyświetlacz był okrągły i martwy, a na środku w kształcie litery „Y" przebiegały dzielące go czarne, matowe linie. Po tym, co przed chwilą przeczytałem bałem się go założyć, ale pokusa, żeby sprawdzić jak się prezentuje na moim nadgarstku, była zbyt duża. Może to trochę dziwne w takich okolicznościach, ale to jak wyglądał (i wygląda nadal) obudziło mój fetysz zegarkowy. Niewiele myśląc założyłem go. Wtedy tarcza ożyła, pokazała się data i aktualny czas, a po krótkiej chwili 26:00:00 w trzecim wolnym polu. Wygląda to jak godzina, ale nią nie jest. Co prawda, z każdą sekundą się zmienia, ale w odwrotną stronę (odlicza do tyłu, aż do zera). Pasował idealnie, jakby był profilowany na moją rękę, no i był minimalistyczny, tak jak najbardziej lubię (jednak nie miał żadnych przycisków, czy czegoś na ten kształt). Wtedy zrodziło się w mojej głowie pytanie, a zaraz po nim następne. Co więc było czynić... Wydobyłem telefon z kieszeni spodni i wybrałem jedyny aktywny numer. Minęła sekunda, potem ciche klik i nim zdążyłem coś powiedzieć usłyszałem odpowiedź.
- Guziki są zbędne temu urządzeniu, gdyż nigdy nie zajdzie konieczność manualnej zmiany treści na wyświetlaczu. Wszelkie modyfikacje odbywają się w nim zdalnie. Za pomocą Środków możesz manipulować przedmiotami oraz je naprawiać, wystarczy pomyśleć. Każde takie działanie powoduje odjęcie od puli na liczniku określonej wartości. Z chwilą wyświetlenia 00:00:00 nastąpi Doładowanie. Miłego dnia !
Doładowanie to dość mało mówiące sformułowanie na temat tego, co się wtedy dzieje, choć nie jest ono całkowicie bezsensowne. Pewnie chcecie wiedzieć, co się stanie za każdym razem, kiedy zobaczę te sześć zer. Pozwólcie, że coś wam opowiem.
******
Tego samego dnia, w którym dostałem zwrot gotówki za zakupy i darmowy czasomierz, zrobiłem jeszcze tylko to, co sugerował mi list znaleziony na wycieraczce. Spróbowałem oddać film do wypożyczalni, tylko po to, żeby znaleźć coś, co w końcu zaprzeczy dziejącym się wokół mnie, dziwnym rzeczom. Przyrzekłem sobie, że jeśli za ladą będzie stał żywy człowiek, to go serdecznie uściskam, potem przeproszę za wylewność i najzwyczajniej oddam płytę. Nie dotrzymałem przyrzeczenia. Nie dlatego, że ktoś tam był. Nie było (i nie ma nadal) nikogo, ani na ulicy ani w moim punkcie docelowym. Była tylko kolejna papierowa wiadomość napisana w niezmiennie robotycznym stylu:
Oddając wypożyczony film, proszę go zostawić na ladzie, a następnie można sobie wybrać kolejną produkcję.
Zwrotu nie ogranicza żaden termin.
Opłata nie jest wymagana.
Miłego dnia!
To wszystko wyglądało na strasznie zakręcony sen, a najgorsze, że już dawno powinienem się obudzić. Jednak jeszcze nie raz miałem zasnąć w tym znajomym i zarazem obcym świecie, a po przebudzeniu stwierdzić, że ten koszmar nadal trwa. Jednak nie o tym miałem mówić.
W chwili kiedy uruchomiłem zegarek, była godzina 13:24. Jeśli miałem wierzyć instrukcjom z pudełka to Doładowanie miało nastąpić 120 minut później następnego dnia. Byłem jednocześnie ciekawy i niepewny, czy chcę wiedzieć, co się wtedy stanie. Pamiętam, że tego samego dnia (trzymałem się wtedy jeszcze nadziei, że uda mi się znaleźć jakiś element nie pasujący do nowej układanki) poszedłem na bardzo długi spacer. Wszystko to tylko po to, żeby się przekonać, iż całe to moje nowe, totalne osamotnienie jest jak najbardziej prawdą. Doszedłem wtedy nad Wartę, klucząc wcześniej po ratajskich osiedlach, daremnie szukając kogokolwiek poza mną. Jedyne czego się dowiedziałem, podczas mojej wędrówki tamtego dnia to to, że w każdym sklepie mogę za darmo zrobić zakupy, i że w kręgielni blisko ulicy Hetmańskiej mogę również, bez żadnej opłaty, pograć w bowling, czy napić się piwa, zajadając do tego słone orzeszki.
Świat bez pieniędzy. Możesz mieć wszystko, na co masz ochotę. Piękna wizja, prawda? Tak, też tak myślałem, kiedy odkryłem jak wiele mogę zrobić. Teraz już nie jest to tak nęcące jak kiedyś, bo z wolnością związane są też pewne ograniczenia. Właśnie jednym z nich jest Doładowanie.
Wracając do domu zgłodniałem, więc zaszedłem do pizzerii, która znalazłem po drodze, z zamiarem... no właśnie czego? Zamówienia pizzy? Zrobienia jej sobie samemu? Przypomniało mi się wtedy o tym, że każde pytanie mogę wyjaśnić telefonicznie. Już miałem wybrać numer, kiedy to dostałem wiadomość tekstową:
Aby zamówić pizze proszę wybrać pozycję z menu lokalu.
Miłego dnia! PPM
Wybrać, ale jak? Usiadłem przy stoliku i zacząłem przeglądać ofertę. Skoro nie musiałem za nic płacić, mój wzrok padł od razu na najdroższe warianty tej włoskiej potrawy. Po chwili zastanowienia już wiedziałem i wtedy dostałem kolejnego SMS'a.
Wybrana pizza razem z sosem czeka na Pana na zapleczu.
Rzeczywiście tak było. Gdy tylko przeszedłem przez drzwi za ladą, zobaczyłem kartonowe pudełko, na którym ktoś napisał flamastrem SMACZNEGO, a obok w plastikowym pojemniczku stał sos czosnkowy. Tak oto zaopatrzony wróciłem do domu, by obejrzeć kolejny film z wypożyczalni.
Jak teraz próbuje sobie przypomnieć, to była chyba jedna z tych nowych produkcji dla dzieciaków o bohaterach z gier na automaty, gdzie główna postać miała problem z zaakceptowaniem, że otrzymała rolę negatywnej. Swoją drogą świetna produkcja, no i pomysł, a tą płytę mam jak się zdaje do teraz. Lubię ją oglądać, bo mniej mi przypomina o innych ludziach. Jeśli dodatkowo seans wzbogacę jakąś dobrą pizzą, to wieczór staje się całkiem znośny.
Moje krasnoludki z baśni braci Grimm sprawiły się tak dobrze, że połowę kolacji postanowiłem zostawić sobie na śniadanie, w razie gdyby okazało się, iż od jutra znowu obowiązuje wymiana towarów i usług za pieniądze. Jednak tak się nigdy nie stało i nic nie wróży by miało się to zmienić. Rano, gdy się obudziłem, odruchowo spojrzałem na zegarek na ręku i okazało się, ze jakieś 5 minut wyparowało mi z mojego czasu do godziny ZERO. Co to są Środki miałem się dowiedzieć trochę później, ale wtedy doszedłem do wniosku, że jakoś ich użyłem, najwyraźniej nieświadomie.
W kapciach poczłapałem do kuchni i zrobiłem sobie zimne kakao. Pomyślałem wtedy, że muszę sobie odgrzać pizze z wczorajszego wieczoru, ale kiedy sięgnąłem po karton okazało się, że jest ciepły od spodu. Lekko zdziwiony przypomniałem sobie o mojej sytuacji i z nadzieją wyjrzałem przez okno, licząc, że zobaczę choć jedną osobę. Płonne to były oczekiwania. Zjadłem więc to, co moje krasnoludki zrobiły dla mnie dzień wcześniej, a wszystko to w kompletnej ciszy. Kilka dni później zdobyłem odtwarzacz płyt CD z całą kolekcją ulubionych krążków, ale tamten poranek pamięta tylko dźwięk picia przeze mnie kakao i jedzenia, o dziwo, nadal świeżej pizzy
Owe sześć zer ujrzałem o 15:14. Tak właściwie to ich nie zobaczyłem, bo jechałem wtedy rowerem wokół Jeziora Maltańskiego. Postanowiłem zwiedzić inną część miasta, pod kątem obecności ludzkiej i właśnie to zawiodło mnie w to zwykle często odwiedzane przez mieszkańców Poznania miejsce. Teraz już wiem, że powinienem był spojrzeć na zegarek i zaczekać spokojnie do wyzerowania się licznika. Gdy odliczanie dobiegło końca, byłem gdzieś w okolicy toru saneczkowego, a w następnej chwili leżałem zemdlony na ziemi, bez żadnych oznak życia. To tak jakby ktoś odłączył mi zasilanie. Po prostu zgasłem. Świadomość odzyskałem po 8 godzinach, co do sekundy, jednak nie na brzegu jeziora, tylko w swoim własnym łóżku. Rękę miałem obandażowaną na przedramieniu, które lekko bolało. Za oknem było już ciemno, ale mój zegarek wskazywał znów 26:00:00 i właśnie zaczynał odliczać w dół. Wtedy zrozumiałem. Obecnie po Doładowaniu mój licznik jest o 4 godziny większy, ale o tym innym razem.
Tak oto dowiedziałem się, że jeśli nie będę znajdował się w bezpiecznym miejscu w chwili kiedy nastąpi Doładowanie, mogę się mocno poobijać, więc lepiej być wtedy w łóżku. To trochę tak jakbym był postacią w grze, która po utracie życia cofa się do ostatniego bezpiecznego punktu na mapie, by spróbować ponownie. Z drugiej strony zachowuje się jak jakaś bateria, która musi być co jakiś czas ładowana, bo kiedy się wyczerpie, odcina zasilanie.
******
Odczekałem jeszcze kilka dni, nie robiąc niczego, co nie byłoby absolutnie konieczne. Jako, że komunikacja miejska nie działała, pojechałem (rowerem) do pracy, by stwierdzić po raz kolejny, iż miejsce, gdzie zwykle oddawałem się czynnością zarobkowym, jest równie puste jak reszta Poznania. Kiedy już utwierdziłem się w przeświadczeniu, że nie zanosi się na zmianę mojego nowego sposobu życia, zacząłem rozważać możliwości, jakie to przede mną otwiera. Pewnego wieczoru leżąc w łóżku i przekonując samego siebie o braku konsekwencji za jakiekolwiek niecodzienne działanie (bo kto miałby mnie upomnieć), rozpocząłem wymyślać nowe formy spędzania czasu, listę miejsc, w których nigdy nie byłem lub gdzie nie miałem wstępu. O nic nie musiałem się już martwić. Wszystko co chciałem, było na wyciągnięcie ręki (oraz za darmo). Na początku pytałem się jeszcze, co jakiś czas, czy moja samowolka nie będzie miała swojej ceny w przyszłości, ale każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że znam przyszłość. Stanie się tylko to, o czym ja sam zdecyduje, no może poza zmianami pogody.
Jakieś 8-9 dni później postanowiłem wypróbować swoje możliwości. Pojechałem moim niezawodnym jednośladem do Centrum Handlowego M1 na „zakupy". To właśnie na tej wyprawie zdobyłem mój sprzęt grający, który niezmiennie od roku umila mi życie, odtwarzając wybrane przeze mnie utwory muzyczne. Oprócz tego sprawiłem sobie nowy telewizor (duży i drogi), kamerę, aparat, konsole wraz ze sporą ilości gier, ultrabook'a itp. Wszystko, co dorosły mężczyzna (po części nadal będąc dzieckiem) chciałby mieć, czyli elektroniczne zabawki. Zachodzicie pewnie w głowę, jak przewiozłem moje nowe graty do domu. Wystarczyło wejść na zaplecze przez „o dziwo" otwarte drzwi i z pomieszczenia służbowego zabrać kluczyki do jednego z aut dostawczych (żadnych dokumentów wozu, czy prawa jazdy). Szybko, łatwo i jakże przyjemnie, a potem, aż do Doładowania testowanie nowych gadżetów i jeszcze jakiś czas po ponownym odzyskaniu świadomości.
Samochód dostawczy posłużył mi jakieś dwa tygodnie, kiedy to zrobiłem jeszcze kilka z wcześniej zakazanych rzeczy. Skończyło się to dopiero wtedy, gdy odkryłem jak używać Środków, ale o tym kiedy indziej. Nie wiem o czym marzyliście będąc dziećmi, ale ja postanowiłem trochę urealnić moje zabawy z wieku młodości.
Tak jak małe dziewczynki bawią się lalkami, a jako zabawki dostają różne rzeczy związane z prowadzeniem domu, tak chłopcy mają samochodziki i (czy już wiecie)... broń do zabawy w wojnę. Gumowe strzałki, plastikowe kulki, kapiszony dla dziecka to doskonała sublimacja popędów, ale im jesteś starszy, chcesz czegoś więcej. Ja mogłem to mieć, wystarczyło tylko sięgnąć. Pojechałem do sklepu z bronią na Wildzie i wybrałem sobie kilka różnych typów do zabawy, do tego mnóstwo amunicji oraz kilka dyń, arbuzów, puszek z tanim piwem z jednego ze sklepów spożywczych mijanych po drodze. Następną stacją były tereny nad Wartą w pobliżu mostu Rocha i ćwiczenia celności oraz eksperymenty z różnymi pistoletami. Uciecha przednia, satysfakcja ogromna i co najważniejsze zajmuje całkiem sporo i tak wolnego czasu. Nic mi nie zagrażało, więc poza dziurawieniem martwych przedmiotów, moje praktyki miały jedynie walor przyjemności.
Kto by pomyślał, że aby życie stało się wyłącznie frajdą, musi zabraknąć ludzi. Czyli, że to my sami jesteśmy przyczyną swoich smutków i niespełnienia? Wszystko na to wskazuje. To tak jak z miłością. Jak długo będzie ona istnieć, tak długo na świecie będzie nienawiść, bo jeśli kochamy swoich bliskich to chcemy ich chronić przed wrogami i w efekcie prowadzi to nas do wojen, czy do tego, że nosimy ze sobą broń. Ja w tym sensie uwolniłem się od tych rzeczy. Stałem się niepoprawnym hedonistą, którego jedynym zmartwieniem było przyjemnie zagospodarować wolny czas.
******
Zanim zrozumiałem, że „trawa jest zawsze bardziej zielona tam gdzie nas nie ma", minęło sporo czasu. Przypuszczam, iż dla niektórych ludzi jest nie do pomyślenia sytuacja, przed która mnie postawiono i całkiem prawdopodobne, że popadli by w depresje, ale nie ja; przynajmniej nie od razu. Kiedy w końcu do mnie dotarło, że to co obecnie się dzieje jest jak najbardziej realne, ucieszyłem się. Byłem wolny. Nieskrępowany przez opresyjne społeczeństwo z jego milionem zakazów i reguł.
Pamiętacie jak wspomniałem, że samochód dostawczy nie przydał mi się na długo? Okazało się, iż mam więcej możliwości, niż mógłbym marzyć. Po jakimś miesiącu funkcjonowania w znanej mi od dzieciństwa przestrzeni miejskiej Poznania, która podczas jednego snu opustoszała (nie wspomniałem jeszcze o tym, ale razem z ludźmi zniknęły wszelkie zwierzęta), odkryłem, dlaczego czasami na moim zegarku brakuje przed doładowaniem kilku minut. Obudziłem się i wpadł mi do głowy nowy pomysł. Postanowiłem zjeść na śniadanie jajecznicę, popijając zimnym kakao z bitą śmietaną i pojechać do centrum. Środek miasta jest przecież najciekawszym miejscem każdej metropolii. To właśnie tu skupia się aktywność obywateli, są najlepsze atrakcje, najsmaczniejsze (oraz najdroższe) restauracje.
Nim wstałem wyobraziłem sobie, że mój poranny posiłek przygotowuje właśnie jakaś piękna, młoda kobieta, krzątając się, w samej tylko bieliźnie, po mojej kuchni. Wtedy poczułem zapach smażonych jajek na boczku, z cebulką i w ogóle. Pierwsza myśl... czyżbym wizualizował swoje marzenie o porannym daniu? Gdy jednak wstałem i zajrzałem do kuchni, nie było tam ponętnej niewiasty, tylko moje śniadanie, które miałem zamiar jeszcze przed momentem sobie przygotować. Zajrzałem do lodówki. Ubyły mi trzy jajka i inne składniki potrawy, a w koszu na śmieci znalazłem pusty karton po mleku. Podszedłem bliżej i zobaczyłem małą karteczkę obok talerza z krótka notatką:
Oto jajecznica z trzech jaj, z boczkiem, szczypiorkiem, cebula i papryką, doprawiona bazylią i granulowanym czosnkiem, lekko ścięta oraz słodkie kakao z bitą śmietaną, płatkami migdałów i odrobiną Amaretto. Smacznego i miłego dnia!
Ledwo zdążyłem pomyśleć, że śnię, a mój telefon w sypialni wydał dźwięk świadczący, że dostałem wiadomość tekstową. Jakżeby inaczej; po sprawdzeniu jej treści kolejny klocek układanki wskoczył na swoje miejsce. Prawdziwa natura Środków.
To nie jest sen. Dzięki zegarkowi jesteś w stanie użyć Środków by stworzyć, zniszczyć, naprawić itd. W zależności od stopnia złożenia zadania z twojego licznika zostaną odjęte różne wartości. Śniadanie kosztowało 5 minut. Im częściej ich używasz, tym jest ich więcej po Doładowaniu. Wystarczy pomyśleć. Miłego dnia! PPM
Więc to o to chodziło. Moja pizza, niewypowiedziane na głos pytania, na które w następnej chwili otrzymywałem telefoniczną lub papierową odpowiedź. Moje myśli są słuchane i wykonywane. Mam w sobie program, szpiegujący impulsy nerwowe w moim mózgu. Postanowiłem przetestować moją moc. Najpierw pomyślałem i już po chwili jedna minuta zniknęła z licznika, a ja dostałem kolejnego SMS'a.
Jedzenie nie jest zatrute, ani nie podano Ci żadnych środków odurzających. Miłego dnia!
Uśmiechnąłem się. Bez pośpiechu zjadłem moje „magiczne" śniadanie i kiedy zmywałem naczynia, pomyślałem by moje łóżko się samo pościeliło. Wytarłem ręce w tył spodni i zajrzałem do sypialni. Kąciki moich ust powędrowały lekko w górę. Kosztowało mnie to 5 minut z dostępnych Środków, ale było warto.
Ubrałem się ciepło. Zszedłem po schodach i wtedy ją zobaczyłem. Nowiutką limuzynę Mercedesa, którą mój sąsiad nabył jakieś pół roku temu. Postanowiłem zakosztować komfortu jazdy tym ekskluzywnie drogim, niemieckim cudem techniki. Wystarczyła jedna, krótka myśl. Pojedynczy obraz na obrzeżach mojej świadomości, strata 10 minut z mojej puli pozostałej do Doładowania i już jechałem w stronę centrum, nie zważając ani na ograniczenia prędkości, ani na jakiekolwiek inne znaki. To był bardzo ekskluzywny dzień. Nowy garnitur ze Starego Browaru, obiad w Sheratonie, wieczór w Termach Maltańskich.
Myślę, że tak się właśnie czuje pan swojego życia. Kiedy nie odpoczywałem to jeździłem i oddawałem się wszelkim przyjemnościom. Dzień później odwiedziłem tor wyścigowy na obrzeżach Poznania, sprawiając sobie wcześniej nowiutkie Porsche i pełen bak benzyny. Ot kolejne urealnienie marzeń małego chłopca, bawiącego się modelami samochodów, czy kierującego nimi na ekranie monitora, w jednym z wyścigów o tytuł najlepszego z najlepszych. Za kierownicą zapominam o samotności - nawet teraz – a ustanawianie rekordów na wybranych odcinkach drogi jest jednym z moich ulubionych zajęć. Raz nawet połączyłem jazdę ze strzelaniem, ale to już nie było takie przyjemne, jak czysta prędkość i moc, która wyzwolona pod maską, była opanowywana przez ciężkie ćwiczenia i szlifowanie umiejętności, podczas godzin spędzonych na torze. Czasem zastanawiam się, czy gdybym żył dalej pośród ludzi, poznałbym tak dobrze ulice tego miasta, jak podczas eskapad samochodem po opuszczonym Poznaniu.
Jednak z czasem coraz bardziej zaczynała mi doskwierać samotność. Nie miałem do kogo ust otworzyć i najwyraźniej i te myśli PPM odczytał, bo gdy pewnego dnia (to chyba był 14 luty) wróciłem z wycieczki na basen – gdy nie ma nikogo, pływa się o wiele przyjemniej – oraz sesji na strzelnicy, pod drzwiami mojego mieszkania znalazłem koszyk z małym kotkiem i liścikiem następującej treści:
Kot nie ma jeszcze imienia, ale na pewno chętnie Cię wysłucha.
Miłego dnia !
PPM
Kociak był cały czarny jak węgiel i gdy tylko uchyliłem zamknięcie, miauknął cicho patrząc na mnie swoimi, jeszcze wtedy, niebieskim oczkami. Nie wyobrażacie sobie jaki ja wtedy wygłosiłem długi monolog. Robiłem mu posłanie, gadałem, dałem jeść, gadałem, tuliłem, głaskałem i cały czas mówiłem. On niczego nie kwestionował, tylko mruczał, lizał mnie po palcach, gryzł, pokazując, że ma ochotę na zabawę, aż w końcu zasnął, przyciskając małą główkę do mojej stopy, kiedy leżałem na łóżku. Do Doładowania miałem jeszcze jakiś kwadrans, więc zużyłem 5 minut na ciepłe mleko z miodem i masłem, a potem zastanawiałem się nad imieniem dla mojego małego przyjaciela.
Kiedy byłem mały przez mój dom przewinęło się kilka kotów, ale tylko jeden z nich był cały czarny i mówiąc szczerze, był on najukochańszą istotą, jaką pamiętam z tego czasu. To ja mu wybrałem imię. Nie jakiś tam Mruczek, czy Murzynek. Mnie kolor jego sierści kojarzył się z ciemnością, ukrytą grozą, czymś niebezpiecznym. Zapadka przeskoczyła w mojej głowie i z cichym szczękiem podsunęła mi nazwę. NOSFERATEK. I już. Te same skojarzenia miałem także teraz, a dokładając do tego niedawno zdobytą grę znów usłyszałem kliknięcie z wnętrza mojej czaszki.
- Hades – powiedziałem szeptem, a kotek leżący na łóżku, w tym samym momencie się oblizał.
******
W świecie pozbawionym obecności ludzkiej nie dzieje się zbyt dużo. Właściwie jeśli nie robi się zupełnie niczego, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Zanika pośpiech, a mózg ludzki zwalnia do minimum. Każdy większy wysiłek umysłowy jest kilkakrotnie bardziej wyczerpujący niż zwykle. Z tego też powodu wymyślenie aktywności, o której chciałbym teraz napisać, zajęło mi sporo czasu.
Gdzieś w połowie marca nastąpiło nagłe ocieplenie pogody, by już dzień czy dwa później wszystko na nowo zamarzło. Pamiętam to bardzo dobrze, bo gdy z dnia na dzień wiosna zmienia się z powrotem w pełną zasp śnieżnych zimę, potrafi to utkwić w pamięci. Poza tym przez te wahania matki natury dopadło mnie przeziębienie, a bardzo rzadko choruję. To właśnie podczas tych długich dni spędzonych w łóżku, poddając się marzeniom o cieple i zdrowiu, przyszła mi do głowy nowa myśl. Mógłbym (skoro i tak całe dnie spędzam w domu) pozwiedzać mieszkania innych ludzi, teraz już przecież puste.
- Może ktoś ma kominek, w którym pali się drewnianymi szczapami, albo jacuzzi – myślałem, zużywając kolejną paczkę chusteczek.
Kiedy tylko obudziłem się następnego dnia, zapakowałem kilka rzeczy osobistych (w tym oczywiście telefon), ubrałem się ciepło i skierowałem się moim nowym autem (jakieś terenowe Suzuki) w stronę Sołacza, z tego względu, iż jak zapamiętałem (podczas jednej z wycieczek z aparatem na studiach) jest tam masa dużych ładnych domów. Nie przeliczyłem się. Razem z torbą leków z osiedlowej apteki i Hadesem zawitaliśmy w progi przytulnych domostw w pobliżu Parku Sołackiego. To był dopiero urlop. Znalazłem tam wszystko, o czym tylko mogłem marzyć (łącznie z pełną lodówką). Codziennie zmieniałem miejsce zamieszkania, a każdy wieczór był zupełnie nowym doświadczeniem, za to mój czarny przyjaciel szybko przystosował się do nowego trybu życia.
To niewiarygodne, co ludzie mają w swoich „czterech kątach". Stoły bilardowe to chyba najczęstsza forma rozrywki w tej willowej dzielnicy. Kręgielnia z dwoma torami, tam gdzie zwykle jest piwnica, bardzo proszę! Sauna, nie ma problemu! Kolekcje helikopterów zdalnie sterowanych – ciekawy sposób zwiedzania domu zwłaszcza jeśli wyposażone są w kamerę i mogą przesyłać bezprzewodowo obraz do telewizora w salonie. Jednakże kiedy przeziębienie minęło, na krótką chwilę straciłem przyjemność z ciągłych przeprowadzek. Postanowiłem wtedy, że zostanę detektywem i za każdym razem, kiedy zmienię adres pobytu, zrobię dochodzenie na temat poprzednich właścicieli, którzy wyparowali bez śladu. Na chwilę obecną w moim ultrabooku mam całkiem spora bazę danych, osób zamieszkujących poszczególne adresy. To całkiem fajna zabawa, na podstawie dokumentów, zdjęć, danych z komputerów, filmów itd. , napisać historię rodziny. Moje zbiory stały się dla mnie nie tylko kolekcją, ale także czymś nadającym sens mojemu teraźniejszemu życiu.
Wiele gigabajtów danych, obrazów i notatek. Są miejsca, do których chętnie wracam i takie, które omijam przez historie odkryte podczas szperania w szufladach biurka. Ludzie z fotografii, od tamtej pory, towarzyszą mi pośrednio w każdej wyprawie, tak samo jak mój Hades, który już sporo urósł lecz dalej zachowuje się przymilnie, jakby tylko spanie i pieszczoty sprawiały mu radość. Świat mógłby się wokół walić, a jego interesowało by tylko, czy ma pełną miskę i zapewniony masaż brzuszka. Słodki zwierzak. Czasem mam wrażenie, że gdyby mógł cos powiedzieć, było by to „Spodek zimnej śmietanki i drapanie za uszkiem poproszę. Kocham cie człowieku, więc nie każ mi czekać".
Wracam co jakiś czas do mojego starego mieszkania, ale w tym momencie mam ich kilka. Tak samo jak ulubionych historii ludzi, które udało mi się odtworzyć. W każdym odwiedzonym przeze mnie domu, na stole w kuchni leży papierowa teczka z wydrukami i materiałami, które okazały się szczególnie ważne, a pełną ich wersję wraz z notatkami i komentarzami mam w swoim komputerze. Mam w nim też folder pod nazwą „Osobliwości", jednak jego zawartości pozwolę się wam domyślić, na waszym własnym prywatnym przykładzie, bo każdy z nas ma coś nietypowego, schowanego na dnie szafy, w sejfie, czy na półce regału w wydrążonej specjalnie w tym celu książce. Najwięcej jest w nim filmów i zdjęć z wakacji. Ostatnio wpadłem nawet na pomysł, żeby oczyścić jeden z domów i urządzić jego wnętrze według swojego widzimisię, ale to plany na przyszłość, gdyż baza mieszkań nie jest jeszcze pełna.
******
To przyszło z czasem lecz teraz jest już wpisane w rutynę mojego życia. Codziennie przed pójściem spać tworzę plan zajęć na „czas po śnie" (oczywiście z uwzględnieniem Doładowania). Oprócz stałych punktów na konkretne dni tygodnia; basen w poniedziałki, środy i piątki, czy trening na Torze Poznań w weekendy, większość jest ruchoma i wybierana pod wpływem nagłej chęci. Skoro dawno nie jadłem pizzy to jutro trzeba to będzie nadrobić. Mam nawet spis atrakcji, żeby nie zapomnieć przez dłuższy czas o czymś ciekawym.
W końcu przyszło jednak lato i ciepłe powietrze wdarło się do moich płuc i głowy, wywołując nagły przypływ energii i nowych koncepcji. Gdyby tak opuścić choć na trochę Poznań; wyrwać się z tego martwego, betonowego ogrodu na łono prawdziwej natury? To pytanie towarzyszyło mi w każdy słoneczny dzień, kiedy leżąc na trawie przed budynkiem UAMu na Wieniawskiego, popijałem zimną Colę i gapiłem się w niebo. Kiedy w końcu się na to zdobyłem, okazało się, że nie jest to tak proste jak bym chciał. Co ja mówię, jest to niemożliwe.
Ładny duży dom na ulicy Pionierskiej. Na podjeździe sportowy Nissan w wersji Cabrio. Funkcjonalna brama, otwierana za jednym naciśnięciem guzika na pilocie. Miły, kobiecy głos nawigacji samochodowej, mówiący bym skręcił w lewo.
- Gdzie by tu pojechać? – myślałem jadąc do pobliskiej piekarni po coś dobrego, z odrobiną czekolady, na zaplanowany piknik.
Nie pamiętam, co wydawało mi się wtedy najtrafniejsze z całego, słodkiego asortymentu. Wiem tyle tylko, że zdecydowałem się pojechać do ośrodka akademickiego w Jeziorach, w którym to kilka lat temu bawiłem przez parę dni, razem ze znajomymi ze studiów. Letnią pora jest to naprawdę urokliwe miejsce, właściwie to było, ponieważ nie dane mi jest sprawdzić aktualności mojej wiedzy. GPS prowadził mnie wprost do celu i to jak najkrótszą drogą. Jechałem, co tu dużo kryć, ze spora prędkością, a pewność siebie nabyta na torze wyścigowym, pozwalała mi czerpać maksymalna frajdę z jazdy. Zgadnijcie co się stało. Wskazówki? Auto się nie zepsuło. Dalej nic? Nie, na drodze nie było żadnej zapory, muru, czy pola siłowego. Dobrze, dam wam jeszcze chwilę...
Jeśli to czytacie to albo wymyśliliście tuzin możliwości, co stanęło mi na przeszkodzie lub jesteście niecierpliwi i chcecie poznać wszystko w jednej chwili, jakby od tego zależało wasze życie. Dwa słowa: paraliż, omdlenie (nie, to nie była pora Doładowania).
Obudziłem się w szpitalu HCP. Żadnej kroplówki, zero tabletek na nocnym stoliku, leżących na małym deserowym talerzyku, bez bandaży, plastrów, nawet zimnego kompresu na czole. Odruchowo sprawdziłem zegarek. Minęło zaledwie jakieś 7 godzin od mojego porannego incydentu, bo data była ta sama.
- Co jest do cholery? – szepnąłem z niedowierzaniem.
Leżałem na zwykłym szpitalnym łóżku, w swoich własnych ciuchach, naturalnie w kompletnej ciszy. Nikt nie kaszlał, nikt nie szurał papciami po korytarzu. Tramwaj za oknem nie miał nigdy przejechać, wprawiając w drganie szyby w oknach, a na syrenę ambulansu próżno było czekać. Na parapecie okiennym leżał Hades, który najwyraźniej przebudzony skrzypieniem sprężyn w materacu pode mną, poruszył się. Następnie przeciągnął, ziewając jednocześnie i usiadł na tylnych łapkach utkwiwszy we mnie swój wzrok.
- Cześć stary! Wiesz jak cię kocham, ale skoro już się obudziłeś to przydałoby się coś do jedzenia i trochę czochrania mnie tu i tam – zdawało się niemo wysyłać jego spojrzenie.
Rozejrzałem się. Po prawej stronie, na krześle dla gości, stało tekturowe pudło z moim wycieczkowym prowiantem z piekarni (uchyliłem wieczko, sprawdziłem, więc wiem na pewno). Pod karton wetknięto kopertę, jak trafnie się wtedy domyśliłem, z listem do mnie i życzeniami dobrze spędzonej doby.
Niemożliwe jest opuszczenie miasta.
Każda próba skutkować będzie przymusowym zatrzymaniem i odeskortowaniem do najbliższego szpitala.
Pana samochód stoi przed szpitalem; bak zatankowano do pełna.
Zegarek przy zbliżeniu się do granicy miasta, będzie wydawał od teraz ostrzegawczy dźwięk, w miarę coraz większej bliskości, bardziej intensywny (jak jakiś czujnik parkowania, pomyślałem).
Zwierzę zostało nakarmione o godzinie 15.07.
W razie potrzeby kolejna porcja jest w dolnej szufladzie szafki, przy pańskim łóżku.
Przypominam jeszcze raz o konsekwencjach próby opuszczenia Poznania.
Miłego dnia!
PPM
Hades zeskoczył z parapetu i podszedł do mojego nocnego stolika, kładąc łapką na rączce dolnej.. tak właśnie, szuflady.
- A ty co futrzaku, też czytasz w myślach? – powiedziałem lekko zrezygnowany.
Otworzyłem ją. W środku były trzy miseczki: ze świeżą, zimną śmietanką, kocimi chrupkami, a w ostatniej jakieś surowe mięso, wyglądające jak filet z kurczaka, pokrojone w drobna kostkę. Westchnąłem. Wolność którą mi dano nie była nieograniczona. Pozornie robiłem, co tylko przyszło mi do głowy, ale w oparciu o nie moje reguły. I jak na Boga, udało im się zatrzymać rozpędzony samochód, nie uszkadzając mnie i jak słusznie podejrzewałem auta także. Mój czarny pieszczoch wskoczył mi na kolana, mrucząc i łasząc się, gotowy na intensywne i długie głaskanie, a ja... ja postanowiłem sobie wtedy dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi.
Przez moją, nabytą w procesie całkowitego osamotnienia, ociężałość umysłową, musiałem poświęcić kilka dni, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie: Jak to zrobić? Jak pokazał nieubłagany czas, było ono zbyt ogólne, więc etapami udzielałem odpowiedzi na zawarte w nim małe problemy. Co chcę osiągnąć? Jaki jest najlepszy sposób? Jak zastąpić wzrok i słuch? Wtedy doznałem olśnienia; ukryta kamera. Nawet kilka dla większej pewności powodzenia misji.
Zaopatrzony w odpowiedni sprzęt pojechałem na granicę Poznania z Luboniem. Mój odliczający czas „czujnik parkowania" wydawał co jakiś czas denerwująco-piszczący dźwięk, który odznaczał się jak szrama na naturalnej ciszy otoczenia. Ustawiłem dwa statywy z kamerami, jedną mikrokamerę miałem w daszku czapki, kolejną w okularach, a trzecią w długopisie, zaczepionym o brzeg kieszeni w spodniach. W ręce trzymałem ostatnią. Wszystkie włączone, zapisywały obraz na dysku mojego komputera, który zostawiłem w samochodzie, oraz na pamięci wewnętrznej. Kręciłem reportaż o tym, kto mnie tak urządził. Miałem wielką nadzieję, że dowiem się czegoś nowego, co pozwoli mi lepiej zrozumieć, dlaczego to jedynie ja żyję w całym tym „mieście doznań". Kroki stawiałem bardzo wolno, obawiając się chwili, kiedy zostanę sparaliżowany. Niepotrzebnie, bo w jednej chwili słyszałem piszczący zegarek, a w następnej zostałem odcięty od zmysłów (jakby ktoś wyciągnął z gniazdka zasilającą mnie wtyczkę).
Gdy tylko się ocknąłem, nie zważając na nic pognałem przed szpital do mojego auta. Ultrabook leżał na przednim siedzeniu pasażera, tak jak go zostawiłem, co rozbudziło we mnie nadzieje. Szybko wsiadłem i obudziłem urządzenie, poprzez dotknięcie ekranu. Swoją drogą te nowe baterie, które według reklam okiełznały energię atomową (co następne, potęga pioruna?) są na prawdę wytrzymałe. Jedna sztuka i zero ładowania przez 5 lat. Od razu zauważyłem na pulpicie małą migającą chmurkę z napisem „nagranie powiodło się". Nie mogąc się doczekać, w trybie ekspresowym otworzyłem folder docelowy moich nagrań. Był tam tylko jeden plik w dodatku audio. Dobrze wiedziałem, co to znaczy, ale otwarłem go, by usłyszeć słodki kobiecy głos.
- Wszelka próba nagrania aktywności naszego personelu jest z góry skazana na niepowodzenie, więc proszę o zaprzestanie tego typu aktywności. Pliki zostały nieodwracalnie skasowane, sprzęt nie uległ jednak zniszczeniu. Nic się przed nami nie ukryje. (tutaj szum) Miłego dnia!
Tyle z mojego genialnego planu. Pojechałem jeszcze tego samego dnia, żeby sprawdzić, czy na pewno nic się nie uchowało przed despotycznym PPM, ale traciłem czas. Byli bardzo dokładni, a ja mogłem tylko biernie się przyglądać jak zmieniają i kontrolują moje życie. Kiedy zaczynałem dociekać, po prostu mnie uciszali, zabierali mi narzędzia z rąk i kazali dalej bawić się w przyjemność. Nie lubili kiedy za dużo myślę; pewnie w ogóle nie darzyli sympatią mojej świadomości, aż dziw bierze, że nie dostaje narkotyków w igle, o grubości 1/10 ludzkiego włosa, posłanej przez snajpera z wierzy Targów Poznańskich, tylko po to, żebym niczego nie zobaczył. Miałem tylko korzystać z życia. Kiedyś mi to pasowało, dziś już nie tak bardzo, wręcz wcale. Chciałem to skończyć, więc spróbowałem czegoś, co powoduje, że niektórzy ludzie mówią potem o tobie TCHÓRZ. Próbowałem się zabić.
Samobójstwo to nie taka łatwa sprawa. Jak mówił pewien komik, dziwne, że ludzie mają na to w ogóle czas ( ja go miałem aż za dużo). Wymyślić jak się zabić, znaleźć odpowiednie miejsce, napisać notatkę pożegnalną... cała ta celebracja własnej śmierci jest bardzo angażująca, dla wiecznie zabieganych członków społeczeństwa, z masą spraw na głowie. Wiedziałem, że nikt mnie nie znajdzie, a jednak pragnąłem się jakoś wyrazić, ba napisałem nawet długi i przepełniony emocjami list, który jednak zaginął. Stworzyłem go w – jak mi się wtedy zdawało – polocie twórczym. Zapamiętałem tylko, że adresatem byli wszyscy ludzie, a podpisałem się jako „Zwłoki w tym pokoju".
Postanowiłem się zastrzelić. Nie udało się. Potem żyletką podciąć żyły. Znów nic. Lina przerzucona przez belkę na strychu, w jednym z mniej lubianych przeze mnie domów. Zero efektu. Zdobyłem się nawet na próbę przedawkowania tych nowych pastylek pobudzających mózg, które przy odpowiedniej dawce pozwalały nawet używać telekinezy przez krótki czas (zwykle jednak były wykorzystywane przez studentów w trakcie nauki). Kolejna porażka. Za każdym razem mnie odłączano, ale dowiedziałem się dzięki temu jednej ważnej rzeczy. Znają moje wszystkie myśli. Grzebią mi w głowie. Dlatego wiedzą o wszystkim. Jednak jak nie myśleć. Samo to, że to pisze, informuje ICH , iż nad tym pracuje, więc koło się zamyka (już widzę jak wprowadzają nową procedurę pilnowania mnie, nie tylko szperając mi pod czaszką, ale i przez ciągłą obserwację), a ja jestem zmuszony do tej egzystencji.
******
Czasem wyobrażam sobie, że z chwilą mojej śmierci wszystko wróci do normalności. Ulice na nowo zapełnią się ludźmi, sklepy klientami, swój status odzyska pieniądz. Będzie jak dawniej poza jednym szczegółem; mnie już nie będzie. Ciekawe, czy ktoś zauważy moje zniknięcie. Co pomyślą ludzie, kiedy znajdą w swoich kuchniach teczki, leżące na stole, streszczające ich życie? Może wręcz przeciwnie... PPM wymaże moją aktywność, łącznie z tymi zapiskami i puści ten świat w ruch, nie wtrącając się w jego sprawy (przez jakiś czas).
Mam na imię Mateusz. Mam obecnie 27 lat i od ponad roku żyję w opuszczonym Poznaniu, za jedynego towarzysza mając Hadesa (chyba znów jest głodny). Jest tak w chwili kiedy to pisze i nic – żadne znaki na niebie, czy ziemi – nie wróży, żeby miało to ulec zmianie. Zaczynam się przyzwyczajać.
Dam mu jeść i podrapię po brzuszku i za uchem. Niech wie, ze jego miłość do mnie jest odwzajemniona.
- Hades – wołam go cicho – kocham cie stary.
KONIEC
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Uniwersum Metro 2033: Mrówczańcza
Projekt Dmitry Glukhovsky Uniwersum Metro 2033 od dawna żyje własnym życiem i ma się naprawdę dobrze.
Kolejną książką wydaną w ramach tego projektu jest powieść autorstwa Rusłana Mielnikowa o dziwacznie brzmiącym tytule Mrówańcza.
Rostow nad Donem. Celem życia głównego bohatera jest tępienie wszelkiej maści mutantów. Polowanie i zabijanie maszkar wypełnia jego myśli i napędza go do działania. Ta swoista krucjata jest zemstą za śmierć żony i synka, którzy zginęli podczas jednej z nieudanych ewakuacji. Od tamtej pory Ilja zwany przez mieszkańców metra Magiem, odizolował się od ludzi i żyje na uboczu. Świadomy, że jego bliscy od dawna nie żyją, nie potrafi jednak pozwolić im odejść i rozmawia z nimi we własnej głowie, od ich zdania uzależniając każdą decyzję.
Któregoś dnia, w trakcie takiego polowania, Mag spotyka innego samotnika stalkera Kozaka i wspólnie obserwują dziwną aktywność mutantów, które w popłochu uciekają przed..., no właśnie przed czym?
Początkowo wygląda to jak gigantyczna, ciemna chmura, która powoli, acz nieubłaganie przesuwa się nad miasto. Bardzo szybko okazuje się, że to nowa rasa, wielkich, zmutowanych genetycznie owdów, które popychane do działania stadnym instynktem i feromonami wydzielanymi przez ich królową, nie tylko niszczy wszystko co napotka na swojej drodze. Mrówańcza jest niesamowicie ekspansywna i wydaje się, że koniec resztek ludzkiego gatunku, wiodącego nędzną egzystencję w tunelach metra, jest tylko kwestią czasu.
Niechętny spotkaniom z ludźmi i jakimkolwiek działaniom, które nie dotyczyłyby zabijania mutantów, Ilja początkowo nie chce nawet słuchać o pomaganiu innym, o wyruszaniu na zwiad, czy poszukiwaniu informacji na temat Mrówanczy. Z czasem jednak, sytuacja nie daje mu innego wyboru, więc da się wciągnąć w wir pracy, poszukiwań i walki. Przy okazji Mag będzie miał możliwość przewartościowania swoich dotychczasowych działań, pogodzenia się ze śmiercią żony i synka oraz rozliczenia się z człowiekiem, który pośrednio odpowiada za ich śmierć.
Ogromnym atutem książki jest jej niewielka, skondensowana objętość. Widać, że autor naprawdę skupił się na opowiadanej przez siebie historii i nie rozciągał jej do granic cierpliwości. Już choćby z tego powodu Mrówańczę się tak dobrze czyta. W poznawanej tu historii dostajemy konkrety, opisy przygnębiającej rzeczywistości, trochę wspomnień z przeszłości Ilji Maga, kiedy to jeszcze mężczyzna był szczęśliwy oraz konkretne wydarzenia. Mało tu gdybania, co zdecydowanie bardzo mi odpowiadało. Historia ma ręce i nogi, fabuła skupia się na zagrożeniu, jakim są dla ludzi mutany i ogromne insekty i podaje najbardziej prawdopodobne zakończenie i wyjście z sytuacji. Do tej pory historie z Metra skupiały się na pogoni za marzeniem, światem bez skażenia.
Teraz mamy realne zagrożenie, które w zasadzie jest nie do wytępienia. Chyba, że znajdzie u się godnego przeciwnika. Przyznam, że finałowe sceny, przypominały mi trochę starcie Godzilli i Mothry.
Oprócz tego, co bardzo mi przypadło do gustu, ciekawe było pokazanie, że oprócz zaspokajania podstawowych potrzeb, takich jak głód i pragnienie, ważne są także sprawy duchowe, czego najlepszym dowodem jest powstanie na jednej ze stacji metra teatru z prawdziwego zdarzenia. Teatr ten miał profesjonalnych aktorów, a w repertuarze lekkie komedie i cieszył się naprawdę ogromnym zainteresowaniem mieszkańców metra.
Poza tym rzeczywistość metra nic się nie zmieniła. Ludzie żyją na stacjach, bez kontaktów z innymi, często nawet poszczególne stacje łączy wrogość, co okaże się ogromną przeszkodą w ewakuacji i próbach opóźnienia pochodu plagi. Narastają legendy i przeróżne mity, na temat tajemnic, kryjących się w tunelach i przyjemne były momenty, gdy autor spotkaniami bohatera z innymi ludźmi, je dementował.
Rusłan Mielnikow poszedł inną drogą i była to naprawdę dobra decyzja. Historia plagi, jaką okazała się Mrówańcza odświeża świat Metra 2033 i sprawia, że od tej pory będzie mi się on jawił w zupełnie nowych barwach, a powieść R. Mielnkowa zaliczę do jednej z moich ulubionych z tego cyklu.