kwiecień 18, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: własne

niedziela, 16 sierpień 2015 09:57

Czas żniw

Stephen Brown wyróżnił pięć cech bestsellera. Wśród nich znajduje się rzecz o nazwie content (ang. zawartość). Treść powieści powinna: wykorzystywać konwencję, ale jednocześnie być innowacyjna; wydawać się zwyczajna, a zarazem inna; wychodzić poza schemat, tak by sprostać wymaganiom bardziej wytrawnych czytelników, jednak nie zniechęcając mniej wymagających; oraz łączyć w sobie kilka typów literatury. W tę koncepcję wpisują się takie hity, jak choćby „Harry Potter". Jako przykład dzieła idealnego wskazałabym również „Czas żniw" autorstwa (debiutantki!) Samanthy Shannon, pierwszy tom siedmiotomowego cyklu. Powieść, obok której po prostu nie da się przejść obojętnie.

Ciemnoniebieska okładka z zestawem cyfr i symboli właściwie niczego nie mówi. Nie pomaga także wiedza, że grafika na froncie to zegar słoneczny. Połączenie kolorów jest nietypowe – czerwień, niebieski i złoto. Próżno szukać w tej kombinacji łatwych rozwiązań. Wystarczy jednak jeden tylko rzut oka na okładkę, by wpaść w jej sidła. Jej tajemniczość hipnotyzuje, nietypowość przyciąga, kalejdoskop niepewnych konceptów znaczeniowych steruje dłońmi, byle ją dotkną, otworzyć i zacząć czytać.

Rok 2059. Paige Mahoney ma dziewiętnaście lat, zatrudnienie w przestępczym świecie i talent... jasnowidzenia. Wróżenie ze szklanej kuli, czy czytanie kart to jednak nie dla niej. Dziewczyna należy bowiem do kategorii VII – skoczków – a konkretnie śniących wędrowców. Jest w stanie, opuszczając duchem własne ciało, wędrować po świecie, a nawet wdzierać się w cudze umysły. Jej dar, który powinien być błogosławieństwem, okazuje się przekleństwem. Rząd w obawie przed jasnowidzami nakłada na uzdolnionych liczne restrykcje. Paige żyje w niekończącym się stanie zagrożenia. Nauczona w nim funkcjonować wie, jak unikać niebezpieczeństw oraz odpowiednich służb – DDK i NDK, by pozostać na wolności. Pewnego dnia nawet ją zaskakuje kontrola. Nie mogąc uciec, staje do walki i... zabija człowieka. Niewiele później trafia do kolonii karnej Szeol 1, gdzie władzę sprawują, ukrywani przez rząd od dwustu lat, przedstawiciele... innej rasy, Refaitów. Paige trafia pod „opiekę" Naczelnika, który staje się jej panem i trenerem. To jednak nie koniec sekretów. Wkrótce trafia się szansa ucieczki. Tylko czy Paige jest w stanie zaufać nietypowym sprzymierzeńcom? A przede wszystkim – czy jest w stanie zaufać sobie?

Początek powieści wygląda mnie więcej tak: czytelnik zostaje wrzucony do wycieczkowego superszybkiego pociągu typu TGV, a energiczny przewodnik zasypuje go informacjami o tym, co znajduje się za oknem. Maszyna przemyka między kolejnymi ulicami, zmieniając je w rozmazaną plamę, ale pilot nie przystaje mówić i to wciąż coraz szybciej i szybciej, rzucając serię skomplikowanych nic nikomu niemówiących nazw. W końcu pociąg się zatrzymuje, a zazielenieni pasażerowie (czytelnicy), którym w głowach kręci się od nadmiaru informacji i prędkości ich podania, wysiadają. Ale przewodnik mówił ciekawie (o duchach, jasnowidzach i przestępcach!), więc pomimo ogólnego chaosu, grupa dopytuje go, czy istnieje jakaś spokojniejsza wersja tej szalonej wycieczki. Uradowany pilot rozdaje każdemu broszurkę („O wartości odmienności" – tabelka przed pierwszym rozdziałem) i zapewnia, że wszystko zrozumieją z czasem. „Przecież nigdy nie wiadomo wszystkiego od razu" – mówi i puszcza do wycieczkowiczów oko. Wszyscy mają wrażenie, że otwierają się przed nimi wrota do wielkiej, fascynującej tajemnicy.

Pomysł na historię jest niezwykły. Świeży, oryginalny i przemyślany w nawet najdrobniejszym szczególe. Teoretycznie wszystkie zawierające się w powieści wątki skądś już czytelnik zna – jasnowidze, duchy, żywienie się krwią lub swoistą energią, dystrykty, kolonie karne, podział według kolorów strojów, podziemna grupa przestępcza. Elementy składowe nie mają w sobie nic niezwykłego. Jednak Samantha Shannon wzięła to wszystko, wypolerowała na błysk i z opatrzonych gratów zrobiła designerskie wnętrze. Od powieści nie sposób się oderwać. Każda strona, to kolejne zaskoczenie.

Historia poprowadzona jest dwutorowo. Z jednej strony czytelnik poznaje bieżące wydarzenia z życia Paige, z drugiej uczestniczy w jej snach o przeszłości. Dziewczyna wraca do najważniejszych wspomnień, nie tylko na nowo przeżywając swoje traumy, ale i dając swoiste podwaliny historyczne dla akcji. Niecelowo odpowiada na pytania – jak, dlaczego, kiedy się to zaczęło? Próżno poszukiwać w książce bezpośrednich skrótów. Faktów należy wyglądać pomiędzy pozornie nic nieznaczącymi historiami, zwykłymi wspomnieniami. Doświadczenia poszczególnych bohaterów różnią się, a więc i referowane przez nich opowieści z przeszłości są odmienne. Autorka nie wkłada streszczeń w usta żadnej z wykreowanych postaci.

Bohaterowie są przede wszystkim tajemniczy. I nie mam tu na myśli infantylnego droczenia się, uśmiechów półgębkiem i złośliwych uwag. Tak, jak ludzie wiele zachowują dla siebie albo nie czują się upoważnieni do zadawania niektórych pytań. Więcej dowiadujemy się też o postaciach z ich czynów, decyzji i wspomnień, a nie narzuconych opisowo cech. Wyraźnie widać, że Shannon zdecydowała się na zabieg, w którym czytelnik poznaje bohaterów na własną rękę, przez wiele tomów, a nie przyjmuje podany na tacy profil psychologiczny.

Wątek romantyczny, o którym mówi zawarta na okładce opinia („...zupełnie nowa historia miłosna") jest tak naturalny, nienachalny i subtelny, że nawet najwięksi przeciwnicy romansów nie mieliby się do czego przyczepić. Fabuła powieści nie zasadza się wokół miłości, ale też nie eliminuje jej z życia bohaterów. Można by uznać, że autorka ma do niej racjonalne podejście. To nie love story a'la nowa wersja „Romea i Julii", a powolne dojrzewanie uczucia opartego na zaufaniu i... z góry skazanego na porażkę.

Nie da się ukryć, że dramaturgię historii wzmacniają wyraźne nawiązania do II wojny światowej – segregacji rasowej oraz gett. Zmiana imion bohaterów na numery i oznaczenie nimi postaci; kolonia karna o nazwie Szeol (judaistyczna koncepcja miejsca pobytu zmarłych, pozbawionych wszelkiej radości istnienia i życia); a nawet dowożenie pojmanych pociągiem – to tylko garstka z elementów zbieżnych z faktyczną historią. Samantha Shannon wyraźnie czerpie również z wiedzy na temat kabały.

Powieść jest także starannie skomponowana i przemyślana pod względem językowym, co widać nawet mimo tłumaczenia. Potwierdza to również posłowie od wydawcy, w którym czytelnik dowiedzieć się może o dualizmach znaczeniowych niektórych pojęć, czy nazw własnych oraz zrozumieć podjęte przez tłumacza decyzję. „Czas żniw" pomimo sporej przesłaniowej ciężkości czyta się bardzo szybko, bez chwili (ani chęci) na wytchnienie. Dialogi wydają się naturalne, opisy plastyczne i sugestywne, lecz nieprzesadzone i „nieprzepoetyzowane". Nie można jednak nazwać stylu Shannon „zerowym". Od pierwszych stron widać wyraźny, autorski szlif, który umożliwiłby rozpoznanie języka autorki nawet w innej fabule i bez podpisu (choćby przez zamiłowanie do wzmacniających wydźwięk powtórzeń fraz).

„Czas żniw" to zdecydowanie najlepsza powieść gatunku, jaką czytałam nie tylko w ciągu ostatniego roku, ale i całego życia. Zazdroszczę starszej ode mnie o ledwie rok autorce niezwykłej kreatywności, talentu i dbałości o szczegóły. Wizja kolejnych siedmiu tomów jednak jednocześnie mnie cieszy i budzi moje obawy. Czy kolejne odsłony serii będą równie doskonałe? Czy Shannon podoła postawionej sobie wysoko poprzeczce? Czy wytrzymam tyle lat oczekiwania, by wreszcie poznać zakończenie tej historii? Ilość niewiadomych, szepcących kusząco tajemnic w powieści jest tak duża, że „Czas żniw" wciąż śni mi się po nocach. Pozwólcie, by wkroczył i do Waszych snów. Choć nie obiecuję, że obejdzie się bez koszmarów.

Dział: Książki
sobota, 15 sierpień 2015 19:25

Piękna katastrofa

„ -Trudno mi uwierzyć, że dostajesz cios tylko wtedy, kiedy na to pozwalasz.
-Chcesz się założyć, Abby Abenathy?- Oczy mu rozbłysły.
Uśmiechnęłam się.
-Dobrze. Idę o zakład, że Hoffman cię uderzy.
-A jeśli nie? Co wygram? (...)
Travis wyszczerzył zęby w uśmiechu.
-Jeśli ty wygrasz, przez miesiąc nie będę uprawił seksu. (...)
-Ale jeśli ja wygram, będziesz musiała przez miesiąc ze mną mieszkać''.*

Nie zawsze układa się tak jak było w planach. Nawet jeśli chcesz uciec od przeszłości, od pewnych rzeczy, zacząć żyć w określony sposób los stawia na twojej drodze kogoś lub coś, co nie pozwala ci zrealizować planów. Przeciwstawienie się przeznaczeniu, to jak walka z wiatrakami, ale ty dopiero się o tym przekonasz.

Osiemnastoletnia Abby Abernathy wraz ze swoją przyjaciółką, Americą udaje się na studia jak najdalej od domu. Chce odciąć się od przeszłości zacząć nowy rozdział w swoim życiu, a to oznacza ubiór grzecznej dziewczynki oraz zero wytatuowanych, narwanych, piekielnie przystojnych i zazdrosnych facetów. Dlatego gdy zwraca na nią uwagę Travis Maddox, zaliczający wszystkie panienki jak leci, biorący udział w walkach i nie uznający żadnych zakazów, robi wszystko by go zniechęcić. Nie wie jednak, że właśnie takim zachowaniem prowokuje chłopaka do tego by próbował przebić się przez mur przez nią zbudowany. W wyniku pewnego zakładu Abby musi zamieszkać z Maddox'em na miesiąc. Co z tego wyniknie?

O „Pięknej katastrofie" czytałam już na długo przed premierą i nawet miałam ją w planach czytelniczych, jednak bez takiego „muszę ją mieć natychmiast". Dopiero opinie zaprzyjaźnionych bloggerek sprawiły, że po prostu musiałam dostać ją w swoje ręce. Już dawno nie ciągnęło mnie do żadnego tytułu, jak do tego. Czy było warto poświęcić na niego kilkanaście godzin z życia?

„Jedyne, czego naprawdę się boję, to życie bez ciebie, Gołąbku".*

Przyznać muszę, że mam ciężki orzech do z gryzienia przy pisaniu opinii, bo mam pewne zarzuty, względem tej książki, ale jednocześnie jestem nią absolutnie i nieodwołalnie zauroczona. Może zacznę od mankamentów, strasznie, ale to strasznie uwielbiam w książkach tego typu, kiedy bohaterowie poznają się powoli, podrywają, oswajają i w ogóle wszystko co towarzyszy początkom znajomości. Bardzo mi tego tutaj brakowało, Abby i Travisowi wystarczyło zaledwie kilka(!) stron aby stali się przyjaciółmi, którzy nie mogą bez siebie żyć. Brakowało opisów, fakt, że nie lubię kiedy są rozwlekłe, ale jeśli byłyby takie jak w dalszej części, to byłoby o wiele lepiej. Co mnie jeszcze drażniło, to niektórzy bohaterowie, ale o nich więcej napiszę za chwilę.

Jamie McGuier ma niesamowity styl pisania, lekki i przykuwający uwagę. Autorka miała pomysł na fabułę i go w pełni wykorzystała. To jak zarysowała przeszłość Abby i jej wpływ na teraźniejszość, nie miała jakiejś szczególnie traumatycznej przeszłości, ale życie dało jej w kość i nie dziwiłam się jej potrzeby ucieczki i reakcji na niektóre wydarzenia. Co nieprawdopodobne naprawdę spodobał mi się również motyw walk Travisa, cóż za adrenalina. Wszystko się ze sobą splatało tworząc spójną oraz logiczną całość pełną wzlotów i upadków oraz walki o własne szczęście. Akcja w tej powieści toczy się szybko i jest pełna zakrętów, chociaż łatwo przewidzieć jej zakończenie, to nigdy nie wiadomo jak będą w danym momencie zachowywać się główni bohaterowie, czy akurat będą się kochać czy drzeć ze sobą koty.

Jeśli chodzi o postacie to sama do końca nie wiem od czego zacząć. O ile rozumiem chęć ucieczki Abby od przeszłości, o tyle trudno mi zrozumieć jej niektóre, irracjonalne, sprzeczne oraz naiwne zachowania. Dziewczyna jest naprawdę mądra i rozsądna, ale w niektórych momentach aż chciało mi się zgrzytać zębami i nie wiedziałam już, mam się śmiać czy załamywać. Jedno wiem na pewno, miłość jest potężnym uczuciem i do tego trochę ogłupiającym. Rozumiem wybaczanie, bo związek to sztuka kompromisów, ale czasem trzeba dać do zrozumienia, że potrzeba więcej starań niż dobry sex. Szczególnie jeśli zrobi się coś bardzo, bardzo głupiego. Travis też nie do końca zyskał sobie moją sympatię. Początkowo nawet go lubiłam, typowy facet ukrywający swoje prawdziwe „ja" za maską luzaka, pokazującego światu, że ma wszystko i wszystkich gdzieś, zarabiającego pięścią. Dopóki nie pokazał, że tak naprawdę jest dupkiem traktującym bliską mu osobę jak rzecz, do której nikt nie ma prawa bardzo mi się podobał. Ok, zaborczość i zazdrość jest fajna, ale w chwili kiedy z twarzy każdego faceta, który śmiał się odezwać lub zachować nie tak jak trzeba względem „przyjaciółki", robi się miazgę – zdecydowanie jest coś nie tak. Owszem, bywa troskliwy, czuły i opiekuńczy, ale w większości czasu nie potrafiłam się do niego przekonać. Tak szczerze mówiąc, to najbardziej podobała mi się postać Americy, takiej przyjaciółki ze świecą szukać! Niezwykle oddana, opiekuńcza, rozumiejąca więcej niż Abby, ale gotowa też potrząsnąć i postawić do pionu. Ponadto niesamowicie waleczna i pozytywnie zakręcona.

Jednak pomimo tego, że Abby oraz Travis strasznie mnie denerwowali, to z zapartym tchem śledziłam ich historię, obserwując ich walkę z przeszkodami i swoimi uprzedzeniami, kibicując temu, by w końcu się dogadali i mogli w miarę normalnie funkcjonować, dałam się pochłonąć tej książce bez reszty. To było tak piękne, a zarazem niezwykle bolesne i gorzkie, tak realnie (no z paroma wyjątkami), że nie sposób nie zachwycić się nad tym tytułem. Ja tej książki nie przeczytałam, tylko wręcz połknęłam. Strony przewracały się praktycznie same, nie zauważałam upływającego czasu, tego co dzieje się wokół mnie. Przez krótką chwilę trwałam w zupełnie innym świecie. „Piękna katastrofa" mnie zachwyciła, jest tak urocza i romantyczna, mogłabym nawet rzec, że bajkowa iż nawet wspomniane niedociągnięcia nie były w stanie powstrzymać mnie od wystawienia takiej, a nie innej oceny. Zdecydowanie będę ją polecać i do niej wracać jeszcze nie raz.

„Piękna katastrofa" powinna trafić do gustu wielbicielom nurtu New Adlut oraz osobą lubiącym książki traktujące o sile miłości oraz walce z przeszkodami, z romantyczną duszą. I chociaż początek trochę mnie zawiódł, Abby ani Travis nie do końca mnie do siebie przekonali, to i tak uważam ten tytuł za jeden z lepszych, jaki było mi jak dotąd dane czytać. Ostatnio w moim przypadku zarwana noc dla książki naprawdę dużo świadczy na korzyść książki. Szczerze polecam, zapewniam, że czeka was masa przeróżnych, a nawet skrajnych emocji.

„To niebezpieczne pragnąć kogoś tak bardzo. Ty próbujesz go ratować, a on ma nadzieję, że ci się uda. To katastrofa".*

*cytaty pochodzą z książki

Dział: Książki
sobota, 15 sierpień 2015 19:19

Biblioteka pana Lemoncella

Kilkulatką przestałam być już bardzo dawno temu, ale ducha tamtego wieku wciąż noszę w sobie. Z przerażeniem obserwuję jak nastoletni czytelnicy zapominają o swojej wrażliwości i w kolejnych zestawieniach jako najciekawszą lekturę wskazują „50 twarzy Grey'a" czy inne, podobne tytuły, zdecydowanie dla nich nieprzeznaczone. Szczególnie, że – jak udowadnia np. „Biblioteka pana Lemoncella" – lektura z właściwym targetem może być nie tylko dużo bardziej od „dorosłych" powieści wciągająca, a przede wszystkim wartościowa. To zdecydowanie jedna z najciekawszych pozycji dla młodocianego czytelnika, z jaką dane mi się było w ostatnim czasie zapoznać.

Tytuł kusi od pierwszego już rzutu okiem na kolorową, lecz nie przesadnie infantylną okładką. Kombinacja książkowych półek w pastelowych barwach, pól z gier planszowych i konturów młodych postaci ma w sobie jakąś baśniową, uroczą tajemniczość. Nawet w obecnym zaawansowaniu wiekowym tytuł łypał na mnie jakby rzucając wyzwanie. Moje wewnętrzne dziecko wykonywało niespokojne, pełne radości salta na samą tylko myśl o przewracaniu kolejnych stron powieści.

Historia – zgodnie z hasłami na okładce – bardzo przypomina tę „Charliego i fabryki czekolady", chociaż wydaje się nieco mniej surrealistyczna. Główny bohater, Kyle, ma dwanaście lat, dwóch starszych braci i ogromną potrzebę rywalizacji. Właśnie jedna z prób udowodnienia, że może wygrać nawet ze starszym rodzeństwem sprowadza na niego tarapaty. Gdy tłucze okno, rodzice dają mu szlaban na wyjścia i komputerowe gry. W tym samym czasie w szkole organizowany jest konkurs na esej. Jego zwycięzca może wygrać nie tylko bon na planszówki (nie byle jakie planszówki, bo produkcji pana Lemoncella!), ale i zaproszenie do całonocnej zabawy w bibliotece... bardzo nietypowej bibliotece, dodajmy. Kyle w ostatniej chwili skrobie na kartce kilka słów, a później za wszelką cenę stara się dotrzeć do organizatora zabawy, byle wygrać wstęp do czytelni. Jego motywacje są dość płytkie – ma nadzieję skorzystać z dostępnych tam komputerów i zainstalowanych na niej gier. Jednak, kiedy trafia do biblioteki okazuje się, że świat oferuje dużo więcej, niż tylko wirtualne zabawy...

„Biblioteka pana Lemoncella" to pozycja niezwykle pouczająca. Z jednej strony młodzi czytelnicy mogą znaleźć w niej propozycje alternatywnego spędzania wolnego czasu oraz, subtelnie przez autora popychani, zrozumieć, że najlepsza rozrywka to ta, w której uczestniczy się z rówieśnikami. Z drugiej strony, dzięki licznym odwołaniom do różnorodnych lektur – i wyłuskaniu z nich najciekawszych elementów, wyzwalających chęć poznania dalszego ciągu danych historii – powieść ma szansę zainteresować odbiorcę samym czytaniem.

Chociaż od pierwszych stron wiadomo, że „Biblioteka pana Lemoncella", to lektura dla najwyżej kilkunastolatków (informacja na okładce wskazuje 9+) w rzeczywistości nie okazuje się aż tak nieskomplikowana. Autor obok przygód Sherlocka Holmesa przywołuje historie opisane przez Ricka Riordana, ale także odwołuje się do klasyki jak „Buszujący w zbożu" Salingera czy dzieł Fiodora Dostojewskiego. Wiedza książkowych bohaterów robi szokujące wrażenie. Przyznam, że przez chwilę wątpiłam w prawdopodobność tak szerokich dziecięcych horyzontów, jednak po dłuższym zastanowieniu uznałam, że to nie świat autora, Chrisa Garbensteina, jest przesadzony, a moja wiedza posiada luki. Jakkolwiek wciąż uważam, że wiele z przywołanych tytułów nie jest przeznaczona dla tak młodego czytelnika.

Akcja powieści mknie niczym strzała. Właściwie nieustannie coś się dzieje. Dzieciaki wystawiane są na próby, podejmują ryzykowne decyzje, uświadamiają sobie własne błędy (lub nie), zawierają sojusze i wymyślają podstępy (na których różnie wychodzą). Postaci są nakreślone bardzo wyraźnie. W zasadzie ich imiona można by zmienić na jednowyrazowe cechy, ale ten fakt nie razi. Autor wyraźnie zostawił miejsce dla czytelników na wysnuwanie własnych wniosków i wyciąganie z nich odpowiednich nauk.

Całość napisana jest lekko, przyjemnie i w sumie bardzo typowo. Krótkie zdania, brak wyszukanych kombinacji stylistycznych, a jednocześnie wplatanie – natychmiast tłumaczonych – trudniejszych słów, to standardowy chwyt edukacyjny, który zawsze się sprawdza. Powieść uzupełniają liczne rebusy (przy niektórych naprawdę trzeba pokombinować), pozwalając czytelnikowi nie tylko na śledzenie fabuły, ale i uczestniczenie w niej. Jednym zdaniem – idealne połączenie ciekawego pomysłu i przemyślanego wykonania. Za jedyną wadę uznałabym wykorzystywanie, w celu rozbawienia, motywu odgłosów fizjologicznych. Moim zdaniem to już dość wyświechtane.

„Biblioteka pana Lemoncella" to książka z gatunku tych, o które coraz trudniej na księgarskich półkach. Pozycja o przemyślanym targecie, z przesłaniem; jednocześnie inteligentna, zabawna i wciągająca. Chris Grabenstein napisał powieść, która nie tylko spodoba się dzieciom, ale również zachwyci ich rodziców. Kto wie, może za przykładem bohaterów, pociechy zdecydują się odejść od komputerów i zanurzyć w tajemniczym i intrygującym świecie realnych zabaw lub... bibliotek?

Dział: Książki
sobota, 15 sierpień 2015 10:56

Kamienny kot

Przed przeszłością nie można uciec. Tkwi w sercu jak zadra, wyostrza wspomnienia, szczególnie te najgorsze. To przeszłość staje się powodem bezsennych nocy, smutnych, długich dni wypełnionych prostym 'co by było, gdyby... '. Łatwo się w niej zanurzyć, odrzucając dzień dzisiejszy. Wspomnienia zamknięte w podświadomości i jedno, zupełnie przypadkowe spotkanie może zmienić wszystko.

Marta jest typową kobietą, prowadzi normalne, uporządkowane życie. Kocha i przede wszystkim jest kochana, ma pracę, która daje jej satysfakcję i (co oczywiste) stabilizację finansową, bliskich, którzy w każdej potrzebie stoją u jej boku. A jednak coś, jedna wymiana spojrzeń z nieznajomą, rudowłosą kobietą obudziło drzemiące w bohaterce wspomnienia. Nie są to jednak przebłyski jej własnego życia z lat wcześniejszych, lecz dziwne sny o historii, która toczyła się wiele lat temu w Egipcie...

Kto z Was wierzy w reinkarnację? Przyznam, że mimo wrodzonego sceptycyzmu odnoszącego się do spraw religijnych ta kwestia zawsze mnie intrygowała. No bo jak to jest, trafiamy do Nieba czy Piekła, a może raczej wracamy na ziemię i pokutujemy za dawne winy? A jeśli nawet, to jak "odgrzebać" wspomnienia z poprzedniego życia i czy taka możliwość w ogóle istnieje?

Wracam jednak do Kamiennego Kota, książki, która mnie zaskoczyła. Na szczęście na plus! Czytając opis owej pozycji spodziewałam się raczej kolejnej powieści obyczajowej o traumatycznym dzieciństwie bądź tajemnicach zamkniętych w przeszłości, do których to klucz najczęściej posiadał któryś z seniorów rodu (ewentualnie pozostawiony przez taką osobę pamiętnik). Nastawiona na coś, co już zbyt często przewija się przez literaturę rozpoczęłam przygodę z utworem pani Sobolewskiej i... odetchnęłam z ulgą. Tego szukałam!

Zdradziłam już wcześniej, że ta książka opowiada o reinkarnacji- temat, po który pisarze sięgają rzadko, a już na pewno nie kierują nim w taki sposób. Zauważyłam, że motyw życia po życiu częściej przewija się przez książki młodzieżowe, tzw. paranormal romance, niż przez pozycje dla nieco starszych czytelników. Dlaczego? Czyżby doświadczeni książkoholicy nie rozczytywali się w takich opowieściach? Jak już wspomniałam wcześniej, kwestia reinkarnacji zajmuje dużo miejsca w moich przemyśleniach odnośnie "kolejnego etapu", dlatego chętnie sięgam po każdą pozycję - czy to popularnonaukową, czy powieść obyczajową, obojętne - która w jakiś sposób nawiązuje do tematu. Główna bohaterka Kamiennego kota, Marta, powrót do przeszłości rozpoczyna od przypadkowego spotkania w autobusie z rudowłosą. Noc po skrzyżowaniu spojrzeń obu kobiet nie należy do najspokojniejszych- sny płyną ku odległych krainach, dawnych latach. Każde kolejne zamknięcie oczu zbliża bohaterkę do odkrycia prawdy i ustalenia, jaką rolę odgrywa w tym wszystkim tajemnicza pasażerka.

Historia stworzona przez panią Sobolewską niesamowicie wciąga, zaś "drobne" rozmiary (prawie 200 stron) ułatwiają "połknięcie" książki w kilka godzin. Tak też się stało w moim przypadku. Co najważniejsze, autorce udało się na tej niewielkiej ilości stron zamknąć smutek prawdziwej miłości, która potrafi pokonać nawet śmierć. Jak się okazuje nawet po śmierci nie jesteśmy zwolnieni z wiążących nas obietnic... Plusem Kamiennego kota jest również zakończenie. Wiadomo, że my, czytelnicy, wymagamy od książki ciekawego wprowadzenia, intrygującego wątku i przede wszystkim - zakończenia, czyli ukoronowania całej historii. To nie tak, że satysfakcjonują mnie wyłącznie pesymistyczne finisze, bo "Happy endy nie są trendy", jak to kiedyś się mówiło. Wszystko zależy oczywiście od autora, od sposobu, w jaki tworzy swój świat. Pani Sobolewska sprawiła, że po zamknięciu książki byłam kompletnie zaskoczona. Nie spodziewałam się i nawet żałowałam bohaterów...

Bardzo dobra lektura na każdy dzień, noc, ranek czy wieczór. Upalny czy chłodny. Słoneczny czy deszczowy. Nie zawiedziecie się, obiecuję.

Dział: Książki
czwartek, 06 sierpień 2015 19:26

Bractwo pierścienia

Nie ma chyba na Ziemi osoby, która nie słyszałaby o serii „Władca Pierścieni" (do słówka „bractwo" jakoś się nie mogę przyzwyczaić) oraz jej autorze J. R. R. Tolkienie. Nie da się jednak ukryć, że to filmy, a nie książki przybliżyły większej części ludzi historię Śródziemia. I tu zaczyna się wstydliwa część tego wstępu. Dziesięć lat temu zrobiłam podejście do sławnej opowieści o wyprawie Froda, ale zakończyło się ono fiaskiem. Co więcej, lektura tak dalece nie przypadła mi do gustu, że nie odważyłam się jej przez dekadę powtórzyć. Zwłaszcza, że kto Tolkiena czytał, powtarzał mi jak mantrę: te przydługie opisy, ten toporny język, ta mało dynamiczna fabuła... i inne, podobne. A jednak stoję przed Wami ogłaszając zwycięstwo nad pierwszym tomem serii. I wiecie co? Jeżeli też uwierzyliście malkontentom, że opisy, język i fabuła, to czas zrewidować poglądy. Zresztą nie tylko w tym zakresie.

Najnowsze wydanie serii zaproponowane przez wydawnictwo Zysk i S-ka wypada naprawdę nieźle, zachęcając swoją prostotą. Czarna obwoluta z intensywnymi dodatkami w kolorze ciepłej żółci, kilka złotych symboli, prosta czcionka i pismo runiczne – to w istocie stylowa kombinacja. Nie to jednak jest największą zaletą nowego wydania serii, lecz... jej cena. 19 złotych za tom (to cena okładkowa, a kto często kupuje książki ten wie, że rzadko jest ona ostateczną) o „normalnych" (nie kieszonkowych) wymiarach i przyjemnie sformatowanej czcionce to naprawdę silna pokusa.

Chociaż w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego (o tym słów kilka dalej) książka nie nosi już tytułu „Władca Pierścieni", a „Bractwo Pierścieni" to zawartość fabularnie pozostaje identyczna. Na barki wiodącego spokojny żywot hobbita o imieniu Frodo, spada ogromna odpowiedzialność zniszczenia jednego z najgroźniejszych artefaktów ciemnej strony mocy – Pierścienia Jedynego. Wraz ze starannie skompletowaną drużyną wyrusza w kierunku Mordoru, jedynego miejsca, gdzie pierścień może zostać unicestwiony. Po drodze zmaga się z licznymi niebezpieczeństwami i przeciwnościami losu.

Wszyscy ostrzegali mnie – gdy już przeszłam pierwszą fazę narzekań o tym, jaka to seria jest trudna – przed czytaniem powieści w wersji Jerzego Łozińskiego. Być może mieliby rację, gdyby nie fakt, że najnowsze wydanie to swoista kombinacja pracy tłumacza i pragnień czytających. Innymi słowy – nazwy własne powróciły do swego naturalnego, niespolszczonego stanu rzeczy. Nie oznacza to jednak, że z tłumacza Łozińskiego zrobiła się nagle tłumaczka Skibniewska. Wciąż można dopatrzeć się kilku niespodzianek, jak na przykład określanie Aragorna mianem Łazika zamiast Obieżyświata. Jeżeli chcecie znać moje zdanie na ten temat, to sądzę, że Łazik zdecydowanie lepiej zgrywa się z sensem nadawania Aragornowi przydomka lepiej, niż Obieżyświat, który bardziej pasowałby mędrcowi. Uważam także, że to tłumaczenie Łozińskiego jest przystępniejsze i lżejsze (specjalnie porównałam rzecz na przykładzie kilku rozdziałów), chociaż oba mają wady i zalety.

Zasadniczą wadą przełożenia językowego w tym wydaniu są... wiersze i piosenki. A zwłaszcza pierwszy, najważniejszy i najbardziej rozpoznawalny tekst serii, o pierścieniach. Powiecie, że to przyzwyczajenie. A ja powiem, że po prostu zgrzytają mi rymy oparte na zasadzie tych samych wyrazów (spętać-opętać), do których tłumacz tej wersji ma najwyraźniej słabość. Żeby było zabawniej, napomknę, że to akurat już nie dzieło Jerzego Łozińskiego, a Marka Gumkowskiego. Niemniej przekładanie poezji jest chyba najtrudniejszym z zadań tłumaczy w ogóle.

Wbrew zapewnieniom świata powieść czyta się łatwo i szybko. Jedyną przeszkodą, by dać się jej absolutnie porwać, wydaje się... znajomość fabuły. Pierwszy tom serii Tolkiena został bowiem zekranizowany z dużą dbałością o wierność oryginałowi. Niewiele pozostało pierwowzorowi, by móc narzekać na nieścisłości, ale ponoć im dalej w las, tym gorzej, o czym z pewnością się przekonam, jeżeli to prawda.

Opisowość Tolkiena nie jest nawet w połowie tak przytłaczająca, jak potrafi być w wielu bardziej współczesnych utworach. Nużyć mogą za to powracające informacje o spożywanych posiłkach i ogólny mało dynamiczny charakter pierwszego tomu tej historii – niby bohaterowie wciąż są ścigani, ale nie czułam na plecach gorącego oddechu wroga. Wydawało mi się raczej, że przeciwnicy pojawiali się wtedy, kiedy musieli; kiedy czytelnik był już tak spragniony jatki, że inaczej odłożyłby książkę. Tolkien wciąż zarzucał wędkę i czekał aż jakaś spragniona akcji ryba wreszcie rzuci się na haczyk.

Cieszę się niezmiernie, że po latach sięgnęłam wreszcie po najsławniejszą powieść fantasy na świecie, jednak... nie zmieniło to mojego życia. Doceniam kunszt Tolkiena z perspektywy czasu, ale obecnie wielu już świat ma autorów o równie bogatej i obszernie opisanej wyobraźni. W dodatku takich, którzy snują bardziej dynamiczne opowieści. Lektura pozwoliła mi jednak dużo bardziej docenić kunsztowności filmu, który dodał napięcia tam, gdzie go w książce brakuje, a jednocześnie nie pozwolił sobie na zbytnie oderwanie od linii fabuły przedstawione przez Tolkiena. Przekonałam się też na własnej skórze, że narzekania na Jerzego Łozińskiego (szczególnie w nowej wersji) są dalece przesadzona. Być może, gdybym sięgnęła po sławną wersję Marii Skibniewskiej, w ogóle przez książkę bym nie przebrnęła. Tak przynajmniej było dziesięć lat temu.

Dział: Książki
czwartek, 30 lipiec 2015 15:23

Konkurs - "Ucieczka w dzicz"

Zapraszamy do udziału w konkursie, w którym do wygrania jest 5 egzemplarzy książki "Ucieczka w dzicz". Jest to piękna opowieść o przyjaźni i lojalności. To lektura nie tylko dla miłośników futrzaków, ale przede wszystkim dla każdego, kto kocha świetną przygodę.

Dział: Zakończone

W "Wodospadach cienia" Kylie odkryła świat o wiele dziwniejszy, niż kiedykolwiek mogłaby się spodziewać. Czy kiedykolwiek wyobrażała sobie, że jej najlepszymi przyjaciółkami będą wampirzyca i czarownica? Czy myślała, że będzie uciekać przed wrogiem i mierzyć się z własnym dziedzictwem i mocą? Czy kiedykolwiek śniła o dokonywaniu wyboru między wilkołakiem, który złamał jej serce, ale za wszelką cenę chce ją odzyskać, a półelfem, który był przy niej, ale wycofał się, zanim los dał im szansę?

"Wybrana o zmroku" swoją premierę będzie miała już 27 sierpnia!

Dział: Książki
piątek, 17 lipiec 2015 10:04

Niebezpieczne istoty

Z „Kronikami Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, jestem na świeżo. Lubię serie, które mogę od razu przeczytać w całości. Tak mi się przynajmniej wydawało, że „Kroniki Obdarzonych" do podobnej kategorii należą. Tymczasem okazało się, że trylogia nie jest trylogią, a tetralogią, której to ostatni tom nie ukazał się jeszcze w Polsce (o ile w ogóle się ukaże) – mój błąd. Spin-offa tej historii, czyli „Niebezpiecznych istot" nie zdecydowałam się jednak porzucić. Z nadzieją, że autorki nie pokusiły się o streszczenie finału serii na pierwszych stronach nowego projektu przystąpiłam do lektury.

Zanim jednak to zrobiłam, starannie przyjrzałam się okładce. A to z kilku powodów. Pomijając zasadniczy, że zawsze od tego zaczynam, spin-off serii wydał nie Łyński Kamień, a wydawnictwo Feeria. Jakie zmiany przyniosło to obwolucie? Poważne. Przede wszystkim książka stała się „jednowymiarowa". Wcześniejszą, tłoczoną czcionkę zastąpiła standardowa. Wszystkie napisy są dużo bardziej krzykliwe i proste, co jest zasadne w przypadku samego tytułu (Rid jest w końcu postacią „krzykliwą"). Tom pożegnał też „skrzydełka". Biały blurb na czarnym tle stracił nieco magicznej tajemniczości w porównaniu do swojego poprzednika, który nieco mniej wyraźny, już w sferze wizualnej zdawał się swoistą tajemnicą. Ogólnie, niestety, zmiana wydawnictwa przyniosła wyglądowi tomu raczej niekorzystne zmiany. Z pewnością jest jednak poręczniejszy i wpasowuje się w politykę wydawczą Feerii.

Rzecz toczy się tuż po zakończeniu przez bohaterów znanych z „Kronik Obdarzonych" szkoły. Wszystkie mroczne wydarzenia mają już za sobą. Nadszedł czas rozstania. Jeszcze tylko ostatnie zaklęcie, podsumowanie wspólnych dokonań i każdy wyrusza w swoją stronę, na różnorodne uczelnie. Może poza Linkiem, który sfabrykował dowody na istnienie religijnego college'u, a w rzeczywistości wyrusza na podbój Nowego Jorku. W drodze dołącza do niego Ridley, która – o dziwo – zna rozwiązanie wszystkich stających przed nimi problemów. Mieszkanie? Jest! Kapela? Jest! Niestety wkrótce okazuje się, że nic nie jest rzeczą ani bezinteresowną, ani przypadkową. Bohaterowie, tym razem Ridley i Link z jego nowym zespołem, stają przed kolejnym mrocznym wyzwaniem. Czy groźne tajemnice, jakie skrywają nowopoznani, a także sekrety Ridley ujrzą światło dzienne? Czy można z nimi wygrać i nie zapłacić za nie najwyższej ceny, jaką jest... własne życie?

Na początku miałam nieco szczęścia, bo autorki nie zdecydowały się na skrótową wersję z finału „Kroniki Obdarzonych". Oczywiście zagadka z „Istot Chaosu" została rozwiązana, paru rzeczy nietrudno domyślić się z dialogów, a przede wszystkim z występujących we wstępie bohaterów, z których niejednego – według zakończenie trzeciej odsłony serii – być tam nie powinno. Z jednej strony brak znajomości czwartego tomu historii nie wyklucza możliwości zrozumienia spin-offu, zaś z drugiej odbiera z pewnością potencjalną przyjemność z jego poznawania w przyszłości, już po lekturze „Niebezpiecznych istot". Patrząc na to z trzeciej perspektywy, trzeba również zaznaczyć, że nie da się zrozumieć spin-offu bez znajomości samej serii (lub choćby „Pięknych istot").

Wstęp do „Niebezpiecznych istot" rozpalił we mnie nadzieję na nieprzeciętnej jakości kontynuację (to taka niepisana zasada, że wszystkie dodatki zawsze są gorsze od serii, której dotyczą). Ridley wypowiadała się bezpośrednio do czytelników, jakby opowiadała grupie słuchaczy o tym, co się jej przydarzyło. Niestety, tak działo się jedynie przez niecałe cztery strony. Potem wróciła typowa narracja autorek. Charakterek Ridley pozostał jeszcze na chwilę, ale bardzo szybko okazało się, że Garcia i Stohl nie potrafią zapomnieć o wypracowanej manierze. I tak wkrótce przemyślenia kursywą zastąpiły celtowanie pary z „Kronik Obdarzonych", a wspomnienia zajęły miejsca wizji. Momentami wypadało to bardzo sztucznie.

Podobnie zresztą jak sama fabuła. Byłoby świetnie, gdyby bohaterom przyszło zmierzyć się z nowym zagrożeniem, a nie odświeżonym zestawem z lamusa. Świat Obdarzonych podobno pełen jest zła i występku, ale w spin-offie poza informowanie o źle, w zasadzie go nie widać. To znowu te same koszmary, te same nazwiska i twarze. A przecież można było zrobić z tej historii coś zupełnie nowego. Znając już wyobraźnię autorek wiem, że wrzucając bohaterów w zupełnie nowy świat (z prowincji do wielkiego miasta) i decydując się na poprowadzenie historii charakterystycznych i bardzo nietypowych postaci, poradziłyby sobie ze stworzeniem nowego mikroświata, wpisującego się w ten stary, ale niebędący jego lekko podrasowaną kopią.

Wygląda to tak, jakbym nie dostrzegała żadnych pozytywnych stron spin-offu „Kronik Obdarzonych", ale to nieprawda! Rzecz czyta się bardzo szybko, zwłaszcza, że objętościowo jest krótsza od „podstawowej" serii. Bohaterowie są wciąż wyraziści i nie zmienili się zanadto, chociaż Rid z każdą stroną książki traci nieco swojego mrocznego, syreniego uroku. Historia, jakkolwiek pozbawiona jest absolutnie nowych rozwiązań, wciąż trzyma w napięciu i zachęca do tego, by kibicować postaciom i rozwojowi akcji. Zabrakło mi jedynie tego powiewu świeżości, jaki towarzyszył każdej przewracanej stronie podczas śledzenia wydarzeń w „Kronikach Obdarzonych".

Jeżeli zachwyciła Was debiutancka seria, której autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, to śmiało możecie sięgać po „Niebezpieczne istoty". Spotkacie się ze starymi i dobrze znanymi (chociaż jak pokaże lektura nie do końca na wskroś poznanymi) postaciami, które wcześniej obsadzały drugoplanowe role, a teraz grają pierwsze skrzypce. Jeżeli coś Was rozczaruje to jedynie zbyt mało zmian i rozwojowych zaskoczeń (poza finałem, który jest naprawdę elektryzujący), ale kto nie lubi od czasu do czasu po prostu zanurzyć się w znane i lubiane? To jak spełnienie marzeń o tym, by ukochana historia nigdy się nie skończyła.

Dział: Książki
wtorek, 14 lipiec 2015 15:01

Nowoczesna czarodziejka

Jeżeli istnieje magia to jak wyglądają współcześni czarodzieje? Czy posiadają kociołki, czarne koty i miotły? Noszą długie szaty i odprawiają rytuały w świetle księżyca? Może zamiast tego tworzą gry komputerowe i rozmawiają na czacie internetowym, dodając do kodu programowania nieco nowoczesnych czarów? „Nowoczesna czarodziejka" Debory Geary pozwala spojrzeć na magię pod nieco innym niż dotychczas kątem.

Lauren ma 28 lat i nigdy nie sądziła, że mogłoby istnieć coś takiego jak czary. Natomiast to, że ona sama włada jakąś magią wydaje jej się już zupełnym absurdem. Pewnego dnia, gdy robi zakupy w sklepie spożywczym on-line, zostaje w tajemniczy sposób wciągnięta na zamknięty czat. Okazuje się, że to miejsce stworzone przez czarodziejkę by odszukać w sieci inne, władające mocą osoby. Kiedy Lauren okazuje się kompletnym laikiem w sprawach magii siedzące na czacie kobiety postanawiają otoczyć ją swoją opieką. Nell, założycielka czatu, wysyła do Chicago swojego przystojnego brata by ten wziął pod swoje skrzydła nowo odkrytą czarodziejkę i przekazał jej przynajmniej podstawy magicznej wiedzy. Chodzi tu nie tylko o samą naukę, ale przede wszystkim o jej własne bezpieczeństwo.

Powieść jest niezwykle oryginalna i pełna humoru. Naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła. Mimo braku jakiejkolwiek większej akcji (nie pojawia się tutaj zło, z którym trzeba walczyć, nikt nie chce przejąć panowania nad światem) książkę czyta się rewelacyjnie szybko i ciężko oderwać się od kolejnych słów, zdań i stron. Zwłaszcza wówczas gdy opisywane są sceny z udziałem najmłodszych, psotnych czarodziejątek.

Przedstawiony świat został po brzegi wypełniony najrozmaitszymi postaciami, ich upodobaniami, pracą, prywatnym życiem oraz rodzinnym ciepłem. Trojaczki to mistrzynie programowania (w wieku 8 lat), Jamie jest zabawny i czarujący, mały Aervyn to element zapalny całej powieści, Nat dodaje atmosfery spokoju i zrozumienia. Sama Lauren natomiast ma silny, nieco buntowniczy charakter, ale jest sympatyczną i dobrą osobą. To przede wszystkim dzięki niej książka jest tak zabawna i wciągająca.

Przyznam szczerze, że nie tego się po „Nowoczesnej czarodziejce" spodziewałam i jestem bardzo mile zaskoczona. To świetnie napisana, pełna uroku i magii powieść. W zwyczajnym świecie żyją niezwykli czarodzieje, dla których jednak priorytetową sprawą są przyjaciele i rodzina. Lekturę powieści jak najbardziej wszystkim polecam, a sama niecierpliwie czekam na kolejny tom.

Dział: Książki
sobota, 04 lipiec 2015 14:34

Ściema

Patryk Chromy jest młodym dziennikarzem śledczym, który na zlecenie naczelnego wraca do sprawy sprzed 28 lat. Wówczas nieznany sprawca skatował na śmierć chłopaka na przystanku tramwajowym. I choć podejrzenie padło na czterech funkcjonariuszy ZOMO, to sprawę skrzętnie wyciszono, odkładając na półkę. Chromy rusza tropem dawnej zbrodni, depcząc po piętach sprawcy. Ale czy na pewno nie musi martwić się o własne bezpieczeństwo...?

Tradycyjnie tym, co najpierw przyciągnęło mój wzrok, była okładka. Dużo zieleni, tajemniczy właz i lekki mrok. Bardzo dobra mieszanka. Może opis nie do końca nastawiał mnie optymistycznie, ale i tak zdecydowałam, że muszę poznać tę historię. I mogę rzec, że niczego nie żałuję.

W większości książek, które przeczytałam dziennikarz nigdy nie był określany inaczej jak "gryzipiórek". Chyba, że ktoś może pochwalić się większą fantazją w wymyślaniu oryginalnych i nie do końca pozytywnych nazw na ów zawód. Zapewne każdy z Was natknął się na historie, gdzie dziennikarze byli niezwykle ciekawscy, wredni, przebiegli, sprzedajni i plątali się po miejscu zbrodni, przeszkadzając. Ładne stereotypy nam się utrwalają, co? Otóż Patryk Chromy wydaje się być zupełnie inny- za wszelką cenę stara się oddać tekst "w terminie", ma przecież rachunki do zapłacenia. Śledząc każdy jego krok zauważamy, jak skrupulatnie podchodzi do zadania, sprawdzając każdy trop czy przepytując każdą osobę, choćby związek między nią a zamordowanym przed laty Robertem Niemczykiem był minimalny.

Ściema to nie tylko zapis śledztwa, przeprowadzonego przez młodego dziennikarza. To również krótkie, jednostronne rozdzialiki o pewnym mężczyźnie. Niewiele się z nich dowiadujemy- tajemniczy jegomość na pewno należy do grupy bezdomnych, zapijających smutki osób, ale jaki jest jego udział w sprawie? Tego dowiadujemy się dopiero po pewnym czasie. I choć wydawałoby się, że ta sprawa jest zaledwie pyłkiem w kryminalnym świecie, to zbyt wiele osób przez nią ucierpiało- zamordowany Robert, jego bliscy. Osoby, które wówczas podjęły się odnalezienia winowajców zostały albo skutecznie uciszone, albo... znikały bez śladu.

Morderstwo sprzed lat, ZOMO, dziennikarz na tropie afery- to przed rozpoczęciem przygody ze Ściemą może wydawać się bardzo nudnym połączeniem. Nie dajcie się jednak zwieść, historia naprawdę mocno wciąga, a średnie gabaryty książki (280 stron to dla wytrawnego czytelnika zaledwie kilka godzin czytania) umożliwiają "połknięcie jej na raz". Patryk Chromy drąży temat, który od lat powinien już zostać pogrzebany. Nie spodziewa się, że ta przedawniona sprawa może spędzać sen z powiek tylu osobom- nie tylko wciąż pozostającym na wolności sprawcy bądź sprawcom.

Zakładam, że gdy tylko ktoś usłyszy "ZOMO", od razu przed oczami stają mu tzw."karczki", ubezpieczone w pałki, kaski i błogosławieństwo wyższych władz państwowych. Mogą bez strachu wyżywać się na "buntownikach", często też na niewinnych obywatelach. Przecież i tak wszystko ujdzie im na sucho... To straszne, że być może tak wielu winowajców w mundurach może cieszyć się z niezasłużonej wolności. A kim byli? Mężczyznami lubiącymi kogoś pobić ot, tak, dla zasady. Kimś, kto w ten sposób mógł uniknąć wojska, dostając przy tym całkiem niezłe pieniądze. Osobami "ponad prawem". Taki obraz tych "stojących na straży pokoju funkcjonariuszy" jawi nam się po przeczytaniu książki.

Ściema posiada swój indywidualny klimat tego rodzaju tajemniczości, który łączy się tylko z nierozwiązanymi sprawami sprzed lat. To również obraz tego, na jakich zasadach działa świat- jeśli ma się odpowiednie "plecy", zna się właściwe osoby, wtedy nie trzeba martwić się głupim mandatem czy ludzkim życiem. Jak najbardziej zachęcam do przeczytania.

Dział: Książki