Rezultaty wyszukiwania dla: własne
Kamienny kot
Przed przeszłością nie można uciec. Tkwi w sercu jak zadra, wyostrza wspomnienia, szczególnie te najgorsze. To przeszłość staje się powodem bezsennych nocy, smutnych, długich dni wypełnionych prostym 'co by było, gdyby... '. Łatwo się w niej zanurzyć, odrzucając dzień dzisiejszy. Wspomnienia zamknięte w podświadomości i jedno, zupełnie przypadkowe spotkanie może zmienić wszystko.
Marta jest typową kobietą, prowadzi normalne, uporządkowane życie. Kocha i przede wszystkim jest kochana, ma pracę, która daje jej satysfakcję i (co oczywiste) stabilizację finansową, bliskich, którzy w każdej potrzebie stoją u jej boku. A jednak coś, jedna wymiana spojrzeń z nieznajomą, rudowłosą kobietą obudziło drzemiące w bohaterce wspomnienia. Nie są to jednak przebłyski jej własnego życia z lat wcześniejszych, lecz dziwne sny o historii, która toczyła się wiele lat temu w Egipcie...
Kto z Was wierzy w reinkarnację? Przyznam, że mimo wrodzonego sceptycyzmu odnoszącego się do spraw religijnych ta kwestia zawsze mnie intrygowała. No bo jak to jest, trafiamy do Nieba czy Piekła, a może raczej wracamy na ziemię i pokutujemy za dawne winy? A jeśli nawet, to jak "odgrzebać" wspomnienia z poprzedniego życia i czy taka możliwość w ogóle istnieje?
Wracam jednak do Kamiennego Kota, książki, która mnie zaskoczyła. Na szczęście na plus! Czytając opis owej pozycji spodziewałam się raczej kolejnej powieści obyczajowej o traumatycznym dzieciństwie bądź tajemnicach zamkniętych w przeszłości, do których to klucz najczęściej posiadał któryś z seniorów rodu (ewentualnie pozostawiony przez taką osobę pamiętnik). Nastawiona na coś, co już zbyt często przewija się przez literaturę rozpoczęłam przygodę z utworem pani Sobolewskiej i... odetchnęłam z ulgą. Tego szukałam!
Zdradziłam już wcześniej, że ta książka opowiada o reinkarnacji- temat, po który pisarze sięgają rzadko, a już na pewno nie kierują nim w taki sposób. Zauważyłam, że motyw życia po życiu częściej przewija się przez książki młodzieżowe, tzw. paranormal romance, niż przez pozycje dla nieco starszych czytelników. Dlaczego? Czyżby doświadczeni książkoholicy nie rozczytywali się w takich opowieściach? Jak już wspomniałam wcześniej, kwestia reinkarnacji zajmuje dużo miejsca w moich przemyśleniach odnośnie "kolejnego etapu", dlatego chętnie sięgam po każdą pozycję - czy to popularnonaukową, czy powieść obyczajową, obojętne - która w jakiś sposób nawiązuje do tematu. Główna bohaterka Kamiennego kota, Marta, powrót do przeszłości rozpoczyna od przypadkowego spotkania w autobusie z rudowłosą. Noc po skrzyżowaniu spojrzeń obu kobiet nie należy do najspokojniejszych- sny płyną ku odległych krainach, dawnych latach. Każde kolejne zamknięcie oczu zbliża bohaterkę do odkrycia prawdy i ustalenia, jaką rolę odgrywa w tym wszystkim tajemnicza pasażerka.
Historia stworzona przez panią Sobolewską niesamowicie wciąga, zaś "drobne" rozmiary (prawie 200 stron) ułatwiają "połknięcie" książki w kilka godzin. Tak też się stało w moim przypadku. Co najważniejsze, autorce udało się na tej niewielkiej ilości stron zamknąć smutek prawdziwej miłości, która potrafi pokonać nawet śmierć. Jak się okazuje nawet po śmierci nie jesteśmy zwolnieni z wiążących nas obietnic... Plusem Kamiennego kota jest również zakończenie. Wiadomo, że my, czytelnicy, wymagamy od książki ciekawego wprowadzenia, intrygującego wątku i przede wszystkim - zakończenia, czyli ukoronowania całej historii. To nie tak, że satysfakcjonują mnie wyłącznie pesymistyczne finisze, bo "Happy endy nie są trendy", jak to kiedyś się mówiło. Wszystko zależy oczywiście od autora, od sposobu, w jaki tworzy swój świat. Pani Sobolewska sprawiła, że po zamknięciu książki byłam kompletnie zaskoczona. Nie spodziewałam się i nawet żałowałam bohaterów...
Bardzo dobra lektura na każdy dzień, noc, ranek czy wieczór. Upalny czy chłodny. Słoneczny czy deszczowy. Nie zawiedziecie się, obiecuję.
Bractwo pierścienia
Nie ma chyba na Ziemi osoby, która nie słyszałaby o serii „Władca Pierścieni" (do słówka „bractwo" jakoś się nie mogę przyzwyczaić) oraz jej autorze J. R. R. Tolkienie. Nie da się jednak ukryć, że to filmy, a nie książki przybliżyły większej części ludzi historię Śródziemia. I tu zaczyna się wstydliwa część tego wstępu. Dziesięć lat temu zrobiłam podejście do sławnej opowieści o wyprawie Froda, ale zakończyło się ono fiaskiem. Co więcej, lektura tak dalece nie przypadła mi do gustu, że nie odważyłam się jej przez dekadę powtórzyć. Zwłaszcza, że kto Tolkiena czytał, powtarzał mi jak mantrę: te przydługie opisy, ten toporny język, ta mało dynamiczna fabuła... i inne, podobne. A jednak stoję przed Wami ogłaszając zwycięstwo nad pierwszym tomem serii. I wiecie co? Jeżeli też uwierzyliście malkontentom, że opisy, język i fabuła, to czas zrewidować poglądy. Zresztą nie tylko w tym zakresie.
Najnowsze wydanie serii zaproponowane przez wydawnictwo Zysk i S-ka wypada naprawdę nieźle, zachęcając swoją prostotą. Czarna obwoluta z intensywnymi dodatkami w kolorze ciepłej żółci, kilka złotych symboli, prosta czcionka i pismo runiczne – to w istocie stylowa kombinacja. Nie to jednak jest największą zaletą nowego wydania serii, lecz... jej cena. 19 złotych za tom (to cena okładkowa, a kto często kupuje książki ten wie, że rzadko jest ona ostateczną) o „normalnych" (nie kieszonkowych) wymiarach i przyjemnie sformatowanej czcionce to naprawdę silna pokusa.
Chociaż w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego (o tym słów kilka dalej) książka nie nosi już tytułu „Władca Pierścieni", a „Bractwo Pierścieni" to zawartość fabularnie pozostaje identyczna. Na barki wiodącego spokojny żywot hobbita o imieniu Frodo, spada ogromna odpowiedzialność zniszczenia jednego z najgroźniejszych artefaktów ciemnej strony mocy – Pierścienia Jedynego. Wraz ze starannie skompletowaną drużyną wyrusza w kierunku Mordoru, jedynego miejsca, gdzie pierścień może zostać unicestwiony. Po drodze zmaga się z licznymi niebezpieczeństwami i przeciwnościami losu.
Wszyscy ostrzegali mnie – gdy już przeszłam pierwszą fazę narzekań o tym, jaka to seria jest trudna – przed czytaniem powieści w wersji Jerzego Łozińskiego. Być może mieliby rację, gdyby nie fakt, że najnowsze wydanie to swoista kombinacja pracy tłumacza i pragnień czytających. Innymi słowy – nazwy własne powróciły do swego naturalnego, niespolszczonego stanu rzeczy. Nie oznacza to jednak, że z tłumacza Łozińskiego zrobiła się nagle tłumaczka Skibniewska. Wciąż można dopatrzeć się kilku niespodzianek, jak na przykład określanie Aragorna mianem Łazika zamiast Obieżyświata. Jeżeli chcecie znać moje zdanie na ten temat, to sądzę, że Łazik zdecydowanie lepiej zgrywa się z sensem nadawania Aragornowi przydomka lepiej, niż Obieżyświat, który bardziej pasowałby mędrcowi. Uważam także, że to tłumaczenie Łozińskiego jest przystępniejsze i lżejsze (specjalnie porównałam rzecz na przykładzie kilku rozdziałów), chociaż oba mają wady i zalety.
Zasadniczą wadą przełożenia językowego w tym wydaniu są... wiersze i piosenki. A zwłaszcza pierwszy, najważniejszy i najbardziej rozpoznawalny tekst serii, o pierścieniach. Powiecie, że to przyzwyczajenie. A ja powiem, że po prostu zgrzytają mi rymy oparte na zasadzie tych samych wyrazów (spętać-opętać), do których tłumacz tej wersji ma najwyraźniej słabość. Żeby było zabawniej, napomknę, że to akurat już nie dzieło Jerzego Łozińskiego, a Marka Gumkowskiego. Niemniej przekładanie poezji jest chyba najtrudniejszym z zadań tłumaczy w ogóle.
Wbrew zapewnieniom świata powieść czyta się łatwo i szybko. Jedyną przeszkodą, by dać się jej absolutnie porwać, wydaje się... znajomość fabuły. Pierwszy tom serii Tolkiena został bowiem zekranizowany z dużą dbałością o wierność oryginałowi. Niewiele pozostało pierwowzorowi, by móc narzekać na nieścisłości, ale ponoć im dalej w las, tym gorzej, o czym z pewnością się przekonam, jeżeli to prawda.
Opisowość Tolkiena nie jest nawet w połowie tak przytłaczająca, jak potrafi być w wielu bardziej współczesnych utworach. Nużyć mogą za to powracające informacje o spożywanych posiłkach i ogólny mało dynamiczny charakter pierwszego tomu tej historii – niby bohaterowie wciąż są ścigani, ale nie czułam na plecach gorącego oddechu wroga. Wydawało mi się raczej, że przeciwnicy pojawiali się wtedy, kiedy musieli; kiedy czytelnik był już tak spragniony jatki, że inaczej odłożyłby książkę. Tolkien wciąż zarzucał wędkę i czekał aż jakaś spragniona akcji ryba wreszcie rzuci się na haczyk.
Cieszę się niezmiernie, że po latach sięgnęłam wreszcie po najsławniejszą powieść fantasy na świecie, jednak... nie zmieniło to mojego życia. Doceniam kunszt Tolkiena z perspektywy czasu, ale obecnie wielu już świat ma autorów o równie bogatej i obszernie opisanej wyobraźni. W dodatku takich, którzy snują bardziej dynamiczne opowieści. Lektura pozwoliła mi jednak dużo bardziej docenić kunsztowności filmu, który dodał napięcia tam, gdzie go w książce brakuje, a jednocześnie nie pozwolił sobie na zbytnie oderwanie od linii fabuły przedstawione przez Tolkiena. Przekonałam się też na własnej skórze, że narzekania na Jerzego Łozińskiego (szczególnie w nowej wersji) są dalece przesadzona. Być może, gdybym sięgnęła po sławną wersję Marii Skibniewskiej, w ogóle przez książkę bym nie przebrnęła. Tak przynajmniej było dziesięć lat temu.
Konkurs - "Ucieczka w dzicz"
Zapraszamy do udziału w konkursie, w którym do wygrania jest 5 egzemplarzy książki "Ucieczka w dzicz". Jest to piękna opowieść o przyjaźni i lojalności. To lektura nie tylko dla miłośników futrzaków, ale przede wszystkim dla każdego, kto kocha świetną przygodę.
Ostatni tom serii "Wodospady Cienia" już w sierpniu!
W "Wodospadach cienia" Kylie odkryła świat o wiele dziwniejszy, niż kiedykolwiek mogłaby się spodziewać. Czy kiedykolwiek wyobrażała sobie, że jej najlepszymi przyjaciółkami będą wampirzyca i czarownica? Czy myślała, że będzie uciekać przed wrogiem i mierzyć się z własnym dziedzictwem i mocą? Czy kiedykolwiek śniła o dokonywaniu wyboru między wilkołakiem, który złamał jej serce, ale za wszelką cenę chce ją odzyskać, a półelfem, który był przy niej, ale wycofał się, zanim los dał im szansę?
"Wybrana o zmroku" swoją premierę będzie miała już 27 sierpnia!
Niebezpieczne istoty
Z „Kronikami Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, jestem na świeżo. Lubię serie, które mogę od razu przeczytać w całości. Tak mi się przynajmniej wydawało, że „Kroniki Obdarzonych" do podobnej kategorii należą. Tymczasem okazało się, że trylogia nie jest trylogią, a tetralogią, której to ostatni tom nie ukazał się jeszcze w Polsce (o ile w ogóle się ukaże) – mój błąd. Spin-offa tej historii, czyli „Niebezpiecznych istot" nie zdecydowałam się jednak porzucić. Z nadzieją, że autorki nie pokusiły się o streszczenie finału serii na pierwszych stronach nowego projektu przystąpiłam do lektury.
Zanim jednak to zrobiłam, starannie przyjrzałam się okładce. A to z kilku powodów. Pomijając zasadniczy, że zawsze od tego zaczynam, spin-off serii wydał nie Łyński Kamień, a wydawnictwo Feeria. Jakie zmiany przyniosło to obwolucie? Poważne. Przede wszystkim książka stała się „jednowymiarowa". Wcześniejszą, tłoczoną czcionkę zastąpiła standardowa. Wszystkie napisy są dużo bardziej krzykliwe i proste, co jest zasadne w przypadku samego tytułu (Rid jest w końcu postacią „krzykliwą"). Tom pożegnał też „skrzydełka". Biały blurb na czarnym tle stracił nieco magicznej tajemniczości w porównaniu do swojego poprzednika, który nieco mniej wyraźny, już w sferze wizualnej zdawał się swoistą tajemnicą. Ogólnie, niestety, zmiana wydawnictwa przyniosła wyglądowi tomu raczej niekorzystne zmiany. Z pewnością jest jednak poręczniejszy i wpasowuje się w politykę wydawczą Feerii.
Rzecz toczy się tuż po zakończeniu przez bohaterów znanych z „Kronik Obdarzonych" szkoły. Wszystkie mroczne wydarzenia mają już za sobą. Nadszedł czas rozstania. Jeszcze tylko ostatnie zaklęcie, podsumowanie wspólnych dokonań i każdy wyrusza w swoją stronę, na różnorodne uczelnie. Może poza Linkiem, który sfabrykował dowody na istnienie religijnego college'u, a w rzeczywistości wyrusza na podbój Nowego Jorku. W drodze dołącza do niego Ridley, która – o dziwo – zna rozwiązanie wszystkich stających przed nimi problemów. Mieszkanie? Jest! Kapela? Jest! Niestety wkrótce okazuje się, że nic nie jest rzeczą ani bezinteresowną, ani przypadkową. Bohaterowie, tym razem Ridley i Link z jego nowym zespołem, stają przed kolejnym mrocznym wyzwaniem. Czy groźne tajemnice, jakie skrywają nowopoznani, a także sekrety Ridley ujrzą światło dzienne? Czy można z nimi wygrać i nie zapłacić za nie najwyższej ceny, jaką jest... własne życie?
Na początku miałam nieco szczęścia, bo autorki nie zdecydowały się na skrótową wersję z finału „Kroniki Obdarzonych". Oczywiście zagadka z „Istot Chaosu" została rozwiązana, paru rzeczy nietrudno domyślić się z dialogów, a przede wszystkim z występujących we wstępie bohaterów, z których niejednego – według zakończenie trzeciej odsłony serii – być tam nie powinno. Z jednej strony brak znajomości czwartego tomu historii nie wyklucza możliwości zrozumienia spin-offu, zaś z drugiej odbiera z pewnością potencjalną przyjemność z jego poznawania w przyszłości, już po lekturze „Niebezpiecznych istot". Patrząc na to z trzeciej perspektywy, trzeba również zaznaczyć, że nie da się zrozumieć spin-offu bez znajomości samej serii (lub choćby „Pięknych istot").
Wstęp do „Niebezpiecznych istot" rozpalił we mnie nadzieję na nieprzeciętnej jakości kontynuację (to taka niepisana zasada, że wszystkie dodatki zawsze są gorsze od serii, której dotyczą). Ridley wypowiadała się bezpośrednio do czytelników, jakby opowiadała grupie słuchaczy o tym, co się jej przydarzyło. Niestety, tak działo się jedynie przez niecałe cztery strony. Potem wróciła typowa narracja autorek. Charakterek Ridley pozostał jeszcze na chwilę, ale bardzo szybko okazało się, że Garcia i Stohl nie potrafią zapomnieć o wypracowanej manierze. I tak wkrótce przemyślenia kursywą zastąpiły celtowanie pary z „Kronik Obdarzonych", a wspomnienia zajęły miejsca wizji. Momentami wypadało to bardzo sztucznie.
Podobnie zresztą jak sama fabuła. Byłoby świetnie, gdyby bohaterom przyszło zmierzyć się z nowym zagrożeniem, a nie odświeżonym zestawem z lamusa. Świat Obdarzonych podobno pełen jest zła i występku, ale w spin-offie poza informowanie o źle, w zasadzie go nie widać. To znowu te same koszmary, te same nazwiska i twarze. A przecież można było zrobić z tej historii coś zupełnie nowego. Znając już wyobraźnię autorek wiem, że wrzucając bohaterów w zupełnie nowy świat (z prowincji do wielkiego miasta) i decydując się na poprowadzenie historii charakterystycznych i bardzo nietypowych postaci, poradziłyby sobie ze stworzeniem nowego mikroświata, wpisującego się w ten stary, ale niebędący jego lekko podrasowaną kopią.
Wygląda to tak, jakbym nie dostrzegała żadnych pozytywnych stron spin-offu „Kronik Obdarzonych", ale to nieprawda! Rzecz czyta się bardzo szybko, zwłaszcza, że objętościowo jest krótsza od „podstawowej" serii. Bohaterowie są wciąż wyraziści i nie zmienili się zanadto, chociaż Rid z każdą stroną książki traci nieco swojego mrocznego, syreniego uroku. Historia, jakkolwiek pozbawiona jest absolutnie nowych rozwiązań, wciąż trzyma w napięciu i zachęca do tego, by kibicować postaciom i rozwojowi akcji. Zabrakło mi jedynie tego powiewu świeżości, jaki towarzyszył każdej przewracanej stronie podczas śledzenia wydarzeń w „Kronikach Obdarzonych".
Jeżeli zachwyciła Was debiutancka seria, której autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, to śmiało możecie sięgać po „Niebezpieczne istoty". Spotkacie się ze starymi i dobrze znanymi (chociaż jak pokaże lektura nie do końca na wskroś poznanymi) postaciami, które wcześniej obsadzały drugoplanowe role, a teraz grają pierwsze skrzypce. Jeżeli coś Was rozczaruje to jedynie zbyt mało zmian i rozwojowych zaskoczeń (poza finałem, który jest naprawdę elektryzujący), ale kto nie lubi od czasu do czasu po prostu zanurzyć się w znane i lubiane? To jak spełnienie marzeń o tym, by ukochana historia nigdy się nie skończyła.
Nowoczesna czarodziejka
Jeżeli istnieje magia to jak wyglądają współcześni czarodzieje? Czy posiadają kociołki, czarne koty i miotły? Noszą długie szaty i odprawiają rytuały w świetle księżyca? Może zamiast tego tworzą gry komputerowe i rozmawiają na czacie internetowym, dodając do kodu programowania nieco nowoczesnych czarów? „Nowoczesna czarodziejka" Debory Geary pozwala spojrzeć na magię pod nieco innym niż dotychczas kątem.
Lauren ma 28 lat i nigdy nie sądziła, że mogłoby istnieć coś takiego jak czary. Natomiast to, że ona sama włada jakąś magią wydaje jej się już zupełnym absurdem. Pewnego dnia, gdy robi zakupy w sklepie spożywczym on-line, zostaje w tajemniczy sposób wciągnięta na zamknięty czat. Okazuje się, że to miejsce stworzone przez czarodziejkę by odszukać w sieci inne, władające mocą osoby. Kiedy Lauren okazuje się kompletnym laikiem w sprawach magii siedzące na czacie kobiety postanawiają otoczyć ją swoją opieką. Nell, założycielka czatu, wysyła do Chicago swojego przystojnego brata by ten wziął pod swoje skrzydła nowo odkrytą czarodziejkę i przekazał jej przynajmniej podstawy magicznej wiedzy. Chodzi tu nie tylko o samą naukę, ale przede wszystkim o jej własne bezpieczeństwo.
Powieść jest niezwykle oryginalna i pełna humoru. Naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła. Mimo braku jakiejkolwiek większej akcji (nie pojawia się tutaj zło, z którym trzeba walczyć, nikt nie chce przejąć panowania nad światem) książkę czyta się rewelacyjnie szybko i ciężko oderwać się od kolejnych słów, zdań i stron. Zwłaszcza wówczas gdy opisywane są sceny z udziałem najmłodszych, psotnych czarodziejątek.
Przedstawiony świat został po brzegi wypełniony najrozmaitszymi postaciami, ich upodobaniami, pracą, prywatnym życiem oraz rodzinnym ciepłem. Trojaczki to mistrzynie programowania (w wieku 8 lat), Jamie jest zabawny i czarujący, mały Aervyn to element zapalny całej powieści, Nat dodaje atmosfery spokoju i zrozumienia. Sama Lauren natomiast ma silny, nieco buntowniczy charakter, ale jest sympatyczną i dobrą osobą. To przede wszystkim dzięki niej książka jest tak zabawna i wciągająca.
Przyznam szczerze, że nie tego się po „Nowoczesnej czarodziejce" spodziewałam i jestem bardzo mile zaskoczona. To świetnie napisana, pełna uroku i magii powieść. W zwyczajnym świecie żyją niezwykli czarodzieje, dla których jednak priorytetową sprawą są przyjaciele i rodzina. Lekturę powieści jak najbardziej wszystkim polecam, a sama niecierpliwie czekam na kolejny tom.
Ściema
Patryk Chromy jest młodym dziennikarzem śledczym, który na zlecenie naczelnego wraca do sprawy sprzed 28 lat. Wówczas nieznany sprawca skatował na śmierć chłopaka na przystanku tramwajowym. I choć podejrzenie padło na czterech funkcjonariuszy ZOMO, to sprawę skrzętnie wyciszono, odkładając na półkę. Chromy rusza tropem dawnej zbrodni, depcząc po piętach sprawcy. Ale czy na pewno nie musi martwić się o własne bezpieczeństwo...?
Tradycyjnie tym, co najpierw przyciągnęło mój wzrok, była okładka. Dużo zieleni, tajemniczy właz i lekki mrok. Bardzo dobra mieszanka. Może opis nie do końca nastawiał mnie optymistycznie, ale i tak zdecydowałam, że muszę poznać tę historię. I mogę rzec, że niczego nie żałuję.
W większości książek, które przeczytałam dziennikarz nigdy nie był określany inaczej jak "gryzipiórek". Chyba, że ktoś może pochwalić się większą fantazją w wymyślaniu oryginalnych i nie do końca pozytywnych nazw na ów zawód. Zapewne każdy z Was natknął się na historie, gdzie dziennikarze byli niezwykle ciekawscy, wredni, przebiegli, sprzedajni i plątali się po miejscu zbrodni, przeszkadzając. Ładne stereotypy nam się utrwalają, co? Otóż Patryk Chromy wydaje się być zupełnie inny- za wszelką cenę stara się oddać tekst "w terminie", ma przecież rachunki do zapłacenia. Śledząc każdy jego krok zauważamy, jak skrupulatnie podchodzi do zadania, sprawdzając każdy trop czy przepytując każdą osobę, choćby związek między nią a zamordowanym przed laty Robertem Niemczykiem był minimalny.
Ściema to nie tylko zapis śledztwa, przeprowadzonego przez młodego dziennikarza. To również krótkie, jednostronne rozdzialiki o pewnym mężczyźnie. Niewiele się z nich dowiadujemy- tajemniczy jegomość na pewno należy do grupy bezdomnych, zapijających smutki osób, ale jaki jest jego udział w sprawie? Tego dowiadujemy się dopiero po pewnym czasie. I choć wydawałoby się, że ta sprawa jest zaledwie pyłkiem w kryminalnym świecie, to zbyt wiele osób przez nią ucierpiało- zamordowany Robert, jego bliscy. Osoby, które wówczas podjęły się odnalezienia winowajców zostały albo skutecznie uciszone, albo... znikały bez śladu.
Morderstwo sprzed lat, ZOMO, dziennikarz na tropie afery- to przed rozpoczęciem przygody ze Ściemą może wydawać się bardzo nudnym połączeniem. Nie dajcie się jednak zwieść, historia naprawdę mocno wciąga, a średnie gabaryty książki (280 stron to dla wytrawnego czytelnika zaledwie kilka godzin czytania) umożliwiają "połknięcie jej na raz". Patryk Chromy drąży temat, który od lat powinien już zostać pogrzebany. Nie spodziewa się, że ta przedawniona sprawa może spędzać sen z powiek tylu osobom- nie tylko wciąż pozostającym na wolności sprawcy bądź sprawcom.
Zakładam, że gdy tylko ktoś usłyszy "ZOMO", od razu przed oczami stają mu tzw."karczki", ubezpieczone w pałki, kaski i błogosławieństwo wyższych władz państwowych. Mogą bez strachu wyżywać się na "buntownikach", często też na niewinnych obywatelach. Przecież i tak wszystko ujdzie im na sucho... To straszne, że być może tak wielu winowajców w mundurach może cieszyć się z niezasłużonej wolności. A kim byli? Mężczyznami lubiącymi kogoś pobić ot, tak, dla zasady. Kimś, kto w ten sposób mógł uniknąć wojska, dostając przy tym całkiem niezłe pieniądze. Osobami "ponad prawem". Taki obraz tych "stojących na straży pokoju funkcjonariuszy" jawi nam się po przeczytaniu książki.
Ściema posiada swój indywidualny klimat tego rodzaju tajemniczości, który łączy się tylko z nierozwiązanymi sprawami sprzed lat. To również obraz tego, na jakich zasadach działa świat- jeśli ma się odpowiednie "plecy", zna się właściwe osoby, wtedy nie trzeba martwić się głupim mandatem czy ludzkim życiem. Jak najbardziej zachęcam do przeczytania.
Iron Sky
„Iron Sky" to produkcja, po której nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Opinie znajomych były bardzo podzielone, co jeszcze bardziej zachęcało mnie do jej obejrzenia – czy to film z kategorii „tak zły, że aż dobry", czy raczej najgorsze nasienie kinematografii. Dopiero teraz, 3 lata po premierze, zdecydowałam się na sięgnięcie po niemiecko-fińsko-autralijską produkcję. Jakże było mi miło, gdy okazało się, że to czarna komedia science-fiction, która wcale a wcale nie jest poprawna politycznie.
Rok 2018. W Stanach Zjednoczonych trwa kolejna kampania prezydencka. Obecnie rządząca Pani Prezydent decyduje się nawet na kampanię na Księżycu. Posyła tam ekspedycję wraz z flagą promującą jej kandydaturę. Gdy jeden z astronautów James Johnson ( Christopher Kirby) przechodzi na ciemną stronę Księżyca okazuje się, że... żyją na niej naziści. W 1945 roku część z nich została wysłana w kosmos jako misja ostatniej szansy. Po ciemnej stronie Srebrnego Globu budują tajną bazę i przygotowują się na zemstę oraz powrót na Ziemię. Przybycie astronauty jest bodźcem do walki o błękitną planetę oraz wcielenie diabelskiego planu odzyskania władzy.
Wbrew moim pierwotnym obawom produkcji Timo Vuorensoli daleko do typowego filmu stworzonego na poważnie, który tylko przypadkiem wychodzi zabawny („tak zły, ża aż śmieszny"). „Iron Sky" powstał z założeniem, że ma być śmieszny i takim pozostał również na ekranie.
Fabularnie obraz pozostaje całkiem zaskakujący. Twórcy nie przestrzegają praw logiki czy zdrowego rozsądku. Sam pomysł na film jest już całkiem szalony, ale co więcej, podczas seansu okazuje się, że jest on całkowicie nieprzewidywalny. Przez cały czas jest bardzo zabawnie, bardzo absurdalnie i nieprawdopodobnie, dzięki czemu trudno domyśleć się, co będzie dalej, a także jakie będzie zakończenie.
„Iron Sky" to obraz kompletnie niepoprawny politycznie. Współczesna Ameryka jest właściwym tematem filmu, a nie – jakby mogło się pozornie wydawać – naziści oraz ich ideologia. Nie bez powodu centralnym tłem oraz elementem wyjścia została kampania prezydencka. Pani Prezydent sięgnie po wszelkie możliwe środki, aby tylko osiągnąć swój cel. Przybycie na Ziemię hitlerowców otwiera przed nią kolejne możliwości PR-owe (pojawia się tutaj cudowne zdanie Pani Prezydent mówiące o tym, że kto rozpoczął wojnę w czasie pierwszej kadencji, zostanie prezydentem także na drugą). Przecież nie liczy się ideologia czy droga do osiągnięcia celu – najważniejsza jest wygrana. Pewne hasła działają tak samo, bez względu na czasy, bez względu na to, kto się nimi posługuje. Prztyczkiem w nos zarówno dla USA, jak i dla międzynarodowych organizacji, są także sceny prezentujące obrady ONZ. Nikt nie przestrzega umów czy traktatów, które zostają zawierane w czasie pokoju. Gdy idzie walka o władzę, wszystkie chwyty dozwolone, nawet używanie broni masowej zagłady, a moralność jest tylko wyświechtanym frazesem.
Na Księżycu naziści, którzy wcale nie pamiętają wojny ani własnej planety, uczą nowe pokolenia ideologii hitlerowskiej. Akurat ich, tych, którzy pozostają na ciemnej stronie ziemskiego satelity, nie oceniamy, nie krytykujemy, bo nie prezentują się nam na ekranie jako źli ludzie. Doskonale wiemy, że wszyscy naziści są źli (oprócz jednej z bohaterek) i zawsze tacy będą. Jednak jak już wspomniałam – nie o nazistów tutaj chodzi, choć wybór takich bohaterów, tylko po to, aby stworzyć wrażenie filmu klasy Ź, może wydawać się dość kontrowersyjny.
„Iron Sky" jest filmem całkiem nieźle wizualnie skomponowanym, a przy tym należy się uznanie za... efekty specjalne. Wiem, co sobie pomyślicie. Że to produkcja bez dużego budżetu, że żaden blockbuster. Jednak statki kosmiczne czy sama prezentacja . Podobna rzecz ma się z kostiumami, a także z ogólną kolorystyką filmu, która ma dodatkowo podkreślać charakter danej postaci czy całościową atmosferę wśród grupy bohaterów.
Film Timo Vuorensoli nie ma zbyt dużo wspólnego z historią nazizmu czy ideologią faszystowską w ogóle. „Iron Sky" to krytyka Ameryki zaserwowana w nietypowy sposób, okraszona zarówno humorem, jak i przyzwoitą rozrywką wizualną. Do tej produkcji należy podejść z pewnym luzem, którego ona wymaga – mimo wszystko, czarny humor i szalone, nielogiczne pomysły fabularne nie są przyswajalne dla wszystkich.
Niepokorne. Klara
Kolejne spotkanie z kobietami, które w poprzednim tomie podbiły moje serce, swoją odwagą oraz determinacją w dążeniu do wytyczonych celów. Do tego wspaniale skonstruowany rys historyczny oraz zachowany klimat epoki dodawał uroku, pozwalał wczuć się w życie,oraz panujące zasady.
W czasach gdy postęp przyjmowano z rezerwą, zaś tych, którzy manifestowali swą odrębność piętnowano.
Bohaterki książki Eliza, Klara i Judyta przeżyły w swym młodym wieku wiele rozczarowań, ale i też nabrały pewnego doświadczenia. Wyciągnięte wnioski nie jednej pomogą w dalszym postępowaniu. Jednak jak to bywa, los przewrotnie potrafi podciąć skrzydła, o czym przekona się Klara z Judytą. Ta pierwsza dążąca do akceptacji pełnych praw kobiet na wielu płaszczyznach społecznych, szukająca własnej ścieżki życiowej, wielokrotnie spotka się z brakiem akceptacji wśród najbliższych, poczuje gorzki smak własnej naiwności. Pisząc artykuły do lokalnych gazet zetknie się z wieloma środowiskami, które otworzą jej oczy na sprawy, o których wcześniej nie słyszała wcale, albo tylko mimochodem. Zapozna ludzi, którzy niekoniecznie będą mieli szczere intencje. Jednak głównym problemem kobiety będzie ścieżka życiowa, która nie tak łatwo będzie chciała ukazać kierunek jaki powinna obrać młoda emancypantka.
Z kolei Judyta dojrzeje wewnętrznie, mając czas na przemyślenia zrozumie czym powinna się zająć i choć decyzje nie będą należały do łatwych, a ich przyczyny sprawią wielokrotnie ból, nawet po upływie czasu, to później zrozumie, że wyjazd do odległego i niezbyt przychylnego Wiednia, był jedną z najsłuszniejszych decyzji. Właśnie tam, wśród obcych ludzi, nie zawsze przychylnie nastawionych będzie mogła zrealizować własne marzenia, i nawet gdy poczucie tęsknoty będzie dotkliwe odnajdzie spokój i chęci do działania.
Trzy kobiety, przyjaciółki, które chcąc być samodzielne i niezależnie często doświadczały niesprawiedliwości. Bycie kobietą w czasach gdy mężczyźni uważali się za najmądrzejszych i pełnoprawnych obywateli, jawiło się niczym udręka. Lecz każda z nich nie poddawała się, walczyła o siebie oraz swoje marzenia. Czy zaznają szczęście, którego tak usilnie szukały, czym ono tak naprawdę jest i gdzie szukać wskazówek gdy w sercu panuje chaos?
Z radością wyczekiwałam premiery drugiego tomu z serii Niepokorne, pierwszy mnie zauroczył, dlatego też z utęsknieniem nasłuchiwałam kiedy w końcu będę mogła spodziewać się Klary. Kolejny raz muszę przyznać, że pani Agnieszka wspaniale kreuje bohaterów, tło historyczne, bo tak wspaniale i autentycznie odzwierciedlić dziewiętnastowieczny Kraków czy Wiedeń jest po prostu czymś fenomenalnym. Od pierwszych stron miałam uczucie, że przeniosłam się w czasie, i oto wraz bohaterkami przemierzam uliczki, uczestniczę w strajku robotnic, podróżuje fiakrem. Niby detale, ale to właśnie dzięki nim można w pełni wczuć się w fabułę. Zrozumieć czasy w jakich przyszło żyć kobietom. Absurdy związane z utrudnianiem nauki, wystawieniem potrzebnych zaświadczeń, a w końcu przekonaniu jaka jest ich rola w życiu. Najgorsze było sprzeciwianie się postępom, w Galicji panowało zacofanie, zaś wszelkie przejawy nowoczesności odbierano z sceptycznie, a nawet z przesadzoną agresją.
Sporo czasu minęło nim kolejny raz mogłam spotkać się z bohaterkami, które bardzo polubiłam, w pewnym sensie potrzebowałam dłuższej chwili by odświeżyć sobie w pamięci cechy charakteru każdej z nich.
Klarę zapamiętałam jako pewną siebie, zdecydowaną jak i zbuntowaną kobietę z dobrze sytuowanej rodziny. Miałam nadzieje, że jej losy zostaną mocno zarysowane, a dokładniej mówiąc, kobieta znajdzie kierunek jakim zechce podążać. Jednak troszkę poczułam się nią rozczarowana, chyba inaczej wyobrażałam sobie przyszłość wyrazistej osoby, jaką jawiła się panienka Stojnowska. Bardziej przejmowałam się losami Judyty, której z każdą stroną coraz bardziej kibicowałam, nie mogłam się doczekać rozdziałów poświęconych jej osobie. Każde wydarzenie przeżywałam i odbierałam niebywale osobiście. Cieszę się, że ostatnia z serii będzie poświęcona właśnie jej, będę oczekiwała tej chwili równie mocno, jak Klary. Wracając do tytułowej bohaterki, ciekawi mnie czy decyzja jaką podjęła ulegnie zmianie, czy w końcu odnajdzie własne miejsce na świecie, ponieważ podczas czytania nie opuszczało mnie wrażenie, że młoda buntowniczka w pewnym momencie się pogubiła, lecz duma nie pozwalała przyznać się do błędu. Tak naprawdę można powiedzieć, że Eliza odnalazła własne szczęście, Klara wraz z Judytą są wielką niewiadomą. Mam nadzieje, że w decydującym tomie nie zabraknie elementów zaskoczenia, że gorzkie nauczki pójdą w cień, a słońce zaświeci na niebie każdej z kobiet, ale jak to w życiu, niczego nie możemy być pewni...
Jedno jest wiadome, styl autorki cały czas zachwyca, czyta się wspaniale. Każde zdanie utwierdza, że pani Wojdowicz włożyła serce w napisanie książki oraz mnóstwo wiedzy, co zaowocowało przepiękną lekturą, cudownie oddającą klimat opisywanych miejsc. Szczerze polecam drugą z serii, zaś Ci, którzy jeszcze nie mieli przyjemności, powinni czym prędzej nadrobić braki.
Z jednym wyjątkiem
Z jednym wyjątkiem to już czwarty tom przygód policjantów z Lipowa. Przyznać trzeba, że Katarzyna Puzyńska ma niesamowite tempo pisarskie. Motylek ukazał się w zeszłym roku, a już zapowiadany jest piąty tom serii. Co najważniejsze, nie cierpi na tym jakość prozy Katarzyny Puzyńskiej. Każdą z czterech części polecić można bez mrugnięcia okiem wszystkim fanom kryminału. A o czym jest wydane niedawno Z jednym wyjątkiem?
W Lipowie nadchodzi wiosna. W życiu mieszkańców czas wielkich zmian. Zwłaszcza dla Daniela Podgórskiego, który zamierza wreszcie oświadczyć się Weronice Nowakowskiej. Nim zdąży to uczynić w sąsiadującej z Lipowem kolonii Żabie Doły zostaje zamordowana pewna kwiaciarka. Okoliczności śmierci są nietypowe. Przy ciele denatki stoi szachownica z rozpoczętą partią gry a na jej ciele został wytatuowany trudny do odczytania napis. Dodatkowo wszystko wydaje się powiązane z historią sprzed ponad stu sześćdziesięciu lat. Śledztwo prowadzą policjanci z Lipowa wspomagani przez nowego prokuratora i niezawodną, ale trochę dziwaczną Klementynę Kopp.
Z jednym wyjątkiem czyta się z zapartym tchem. Bohaterowie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Poznajemy kolejnych mieszkańców Lipowa. Ich sekrety, ciemne sprawki i powiązania. Wszyscy oni tworzą doskonale funkcjonującą, pulsującą życiem społeczność. I za to autorce należą się wyrazy uznania. Obok zbudowania niesamowitej intrygi, trzymającej czytelnika w uścisku niepewności, doskonale odwzorowała niewielką zbiorowość. Z jej wszystkimi zaletami ale także przywarami i wadami. Każda z postaci jest wyjątkowa, autentyczna, posiada własne cele i dążenia, i co najważniejsze, nie żyje w próżni. Widać, że autorka jest doskonałą obserwatorką życia i dobrym psychologiem (taki zresztą jest zawód Katarzyny Puzyńskiej), ale co najważniejsze doskonale wykorzystuje swój talent na potrzeby powieści.
Z jednym wyjątkiem to podobnie jak poprzednie części cyklu kryminał z dobrze zarysowanym tłem społeczno-obyczajowym. Mamy więc morderstwo, śledztwo, pojawiające się co chwilę nowe wątki i kolejnych podejrzanych. To też lubię u Puzyńskiej. Autorka ma dar do snucia intryg. Wszyscy wydają się winni, mają coś na sumieniu. Kręcą, utrudniają sprawę, nie mówią całej prawdy a często wręcz kłamią w żywe oczy. Ale! Kto z nas jest bez winy? Klementyna wraz z Danielem Podgórskim i resztą ekipy dokopie się do wszystkiego.
Począwszy od Motylka każda powieść Kasi Puzyńskiej działa jak magnes. Można popaść w uzależnienie od czytania kryminałów. Pochłania się je z tą samą ciekawością, z tą samą przyjemnością. A z tomu na tom jest tylko lepiej! Jesteśmy już zżyci z bohaterami. To już nasi starzy znajomi. Klementyna Kopp, z nieodłączną butelką Coca-Coli, sympatyczny Daniel Podgórski czy Weronika Nowakowska. Wszyscy oni sprawiają, że chętnie sięgamy po kolejne tomy. I może nawet z czasem doczekamy się ekranizacji. Bo cykl ma duży potencjał i miło byłoby go zobaczyć na dużym, albo małym ekranie. Oczywiście w roli Daniela Podgórskiego Leszek Lichota. Na pozostałe postaci też mam swoje typy, ale nie będę podpowiadać filmowcom.
Powieść pozwoliła na kilka godzin (albo dni, bo książka ma ponad siedemset stron) zapomnieć o otaczającym świecie. Wciągnęła bez reszty i mimo swojej objętości mam wrażenie, że i tak skończyła się za szybko. Dodam tylko, że końcówka niesamowicie mnie zaintrygowała. Na szczęście w przygotowaniu jest już kolejny tom cyklu Utopce, więc chyba nie będę musiał czekać długo. Polecam fanom kryminału i po prostu dobrej literatury. Tym, którzy sięgali już po książki autorki nie muszę. Na pewno nie odpuszczą sobie kolejnego spotkania z policjantami z Lipowa.