październik 05, 2024

×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 1942.

Rezultaty wyszukiwania dla: własne

wtorek, 12 luty 2013 08:00

Zaprzysiężeni

„Zaprzysiężeni" to pierwszy tom cyklu „Polegli Królowie" (wydane przez „Copernicus Corporation"), którego autorką jest amerykańska pisarka Gail Z. Martin. Cykl jest kontynuacją innej serii, znanej w Polsce pt. „Kroniki Czarnoksiężnika". Ja sama niestety „Kronik" wcześniej nie czytałam, w ręce wpadł mi od razu tom pierwszy drugiej sagi. Powieść zapewniła mi rozrywkę na kilka zimowych wieczorów.

Dla czytelników, którzy dopiero od „Zaprzysiężonych" zaczynają swoją wizytę w Zimowych Królestwach, książkę zaopatrzono w mocno skoncentrowany prolog, dający pewien wgląd w wydarzenia poprzedzające powieść i prezentujący główne postacie.

W Zimowych Królestwach nadal panuje pewien nieład. Choć główne bitwy niedawnej zawieruchy zostały wygrane, to koszt zwycięstwa był olbrzymi. Wszędzie panuje głód, ludzie padają ofiarą plagi, która nie oszczędza nawet koronowanych głów. Bohaterowie związani przez los w „Kronikach Czarnoksiężnika" teraz toczą własne potyczki.

Tris Drayke – obdarzony magicznymi zdolnościami nowy król Margolanu omal nie traci żony w trakcie ciężkiego porodu swego syna. Los dziecka jest ciężki do przewidzenia – nie wiadomo, czy nie zaszkodziła mu trucizna, którą podczas ciąży zaatakowano jego matkę. Wydaje się, że malec odziedziczył magię swych rodziców, ale runy milczą na temat jego zdolności. W dodatku posiadanie tylko jednego dziedzica spowoduje wzrost napięcia w i tak już niełatwych kontaktach z Isencroftem – ojczyzną żony Trisa, Kiary.

Jonmarc Vahanian panuje w Mrocznej Ostoi. Jego majątek staje się azylem dla vyrkinów i vayash moru - winionych przez ludzi za zarazę i ściganych przez przedstawicieli odradzającego się mrocznego kultu. Lord musi poradzić sobie z napływem uchodźców, konfliktami oraz tajemniczą siłą sprawiającą, że umarli opuszczają swoje groby.

Cam wraca na chwilę do swego rodzinnego domu, z którego kiedyś go wygnano. Dowody zdrady jego starszego brata każą mu jednak znów ruszyć w drogę – musi ostrzec swojego króla, gdyż zbliżające się niebezpieczeństwo jest niewyobrażalnie większe niż wszystkie przypuszczenia na jego temat.

Tymczasem w fanatycznym Nargi pewne umówione spotkanie kończy się bardzo nieszczęśliwie dla Aidane – widmowej dziwki. Los nie tylko pozbawi ją domu i oszczędności, ale da też do odegrania rolę w zbliżającej się wojnie. Na szlaku Zaprzysiężonych ktoś bezcześci kurhany. W starożytnych grobowcach budzi się pradawne zło oraz jego strażnicy – Straszni. Po czyjej staną stronie, gdy rozpocznie się wojna zagłady?

Świat „Zaprzysiężonych" jest zamieszkały przez fantastyczne, ale znane już z innych utworów rasy i stworzenia: zmiennokształtne vyrkiny – wilkołaki, nieśmiertelne krwiopijne vayash moru – wampiry, duchy, demony, potwory, a także powstałe na skutek nieznanej klątwy żywe trupy. Tytułowi Zaprzysiężeni – nomadyczne plemię strzegące kurhanów, ma swoje zwyczaje i swoją szamańską magię, przez które bardzo przypominają mi Indian. Książka obfituje w opisy magicznych pojedynków, wizji i podróży, a akcja toczy się w wielu bardzo różnych miejscach - bogatym pałacu, surowej warowni, przydrożnej karczmie, na szlaku kurhanów. Ekranizacja takiej powieści musiałaby być fascynującą mieszaniną najmodniejszych trendów kina komercyjnego z nieco zaśniedziałymi hitami sprzed kilkunastu lat – czy wyobrażacie sobie ten miks „True blood", „Walking dead" i „Tańczącego z wilkami" osadzony w średniowiecznym świecie „Gry o tron"?

Książkę przyjemnie się czyta, choć prolog naładowany faktami początkowo utrudnia pełne „nawiązanie kontaktu" z głównymi postaciami powieści. Każda z nich ma już swoją historię i charakter, na tym etapie trochę brakuje ewolucji głównych bohaterów. Dlatego też chętnie sięgnę po „Przywoływacza dusz" (pierwszy tom „Kronik Czarnoksiężnika"). W „Zaprzysiężonych" mocno czuć, że to dopiero początek zabawy, że czytelnika czeka coś większego. Mam nadzieję, że autorka nie zawiedzie tej nadziei.

Tym, którzy mają za sobą lekturę „Kronik Czarnoksiężnika" „Zaprzysiężonych" nie trzeba reklamować. A ja z pewnością sięgnę jeszcze po prequel „Poległych królów", jak i po kolejne części sagi.

Dział: Książki
sobota, 12 wrzesień 2009 07:31

Oślepienie

Robin Cook. Stałym czytelnikom gatunku, jakim jest thriller medyczny, nie trzeba go przedstawiać. Tym, którzy stykają się z thrillerem medycznym po raz pierwszy, można powiedzieć jedno: jest on mistrzem w swojej klasie. Wszystkie jego powieści zdobiły listy bestsellerów, włączając w to również pozycję o tajemniczym tytule „Oślepienie”.

Główną bohaterką tejże książki jest Laurie Montgomery – patolog w nowojorskim zakładzie medycyny sądowej – kobieta pewna siebie, dokładnie wiedząca czego chce i do czego zmierza w życiu. Ta pewność siebie niewątpliwie pozwala jej rozwikłać makabryczną zagadkę, ale często jest też powodem wpadania w kłopoty. A owa zagadka? Jest, jak przystało na Robina Cooka, nakreślona po mistrzowsku.

W Nowym Jorku gwałtownie wzrasta liczba zgonów, których powodem jest przedawkowanie narkotyków. Ofiarami są osoby młode, dobrze sytuowane, mające unormowaną pozycję zawodową, możnaby rzec „nowojorska elita”.
Nasza bohaterka w trakcie swojej pracy odkrywa, że wszystkie ofiary w niecodzienny sposób przedawkowały kokainę i wysuwa śmiałą tezę, że nie były to przypadkowe zgony. A gdy okazuje się, że za wszystkim stoi mafia i ogromne pieniądze, pani patolog nieświadomie może znaleźć się w ogromnym niebezpieczeństwie.... Czy Laurie mając przeciwko sobie własnego szefa, znajomych, a nawet mafię uda się jej doprowadzić sprawę do końca? Czy będzie wiedziała, komu zaufać?
Oczywiście wątek kryminalny nie jest jedynym. Poza problemami w pracy, Laurie nękają rozterki sercowe. Staje więc przed dylematem: przyjacielski policjant, czy wykształcony, zamożny okulista?

Powieść „Oślepienie” jest atrakcyjna nie tylko ze względu na swoją nietuzinkową fabułę. Coś dla siebie znajdą tu wszyscy zainteresowani medycyną, a w szczególności chirurgią, czy patologią sądową. Książka obfituje w terminologią medyczną, którą autor wyjaśnia zupełnie przystępnie. Pojawiają się tu wnikliwe opisy sekcji zwłok poszczególnych ofiar, co (o dziwo!) nie zniechęca do dalszego czytania, a wręcz przeciwnie – jest niezbędnym dopełnieniem fabuły. Terminy takie jak „formikacja”, czy „optometria” i wiele innych przestają brzmieć zagadkowo i niedostępnie. Nie ukrywam, że zainteresowanie tym odłamem medycyny to jeden z powodów, dla którego sięgnęłam po owoc twórczości Robina Cooka i z ulgą mogę stwierdzić jedno: nie zawiodłam się.

Dział: Książki
niedziela, 11 listopad 2012 14:26

Niewidzialni. Tajemnica Misty Bay

Od spektakularnego sukcesu „Harry'ego Pottera" przed autorami książek dla starszych dzieci i nastolatków stoi nie lada wyzwanie. Aby zainteresować młodego czytelnika, należy wykazać się wyobraźnią i oryginalnym pomysłem. Z pewnością nie brakuje ich włoskiemu pisarzowi, Giovanniemu Del Ponte, którego cykl „Niewidzialni" stanowi ciekawą alternatywę dla wielu powieści młodzieżowych wydanych w ostatnich latach.

W pierwszym tomie serii, „Tajemnica Misty Bay", poznajemy troje głównych bohaterów. Właśnie rozpoczęły się wakacje, które dwunastoletni Douglas ma spędzić u 70-letniego wujka Kena w niewielkiej nadmorskiej miejscowości Misty Bay. Już podczas lotu samolotem chłopiec ma niezwykle realistyczny sen o grupie przyjaciół, którzy próbują uratować troje porwanych dzieci z rąk niebezpiecznego czarownika. Wkrótce Douglas dowiaduje się, że nie był to zwykły sen, a wydarzenie sprzed blisko sześćdziesięciu lat. Banda kilkunastolatków, nazywających się Niewidzialnymi, istniała naprawdę. Co więcej, należał do niej także wujek chłopca. Niestety, wszystko wskazuje na to, że przed przeszłością nie można uciec - po kolei zaczynają ginąć przyjaciele Kena, pozostali Niewidzialni. Czyżby mag, którego wtedy pokonali, powrócił? Douglas oraz jego dwoje nowych przyjaciół - Peter i Crystal, wykazująca zdolności telepatyczne - postanawiają rozwikłać tę zagadkę i rozpoczynają własne śledztwo.

„Niewidzialni" to wciągająca powieść przygodowa zaprawiona dużą szczyptą magii i elementami thrillera, dostosowanego do wieku młodych czytelników (książka przeznaczona jest dla dzieci powyżej dziesiątego roku życia). Autorowi udało się stworzyć dwie interesujące historie – główny wątek, który w powieści przeplata się z historią Niewidzialnych, mającą miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej. Akcja toczy się bardzo szybko i nie pozwala na nudę, nie ma tu miejsca na nudne opisy czy zbędne sceny, które nic nie wnoszą do fabuły.

Jest to także opowieść o sile przyjaźni i wierności swoim ideałom z dzieciństwa. Książka skierowana jest do starszych dzieci i nastolatków, dlatego takie przesłanie, choć wprowadzone subtelnie, jest niezwykle istotne. Zarówno historia Niewidzialnych, jak i Douglasa, Petera i Crystal, pokazuje, że w życiu liczą się przede wszystkim bliscy nam ludzie. To dzięki nim możemy być szczęśliwi, a nie dzięki bogactwom, czy zdobytej władzy.

Dużym atutem powieści są główni bohaterowie – zwykłe nastolatki, pozornie niewyróżniające się niczym wśród rówieśników, choć każde z nich ma rzadki i niezwykły talent. Najbardziej wyróżnia się Crystal, młodziutka telepatka, znająca także tajniki hipnozy. Niezbyt sprawny fizycznie, pulchny i kochający jedzenie, Douglas potrafi zobaczyć w snach przeszłość i przyszłość. Jedynie Peter nie został obdarzony żadnymi nadnaturalnymi mocami (przynajmniej nie ujawniły się one w pierwszym tomie), jest za to inteligentny i bystry. To właśnie on stał się moim ulubionym bohaterem, a to za sprawą bardzo wyszukanego i eleganckiego sposobu wysławiania się. Erudycyjne popisy tego skromnego, nieco „ciapowatego" chłopca rozbawiały mnie do łez.

Podoba mi się także wydanie książki. Okładka jest wyraźnie skierowana do młodych czytelników, przede wszystkim ze względu na migoczące elementy widoczne pod światło. Dobrym pomysłem było zamieszczenie spisu głównych bohaterów na początku książki wraz z ich krótką charakterystyką. Znacznie ułatwia to orientację w tekście, a także wyjaśnia niektóre elementy fabuły.

„Tajemnica Misty Bay" to wciągająca opowieść, którą z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim młodym czytelnikom, choć podejrzewam, że i nieco starszym jej lektura przypadnie do gustu. Jej jedyną wadą jest raczej niewielka objętość (zaledwie 200 stron), dlatego cieszy mnie fakt, że na rynku ukazał się także drugi tom cyklu, „Czarownica z Dark Falls", po który zamierzam sięgnąć jak najszybciej.

Dział: Książki
wtorek, 11 sierpień 2009 14:23

Naśmierciny

Trafił w moje rączki tom opowiadań nieznanego mi wcześniej Krzysztofa T. Dąbrowskiego, wydany przez także nieznane mi wydawnictwo „Amoryka”. Książka wizualnie nie prezentująca się najlepiej - no może oprócz reprodukcji obrazu Gustava Klimta „Śmierć i życie”, który należy do jednych z moich ulubionych – jest w nieciekawym brudno różowym kolorze. Jednak wygląd to nie wszystko, a co trafi do mnie do czytania, to przeczytane zostanie.

Zbiór składa się z 12 krótkich opowiadań, lecz każde należące jakby do innej bajki. Każde z pomysłem, każde ciekawe, aż się chce się czytać następną stronę, kolejne opowiadanie. Bardzo przyjemny jest również sposób w jaki pisze autor. Czyta się świetnie, choć zostaje pewien niedosyt – opowiadania czasem wydają się zbyt krótkie.

Pierwszym opowiadaniem są tytułowe „Naśmierciny” – aż nie wiem jak opisać to, prosta historia, aczkolwiek od drugiej strony.

Kolejno „Tam gdzie gasną gwiazdy” o Hansie Olo z załogą statku kosmicznego i wielowiekową misją naukową oraz „Zemsta Franciszka” – Franciszek, wyrośnięty rottweiler i jego życie przy swojej pani. Jedno z lepszych opowiadań tym zbiorze, troszkę przypominające mi opowiadania Mastertona. Krótkie i z odrobiną czarnego humoru.

Czwarte opowiadania „Braciszek” wydaje się nie pasować do tego zbioru. Krótki opis relacji dwóch braci, troszkę zazdrości, potem więcej zrozumienia… i jak zawsze gdzieś jest koniec. Bardzo smutny koniec.
„010010101 podryw” to historia idealnie pasująca do dzisiejszych czasów. Czy informacje z komputerowych baz danych wystarczą do zwykłego normalnego życia? Podczas całego opowiadania cały czas uśmiech gościł na mej twarzy. Bardzo dobrze stworzone opowiadanie.

Opowiadanie „Non omnis moriar” można uznać za przestrogę dla ateistów. Bóg też ma poczucie humoru .

„Aniouuu” i „Było sobie życie” to historie o Armuelu, który zajmuje się odprowadzeniem dusz zmarłych. W pierwszych opowiadania jest on znudzony swoim zajęciem. W związku z tym planuje zrobić sobie przerwę i sprawdzić jak jest być człowiekiem. Kilka minut spędzonych w środku komunikacji miejskiej sprawiły, że szybko zapragnął wrócić tam, gdzie jego miejsce. Natomiast w drugim opowiadaniu anioł przyszedł po zmarłego pijaczka, któremu trudno zrozumieć, że umarł. Armuel stara się jasno wytłumaczyć sedno świata.

Dziewiąta historią w tomie jest „0-700”. Krótko pisząc: małżeństwo, dziewczyna z sex telefonu, niby zwyczajna sytuacja, a koniec nieoczekiwany.

„Widziadło”. Samemu zostać na noc w domu nie jest łatwo, umysł płata figle. Dziecko w nocy lęka się wszystkiego, cienie to niesamowite potwory czające się tylko dopaść bezbronnego. Przestraszyć może również własne odbicie.

Opowiadania zatytułowane „Misja” zapowiadało się standardowo: rycerz i misja do wykonania. Nic szczególnego. A jednak koniec powoduje uśmiech na twarzy. Nie tego się spodziewałam.

I ostatnie z tego zbioru opowiadań, czyli „Portret”. Historia życia człowieka, który niewiele wie o swoim dzieciństwie, młodzieńcza miłość, a przy tym portret zakupiony od nieznajomego.

Opowiadania są bardzo różnorodne i każdy powinien trafić na coś w swoim stylu. Pisane zwięźle, w bardzo prosty sposób powodują, że wszystko czyta się bardzo dobrze. Troszkę groteski, troszkę smutku – krótko pisząc: wszystko co powinien zawierać zbiór.
Idealna książka do poczytania w drodze do pracy, gdy autobus stoi w korku czy też w poczekalni w przychodni. Chociaż mam nadzieję, że kolejne opowiadania będą troszkę dłuższe, po za tym niczego zarzucić nie mogę.

Dział: Książki
czwartek, 04 sierpień 2016 19:57

Samotność odległych gwiazd

Powieść Kate Ling przemówiła do mnie za pośrednictwem zdjęcia okładkowego i słowa klucza - samotność. Sam pomysł umieszczenia akcji w przestrzeni kosmicznej nie jest nowy. Mierzyły się z nim między innymi Beth Revis w trylogii W otchłani czy Amy Kathleen Ryan w Gwiezdnych wędrowcach. Niemniej jednak pomyślałam, że miło byłoby znowu przeczytać coś utrzymanego w tym klimacie.


Ventura jest ogromnym statkiem badawczym, a jego zadaniem jest nawiązanie tzw. pierwszego kontaktu. Podróżuje już od ponad 80 lat, a przed nim jeszcze długie, długie lata podróży. Naczelną zasadą rządzącą życiem ludzi na statku jest to, aby ludzkość, która nim podróżuje, dotarła do celu w takim stanie umysłu i z takim dorobkiem kulturalnym, jaki panuje na macierzystej planecie Ziemi. Dlatego pasażerom statku nie wolno tworzyć swojej muzyki, własnych wynalazków, bo jest to traktowane jak naruszenie praw związanych z ochroną dóbr kulturowych. Życie na Venturze jest dość monotonne. Każdy ma swoje obowiązki we własnej sekcji, w odpowiednim czasie zostanie mu przydzielony partner lub partnerka, potrzebny właściwie tylko do rozrodu i wychowania dzieci. Zresztą z tym rozrodem to też nie jest tak tradycyjnie, gdyż zarodki są kobietom wszczepiane. Być może niewielu tak na to patrzy, ale życie na Venturze przypomina wegetację.


Przyglądamy się temu oczami 16-letniej Seren, zdradzającej objawy klinicznej depresji. Nastolatki nie cieszy ani perspektywa podjęcia pracy w wybranym dla niej dziale, ani możliwość zawarcia Unii (małżeństwa), a już posiadania dzieci wcale. Najmocniej doskwiera jej fakt, że wszystko jest takie jednolite, zaplanowane z góry, nie ma opcji, by człowiek sam wybrał partnera lub kierował się uczuciami. A zresztą przecież i tak nikt z obecnego pokolenia, następnego i jeszcze kilku kolejnych nie dotrze do planety, z której wysłano sygnał. Więc życie pasażerów Ventury jest tylko misją, której nikt nie doceni, ani nie zobaczy. Kiedy patrzy się na otoczenie Seren i jej rówieśników, dostrzega się objawy tego wypalenia, widać, że mieszkańcy nie są zbyt szczęśliwi, tylko że jakoś starają się robić to, co do nich należy. Natomiast Seren nie chce się przystosować. Sytuacja staje się jeszcze trudniejsza, gdy zostają ogłoszone przydziały partnerów, a Seren w tym czasie nawiązuje znajomość z Domingo Suarezem, otoczonym nimbem kłopotliwego. Obudzone uczucia sprawiają, że dziewczyna staje się jeszcze bardziej emocjonalna i głucha na rozsądne argumenty rodziny.


Czy losy członków załogi wejdą na nowy tor, skoro Ventura zbliża się do orbity planety nazwanej Huxley-13? Czy może to jest właśnie cel ich podróży? Czy planeta nadaje się do zamieszkania, czy też może to kolejny martwy olbrzym?


Pierwsza część trylogii skupia się na zaprezentowaniu życia na statku. Jak już wcześniej wspomniałam, jest ono jednolite, monotonne i sztuczne. Uczucie budzące się między Seren i Domingo jest czymś w rodzaju zalążku buntu, niezgody na istniejący stan rzeczy. Jednocześnie jestem w stanie zrozumieć działania pozostałych, by to zdusić. Taka inność jest zaraźliwa, a stąd już bardzo blisko do buntu i szybkiego upadku morale. Sam klimat tej beznadziei udziela się czytelnikowi, co jest dużym sukcesem ze strony autorki.


Finał powieści za to sugeruje nam, tak przypuszczam, pewną Robinsonadę w tomie drugim, więc może być ciekawie.


Powieść powinna się spodobać miłośnikom kosmicznych klimatów, jednak uprzedzam jest trochę przygnębiająco. Jednocześnie ukazanie życia w zamkniętej, szczelnej kapsule jako sielanki, byłoby niewiarygodne. Być może z uczuciami Seren będą mogły się identyfikować jej rówieśnicy - kiedy dorośli nie rozumieją, a młody człowiek nie widzi dla siebie celu i jeszcze sam dokładnie nie wie, czego chce. To właśnie takim czytelnikom poleciłabym powieść Kate Ling. Być może w stanach ducha Seren, ktoś zobaczy siebie i poczuje się dzięki temu nieco lepiej?

Dział: Książki
czwartek, 04 sierpień 2016 19:54

Do grobowej deski

Od wydarzeń z tomu drugiego minęło kilka miesięcy. Ameryka otrząsnęła się po śmierci prezydenta Williama McKinleya. Obecnie prezydenturę sprawuje Theodore Roosevelt. Po śmierci Paddy'ego Rileya, w sytuacji braku jakichkolwiek spadkobierców, Molly przejęła jego biuro i chce wreszcie zacząć pracę jako samodzielny detektyw. Kobieta zorientowała się już, że sprawy o zabójstwa są zbyt niebezpieczne dla niej jako kobiety, dlatego postanawia zająć się szukaniem zaginionych w Ameryce Anglików i Irlandczyków na prośbę ich bliskich.
I faktycznie, po zamieszczeniu w prasie ogłoszenia zgłaszają się do Molly zrozpaczeni rodzice córki, która uciekła z domu, by poślubić parobka. To zlecenie wydaje się Molly idealne, cóż szkodzi trochę popytać o dwoje ludzi, którzy niedawno przybyli do Ameryki. Szybko się okazuje, że ów parobek to bardzo niebezpieczny typ, mający powiązania z gangami. Sprawa, która zapowiadała się na łatwą i szybką w realizacji, nabiera nagle bardzo niebezpiecznych barw.
Rhys Bowen w swoich powieściach poświęca dużo miejsca kobietom i ich naprawdę trudnej sytuacji społecznej. W trzeciej części przygód Molly mamy okazję zaobserwować środowisko kobiet pracujących w dużych szwalniach. Wbrew pozorom jest to ciężka i żmudna praca, głównie przez panujące tam przenikliwe zimno i znikome oświetlenie. Pracujące tam kobiety traktuje się jak niewolnice, z byle powodu potrąca im się z pensji, która i tak jest licha. Stopniowo budząca się świadomość i powstające związki zawodowe są szansą dla tych kobiet, które dotąd nie miały w nikim wsparcia. Druga prowadzona przez bohaterkę sprawa jest bezpośrednio związana ze szwalniami, dlatego Molly na własnej skórze ma okazję się przekonać, jak wygląda praca oraz co potrafi zrobić pracodawca, aby zmusić strajkujące kobiety do powrotu do pracy.
Mocniej niż w poprzednich dwóch tomach został tu zarysowany wątek romansowy. Ponieważ Molly ma bardzo trudny charakter i do potulnych nie należy, non stop ląduje w areszcie, co naraża ją na spotkania z kapitanem Sullivanem. Okazało się, ku zaskoczeniu Molly i czytelnika, że sympatyczny policjant ma już narzeczoną, o czym nawet nie napomknął Molly. Zraniona bohaterka próbuje zapomnieć o kapitanie, ale nie jest to takie proste, bo serce nie sługa. Czy poznany podczas strajku sympatyczny fotograf Jacob uleczy złamane serce kobiety? To się okaże.
Ponieważ Nowy Jork początków wieku jest istnym tyglem narodowościowym, dzięki wprowadzeniu postaci Jacoba mamy szansę przyjrzeć się zwyczajom żydowskich imigrantów, co także jest bardzo ciekawe.
Klimatu swojskości nadają powieści znani już czytelnikowi bohaterowie tacy jak Seamus i jego dwójka dzieci, czy wierne przyjaciółki Molly, Sid i Gus. To miłe, że bohaterowie, do których się już przyzwyczailiśmy, nie znikają nagle bez powodu.
Trzecia część cyklu trzyma poziom. Pełno tu zabawnych sytuacji i dialogów, ale też poważnych nieporozumień, które gdyby nie wsparcie przyjaciół, mogłyby poważnie Molly zaszkodzić. Bohaterka coraz lepiej poznaje miasto, ale jeszcze wiele przed nią, a zarazem przed czytelnikiem.
Polecam miłośnikom powieści kryminalnych z szerokim tłem obyczajowo-kulturowym. To prawdziwa gratka dla miłośników retro.

Dział: Książki
niedziela, 04 listopad 2012 11:47

Zbrodnia i kojot

Powieść "Zbrodnia i kojot" to czwarty już tom "Kronik Żelaznego Druida". Początkowo autor planował stworzyć trylogię i takie właśnie echa pożegnania i dopinania na ostatni guzik wielu spraw pobrzmiewały w trzeciej części cyklu. Szybko jednak okazało się, że to jeszcze nie koniec, bo tej jesieni Wydawnictwo Rebis wydało czwartą część, a niebawem w Ameryce światło dzienne ujrzy tom piąty. Czy kontynuowanie przygód celtyckiego druida i mieszanie go w kolejne awantury było dobrym pomysłem? Czy kolejna część genialnej trylogii spełniła moje oczekiwania? O tym poniżej.

Dla przypomnienia: Atticus O'Sullivan liczy sobie ponad 2 tysiące lat, choć swoim wyglądem przypomina góra dwudziestolatka. Jest ostatnim żyjącym druidem, co stara się zmienić, przyjmując na uczennicę znajomą barmankę o zwichrowanej osobowości. Atticus bardzo często musi zmieniać miejsce swojego pobytu, ponieważ ma na pieńku z przeróżnymi bogami - od staroirlandzkich począwszy na skandynawskich skończywszy. W świecie wykreowanym przez Kevina Hearne interesy wielu mniejszych i większych bóstw zazębiają się, udzielenie pomocy jednemu może przynieść drugiemu szkodę, a zabicie tego, czy tamtego może zmienić, zazwyczaj na gorsze, losy całego ludzkiego świata. Atticus wbrew swojej woli często staje się kimś w rodzaju bufora, który musi te działania od siebie separować, spowalniać, a nawet niwelować. Wszystko to dzieje się oczywiście kosztem jego własnego spokoju, zdrowia i życia prywatnego.

Najtrudniej jest mu zachować neutralność i zazwyczaj jest stawiany w sytuacji wyboru pomiędzy mniejszym a większym złem. Gdyby Atticus musiał myśleć tylko o sobie, może pewne sprawy byłyby prostsze, ale gdzie by się nie osiedlił, siłą rzeczy zyskuje sąsiadów, znajomych i przyjaciół. Poza tym ma ukochanego psa Oberona, z którym komunikuje się mentalnie. Wszystko to sprawia, że każda decyzja podjęta przez druida musi być dobrze przemyślana i skalkulowana. A i tak strat ani porażek uniknąć się nie da.

W częściach 1-3 akcja pędziła na łeb na szyję, z jednej awantury druid wpadał w kolejną, zanim zdążył w ogóle ochłonąć. Obracał się w kręgu wampirów, wilkołaków - wikingów, polskich wiedźm, walczył z nazistowskimi heksami, bachantkami, przyczynił się do śmierci Aenghusa Óga oraz nordyckiego boga piorunów Thora, że o biednej wiewiórce Ratatosku nie wspomnę. Siłą powieści K. Hearne'a był cięty, błyskotliwy język, dobre tempo akcji i spójna fabuła. Smaczku dodawała niesamowita mieszanka bóstw z różnych mitologii: celtyckiej, nordyckiej, hinduskiej, a nawet z indiańskich legend. Przygoda pędziła, wciągając czytelnika w swój wir i zostawiając go z bolącym od śmiechu brzuchem oraz głodnego kontynuacji. Jak już wspomniałam w recenzji części trzeciej, finał przygód druida pachniał pożegnaniem. Druid miał zniknąć i wreszcie odpocząć od wszystkich, którzy mogliby chcieć go zabić lub w ogóle czegoś od niego chcieć. Jednak zupełnie niespodziewanie w samej końcówce autor zostawił sobie kilka haczyków, dzięki którym mógł pociągnąć całą fabułę dalej.

Kilka dni temu w moje ręce trafiła czwarta część pt. "Zbrodnia i kojot". Dziś jestem świeżo po lekturze i dzielę się wrażeniami. Atticus i jego uczennica Granuaile wraz z psem druida Oberonem, postanawiają zniknąć. Nie jest to takie łatwe i wymaga pomocy osób trzecich, a zwłaszcza indiańskiego boga oszustów Kojota. Ten ochoczo daje się za druida rozszarpać, bo przecież następnego dnia i tak się odrodzi, nie robi tego jednak bezinteresownie. Ma dla Atticusa pozornie łatwe zadanie, które jak zwykle przerodzi się w krwawą katastrofę i będzie wymagało nie lada gimnastyki nie tylko fizycznej, ale i umysłowej.

Czwarty akt przygód druida i jego potyczek z istotami nadnaturalnymi rozgrywa się na pustyni Kolorado. Grasuje tam banda zmiennoskórokształtnych, wyjątkowo silnych, krwiożerczych i dodatkowo nawiedzonych przez czyste zło. Zadanie, które miał dla Atticusa Kojot, nagle nabiera cech dramatycznego survivalu, a nasz bohater musi się zdrowo nagłówkować, przez co przypominał mi MacGyvera łączącego siły z zespołem śledczych rodem z seriali sądowych. Fabuła czwartej części jest zbudowana bardzo poprawnie i naprawdę wszystko tu do siebie ładnie pasuje. Druid dwoi się i troi, krwawi z licznych ran, przy okazji musi przewartościować swoje sądy na temat niektórych bliskich mu do tej pory osób, co do których do tej pory miał stuprocentowe zaufanie.

Zaczęłam lekturę z ogromnym entuzjazmem i po pierwszych stu stronach nadal czekałam na dobrze już mi znany cięty dowcip, zabawne przepychanki słowne Atticusa z Oberonem i zaskakujące rozwiązania. Na pewno dostałam to ostatnie, za to dowcipu było niestety jak na lekarstwo. Zupełnie jakby historia straciła pazur i tę cenną drapieżność, którą cechowały się tomy 1-3. Odniosłam wrażenie, że zamiast tego autor skupił się na dopracowaniu detali fabularnych i szczegółowości opisów. Walcząc z przeciwnikiem, w większości na sposób magiczny, druid raczy czytelnika opisami, jak to rozplecie ten, czy tamten splot i w ten sposób zniszczy potwora. Faktycznie mu się to udaje, ale przez rozkładanie magii na czynniki pierwsze traci ona na magiczności i tajemniczości.

Kevin Hearne stworzył dobrą powieść przygodowo-sensacyjną. Przygody druida prezentują się poprawnie, ale niestety nie mają tego, do czego autor przyzwyczaił czytelników w poprzednich tomach. Nie mnie tu wyrokować, jaka jest tego przyczyna, więc robić tego nie będę. Natomiast "Zbrodnię i Kojota" polecam tym czytelnikom, którzy znają już cykl i zwyczajnie chcą się dowiedzieć, co dalej z druidem i jego przyjaciółmi. Tym, którzy swoją znajomość z Atticusem chcą dopiero rozpocząć, radzę zacząć od pierwszej części. Co do mnie, to doczytałam się na stronie autora, że niebawem swoją premierę będzie miała część piąta cyklu i że Granuaile w końcu zostanie druidką. Odżyła we mnie tym samym nadzieja, że może ta ten tom serii będzie lepszy. Bo w końcu co druidów dwoje, to nie jeden, prawda?

Dział: Książki
sobota, 04 maj 2013 11:40

Miłość alchemika

„Ludzie wciąż szukają magii, chociaż prawdziwe cuda można odnaleźć w świecie samej natury (...)"*

Miłość jest uczuciem, którego nie da się zaszufladkować. Ile jest osób na świecie, tyle odmian miłości. Każdy kocha inaczej, jest miłość spokojna, wybuchowa, namiętna... Jest też miłość wywołująca obsesję - sprawiająca, że ktoś myśli, iż należysz tylko do niego i jest zdesperowany, by sprawić, że będziesz z nim wiecznie. Bez szansy na normalne życie, które ci odebrano, bez możliwości poznawania świata i podejmowania samodzielnych decyzji...

Jest rok 1349, czternastoletnia Seraphina Ames udaje się na swój pierwszy bal. Na miejscu poznaje Cyrusa, chłopak jest synem alchemika i bardzo jej się podoba. Gdy wychodzą porozmawiać, zostają zaatakowani przez rabusiów, a nastolatka śmiertelnie raniona. Zakochany chłopak nie pozwala jej jednak odejść, zmusza dziewczynę, by wypiła eliksir dający nieśmiertelność. Od tej pory może ona przejąć każde ciało, jakie chce za pomocą pocałunku. Ceną tego jest jednak pozostawienie bliskich i wieczne życie u boku Cyrusa, który z biegiem lat się zmienia. Sześćset lat później Seraphina postanawia z tym skończyć i gdy już ma wykonać ostateczny krok, coś jej w tym przeszkadza. Jakie będą konsekwencje jej następnych działań?

„Miłość alchemika" zaintrygowała mnie po tym, jak przeczytałam notę wydawcy. I choć ostatnio książki z gatunku paranormal romance niczym mnie nie zaskakiwały, a nawet prawdę mówiąc rozczarowywały, postanowiłam dać jej szansę. Wydawało mi się, że może to być powieść, która może nie tyle zachwyci, co na pewno zaciekawi i sprawi, że mile spędzę z nią czas.

No cóż, w jakimś stopniu się nie pomyliłam. Książka początkowo wciąga i intryguje. Autorka zaczęła ją bardzo ciekawie, ale z biegiem czasu robiło się coraz gorzej i w ostatecznym rozrachunku powieść nie była taka, jak oczekiwałam. Najgorsze jest to, że jest ona zapchana wątkami pobocznymi, a tego głównego praktycznie nie było. Jeśli już coś się działo związanego z tematem, trwało to zaledwie chwilę, było napisane byle jak i nawet nie miałam czasu, by wczuć się w zaistniałą sytuację. Odnoszę wrażenie, że autorka stworzyła historię na szybko i przez to jest ona tak niedopracowana. Zabrakło najważniejszych elementów, czyli akcji, nutki zaskoczenia i tego czegoś, co sprawia, że mimo powielanego tematu, treść utworu miałaby to „coś". Skoro to romans paranormalny nie wypada mi nie wspomnieć o wątku miłosnym, którego tak naprawdę w sumie nie ma, parę wzmianek, ze dwa pocałunki i koniec. A ja się grzecznie zapytam, gdzie emocje? Zabrakło mi tego, a w tym gatunku to one są przecież najważniejsze.

Jestem bardzo rozczarowana tym, jak autorka po macoszemu potraktowała postacie. Są niedopracowane i nijakie, nie wywołały we mnie żadnych głębszych emocji, a i o tych słabszych trudno w tym wypadku mówić. Seraphina, jak na tyle lat istnienia, jest bezosobowa i naiwna, brak w niej jakichś głębszych przemyśleń, własnego zdania. Ja rozumiem, że była zdominowana przez swojego partnera, ale bez przesady. No właśnie, Cyrus, niby taki straszny i potężny, wszyscy się go bali. No a we mnie to on nawet takiego tyci dreszczyku strachu nie wywołał. Och, jak ja się nim rozczarowałam. No i Noah, który jest oczywiście idealny, zbyt idealny jak na mój gust. Przecież ideałów nie ma, a tu proszę, mamy jednego, jak się patrzy. Nie przekonał mnie on do siebie.

To nie jest tak, że książka mi się w ogóle nie podobała. Czytało się ją szybko i, mimo wszystkich tych niedociągnięć, przyjemnie. No fakt, nie wzbudziła nie wiadomo jakich emocji, ale coś tam drgało w trakcie śledzenia tekstu. Było... całkiem znośnie, ale czuję niedosyt. Nie udało mi się wczuć w historię tak, jak bym sobie tego życzyła. Nie zżyłam się też z bohaterami, bo nie miałam ku temu sposobności. Nawet nie wiem za bardzo, co o nich myśleć i czy to, co napisałam o nich powyżej się zmieni. Autorka miała ciekawy pomysł, ale niestety nie wykorzystała go w należyty sposób.

„Miłość alchemika" to powieść, która niczym nie zaskoczy, a bardziej wymagającego czytelnika może nawet troszkę wynudzić. Ma swoje plusy i minusy, z czego tych drugich jest, niestety, więcej. To, że książkę czyta się szybko, nie wystarczy. Jest to pierwsza część trylogii „Wcieleni", ale nie jestem pewna czy sięgnę po kontynuację.

*str. 12

Dział: Książki
niedziela, 03 listopad 2013 11:06

Uniwersum Metro 2033: Za Horyzont

Zapoczątkowany przez D. Glukhovsky'ego projekt "Uniwersum Metro 2033" to prawdziwa żyła złota, zarówno dla autorów, jak i czytelników. Do marca 2013 roku w ramach tego projektu powstały już trzydzieści cztery powieści, a na tym przecież się nie skończy. Wątek świata po katastrofie, degeneracja człowieka podczas nuklearnej zimy, zejście ludzi do tuneli metra, by organizować się tam na nowo, powstawanie nowych społeczności, które ze sobą walczą lub współpracują, mutacje, przeróżne potwory, dzielni i twardzi stalkerzy, a przede wszystkim kołacząca się gdzieś tam w ukryciu nadzieja, że kiedyś świat znowu będzie taki jak przed wybuchem. Wszystko to przecież kopalnia motywów i pomysłów. Chętnych, by przystąpić do projektu nie brakuje; na liście nazwisk dopatrzyłam się nawet jednego Anglika. Robi się zatem coraz ciekawiej, bo wiadomo, że co autor, to i nowe spojrzenie. Wiadomo także, że wśród tylu książek zdarzą się te lepsze i te gorsze, ale jak na razie wydawnictwo Insignis serwuje polskim czytelnikom same godne uwagi i zapadające w pamięć na długo.

Powieść zatytułowana "Za horyzont" to zwieńczenie trylogii, na którą składają się także książki "Do światła" i "W mrok". W posłowiu autorskim powieści "W mrok", A. Diakow zarzekał się, że poprzestanie na dylogii. Wygląda na to, że jednak więcej w tym twierdzeniu było pisarskiej kokieterii, niż faktycznych zamiarów, bo oto mamy przed sobą powieść "Za horyzont", która teoretycznie powstać nie miała. Jak czytamy w notce biograficznej Diakowa umieszczonej na stronie wydawnictwa Insignis, podstawowym motywem jego udziału w projekcie "Uniwersum Metro 2033" było "zdobycie nowych doświadczeń pisarskich i możliwość wniesienia do projektu własnej wizji świata stworzonego przez Dmitrija Glukhovsky'ego". Jak widać, wizja ta pochłonęła Diakowa na tyle, by stworzył nie jedną, a trzy książki z tego uniwersum.

Powieść "Za horyzont" opowiada o dalszych losach stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba oraz ich przyjaciół. Po dramatycznych wydarzeniach, jakie były udziałem naszych bohaterów w drodze do Kronsztadu, (w poszukiwaniu tajemniczego światła) oraz odkrywaniu strasznej tajemnicy Czarnego Sanitariusza (w części drugiej), przyjdzie czas na to, by wyjść z tuneli i odbyć podróż wysokiego ryzyka, bez powrotu, podróż, która może zmienić życie wszystkich ocalałych. W ramach przeciwdziałania inwazji Wegan, którzy próbują podporządkować sobie ostatnie niezależne stacje, Taran trafia na ślad tajemniczego projektu o kryptonimie Alfejos. Projekt ten, już niemal legendarny, daje nadzieję na to, że ziemię można oczyścić ze śmiercionośnej radiacji, dzięki czemu ludzie będą mogli wyjść z tuneli metra. Dlatego Taran jest gotów rzucić wszystko, spalić za sobą mosty, zerwać stare zobowiązania, zabrać wiernych kompanów i na pokładzie pancernej machiny, zwanej pieszczotliwie "Maleństwem" ruszyć do odległego Władywostoku, by gonić za... no właśnie czym? Mrzonką? Realną szansą na odnowienie ludzkości?

Trzeba przyznać, że podróż bohaterów, którzy stanowią istną mieszankę wybuchową charakterów, zaczyna się naprawdę ciekawie. Więzy, które połączyły Indianina, Bezbożnika, Migałycza, Giennadija, Gleba, Aurorę oraz Tarana, stworzyły z nich coś na kształt dziwacznej rodziny, która w trudnych momentach potrafi się wspierać i współpracować. Na pokładzie dzielnego i monstrualnego Maleństwa, grupa wydaje się nie do pokonania i nie straszne jej ani Niesporczaki, ani Nafciarze, ani Stepowe Psy. Z każdej opresji, nie licząc drobnych strat, bohaterowie wychodzą cało. Z jednej strony jest to przyjemne, bo już zdążyłam się do bohaterów przyzwyczaić, ale z drugiej, czasami było to aż za mało wiarygodne, zważywszy na fakt, ile przeciwności i nieprzyjaznych istot spotykali po drodze.

Całość czyta się naprawdę dobrze, nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że pewne wątki autor porzucił, by już do nich nie wrócić. Wprowadzona do historii w tomie drugim Aurora, tak dobrze rokowała, tym czasem w tomie trzecim autor w ogóle nie pozwolił się jej wykazać, a jej wszelkie działania ograniczył do popłakiwań w kącie i łapania Gleba za rękę. W tym temacie bardzo się rozczarowałam.

Sam Taran, ten twardy i zdecydowany stalker, w części trzeciej, jakby stracił werwę i polot. Zrobił się bardzo zachowawczy, zaś dojrzewający i na każdym kroku podejrzliwy Gleb, nieustannie go krytykuje, na co Taran reaguje... milczeniem. Gdy się ma na uwadze całą historię dość skomplikowanej relacji Tarana i Gleba, tę dziwną obecną zmianę, trochę trudno zrozumieć.

Bardzo trudno jest mi też wypowiedzieć się jednoznacznie na temat zakończenia tej historii i odniosłam wrażenie, że Diakow też miał niełatwo. Być może ta dwuznaczność zawarta w finale powieści obrazuje rozdarcie autora pomiędzy jego własną pisarską wizją, a oczekiwaniami czytelników, którzy często lubią mieć wszystko podane na tacy, wyjaśnione i rozwiązane co do słowa. Mówiąc jednym słowem, takie zakończenie, jakie serwuje czytelnikowi A. Diakow jest jak dla mnie zbyt proste, żeby nie rzec trywialne. Nie chcę tu za dużo zdradzać, żeby nikomu nie robić "spojlerów", ale trochę to zakończenie przesłodzono, ułatwiono, wygładzono. Gdzie się podziała ta twarda rzeczywistość, przez którą czytelnik się z bohaterami przedzierał? Twarda rzeczywistość zasługuje na twarde zakończenie. To w moim odczuciu takie nie było.

Zdaję sobie sprawę, że temat świata po katastrofie, kiedy tyle stracono bezpowrotnie, nie jest łatwym, a co za tym idzie, trudno wymyślić, coś, co zadowalałoby wszystkich czytelników. Dlatego nie skreślam powieści "Za horyzont". W sumie ma ona niemal tyle zalet, co i wad, choć, co jednemu (tak jak mnie) się nie spodoba, komuś innemu już przecież może. Dlatego te walory lub ich brak, najlepiej odkryć samodzielnie. Ze swojej strony polecam lekturę powieści "Za horyzont", gdyż sama przynależność powieści do projektu "Uniwersum Metro 2033" jest najlepszą rekomendacją, a na ewentualne niedociągnięcia fabularne można zwyczajnie przymknąć oko. Dlatego mimo wszystko polecam i zachęcam do lektury.

Dział: Książki
wtorek, 03 grudzień 2013 10:49

Gra o Ferrin

Musisz dokonać wyboru, musisz ocalić to miejsce, musisz wybrać miedzy złem a… złem. Zdrada i Zło rozpoczęli grę, a ty jesteś jej pionkiem.

Karolina jest wychowanką domu dziecka, obecnie pracuje jako lekarz pogotowia ratunkowego. Każde uratowane życie daje jej energię do dalszego działania, a każde utracone wprawia ją w przygnębienie i bezsilność. Właśnie pędzi na pomoc młodej samobójczyni, a gdy dociera na miejsce jest w kompletnym szoku - dziewczyna, która chciała się zabić, wygląda jak ona! Po chwilowym zaskoczeniu przystępuje do działania, ale jest już za późno - dziewczyna umiera. Karolina po zakończonym dyżurze udaje się do domu, jest załamana i ma dość tego świata. Odprawia rytuał, który przenosi ją nieświadomie do Ferrinu, miejsca o którym marzy. Nie wie jednak, że trafia w sam środek wojny, w której wbrew sobie będzie musiała wziąć udział. Nie jako Karolina, a Anaela dell'Iderei, Lecząca, Pierwsza z Przepowiedni, Gwiazda Ferrinu. Jak jej czysta dusza odnajdzie się w świecie, w którym - aby zdobyć władzę - zdradzają nawet przyjaciele, w którym za twoje życie giną bliscy i tak naprawdę nie wiadomo, komu ufać?

Katarzyna Michalak zaistniała już na rynku wydawniczym jako autorka książek kobiecych, obyczajowych, erotyków, a teraz przyszedł czas na fantastykę. Chociaż „Gra o Ferrin” jest wznowieniem, pozostałe tytuły zostaną wydane po raz pierwszy. Polska powieściopisarka nieraz zaskakiwała i to pozytywnie. Po tę książkę bałam się sięgnąć. Wiedziałam, że kiedyś to zrobię, ale odkładałam to w czasie, bo bałam się zawodu i rozczarowania. No ale stało się, przeczytałam w końcu. Jaka się okazała?

Polska powieściopisarka przyzwyczaiła swoich czytelników do tego, że od razu rzuca ich na głęboką wodę, tak było i tym razem. Tylko, że początek okazał się - nie chciałam używać tego słowa, ale nic innego nie przychodzi mi na myśl - dziwny. Wszystko dzieje się tak szybko, że trudno to zarejestrować i jakoś sobie ułożyć. Jest normalny świat, nagle, bum, i jest ten magiczny. Tak, tak. Jest tam jakaś wzmianka o cioci, o czarach dla żartu. Wszystko ładnie, pięknie, ale jakieś wprowadzenie by się przydało. Niestety zabrakło go i dlatego pierwsza połowa książki wydaje się być jednym wielkim bałaganem, który trudno zrozumieć. Bałaganem, który, jak się okazuje później, porządkuje się. Fabuła nabiera sensu, wszystko zaczyna się układać i tworzyć logiczną całość. Historia zaczyna wciągać, górę zaczynają brać emocje i ten „przymus” odłożenia jej dopiero po przeczytaniu ostatniego słowa.

Zafascynowana elfami, Góralami, lwianami, Cieniami (towarzyszami ludzi/magicznych istot), magią, zamkami wsiąkłam w drugiej połowie książki w ten świat i poznawałam go z coraz większą ciekawością. Podobał mi się i uważam, że mimo kilu niedociągnięć został stworzony w sposób przemyślany i staranny. Ale nie wszystko mi się w nim podobało. Od momentu, gdy Karolina przeniosła się do Ferrinu, co chwilę ktoś ginął, bo ktoś inny miał taki kaprys. Ja wiem, że to wojna, że był pokaz sił, ale tak jak Karolina/Anaela uważam, że to zwykła głupota. No i te wulgaryzmy, naprawdę są potrzebne? Dobrze, że nie było ich tak dużo, bo chyba sama zaczęłabym przeklinać… z bezsilności. I jeszcze seks albo tematy z nim związane. Każdy z każdym, jak leci… No może trochę przesadzam, ale drażnił mnie ten wątek, jest taki, no nie na miejscu.

Postacie są różne, mamią i zaskakują, niby dają się poznać, a kilka stron później okazuje się, że to była ułuda lub częściowa prawda. Do końca nie wiadomo, kto jest kim, kto jest tym złym, a kto tym dobrym, czy w ogóle istnieje ten dobry. Kochają, nienawidzą, ufają, wierzą i zdradzają. Prawdziwy wachlarz zachowań, którego nie mogę zrozumieć. Za co tyle istot ma cierpieć? Bo ktoś pragnie władzy? Bo ktoś, a może coś uważa, że zabawnie jest patrzeć, jak rozpada się rodzina, jak psują się przyjaźnie, jak niweczy się szansę na miłość? Dałam się wciągnąć w tę grę wraz z główną bohaterką, ale cieszyłam się, gdy ustanawiała ona własne zasady, choć trzeba przyznać, że bywało różnie i płaciła za to wysoką cenę. Początkowo osoba Karoliny/Anaeli mnie drażniła, ale z czasem ją polubiłam, bo tylko ona w tym całym szaleństwie nie chciała tej wojny. Taka ufna, odrobinę naiwna.

Jak sama autorka wspomina, książka jest o emocjach. Emocjach tak silnych, że mimo wszystkich mankamentów książka wciąga i nie pozwala się odłożyć. Jak wspominałam, początek był różny, ale im dalej czytałam, tym coraz częściej łapałam się na tym, że czytam powieść z zapartym tchem, w napięciu przewracając strony, niepewna tego, co na nich zastanę. Niektóre rozwiązania, w tym zakończenie, wydały mi się banalne (np. zabicie i po problemie), ale i tak uważam, że książka jest dobra. Można było w prawdzie trochę pozmieniać, ale ogólny zarys, pomysł na fabułę bardzo mi się podobał. Przeżywałam z bohaterami ich cierpienie po utracie bliskich, bawiła mnie przekora Karoliny/Anaeli, zakochałam się w małej Kasandrze i Sarisie. I mimo wszystkich zgrzytów zębami, wszystkich nerwów oraz skrajnych emocji, sięgnę po kontynuację, chociażby dla samych tych wymienionych plusów.

„Gra o Ferrin” w pierwszym wydaniu zbierała przeróżne i skrajne opinie, tak samo będzie pewnie ze wznowieniem. Mi się spodobała mimo wszystko, bo w tej książce jest to, co lubię w twórczości Michalak - mnóstwo emocji, skomplikowane relacje i uczucia, których nie da się opisać zwykłymi słowami. Co do tej pozycji opinię trzeba wyrobić sobie samemu, więc tym razem decyzję o jej przeczytaniu pozostawiam wam.

*cytat pochodzi z książki

Dział: Książki