Rezultaty wyszukiwania dla: thriller psychologiczny
Topiel
Topiel Jakuba Ćwieka to książka, co do której nie miałam żadnych oczekiwań. Nie znam poprzednich powieści tego autora, więc nie miałam tej lektury, do czego porównać. Jednak Topiel okazał się powieścią tak ciężką, fascynującą i przerażającą, że już wiem, że koniecznie muszę nadrobić wszystkie książki pana Jakuba Ćwieka.
Lipiec 1997 roku zapisał się na kartach historii w Głuchołazach. Dlaczego? Wielka powódź niemal pochłonęła całe miasto. Grupa ukraińskich żołnierzy dokonuje strasznego odkrycia – odnajdują ciało zaginionego chłopca. Jego rodzice stracili nie tylko dobytek życia, ale i jego sens. Jednak żeby poznać początek tej historii, należy cofnąć się kilka dni wstecz. Poznajemy czterech chłopaków – Grześka, Kacpra, Darka i Józka. Ostatni z nich jest w Głuchołazach „przejezdny” i trafia na czas powodzi. Bohaterowie dojrzewają, przeżywają pierwsze miłości, starają się odnaleźć siebie. Nie boją się też ryzykować. Jednak powódź, która zaleje Głuchołazy, na zawsze ich odmieni. Wszystkich.
Topiel otumania czytelnika. Ta powieść jest duszna, upalna i mroczna. Autor przenosi czytelnika do lat 90 XX wieku – ten czas przemian miał specyficzny klimat, trudny do opisania i przekazania, ale panu Ćwiekowi się to udało. Zatapiając się w lekturę, niemal czułam ten przedziwny nastrój zmian. Kacper, Grzesiek, Józek i Darek odnajdują się w tej nowej rzeczywistości. Można powiedzieć, że są momentami dość lekkomyślni, ale młodość ma swoje prawa. Czytając Topiela, a szczególnie te fragmenty, gdy bohaterowie popisywali się brawurą i głupotą, zapomniałam, że młodość ma swoje prawa i włączało mi się umoralnianie. Jednak w opisie uczuć czy zachowań chłopców nie ma nuty dorosłości; autor w stu procentach oddał ten klimat młodości. Jako ciekawostkę dodam, że Jakub Ćwiek inspirował się własnymi przeżyciami, jednak nie wszystko w Topielu oparte jest na faktach.
Trudno mi zaklasyfikować tę powieść do jednego gatunku. Topiel wymyka się wszelkim schematom i nie da się wtłoczyć w ramy. Znajdziemy tutaj elementy dramatu, thrillera, kryminału, sensacji… Topiel to opowieść o młodości. Brutalnej. Trudnej. Kłopotliwej. Niektórych fragmentów nie byłam w stanie czytać bez łez. Prześladowanie młodych ludzi to trudny i ciężki temat. Wiele osób po latach przyznaje się do tego, że byli gnębieni przez rówieśników. Jakub Ćwiek pokazał, do czego może doprowadzić przemoc; jak łatwo można zniszczyć psychikę młodego człowieka. Dla bohaterów powódź była przygodą. Nie widzieli w niej takiego wielkiego zagrożenia jak dorośli. To była kolejna atrakcja wakacji, które na zawsze zapisały się w pamięci bohaterów.
Topiel to książka bardzo dobra; mętna i ciężka, pełna brutalnych emocji i przeżyć. Patrzenie na klęskę żywiołową, jaką jest powódź, oczami dzieci jest niezwykle fascynującym doświadczeniem. Jak dla mnie Topiel to powieść pozbawiona wad; dopracowana od pierwszej do ostatniej strony. Po tej książce nie uwolnicie się od książkowego kaca.
Wyrwa
Kiedy Janina ginie w wypadku samochodowym, Maciej nie potrafi się pozbierać. Nagle musi zająć się dwiema małymi córkami. Mieć dla nich siłę, by wstać z łóżka i próbować prowadzić normalną egzystencję. Ale nie może przestać myśleć o tym, że coś mu nie pasuje w informacjach, które dostał od policji. Jego żona miała być w Krakowie, a nie na Mazurach... Wie, że nie będzie mógł próbować normalnie żyć, dopóki nie pozna prawdy. I tak poznaje tajemnice z życia swojej żony.
Śmierć ukochanej osoby to coś, co może dotknąć każdego. I nikomu nie jest łatwo się z tym pogodzić. Ale Maciej miał jeszcze gorzej - okoliczności, w jakich zginęła jego żona uświadomiły mu, jak niewiele wiedział o kobiecie, z którą żył tyle lat. Jak ich związek zmieniła monotonia i obojętność. Z całego serca wierzyłam, że mężczyzna dowie się prawdy, zrozumie, dlaczego tak się stało. Ale nie pojmuję, jak wydarzenia mogły potoczyć się w tym kierunku... Najgorsze, że nie było to nieprawdopodobne, to tylko logiczny ciąg wydarzeń, który doprowadził do katastrofy. Skończyłam książkę kilka tygodni temu i nadal nie mogę się otrząsnąć z tej historii, ciężko mi znaleźć słowa, które opiszą to, jak "Wyrwa" mną wstrząsnęła.
Jako bohaterowi literackiemu, oczywiście kibicowałam Maciejowi, przyklaskiwałam temu, że udało mu się zrealizować plan, przecież był główną postacią tej powieści i musiał znaleźć swoje szczęśliwe zakończenie. Jednak nie mogłam patrzeć na niego tylko jak na postać z książki, ale przede wszystkim jak na człowieka, który dopuścił się czegoś zakazanego. Niezależnie od tego, jak dobry powód miał.
Po premierze „Wyrwy” wszędzie widziałam gradację: „Żmijowisko” dobre, „Rana” gorsza, „Wyrwa” znów lepsza. Ja nie potrafię tak ocenić tych książek. Każda z tych powieści była zupełnie różna od siebie i to podoba mi się przede wszystkim. Wojciech Chmielarz wziął na warsztat zło i pokazuje jego różne oblicza. Jednak za każdym razem są one bardzo ludzkie, przeciętnie, niczym się niewyróżniające. Niekoniecznie pochodzące ze złej rodziny, otoczone niewłaściwym towarzystwem czy nałogami. To dobrzy ludzie – tak mógłby powiedzieć o nich sąsiad zapytany o opinię. A jednak stało się coś, że ci „dobrzy ludzie” okazali się zdolni do popełnienia zła. W co może nawet sami by wcześniej nie uwierzyli. Przecież Maciej taki nie jest – bez przerwy cisnęło mi się na usta.
„Wyrwa” to świetny thriller psychologiczny, niepozorna, ale przerażająca historia, której początek, choć tragiczny, w żaden sposób nie przygotowuje czytelnika na to, co się jeszcze wydarzy. I nawet, kiedy myślę, że wszystko już wiem, autor po raz kolejny mnie zaskakuje. Ta książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie i bardzo ucieszyła mnie informacja, że zostanie zekranizowana!
Wielbiciel
Mężczyzna wie, że musi dać z siebie wszystko, aby wygrać wybory prezydenckie- nie po to cały sztab ludzi pracował nad każdym detalem jego kampanii, by teraz wszystko poszło na marne. Wierzy, że ma realną szansę wygrać i tej rosnącej nadziei się trzyma.
Do czasu, aż jedna z jego kontrkandydatek zostaje odnaleziona w swoim mieszkaniu martwa, a wszystko wskazuje na samobójstwo.
Do czasu, aż nieznany sprawca porywa jego małą córeczkę, żądając od niego niemożliwego.
Posiadanie wielbicieli, wiernych słuchaczy, fanów to całkiem dobra sprawa; chyba, że ktoś zapragnie wejść w Twoją skórę i rozpanoszyć się po Twoim życiu, siejąc zniszczenie w każdym jego zakątku. On PRAGNIE być Tobą. Nie tylko zająć Twoje miejsce, ale być Tobą. Zwykła fascynacja, która wyrwała się logice? A może to już obsesja, prowadząca do katastrofy... ?
Jeszcze niedawno piałam z zachwytu nad nową książką pana Czornyja, Zjawą, a już miałam okazję przeczytać jeszcze nowszą pozycję- Wielbiciela. Uch, jak ja uwielbiam tematy stalkerstwa wszelakiego rodzaju i do tego niezdrowych obsesji! A w dodatku historia miała zostać przedstawiona przez jednego z pisarzy, którzy dotąd mnie nie zawiedli. Czegóż chcieć więcej? No cóż... nowość od wydawnictwa Filia to niestety pierwsza -i mam nadzieję ostatnia- książka autorstwa naszego polskiego pisarza, która mnie rozczarowała.
Zacznijmy od tego, że polityki nie toleruję w żadnym wydaniu- telewizyjnym, książkowym, w rozmowach z innymi ludźmi. Po prostu nie mogę jej znieść, więc wyobraźcie sobie, co przeżywałam w ostatnim czasie. Ale do rzeczy. Ta tematyka po prostu mnie mocno nudzi, ale i irytuje. Nie po to sięgam po kulturalną rozrywkę, by ponownie zagłębiać się w bezsensowne spory polityczne. Oczywiście, w przypadku Wielbiciela zaledwie ocieramy się o prawdziwą politykę, raczej patrzymy na przebieg kampanii prezydenckiej od wewnątrz. Ale to wystarczy, by ktoś mógł poczuć się zniechęcony. Na szczęście akcja nie ogranicza się jedynie do kandydata na prezydenta i porwania jego córeczki, bowiem pan Czornyj stworzył jeszcze dwoje bohaterów: młodą, żądną sensacji dziennikarkę oraz policjanta z licznymi problemami. Cała trójka, choć nie spotkała się twarzą w twarz, w jakiś sposób jest powiązana z szantażystą.
To nie tak, że Wielbiciel nie może się podobać- owszem, jeżeli komuś nie przeszkadzają tematy polityczne, to może. W tej pozycji odnajdą święty spokój czytelnicy, dotychczas narzekający na brutalność w opisach autora. Jest spokojnie, bezkrwawo, niemalże sielankowo (jak na pana Czornyja). Oczywiście osobiście zatęskniłam za jakimś mocnym akcentem, ale przecież nie zawsze jest tak, jak chcemy. Najbardziej przypadły mi do gustu fragmenty związane z policjantem, który pragnął w spokoju dochrapać się emerytury. Dlaczego? Ów gnuśny jegomość, lubujący się w napojach wysokoprocentowych, jest w sumie takim poniekąd antybohaterem. Bez zastanowienia można określić sytuację w jego domu jako patologiczną, mężczyzna bowiem zachowywał się agresywnie wobec żony i nastoletniego syna. Automatycznie powinnam go znienawidzić, ale... było w nim coś takiego, coś tak głęboko ukrytego, jakaś taka iskra, która na to nie pozwalała. To nie znaczy, że szanuję owego policjanta, bo tak nie jest. Po prostu należąca do jego osoby część książki była dla mnie najciekawsza, a on sam był o wiele głębszą postacią, niż moglibyśmy sądzić na początku.
Gdyby nie znakomite pióro pana Maxa, to pewnie lektura Wielbiciela dłużyłaby mi się po dwakroć; a tak, choć historia nie trafiła w moje gusta, przepłynęłam przez nią na fali podziwu do umiejętności pisarskich naszego rodaka. Jedyne, co mnie naprawdę zaszokowało, to zakończenie- w życiu bym się tego nie spodziewała! Brakowało mi tylko pogłębienia profilu sprawcy, przez co określenie najnowszej książki pana Czornyja jako thriller psychologiczny trochę kuleje.
Wielbiciel to nie jest książka tragiczna, lecz do ideału jej daleko. Zapewne ktoś znajdzie w niej coś ciekawego dla siebie, jednak nie liczcie na emocje podobne do tych związanych z serią o komisarzu Deryło.
Teściowa
Lucy straciła matkę mając trzynaście lat, dlatego pokłada ogromną nadzieję w teściowej i marzą się jej dobre stosunki. Diana nie ma za sobą łatwego życia, wszystko zdobyła sama i ma pewien pogląd na świat. Kobietom ciężko się dograć, a po śmierci kobiety wychodzą na jaw rodzinne sekrety.
Spodziewałam się książki, która będzie kryminalną opowieścią z fragmentami tajemniczej przeszłości. I choć faktycznie wątki kryminalne są, nawet dość rozbudowane, to mnie bardziej zainteresowała ta druga część, zajmująca w książce całkiem sporo miejsca.
Fabuła toczy się kilkutorowo, bo mamy historię opowiedzianą oczami Diany, w przeszłości i w 1970 roku oraz Lucy teraz i w przeszłości. Dzięki temu poznajemy obie bohaterki z różnych perspektyw, jedno wydarzenia opisane oczami ich obu nabiera zupełnie innnego znaczenia, pomaga zrozumieć obie strony. To jest zdecydowany atut tej powieści. Ten sposób bardzo przypadł mi do gustu i choć nie przybliżał, a nawet oddalał od rozwiązania zagadki śmierci Diany, to bardzo rozszerzał kontekst. To dzięki temu wiemy, że całym problemem w porozumieniu obu kobiet był brak komunikacji. Lucy nie powiedziała, czego oczekuje, a Diana nie mówiła nikomu o obawach i chęciach. Zawsze radziła sobie sama, tego samego oczekiwała, ale nigdy nie mówiła o powodach, które stają za jej postępowaniem. Przepiękna, wstrząsająca opowieść o braku rozmowy, o braku porozumienia i zaglądnięcia głębiej w świat drugiej osoby. I tak naprawdę jest to tylko wierzchołek góry lodowej, bo w tej książce nikt z nikim nie rozmawia, nie wyjaśnia powodów zachowań, nie zwierza się najbliższym. Z tego wynika większość problemów, całe nieszczęście tej rodziny można zawrzeć właśnie w braku dialogu, ukrywaniu niektórych spraw, oszukiwaniu. I choć początkowo nie lubiłam ani Lucy, ani Diany, to z czasem tą drugą zaczęłam lepiej rozumieć, podziwiać, szanować i zwyczajnie lubić. Chciałabym mieć taką teściową, a Lucy na początku należałoby się mocno potrząsnąć.
Teściowa porusza też temat depresji i obsesji, ciężkich chorób psychicznych, nad którymi nie możemy przejść obojętnie i choć nie są w książce na pierwszym planie, ja pragnę je podkreślić. Sally Hepworth mówi o depresji po stracie drugiej osoby, obezwładniającej, potężnej, stawiającej na skraju przepaści, zwyczajnie, bez zbędnych słów, zwykły opis, ale trafiający prosto w serce. A druga choroba to obsesja na pograniczu obłędu, dotycząca chęci posiadania dziecka. A jeśli dodamy do tego brak komunikacji między małżonkami, brak zainteresowania tym, co czuje druga strona, dostajemy klasyczny przypadek rozpadającej się rodziny. Piękne zderzenie miłości sięgającej dalej, niż grób oraz obojętności i egoizmu.
Polecam nie tylko fanom kryminału. Jak ktoś ma ochotę na piękną, głęboką, psychologiczną powieść o miłości, stracie, marzeniach i planach, na pewno się nie zawiedzie.
Uciekaj, ukryj się, walcz
"Lepiej działać niż stać bezczynnie, czekając na śmierć."
Przygoda kierowana do młodzieży, choć mocna i mroczna w wymowie. Cały czas wystawia czytelnika na intensywne napięcie i niepewność. Od początku wkracza w kulminacyjną scenę i do finalnej odsłony w niej pozostaje, nie ma tradycyjnego stopniowania atmosfery zagrożenia i niebezpieczeństwa, bo wszystko kręci się na maksymalnych obrotach. To, co się dzieje w centrum handlowym Fairgate Mall, może wydarzyć się w każdym mieście, nie tylko w Portland. Gdziekolwiek by się nie działo, zawsze przyjmuje rozpaczliwe i błagalne nuty pragnienia życia. Ofiary napadu terrorystycznego usilnie walczą o przeżycie, starają się zapanować nad sytuacją, znajdują kryjówki, lub szaleńczo uciekają przed strzałami oprawców.
Kilku napastników, nie waha się użyć broni, zmieniają scenariusze żyć wielu osób, nie tylko ofiar, ale też ich rodzin i znajomych. Koncentrujemy się na emocjach osób, które w każdej chwili mogą zostać postrzelone lub zastrzelone. Ścieżka martwych jest długa, a nieliczni, którzy wyrwali się z rąk zaślepionych furią strzelców, za wszelką cenę starają się poradzić sobie w mega ekstremalnej sytuacji. April Henry przekazuje ich odczucia, opisuje odmienne drogi radzenia sobie ze stresem, uświadamia, jak cienka linia dzieli życie od śmierci. Różnorodne postaci, stojące w kontrastowym odbiciu, ustawione przed krzywym zwierciadłem, poddane silnej fizycznej i psychicznej torturze. Obserwujemy zarówno osobliwe i zaskakujące zachowania, jak i wydające się odruchowymi i normalnymi. Nikt nie jest pewien, w jaki sposób zareaguje, jaką postawę przyjmie, zanim nie znajdzie się przed koniecznością natychmiastowego podejmowania decyzji.
Autorka przekazuje, że skrajne groźby, ryzyko utraty zdrowia i życia, przychodzą nie tylko z zewnątrz, przykładowo z wypaczonych islamskich źródeł, ale dotyczą też obłąkanych umysłów pochodzenia amerykańskiego, oraz nas samych postawionych w obliczu prawdy o sobie. I o ile podobało mi się zagęszczenie spektakularnych incydentów, postawienie na odmienne cechy postaci, nasycenie scen psychologicznymi aspektami, dynamiczne rytmy prowadzenia akcji, tak nie przekonały, nie tyle desperackie ruchy ofiar i morderców, co przyjęte rozwiązania tragicznych zdarzeń, od strony bezpośrednich uczestników napadu i służb policyjnych. Każdy posiada tajemnice, których nie chce odkrywać przed innymi, lecz w obliczu śmierci spowiada się z nich przed innymi. Ciekawie się do nich dociera, lecz w dużym stopniu obarczone są symptomem przewidywalności. Historia o nastolatkach walczących o wszystko, może zainteresować właśnie tę grupę czytelników, zaś dojrzałym czytelnikom brakować będzie złożoności i głębi przekazów.
Dziewczyna, którą znałaś
"Nikt z nas nie istnieje wyłącznie w jednej wersji."
Nie trafiłam z książką, i nie chodzi o to, że mnie nie przekonała, bo umiejętnie oscylowała wokół psychologicznych niuansów, jednak zupełnie nie przyciągnęła tematyką. To powieść dla starszych nastolatków, młodych czytelników osadzonych w barwach trudnego dojrzewania, kiedy sprawy alkoholu, narkotyków, imprez i seksu wydają się być na pierwszym planie zainteresowań.
Kto, z kim i jak traci dziewictwo, nietrwałość związków sklecanych na szybko, tak aby zaspokoić na bieżąco potrzeby pozornej bliskości, zamartwianie się o wygląd jakby decydował o wartości człowieka, wyrzeczenie się przyjaźni za drobne uciechy i pragnienia. Przyznam, że w tak dużej porcji, jak to zastosowano w przybliżanej historii, po pewnym czasie staje się uciążliwe i trudne do przebrnięcia.
Jednak nie zrażajcie się do książki, bo w innych aspektach "Dziewczyna, którą znałaś" może się podobać i przekonywać. Porusza ciekawe aspekty ludzkich osobowości, nakłania do pytań, na ile tak naprawdę znamy bliskich, jak radzimy sobie ze stratą, jakie przyjmujemy postawy wobec wyrządzonej nam krzywdy. Czy kiedy znika ktoś z naszego najbliższego otoczenia, bezpowrotnie tracimy też część nas samych, wrażliwe elementy tożsamości, a może puste miejsce wypełniamy wyidealizowanymi obrazami?
Powieść zgrabnie skonstruowana, zapędza czytelnika w ciemne zaułki, gdzie ludzkie dusze odkrywają to, co w nich najgorsze. Natychmiast wyczuwamy, że osoby, rzeczy i incydenty mogą okazać się nie takimi, jakimi widzimy je na początku. Scenariusz zdarzeń nie odkrywa za dużo, małymi krokami docieramy do pierwszych sygnałów prawdy, wychwytujemy drobne wibracje kłamstw i niedomówień, nastrajamy się na zaskakujące obroty spraw.
Nicola Rayner drażni wyobraźnię czytelnika, skłania do snucia domysłów, a kiedy wydaje się, że chwytamy sens przeszłości, spychani jesteśmy na boczny tor własnych przypuszczeń. Podobało mi się, że pisarka rzadko posiłkowała się bezpośrednimi chwytami w kreśleniu fabuły, roztaczała mgłę aluzji i półsłówek, tak aby rozrywka okazywała się bardziej wciągająca. To kobiece postaci grają pierwsze skrzypce, kierowane intuicją i przeczuciem docierają tam, gdzie inni nie potrafią.
Zakończenie mnie rozczarowało, spodziewałam się większego szumu wokół rozwiązania, ale rozumiem, co kierowało autorką, a przede wszystkim było zgodne z duchem powieści i wytworzonym klimatem. Podsumowując, książka ma spory potencjał, aby porwać odbiorcę, jednak zdecydowanie młodszego niż ja, żyjącego jeszcze sprawami z pierwszych lat wkraczania w dorosłość, dopiero rozpoczynającego proces kształtowania osobowości, często wykazującego skłonność ku buntom. A główne wątki fabuły dotyczą: Alice intuicyjnie czującej, że przeszłość jej męża skrywa mroczne tajemnice, co nie daje jej to spokoju i pragnie za wszelką cenę poznać prawdę, Naomi wciąż nie potrafiącej pogodzić się z utratą ukochanej siostry, oraz Kat dokonującej rozliczenia z bolesnymi doświadczeniami młodości. Iskrą rozpalającą ogień zdarzeń staje się ulotna wizja zaginionej dziewczyny, piętnaście lat minęło a jej sprawa pozostała niewyjaśniona.
Piękne zło
Lubię thrillery. Nawet bardzo. Te emocje, to oczekiwanie, strach nie pozwalają mi się od książki oderwać, ale ostatnio zrobiłam się coraz bardziej wybredna. Nie wszystkie historie potrafią mnie wciągnąć i wywołać szybsze bicie serca. W ilości thrillerów psychologicznych, jakie są ostatnio wydawane, coraz trudniej wybrać ten ideał. Wiele autorów powiela schematy i nie dodaje nic od siebie, co ich książki czyni mdłe i oklepane. Jakie jest więc Piękne zło? Książka o jakże intrygującym tytule i ciekawej fabule?
Maddie się boi. Czego? A może kogo? Kobieta decyduje się na pomoc terapeutki w czasie, gdy jej mąż Ian, jest na misji za granicą. Małżeństwo poznało się wiele lat temu, w Macedonii – mężczyzna pracował w ochronie, a Maddie odwiedzała przyjaciółkę, Joannę, która działała w organizacji charytatywnej. Wydaje się, że są szczęśliwi, jednak Maddie ujawnia swoje lęki związane z mężem, który choruje na zespół stresu pourazowego i jest człowiekiem, który przygotowuje się do apokalipsy. Z każdą kolejną stroną autorka buduje obraz kobiety zastraszonej, cierpiącej, ale która bezgranicznie kocha swojego synka, Charliego.
Przepis na thriller idealny? Prawie. W Pięknym złu zabrakło jednego, istotnego składnika; iskry autorki, która tchnęłaby w tę opowieść więcej emocji. Oprócz zakończenia, które trzymało poziom i uratowało tę historię, czułam się lekturą znudzona. Odkładałam ją na bok, nie czując chęci do powrotu. Annie Ward zdecydowała się na poprowadzenie trzech linii czasowych, które powoli zbliżają się do siebie, a wtedy wszystkie puzzle składają się w całość. Czytelnik cofa się do czasów, kiedy to Maddie poznała Iana. Dzięki temu możemy poznać kobietę przebojową, która niczego się nie boi, a dla swojej przyjaciółki jest w stanie zrobić wszystko. W kolejnym rozdziale „kilka tygodni przed zabójstwem” możemy zobaczyć kobietę zlęknioną, przestraszoną, z atakami paniki. Autorka zdecydowała się również na to, aby od razu wprowadzić czytelnika w „dzień zabójstwa”. Na początku trudno połączyć w całość wszystkie fakty, wiele elementów do siebie nie pasuje, albo są czarną plamą, ale im bardziej zagłębiamy się w historię, zaczynamy wszystko do siebie dopasowywać. Annie Ward okazała się sumienna, bo w Pięknym złu nie ma niewyjaśnionych kwestii, czy wątków. Mam wrażenie, że autorka miała zaplanowane wszystko, od początku do końca i w miarę pisania, regularnie wykreślała kolejne podpunkty.
Jak wspomniałam wyżej, w tym thrillerze brakuje emocji, a ratuje go zakończenie. Autorka ma tendencje do pewnych dłużyzn, które nic nie wniosły do akcji, a co więcej – spowalniały ją i nudziły czytelnika. Autorka zaskoczyła mnie zwrotem fabularnym w zakończeniu. Było to ciekawe i dziwne, ale jednocześnie pasowało do całej fabuły i wszystkich zagrywek bohaterów. Postacie wykreowane przez autorkę są jednoznaczne, ale potrafią zaskoczyć. Annie Ward niemal nie ukrywa ich cech, a tylko w przypadku Maddie obserwujemy aż tak istotną zmianę.
Ostatni
W 2020 rok weszłam z przytupem, ponieważ rozpoczęłam go od „Ostatniego”. Powieść Hanny Jameson to niesamowity thriller w klimacie postapo, który fascynuje, przeraża i… zmusza do refleksji. Autorka stworzyła po prostu ciekawą wizję końca świata oraz fenomenalnie zobrazowała nieludzką-ludzką naturę w krytycznych chwilach…
W powieści zatraciłam się od pierwszych stron. Styl pisarki jest zachwycający, a emocje miotające bohaterami wydawały mi się przedziwnie realne. Nie mam pojęcia, jak ja bym zachowała się w takiej sytuacji, ale – jak przypuszczam – wpadłabym w paranoję, podobnie jak Jon, główny bohater „Ostatniego”. Zresztą, ciężko mu się dziwić – jest jednym z dwudziestu ocalałych, a wkrótce dowiaduje się, że wśród jego towarzyszy niedoli jest zabójca i to dopiero zalążek nieszczęść. Samobójstwa, paranormalne zjawiska, zaginięcia, akty kanibalizmu – straszliwych wydarzeń tutaj nie brakuje. Przerażający obraz tego do czego człowiek może być zdolny w skrajnej rozpaczy i zagubieniu…
„Ostatni” dopracowany jest nie tylko pod względem psychologicznym. Jak nie trudno się domyślić, kreacja bohaterów tutaj również jest na naprawdę wysokim poziomie, ale na większą uwagę zasługuje tutaj mistrzowskie budowanie napięcia. Hanna Jamenson po mistrzowsku wprowadza nagłe zwroty akcji, karmi nas tajemnicami oraz silnymi emocjami, a także wprowadza w treść nutkę… humoru. Miejscami jest on dość specyficzny, jednakże idealnie wpasowuje się w nietypową walkę o przetrwanie. Nie zabrakło tutaj miejsca również dla wątku kryminalnego (próba odnalezienia mordercy), choć – jak się pewnie domyślacie – groza wiedzie tutaj główny prym. Można tu nawet wyczuć drobne nawiązania do „Lśnienia” Stephena Kinga, co było dla mnie dodatkowym smaczkiem i zaowocowało jeszcze większą przyjemnością czytania.
Hanna Jameson nabałaganiła mi swoją powieścią w głowie. „Ostatni” to mroczny pamiętnik, który zdaje się kryć w sobie to, co w człowieku najgorsze, choć znalazło się w nim i kilka pozytywnych akcentów. Jeśli chodzi o wady książki, to można się tutaj przyczepić jedynie do literówek w tekście (o zgrozo) oraz mało spektakularnego zakończenia, jednakże radioaktywne tło, dramatyzm wylewający się ze stron i bardzo dobry warsztat pisarski autorki wynagradza to wszystko z nawiązką. Mam nadzieję, że wydawnictwo Czarna Owca pokusi się i o wydanie innych tworów popełnionych przez autorkę, bowiem kapitalnie połączyła thriller psychologiczny z klimatem postapo i – co tu dużo mówić – czytelniczo zadurzyłam się w niej od pierwszej książki. Polecam z całego serca, lektura idealna dla miłośników mocnych wrażeń!
Anonimowa dziewczyna
Pieniądze nie są najważniejsze na świecie, ale jeżeli chcesz przeżyć w dużym mieście, to musisz nauczyć się, jak je zdobywać.
Jessica Farris zajmuje się makijażem; codziennie z ciężką kasetką wypełnioną kosmetykami przemierza ulice miasta, w którym mieszka, by móc zapewnić sobie podstawowe warunki do życia. I w tajemnicy wspomóc rodziców, przesyłając im comiesięczny czek na zajęcia dla jej młodszej, niepełnosprawnej siostry Becky. Czuje, że jest im to winna. Tego wieczoru malowała dwie młode kobiety, gdy jedna z nich wspomniała o badaniu psychologicznym, za które ponoć ma dostać spore wynagrodzenie. Taylor nie jest jednak chętna, więc Jessica ukradkiem spisuje numer, aby skorzystać z nieplanowanego dopływu gotówki. W końcu co może być trudnego w odpowiedzeniu na kilka pytań? No właśnie, nic. A dziewczyna potrzebuje tych pieniędzy. Na badaniu okazuje się, że pytania są głębsze, niż Jessica mogłaby się spodziewać; przez moment dziewczyna ma wrażenie, że prowadząca je doktor Shields wie o niej o wiele więcej, niż chciałaby ujawnić. Ale dopóki jej płaci, jest gotowa na wszystko. Nawet na coraz dziwniejsze wytyczne, jak wyznaczenie ubioru czy poderwanie nieznajomego mężczyzny w hotelowym barze. Doktor Shields ma swoje własne cele; poprzedniej Badanej nie powiodło się tak, jak tego oczekiwała. Jessica jest do niej bardzo podobna- młoda, piękna, tryskająca energią i chęcią do życia. Doktor Shields wie, że tym razem musi jej się powieść. Dostanie to, czego tak bardzo pragnie. Za wszelką cenę.
Ostatnimi czasy dosłownie toniemy w ilości thrillerów psychologicznych; autorzy mają coraz mniejsze pole do popisu, muszą w końcu zainteresować nas na tyle, byśmy dotrwali do końca książki i jeszcze chcieli więcej. W przypadku duetu Pekkanen & Hendricks zadanie zostało wykonane na sto procent. Rozpoczynając przygodę z Anonimową dziewczyną nie wiedziałam, czego się spodziewać, acz nie zakładałam, że podczas lektury będę mieć ciarki. A właśnie to się im udało.
Któż nie chciałby dostać dodatkowej gotówki za przekazanie nieznanej osobie (ale zaufanej z racji wykonywanego zawodu) prywatnych informacji o sobie? Niewiele jest takich osób. Stąd też decyzja Jessici na poddanie się analizie. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby badanie zostało zakończone po serii pytań; tak się jednak nie stało. Doktor Shields chciała czegoś więcej- dowodu na wierność swojego męża, Thomasa, również psychologa. Jessica była tylko pionkiem w ich wzajemnej grze, coraz trudniej przychodziło jej odróżnienie rzeczywistych wydarzeń od badania. Nie wiedziała, kto jest "podstawiony", a komu może tak naprawdę ufać. Dlatego nie dziwi fakt, że szybko popadła w paranoję, choć -jak dla mnie- i tak wytrzymała bardzo długo.
Świetnie rozpoczęta intryga. Zauważamy od razu płynność wydarzeń, nic nie jest pozostawione naszym domysłom. Nie ma tu tajemniczej postaci, która jakoś wciąga głównego bohatera w zaplanowane przez siebie działania. Doktor Shields po prostu jest, działa na rynku psychologicznym, prowadzi badania. Szkopuł w tym, że nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, iż nie do końca są one tak niewinne, jak początkowo mogłoby się wydawać. Pani psycholog wydawała mi się wszechwiedząca; tak, jakby bez ruszania się z domu mogła przewidzieć kolejne ruchy swojej Badanej, a także męża. Z thomasem było jej łatwiej, w końcu znała go długo, lecz Jessica była dla niej kimś zupełnie obcym. Czy to magia psychologii? Być może.
Uwielbiam czytać o stalkingu w różnej postaci; myślę, że dla tej historii to określenie również będzie adekwatne, ostatecznie doktor Shields nie działała z ramienia badań, tylko prywatnie. Ta kobieta to istny "potwór"- techniki manipulacji to dla niej bułka z masłem, potrafi idealnie opanować swoje emocje, chroniąc tym samym siebie. Z kolei Jessica początkowo jawi nam się jako ofiara niecnych działań dwóch psychologów, ale nie martwcie się o nią- okazuje się, że i ona potrafi pokazać pazurki. Z drugiej strony jeżeli chodziłoby o czyjeś życie lub zdrowie, to każdy walczyłby do ostatniego tchu.
Anonimowa dziewczyna to pogmatwana historia małżeńska, do której wciągnięto osoby trzecie. Niebezpiecznej gry, toczonej na poziomie niedstępnym dla zwykłego człowieka. Choć przyznam szczerze, że Thomas mnie lekko rozczarował; spodziewałam się z jego strony podjęcia jakiejkolwiek walki, a tak naprawdę mężczyzna wolał kryć się za stekiem kłamstw ze strachu przed żoną. Uważał ją za niemal bóstwo, które nie pozwoli mu odejść. Jak głęboko sięgały macki doktor Shields, że jej własny mąż drżał ze strachu przed nią? Potrafił tylko kłamać, narażając tym samym bezpieczeństwo innych osób, sam nie biorąc za nic odpowiedzialności. Miał co prawda rycerskie odruchy, ale określiłabym to raczej jako "wypadek przy pracy" niż rzeczywiste chęci. Przecież znał swoją żonę od wielu lat, mógł temu szaleństwu zaradzić już wcześniej, a tak naprawdę nie zrobił nic. Pozostał bierny, mimo że sam wielokrotnie twierdził, iż chce od żony odejść. Dziwny człowiek.
Ów thriller to emocjonalny rollercoaster; nie wiadomo, które z tej trójki bohaterów utraci najwięcej, kto odważy się, by się bronić. Kto wyjdzie zwycięsko z tej batalii. I czy dalsze życie -jak gdyby nigdy nic- będzie w ogóle możliwe? Polecam, gdyż ta trójka bohaterów jest idealnym materiałem do badań ludzkich zachowań. Do tego, jak niejednokrotnie duże obsesje nas dręczą.
Dziecko znikąd
Kim Leany wiedzie normalne życie- w Australii, gdzie mieszka, prowadzi warsztaty fotograficzne. Jest osobą raczej wycofaną, niemającą zbyt wielu przyjaciół, wystarcza jej bowiem obecność przyrodniej siostry Amy i ojczyma Deana. Cztery lata wcześniej, po długiej walce z chorobą zmarła jej matka; do tej pory rodzina odczuwa jej brak. Wydawałoby się, że to familia jakich wiele; do czasu, aż bohaterka zostaje zaczepiona przez mężczyznę twierdzącego, iż jest jego zaginioną przed wielu laty siostrą, Sammy Went. Dziewczynka została porwana, gdy miała zaledwie dwa lata. Tradycyjnie w takich sytuacjach nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Pierwszym podejrzanym był Travis i to tylko dlatego, że był członkiem rodziny mającej nieustanne kłopoty z prawem. Sam nikomu nie wadził, parając się normalną pracą. Ma jednak jeszcze jeden sekret, którego ujawnienie mogłoby zniszczyć życie Jack'a Went'a, ojca zaginionej dziewczynki. A może podejrzenia policji poszły w zupełnie złym kierunku i powinni wziąć na celownik matkę małej, Molly? W końcu kobieta jest fanatyczką religijną, należy do sekty, gdzie członkowie mają styczność z różnymi niebezpiecznymi rzeczami. Kim nie wie, czy wierzyć tajemniczemu mężczyźnie; kilka słów, wyrwanych ojczymowi sprawia, że postanawia ruszyć do Mason i poznać prawdę.
Wyobraźcie sobie, że prowadzicie normalne życie, a tu nagle ktoś próbuje Wam wmówić, że Twoja rodzina tak naprawdę nią nie jest. Uwierzylibyście? Ja nie. Przynajmniej dopóty, dopóki nie dostałabym dowodów na potwierdzenie tych domysłów. Wcale nie dziwiłam się głównej bohaterce, że od razu włożyła opowieści jej rzekomego brata między bajki. No bo jak to? Jej mama miałaby ją porwać? Ta spokojna kobieta, która w życiu nie skrzywdziła nawet muchy? Niedorzeczne. Ale gdzieś tam, w tyle głowy wciąż tkwi jakieś przekonanie, że może rzeczywiście jej życie było ułudą, a ona jest kimś zupełnie innym... Oczami wyobraźni widzi małą dziewczynkę, Sammy, która za pomocą czerwonej nitki stara się dotrzeć do widzianego w oddali światła. Wie, że podróż do Mason może być jej jedyną szansą na poznanie prawdy i mimo oczywistego lęku, wyrusza w podróż ze Stu, rzekomym bratem. Mason nie zapomniało o tajemnicy sprzed lat; ktoś chce ukryć prawdę, a pojawienie się w miasteczku Kim może znacznie utrudnić mu sprawę...
Coraz częściej mamy do czynienia z thrillerami psychologicznymi; autorzy "chwytają" się tematów od stalkingu, poprzez małżeństwo, aż po porwania dzieci. Pan White postawił właśnie na tę ostatnią kategorię, kusząc czytelnika obietnicą próby rozwikłania zagadki sprzed lat. W końcu dwuletnie dziecko to nie igła w stogu siana, żeby tak po prostu mogło zniknąć. A jednak...
Pierwszym pozytywnym aspektem tejże książki jest fakt, iż autor przywołuje wydarzenia z 1990 roku, nie skupiając się wyłącznie na samej sprawie zaginięcia dziewczynki Went'ów, lecz opisując wszystkie wydarzenia, które mogły (ale niekoniecznie musiały) do niego doprowadzić. Tę rodzinę można podzielić na dwa obozy- matki Molly, która prawdziwe szczęście osiągała wyłącznie podczas spotkań sekty, do której przynależała i ojca Jack'a, mającego własne tajemnice, nie mniej przyjemne. Oboje już od dawna nie mogli dojść do porozumienia, łączyły ich właściwie tylko dzieci: Emma, Stu i Sammy. Choć nie jestem jakoś pozytywnie nastawiona do rozwodów, to w przypadku tej rodziny mógłby on wiele zmienić, i to na lepsze. W tej jednej rodzinie autor "umieścił" tyle niedopowiedzeń i sekretów, że nie mogłam przejść obojętnie obok tej historii. Właściwie każdy mógł być winny, mieć w porwaniu Sammy swój własny cel. Zresztą, z każdą kolejną stroną zbliżamy się coraz bardziej do rozwikłania tajemnicy; na światło dzienne wychodzą coraz to nowe fakty, w dużej mierze obciążając obydwoje rodziców. Możecie śmiało obstawiać, kto tak naprawdę jest winny- i tak nie sądzę, że traficie. Dałam się tak wplątać w tę intrygę, że postawiłam na -wydaje się- najbardziej realną opcję. Cóż, pudło.
Akcja toczy się wartko (czego z łatwością możecie się domyślić), Kim jest nastawiona na poznanie prawdy, aczkolwiek policja nadal nie wie, kto mógł stać za uprowadzeniem. Co ciekawe, ktoś spośród jej bliskich zna prawdę. Kiedyś ów bohater znajdował się zaledwie na obrzeżach familii Went'ów i prawdopodobnie nikt nigdy nie spodziewał się, że może mieć jakikolwiek wpływ na życie ich członków. Zastanawiam się, czy w tym wypadku porwanie Sammy nie wpłynęło dobrze na jej późniejsze życie- owszem, porwanie samo w sobie jest złe, aczkolwiek ktoś zabrał ją ze środowiska, które łatwo można określić jako patologiczne. Matka, która obojętnie podchodzi do kwestii bezpieczeństwa dziecka, skupiając się wyłącznie na religijnej ekstazie i ojciec szukający miłości i zrozumienia poza domem. Dorośli tak bardzo skupieni na sobie, iż zapominali o swoich pociechach. Starsze dzieci potrafiły sobie jakoś z tym poradzić, dwuletnia dziewczynka- nie. W końcu dzieci w tym wieku potrzebują okazywania uczuć, bliskości rodzica.
Dziecko znikąd to thriller psychologiczny przykuwający uwagę od pierwszych stron. Dla mnie największym atutem lektury było wprowadzenie do niej tajemniczej sekty religijnej, opisywanie stosowanych tam praktyk. Na pewno nie będziecie się nudzić!