Rezultaty wyszukiwania dla: opowiadania

czwartek, 20 listopad 2014 00:51

Erivan - Szczurołap

- Thomas Kozlovski - przedstawiłem się skromnej delegacji czekającej na mnie za bramą enklawy. – Szczurołap.

- Tak, tak, czekaliśmy na pana – potwierdził gorliwie niewysoki brunet z mocno już zaznaczonym brzuszkiem, będącym świadectwem całkiem wysokiej pozycji społecznej i coraz rzadziej już spotykanego dobrobytu. – Nazywam się Ezechiel Stone, a to Lavander Cormick i John Ward. Zasiadamy w radzie tej osady.

Mężczyzna wskazał towarzyszące mu osoby, wysokiego Murzyna i szczupłą kobietę, która bardzo przypominała mi podstarzałą sekretarkę. Uścisnąłem wszystkim dłonie.

- Przejdźmy od razu do rzeczy – postanowiłem nie silić się na dodatkowe uprzejmości. – Ile sztuk?

- Ponad dwa tuziny – odpowiedział szybko Ward. – Spore bydlaki.

- No to nieźle – gwizdnąłem pod nosem. – Będę potrzebował ludzi. Z sześciu silnych chłopaków do pomocy.

"Ale nawet z nimi będzie ciężko" pomyślałem. Wziąłbym więcej ludzi, ale wtedy istnieje spore ryzyko, że połowa zginie. Ze szczurami nie można iść na otwartą wojnę. Za duże straty. Przydałby się oddział złożony z pięciu dobrych szczurołapów. Wtedy sprawa poszłaby gładko.

- Oczywiście – moje rozmyślanie przerwał zmęczony głos Ezechiela. – Wszystkim zajmiemy się z najwyższą starannością. Teraz jednak zapraszam do kwatery, którą dla pana przygotowaliśmy. Niedługo zapadnie noc , więc i tak wiele nie zdziałamy.

- Dobrze – zgodziłem się, choć chciałem jak najszybciej przeprowadzić wstępne rozpoznanie. Trudy podróży i prawie tydzień rozłąki z wygodnym łóżkiem dały jednak o sobie znać. – Niech ktoś podprowadzi mojego quada pod budynek, muszę rozprostować kości małym spacerkiem.

- Oczywiście – czarnoskóry Ward sam wsiadł na pojazd i chwilę później zniknął wśród ciasno zbitych budynków.

- Ja też się już pożegnam, mam jeszcze wiele spraw do załatwienia – Stone skłonił się uprzejmie. – Panna Cormick zaprowadzi pana do budynku, który dla pana przeznaczyliśmy.

***

- To skromne mieszkanko służyło nam kiedyś za magazyn na różne niepotrzebne szpargały – mamrotała Lavander, siłując się z zamkiem niewielkiego budynku położonego, tuż przy północnej części muru oddzielającego enklawę od reszty świata. – Trochę tu posprzątaliśmy, wstawiliśmy najpotrzebniejsze meble i jest. Toaleta oczywiście nie działa, ale przy domu znajdzie pan latrynę. Cholerne żelastwo – mruknęła po raz kolejny usiłując przekręcić klucz w zamku. Chciałem już przejąć pałeczkę i sam spróbować dostać się do środka, gdy usłyszeliśmy cieszący uszy zgrzyt i moja tymczasowa kwatera stanęła przed nami otworem.

- No proszę, jednak się udało – rozpromieniła się kobieta. – Cóż, zostawiam pana i życzę dobrej nocy.

- Oby taka była – odpowiedziałem ze szczerym uśmiechem i wszedłem do lokalu.

Tak jak wspomniała Lavander, pomieszczenie musiało zostać niedawno wysprzątane i odmalowane, gdyż w powietrzu unosił się jeszcze ledwie wyczuwalny zapaszek farby akrylowej. Łazienka zagracona pustymi kartonami, dwa pokoje, z czego jeden przerobiony na sypialnię i kiepsko umeblowana kuchnia. Mieszkałem w gorszych ruderach.

Wróciłem na zewnątrz, aby poszukać quada. Maszynę znalazłem na tyłach w budynku, w zbitej z przegniłych desek szopie. Cud, że to szkaradztwo jeszcze trzymało się kupy. Profilaktycznie wyprowadziłem pojazd z „garażu" i zaparkowałem z przodu domu. Wyjąłem jeszcze ze schowka swoje graty i wróciłem do domu, gdzie po dokładnym oporządzeniu ekwipunku, zażyłem zbawiennego snu.

Ranek przywitał mnie miłą niespodzianką. Deszczem, leniwie nacierającym na świeżo wymyte szyby. Przeleżałem jakiś kwadrans wsłuchując się w miarowe uderzenia kropel wody i układając w głowie wstępny plan rozprawienia się ze szkodnikami. Zjadłem śniadanie złożone z jajecznicy i chleba, któremu daleko niestety było do pierwszej świeżości, ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zadek, czy jakoś tak to szło. W międzyczasie deszcz przestał siąpić, więc mogłem spokojnie ruszyć na poszukiwanie moich pracodawców.

Przed budynkiem czekał już na mnie John Ward.

- Długo czekasz? – zapytałem zobaczywszy czuwającego pod swoimi drzwiami Murzyna.

- Chwilkę – odpowiedział i wyszczerzył białe jak śnieg zęby w prostodusznym uśmiechu. – Gotowy na przejażdżkę.

- Zawsze – odparłem zawadiacko.

Ward zawiózł mnie swoim starym cherokee na oddaloną od miasta o jakieś dziesięć kilometrów równinę.

- Skały i karłowate drzewka – mruknąłem wychodząc z samochodu. – I gdzie amerykański złoty sen w pogoni za którym przyjechali tu nasi przodkowie?

- Spłonął osiemnaście lat temu, razem z Putinem, Obamą i połową świata. Tą lepszą połową.

- Ta – ziewnąłem i rozejrzałem się po okolicy. Na wschód prowadziła wąska ścieżka, niemal zarośnięta sucha trawą.

- Musimy podejść jeszcze kawałek – wyjaśnił Ward.

Dróżka prowadziła do sporego występu skalnego, z którego rozciągał się widok na położoną kilkanaście metrów niżej kotlinę. John wskazał palcem odległą, ciemną i poruszającą się niczym mrowisko plamę. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza lornetkę.

Szczury, plaga ocalałego świata. Mięsożerne gryzonie wielkości niedźwiedzia grizzly, pokryte skórą twardszą niż najlepsza kamizelka kuloodporna. Jedne z nielicznych ssaków, którym wojna nuklearna pozwoliła osiągnąć nowy etap ewolucji. Szybsze i wytrzymalsze od człowieka, stanowią realne zagrożenie dla rozsianych po wschodnim wybrzeżu osad.

- Dwadzieścia sztuk, w tym cztery samce, ale kilka samic na pewno poluje w oddaleniu od stada – oznajmiłem chowając lornetkę.

- Dwóch naszych zwiadowców natknęło się na nie dwa tygodnie temu. Bydlaki migrują w stronę naszej osady. Da się coś z tym zrobić?

- Coś wymyślimy – podrapałem się po brodzie.

***

- Bardzo dobrze – pokiwałem z aprobatą głową widząc wkład, jaki włożyli w robotę ludzie przydzieleni mi przez enklawę. Wykopanie prostokątnego dołu, sześćdziesiąt na osiemdziesiąt metrów, o głębokości jednego metra zajęło nam pięć dni. Pięć wielce nerwowych dni. Każdego dnia szczury coraz bardziej zbliżały się do osady. W pobliżu nie ma wiele zwierzyny, więc gdy tylko samice wypatrzą ludzi, całe stado ruszy na żer.

- Teraz brezent i woda. Zresztą wiecie jaki jest plan – kiwnąłem robotnikom głową i poszedłem dopilnować budowy rampy. Czy może raczej wyskoczni? Nigdy nie znałem deskorolkowego slangu. Zresztą, nie ważna nazwa, ważne, żeby działała.

- Mogę jechać zamiast ciebie, mniejsza strata – Ward podał mi manierkę.

- Nie zamierzam nikogo tracić, a siebie w szczególności – odparłem z uśmiechem i wypiłem potężny łyk. Gorzałka była mocna, paliła gardło niczym ogień z zadka Belzebuba. Z oczu poleciały mi łzy. – Aaaaach. Mocne świństwo.

- Sam pędzę – odpowiedział i bez najmniejszego grymasu wychłeptał resztkę trunku.

- No to komu w drogę, temu czas – rzuciłem i wskoczyłem na użyczony mi przez Stone'a motocykl crossowy. Rzuciłem okiem na Murzyna i pozostałych chłopaków, kiwnąłem im głową i ruszyłem w kierunku legowiska szczurów. Profilaktycznie kazałem mieszkańcom zabarykadować się w osadzie. Jakby nie patrzeć, w przypadku niepowodzenia, sprowadzę im na karki całą chmarę wygłodniałych gryzoni. I tak nie zdołają się obronić, ale przynajmniej zyskają parę dni, zanim samice zdołają podkopać się pod mury. To była jednak pesymistyczna wersja wydarzeń. Optymistyczna zakładała trwającą całą noc fetę z mnóstwem alkoholu, jedzenia i młodych dziewczyn, chcących przypodobać się swojemu wybawcy.

Droga minęła bez przygód i w niedługim czasie stanąłem oko w oko z chmarą paskudnych, czerwonookich bestii. Wywęszyły mnie z daleka i próbowały okrążyć. Ja jednak lawirowałem pomiędzy nimi z gracją kierowcy rajdowego.

- Nie zgubiliście czegoś – ryknąłem w kierunku największego samca i cisnąłem w niego głową młodej samicy, którą upolowaliśmy wczoraj z Johnem. To wystarczyło by zainteresować sobą nawet leniwe z natury osobniki płci męskiej. Stado ruszyło na mnie skomasowanym natarciem, a ja poczułem, że najwyższa pora się stad zbierać. Z wielkim impetem wyminąłem dwie nadbiegające z przeciwnej strony samice, przez co o mało się nie przewróciłem i dla zachowania równowagi musiałem ratować się podparciem motocyklu nogą. Jęknąłem, gdyż kostka zabolała przeraźliwie i byłem pewny, że coś sobie w nią zrobiłem. Udało mi się jednak wymknąć z zamykającej się wokół sieci szczurzych pysków i znów śmigałem zakurzoną drogą w kierunku zastawionej przez nas pułapki. Tabun kurzu unoszący się kilkanaście metrów za mną świadczył, że nie podążam tam sam. Zwolniłem trochę. Nie chciałem przecież, aby szczury myślały, że zdobycz im się wymyka i zaprzestały pogoni. Prawie zapomniałem o bólu nogi, zmęczeniu i niebezpieczeństwie. Teraz liczył się jedynie plan.

Gdy tylko zobaczyłem rampę, przyśpieszyłem ponownie. Wjechałem na nią z pełną prędkością. Szczury biegły tuż za mną, słyszałem dobrze ich podniecone piski. Rampa, w przeciwieństwie do szopy, w której miałem zaszczyt trzymać quada, była bardzo porządną konstrukcją. Długa na trzydzieści metrów wyskocznia, zbita z heblowanych desek pokrytych smołą, aby zapewnić gładkość, niezbędną do rozwinięcia odpowiedniej prędkości przed skokiem. Szkoda tylko, że nie było czasu jej przetestować. Nie był to jednak odpowiedni czas na roztrząsanie ryzyka jakie niósł skok. Bardziej realne zagrożenie deptało mi po piętach.

Dodałem gazu i skoczyłem. Kurde, co to był za skok.

W założeniu miał mnie on przenieść, aż na drugą stronę zamaskowanego folią i piaskiem dołu z wodą. Szczury nie cierpią wody, dlatego dobrowolnie by w nią nie wlazły, cały plan w dużej mierze opierał się na jak najdokładniejszym zamaskowaniu pułapki. I teraz, przelatując na motorze kilka metrów ponad sztucznym podłożem, po raz kolejny mogłem pochwalić robotę swoich ludzi. Jeśli nie wiedziałbym o tym, że pode mną rozpościera się ogromny rów z wodą, to przypadkowo sam mógłbym się do niego wpakować.

Chyba źle obliczyłem długość rampy, prędkość motocykla, albo cokolwiek innego, bo zamiast wylądować już na twardym gruncie, załapałem się prosto na darmową kąpiel. Nie zdołałem zapanować nad maszyną i z całym impetem grzmotnąłem na prawy bok. Pociemniało mi w oczach i na moment pochłonęła mnie woda. Na szczęście szybko ochłonąłem i wydostałem się spod motocykla. Do gruntu, przezornie zaznaczonego kamieniem, było tylko kilka metrów. Mimo bólu w kostce, do którego dołączyło rypanie w żebrach, zacząłem jak najszybciej kuśtykać w stronę suchego lądu. Szczury tymczasem dotarły już do brzegu naszego sztucznego jeziorka. Część dopadła rampy i próbowała powtórzyć mój skok, jednak z ich tuszą i niezgrabnością, przypominały uczące się latać świnie i od razu klapnęły ciężko w brudną wodę. Pozostałe również wbiegły w pułapkę i piszczały nienawistnie w moim kierunku brodząc krótkimi nóżkami w wodzie. Nie dały jednak za wygraną. Choć po mutacji zatraciły zdolność pływania, to niski poziom wody pozwalał im na skuteczny pościg.

Wygramoliłem się na brzeg, dosłownie w ostatniej chwili. Szczury były już kilka metrów za mną. Dokładnie widziałem ich lśniące w popołudniowym słońcu kły i chytre czerwone oczka.

- Teraz – ryknąłem. Ward włączył zasilanie i dwa tysiące woltów czystej, zabójczej energii popłynęło przewodami prosto do zatopionych w naszym bajorku elektrod. Powietrze rozdarł charakterystyczny trzask uwalnianej energii i słodki dla moich uszu pisk kilkunastu konających w mękach szkodników. Potworki mogły mieć pancerną skórę, mogły być odporne na większość znanych ludzkości trucizn i mogły wytrzymywać bez jedzenia wiele tygodni, ale po podłączeniu do prądu ich mózgi smażyły się tak samo jak u każdej innej istoty.

- Dobra wystarczy – krzyknąłem ponownie do Johna, gdy upewniłem się, że wszystkie gryzonie przeniosły się już do szczurzego raju. Z trudem dźwignąłem się na nogi i szybko przeliczyłem truchła.

- Kilka sztuk nam uciekło. Pewnie polują, albo były zbyt leniwe by ruszyć w pomoc swoim pobratymcom. Niech chłopaki zabiorą sprzęt, trzeba kuć żelazo póki gorące.

Pozostałą część dnia zajęło nam uganianie się za pozostałościami stada. Nie było tego dużo. Trzy polujące samice i jeden wyleniały samiec. Wyłuskiwaliśmy je jednego po drugim, dźgając paralizatorami i włóczniami. Nie było to zajęcie łatwe, ale pod moją komenda uniknęliśmy większych wypadków. Choć jeden z chłopaków będzie teraz uboższy o dwa palce.

Miasto, jak przypuszczałem, hucznie świętowało nasze zwycięstwo. Uważam, że lekkim nietaktem było podanie pieczeni ze szczura, jako głównego dania, ale udało mi się grzecznie wymówić od posiłku. Nie lubiłem mięsa gryzoni. Nigdy nie wiadomo czym, a może kim pożywiały się przez ostatnie tygodnie. Nie odmawiałem natomiast trunków. Ostatnim co pamiętam był Ward dźwigający z piwnicy sporą beczułkę gorzałki. Ach, jak ja kocham moją robotę.


Opowiadanie nagrodzone w konkursie z trylogią Inny Świat.

Korekta opowiadania: PanR

Dział: Opowiadania
czwartek, 20 listopad 2014 00:02

Jak pokonać nocne stwory?

Każdemu od czasu do czasu śnią się koszmary, jednak te, które straszą dzieci bywają wyjątkowo złośliwe. Wyobraźnia maluchów rozwija się z każdym dniem. Jak poradzić sobie ze strachem, niespokojnymi nocami i dzieckiem, które nie chce spać samo?

Książeczka "Jak pokonać nocne stwory" zaczyna się od opisu potworów, po czym podsuwa kilka ciekawych (jak również i parę absurdalnych) propozycji zwalczania złych snów. Jej twórcy po kolei opisują przeróżne sytuacje, bogato okraszając je świetnymi ilustracjami. Jednym z lepszych jest pułapka na nocne stwory - rzecz, która nie tylko pomogłaby dziecku lepiej spać, ale także dostarczyłaby mu wielu chwil fajnej zabawy. Spodobał mi się także pomysł opowiadania swoich snów, choć tak naprawdę przecież nie każdy je pamięta.

"Jak pokonać nocne stwory" to historia w ujęciu nieco poważniejszym niż wcześniej czytana przeze mnie publikacja o pająkach - choć i tu nie brakuje dobrego humoru i kilku, zupełnie abstrakcyjnych idei. Utwory i ilustracje utrzymane są w konwencji niczym z filmu "Potwory i spółka" - tamte straszyły dzieci, bo tego wymagała od nich ich praca. Te również można spróbować oswoić, a na pozbycie się koszmarów istnieją setki sprawdzonych sposób. Autorzy zwrócili też w ciekawy sposób uwagę rodziców na to, że czasami wymagają od swoich pociech zbyt wiele, a to również może je przerażać.

Choć treści jest niewiele, to jest naprawdę dobra. Spostrzeżenia twórców książeczki są ciekawe i w większości adekwatne do sytuacji, a co więcej, jeżeli zajdzie taka potrzeba, łatwe do wykonania w warunkach domowych. I tym razem jednak rzeczą, która tak bardzo wyróżnia książeczkę są niesamowite ilustracje. Nie są one piękne (bo to nie ma być krajobraz czy martwa natura). Są utrzymane w ciekawej konwencji, baśniowe, niezwykłe i przemawiające do wyobraźni dziecka. Nawet bez tekstu potrafiłyby opowiedzieć swoją własną historie.

"Jak pokonać nocne stwory" to tytuł godny polecenia. Myślę, że bez problemu jego przekaz dotrze nawet do tych młodszych dzieci. Natomiast te nieco starsze, które znają już literki, będą potrafiły przeczytać książeczkę same. Autorzy przedstawiają również kilka ciekawych pomysłów na zabawy z maluchami. Myślę, że niejeden rodzic będzie chciał je wykorzystać. Śliczna, dopracowana oprawa, kryje równie wartościową zawartość. Serię "Strachy na lachy" serdecznie wszystkim rodzicom i ich pociechom polecam - naprawdę warto zajrzeć do tych pełnych barw książeczek.

Dział: Książki
poniedziałek, 03 listopad 2014 21:56

Tuf wędrowiec

George R.R. Martin zyskał światową sławę za sprawą bestsellerowej sagi Pieśni Lodu i Ognia, ale wielu uważa, że wcale nie ona jest jego najlepszym dziełem w długiej pisarskiej karierze. Nie dziwi więc, że na polskim rynku pojawiają się coraz to nowe powieści tego poczytnego autora, niekoniecznie związane z Westeros...

Haviland Tuf jest drobnym międzygalaktycznym kupcem, kierującym się zasadami etyki. Kiedy ten ekscentryczny podróżnik przez przypadek zostaje właścicielem olbrzymiego statku należącego niegdyś do Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, zmienia profesję i zaczyna zajmować się genetyką. A przy okazji próbuje – oczywiście za odpowiednią opłatą – rozwiązać problemy otaczających go światów.

Martin zdążył przyzwyczaić swoich czytelników do opasłych tomisk, kiedy więc w moje ręce trafił Tuf, byłam trochę zasmucona – wszak historia ta nie ma kilku tomów, liczących po kilkaset stron. Przeciwnie, jest to stosunkowo niewielka objętościowo (bo cóż to jest 460 stron), kompletna opowieść, którą czyta się absolutnie jednym tchem. Ma bowiem to, co wszystkie książki Martina: wciąga!

Najmocniejszą stroną tej powieści jest oczywiście główny bohater, Haviland Tuf. Ekscentryczny, kierujący się zawsze zasadami etyki, ale też niezwykle przebiegły międzygalaktyczny kupiec to postać, wobec której żaden czytelnik nie będzie w stanie przejść obojętnie. W dużym stopniu, zarówno pod względem fizycznym, jak i cech charakteru, Tuf wydaje się być książkowym alter ego samego Martina, co tylko dodaje tej książce smaku. Znakiem charakterystycznym naszego kosmicznego podróżnika jest sposób jego wysławiania: od doboru słownictwa na składni kończąc!

Na plus zaliczyć trzeba też samą tematykę książki: kosmiczna ekologia to póki co połączenie bardzo oryginalne i raczej pozostające w sferze wyobraźni, niemniej patrząc na fatalny stan naszej Ziemi, bardzo potrzebny i budzący spore zainteresowaniem. Martinowi udało się bez zbędnego patosu przekazać czytelnikom wiele informacji i wizji, które pokazują, jak może skończyć się nasz wspaniały świat...

Jeśli chodzi o samą formę książki, to warto wspomnieć, że Tuf Wędrowiec składa się z 7 rozdziałów, które w zasadzie spokojnie można uznać za oddzielne opowiadania, jednak znacząco powiązane z sobą zarówno treściowo, jak i chronologicznie. Gdyby wybrać miało się najlepsze, zapewne wielu czytelników wskazałoby na pierwsze, jako to najbardziej objaśniające i precyzujące zaistniałą w galaktyce sytuację. Pozostałe uznać można za przewidywalne – co nie zmienia faktu, że czyta się je z dużym zainteresowaniem.

Nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że "Tuf Wędrowiec" jest najlepszą książką w dorobku Martina, bo całego jego dorobku jeszcze nie poznałam. Czy można uznać go za lepszego od kultowej już "Gry o Tron"? Cóż, trudno porównywać obie te książki, ale z pewnością zarówno pierwszą część sagi o Westeros, jak i "Tufa.." każdy szanujący się fan fantastyki zobowiązany jest przeczytać!

Dominika Brachman

Dział: Książki

Już 17 listopada swoją premierę będzie miał nowy zbiór opowiadań Stefana Dardy. Secretum objęło książkę patronatem medialnym. Jej fragment można przeczytać już teraz, na stronie domowej Autora.

Dział: Patronaty
sobota, 01 listopad 2014 19:32

Podsumowanie Falkonowych wieści

Falkon zbliża się wielkimi krokami, a w programie coraz więcej atrakcji. Zapraszamy do Lublina - już za tydzień!

Dział: Konwenty
czwartek, 30 październik 2014 18:41

Złodziej dusz

Obok siebie istnieją dwa światy – ten zwyczajnych ludzi oraz taki, w którym żyją wszystkie nadnaturalne istoty. Wraz z bohaterką przenosimy się do alternatywnego Torunia, a właściwie Thornu. Brama znajduje się nieopodal ruin zamku krzyżackiego. Teodora – zdrobniale Dora lub Ti stara się należeć do obu tych światów. Z urodzenia jest wiedźmą, po matce kapłanką płodności, po ojcu natomiast odziedziczyła magię północnego wiatru. Ciężko jest jej ukrywać się wśród zwyczajnych śmiertelników, ale to właśnie wśród nich żyła w niewiedzy aż osiemnaście lat. Dopiero później w pełni poznała swoje dziedzictwo.

Bohaterowie w powieści są ujmujący. Teodora ponad wszystko ceni sobie przyjaźń. Obok zwykłego morderstwa i śledztwa toczonego przez toruńską policję pojawia się nadprzyrodzony wątek kryminalny. Ktoś porywa magiczne istoty, by wyssać z nich magię. Oczywiście główna bohaterka zostaje we wszystko sprytnie wplątana i obie sprawy stara się równolegle rozwiązać. Po drodze do rozwikłania zagadek oprowadza czytelnika po pełnym nadnaturalnych istot świecie – wraz z nią odwiedzamy siedzibę wilkołaków, wampirów, wiedźm, poznajemy również inne ciekawe istoty, a także dowiadujemy się, co różni odmienne „klasy" władające magią i tak naprawdę po drodze po prostu doskonale się bawimy.

Joshua jest aniołem, Miron natomiast diabłem – przyjaźnią się od wczesnego dzieciństwa, kiedy to razem kradli jabłka w sadzie. Dora trzyma się z nimi dopiero od pięciu lat, ale to właśnie oni są jej rodziną i niestrudzenie towarzyszą kobiecie w śledztwie, zawsze u jej boku by móc ją obronić. Fabuła powieści jest banalna i zdecydowanie niepoważna, wiele zdarzeń łatwo przewidzieć, a wątki nie są jakoś specjalnie zagmatwane i nawet jeżeli brzmi to jak wada, to ja właśnie książkę pokochałam dzięki temu! Autorka najwyraźniej zaplanowała cykl czysto rozrywkowy i chwała jej za to! Żadnego moralizowania ani zbytecznych mądrości (chyba, że wliczymy próbę nawracania sąsiadów przy pomocy Radia Maryja) w powieści nie ma. Nie brakuje w niej jednak ciepła i przyjemnego klimatu. Przygoda, akcja i humor wplecione w fabułę wyważone zostały wręcz perfekcyjnie. To samo dotyczy opisów. Nie są przesadzone, a jednak bez problemu pobudzają wyobraźnię czytelnika. Literatury klasy światowej w książce Anety Jadowskiej szukać można na próżno, ja jednak jestem zdania, że wieczór lepiej spędzić z dobrą fantastyką niż poważnym, zasmucającym i zmuszającym do intensywnego myślenia dziełem.

Czy książka jest popularnym w ostatnich czasach paranormal romance? I tak i nie – ponieważ zależy to od tego jak ściśle zdefiniujemy tego typu powieści. Dla miłośników klasycznej fantastyki dobra wiadomość – nie ma w Złodzieju Dusz wiecznej, nieśmiertelnej miłości, aczkolwiek znajdziemy w powieści wątki romantyczne jak również autorka odrobinę ociera się o erotykę. W treści nie ma jednak nic, co zagorzałych przeciwników romansów przyprawiałoby z miejsca o mdłości. To przygoda i prawdziwa przyjaźń w powieści przyciąga uwagę, nie wydumana, perfekcyjna miłość.

O fizis książki niewiele mogę powiedzieć, ponieważ otrzymałam wersję mocno przedpremierową, natomiast o stylu autorki chętnie się wypowiem. Czyta się rewelacyjnie! Może nie od pierwszych stron, ponieważ powieść zaczyna się normalnym, regularnym wątkiem kryminalnym, a ja za takimi nie przepadam, ale już przy następnym rozdziale treść wciągnęła mnie tak, że nie mogłam się od niej oderwać.

Aneta Jadowska urodziła się w 1981 roku, ukończyła filologię polską i obroniła doktorat z literatury. Od 2000 roku mieszka w Toruniu, o którym właśnie pisze w Złodzieju Dusz. Przed debiutem w Fabryce Słów, jej opowiadania ukazywały się na łamach czasopism.

Moja opinia i zachwyt w tym wypadku są rzeczą bardzo subiektywną, ponieważ po prostu uwielbiam tego typu książki. Natomiast obiektywnie mogę powiedzieć, że styl pisarki jest lekki i naprawdę to co stworzyła przyjemnie się czyta (lub może lepszym słowem byłoby pochłania). Zapraszam i zachęcam do zwiedzania magicznego Torunia takim, jakim widzi go autorka Złodzieja Dusz. Przygoda zdecydowanie jest ciekawa i warta tego, by poświęcić na nią czas.

Dział: Książki

Oto lista laureatów Konkursu Literackiego na opowiadanie o tematyce Carpe Diem. Oficjalne wyniki ogłoszone zostały już podczas Krakowskich Targów Książki, teraz publikujemy ich potwierdzenie. Nagrody oraz dyplomy zostaną wysłane pocztą. Ponieważ w tym roku nie udało się wydać Targowej Gazetki, opowiadania zostaną opublikowane jako antologia w terminie do końca stycznia 2015. Książki zostaną rozesłane do zwycięzców konkursu.

Dział: Wydarzenia
poniedziałek, 24 wrzesień 2012 09:07

Grobbing

Bizarro fiction to gatunek literacki stosunkowo nowy. Dość szybko znalazło się jednak grono autorów, którzy zaczęli propagować go dość szeroko wśród środowisk miłośników grozy. "Grobbing" Dąbrowskiego to sztandarowy wręcz przykład na zobrazowanie tego gatunku - miłośnicy "horroru inaczej" będą z pewnością zadowoleni. Jak zaś wygląda to z punktu widzenia zwykłych "zjadaczy" fantastyki?

Na wstępie należy zaznaczyć, że "Grobbing", wbrew temu co sugerować może tytuł, to nie opowiadania grozy w klasycznej formie. Owszem, elementy charakterystyczne dla tego gatunku pojawiają się tutaj w całkiem sporej ilości (jak np. plaga zombie), jednak są one podlane ogromną dawką czarnego humoru i absurdu. W efekcie, zamiast straszyć i budować napięcie są raczej formą zabawnego pchnięcia akcji do przodu. I tak jest w pierwszym z prezentowanych opowiadań - tytułowy "Grobbing" to tekst utrzymany w klimatach post-apokalipsy, której przyczyną zagłady stali się żywi martwi. Fabuła to jednak, wbrew pozorom, nie desperacka walka z truposzami, a... próba ich asymilacji ze społeczeństwem. Jak absurdalna i paradoksalna to wizja? Aż nadto.

Powyższa wizja to jednak nie najdziwniejszy obraz Apokalipsy w twórczości Dąbrowskiego. Inne z opowiadań, "Fatland", to jeszcze bardziej zwariowana idea tego, co doprowadzi ludzkość do upadku. A jest ona dość... prozaiczna - widząc szyderstwa dzieci na temat wagi ich koleżanki Bóg uznał, że nie byliśmy warci jego wysiłku i siedmiu dni pracy. Jaka czeka nas więc kara za grzechy? Żaden tam potop i inne klęski żywiołowe - po prostu zaczniemy tyć w zastraszającym tempie, by niedługo zacząć przypominać Jabbę Huta. Podobny w założeniach tekst to "Nagły wzrost. Tutaj jednak autor w zabawny, ironiczny sposób pokazuje, jak bardzo zgubne mogą być marzeń (i dążenia do nich). Tym razem apokalipsa spowodowana zostanie przez jedną osobę. Żeby było zabawniej - karła. Dojrzeć też tutaj można może i przeolbrzymioną, lecz ważną odpowiedź na ważne w dzisiejszych czasach pytanie - co będzie, gdy wzrost demograficzny przekroczy jakiekolwiek normy?

Problem polega jednak na tym, że humor, którego w "Grobbingu" nie zabraknie, jest dość mocno zróżnicowany. Z jednej strony pojawia się tutaj wiele nawiązań do pop-kultury (mniej lub bardziej udanych) i całkiem zabawne sceny (w jednym z opowiadań pojawia się wątek zatrzaśnięcia w łazience, w której... wybiło szambo). Sporo jednak w całej książce elementów, które cechują się humorem bardzo płytkim, przeplatając się z fragmentami lepszymi w każdym z tekstów. Miłośników żartów z wyższej półki należy odesłać do twórców rangi Terry'ego Pratchetta - w prozie Dąbrowskiego takowe stanowią dosłownie kroplę w morzu "dowcipu".

Absurd, będący wizytówką bizarro fiction, przenika prezentowane w książce teksty na najróżniejszych stopniach. Jego objawy znajdziemy zarówno w dawkach niewielkich, cechujących tylko warstwy życia codziennego, jak i w dawkach znacznie większych - obejmujących swoim zakresem ogromne połacie terenu. Na szczęście w tym elemencie Dąbrowski zachował umiar - elementy fantastyczne w jego tekstach zostały odpowiednio wyważone, równoważąc skalę, na której się rozgrywają. Nie widać w "Grobbingu" narzucania na siłę bizarro na każdym kroku. W efekcie czarny humor ma miejsce tylko w temacie, którym zajmuje się autor od początku.

Tragiczna okładka nie przysporzy raczej autorowi przypadkowych czytelników - trudno też takich doszukiwać się wśród tych, którzy idei bizarro fiction nie znają, a nie mają w zwyczaju decydować o zakupie na podstawie okładki. Nie można powiedzieć, że "Grobbing" to kiepski przedstawiciel swojego gatunku - z pewnością jednak dużo bardziej docenią ją ci czytelnicy, zaznajomieni z literaturą tego typu. Bo jest to gatunek, który cechuje się binarnością uczuć doń żywionych - pokochasz lub znienawidzisz.

Dział: Książki
wtorek, 21 październik 2014 20:30

2586 kroków

Witam panie Andrzeju, dokąd Pan zmierza, a raczej co odmierza?
Odmierzam 2586 kroków do ... no właśnie, do czego?

To początek moich spostrzeżeń dotyczących antologii A. Pilipiuka "2586 kroków".

Książka graficznie prezentuje się rewelacyjnie, nawet po wznowieniach, okładka stylizowana na starą fotografię, na której widać osoby o zamazanych twarzach. Od razu nasuwa mi się skojarzenie z filmem "Inni" i sceną, w której główna bohaterka ogląda album ze zdjęciami zmarłych. Jest to pierwszy element tajemniczości, który sprawia, że czytelnik od samego początku ciekaw jest co będzie dalej. Całość składa się z 14 opowiadań o różnej tematyce. Począwszy od perypetii dobrze znanego doktora Skórzewskiego, przez historie alternatywne, a kończąc na czasach współczesnych, a raczej przyszłych, tych, które mogą nadejść po ataku atomowym. W całość wkomponowane perfekcyjne krótkie opowiadania o życzliwym obywatelu.

Jednak zacznijmy od początku. Rozpoczynamy tytułowymi 2586 krokami, które opisują perypetie dr Skórzewskiego walczącego z trądem w dalekim Bergen. Całość bardzo fajnie komponuje się z inną serią Pilipiuka "Oko Jelenia" gdzie akcja również toczyła się w/w mieście - teraz można przypomnieć sobie uliczki i domy, a zarazem spojrzeć na miasto z innej perspektywy. Opowiadanie pozwala nam również zapoznać się z dawnymi czasami oraz ludźmi żyjącymi i borykającymi się z epidemią trądu. Z punktu widzenia doktora sprawa była jasna, jedzie do Bergen w celu pomocy, jednak jak się okazuje na miejscu wszystko się komplikuje, a intryga nabiera kolorów. Nasz bohater oprócz zajęć typowo medycznych musi stać się również detektywem i rozwiązać nową zagadkę.

Kolejny raz spotykamy doktora Skórzewskiego gdy przenosi się do carskiej Rosji, gdzie stara się pomóc mieszkańcom małej wioski, których dotknęła zaraza. Tym razem ma do czynienia z nieznaną chorobą, która dziesiątkuje ludność. Stara się podobnie jak w przypadku trądu odizolować chorych, a następnie zmarłych od reszty wioski. Jednak nie może znaleźć źródła epidemii, aż do momentu, gdy jeden z pomocników, który zachorował naprowadził go na trop, jednak do rozwiązania zagadki długa droga. Konstrukcja postaci Pawła Skórzewskiego oraz czasy przełomu XIX i XX wieku sprawiają, że autor sprawnie poruszając się po znanym terenie przenosi czytelnika w sam środek akcji.

Na drugim biegunie znajdują się opowiadania, związane z czasami atomowymi. Wybuch elektrowni w Czarnobylu i skutki z tym związane ukazane są w innym świetle.

Opowiadanie "Strefa" ukazuje nam świat w sytuacji, gdyby do wybuchu doszło w większej skali. Kraj podzielony na strefy zgodnie ze skażeniem oraz regularne patrole funkcjonariuszy, którzy pilnują, aby ocalała ludność nie mieszkała w zagrożonych miejscach. Oprócz zagrożenia radioaktywnego jest też drugie, którego wszyscy się obawiają - mutacje popromienne. To opowiadanie (oraz kolejne) z tej tematyki opisują smutny koniec naszej cywilizacji oraz próbują podać wskazówki, jak temu zaradzić. Zgodnie z zaleceniem nie tylko autora, ale i moim, wyliczanie kroków w tym miejscu się kończy - dalej musicie podążać w samotności, aby zmierzyć się z najskrytszymi tajemnicami 2586 kroków, a jeśli po odmierzeniu rozwikłacie zagadkę, podzielcie się nią.

Podsumowując antologia napisana wzorowo, jak każde dzieło sygnowane nazwiskiem Pilipiuk. Nie chcę "cukrować" jednak po przeczytaniu już sporej jego biblioteczki mam swoją opinię. Dobór opowiadań sprawia, że autor stara się poruszać tematy, które na co dzień są przemilczane. Groźne choroby, zagrożenia cywilizacyjne, a w to wszystko wplata marzenia związane z mocną i ugruntowaną w świecie Polską. Autor stara się ponownie ukazać czytelnikowi świat przełomu XIX i XX wieku, zwyczaje oraz postęp techniczny. Wplata w to wszystko nutkę tajemniczości, która sprawia, że czytanie jest jak rozkoszowanie się wykwintnym drinkiem. Pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika polskiej fantastyki.

Dział: Książki
wtorek, 21 październik 2014 00:14

Kompleks 7215

Jestem ogromną miłośniczką literatury postapokaliptycznej, choć nie wystarcza mi czasu na jej dogłębne studiowanie. Być może właśnie to sprawiło, że o cyklu Fabryczna Zona wiem niewiele, a książka Bartka Biedrzyckiego o enigmatycznym tytule Kompleks 7215 jest pierwszą wchodzącą w jego skład powiastką, z którą przyszło mi się zapoznać. Spotkanie to było dość trudne i choć nie pozostawiło niesmaku to niedosyt na pewno (i nie myślę tu jedynie o jej niewielkich rozmiarach).

Akcja rozgrywa się w Warszawie, dwie dekady po wybuchu wojny atomowej, której skutki okazały się dla świata koszmarne. Ludzkość musiała zejść do podziemia. W Warszawie doskonałym schronieniem okazały się tunele i stacje metra. Główny bohater – Stalker Borka – podejmuje się pewnego wyzwania i wyrusza w podróż daleko poza ostatnią stację metra, w podróż pełną zagrożeń i tajemnic...

Powieść Biedrzyckiego miała być opowiadaniem. Wydawca wpadł na pomysł rozwinięcia tego w coś większego... Czy 400 stron zawierających powieść plus dwa dodatkowe opowiadania to rzeczywiście jest coś większego? Jako czytelnik odpowiem, że nie. Fabularnie historia ta jest strasznie nierówna. Kompleks składa się z: początku zawierającego masę zbędnych opisów i dużo chaosu, w którym łatwo się pogubić; środka, w którym przedstawiona zostaje faktyczna i całkiem ciekawa akcja; końca zawierającego dwa dodatkowe opowiadania. Pisząc kolokwialnie... szału nie ma.

Mocną stroną historii Biedrzyckiego jest język i styl, jakim jest napisana. Pomimo tego, że opowieść nie wciąga tak bardzo, jakbym sobie tego życzyła to jednak dzięki świetnie konstruowanym zdaniom, jej lektura upływa szybko i sprawnie. Może więc, autor powinien powoli dojrzewać do tworzenia pełnoprawnych powieści, gdyż jego problemem jest rozwijanie pomysłów, ale nie ich przekazywanie.

Kompleks 7215 to książka poprawna, niestety nie wzbudzająca głębszych emocji. Być może Fabryczna Zona jest polską odpowiedzią na universum Metro 2033, ale wydaje mi się, że jednak trzeba jeszcze nad nią nieco popracować, aby mogła stawać w konkury z rosyjskim ewenementem na skalę światową.

Dział: Książki