kwiecień 06, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: fantastyka militarna

poniedziałek, 23 listopad 2020 18:16

Zwycięski. Seria Zaginiona flota. Tom VI

eria Jacka Campbella to najlepsza militarna fantastyka, jaką znam
- Catherine Asaro, laureatka nagrody Nebula.

Dział: Patronaty
środa, 26 grudzień 2018 12:30

W ogniu walki

Rok temu o tej samej porze roku skończyłam „Natarcie” i podobnie, jak teraz bardzo żałuję, że nie mam pod ręką kolejnego tomu. „Fabryka Słów” regularnie wydaje serię Fronliness i tylko jeden tom pozostał do przeczytania polskim czytelnikom, „Points od Impact”, aby być na bieżąco z przygodami Andrew Graysona.

„W ogniu walki” kontynuuje fabułę ostatniego tomu. Andrew trafia ponownie na Grenlandię, gdzie odkrywa niezwykłe zachowania i umiejętności Dryblasów. Halley przechodzi rekonwalescencję po ciężkich walkach. Oboje szykują się powoli do akcji na Marsie, który od ponad roku jest we władaniu obcych. Decyzje naczelnego dowództwa zaważą nie tylko na przyszłości głównych bohaterów, ale również całej ludzkości. Armia pomimo że stara zmobilizować jak najwięcej zaplecza bojowego, cierpi wiele niedostatków zarówno sprzętowych, jak i, co znacznie trudniejsze do uzupełnienia, kadrowych. Coraz większą liczbą żółtodziobów muszą prowadzić do boju Andrew i jego doświadczeni podkomendni. A na Marsie czekają setki ludzi poukrywanych w podziemnych bunkrach oraz tysiące, zadomowionych już na czerwonej planecie, Dryblasów.

Kolejny tom Fronliness, podobnie, jak poprzednie został fabularnie skonstruowany dość schematycznie. Pierwsza część, akcja na Grendlandii, stanowi wprowadzenie, po której następuje druga część, przygotowująca bohaterów do właściwej akcji i trzecia ostatnia, główna, dotycząca działań wojskowych. Czytając kolejny tom, podobnie zbudowany, powoli zaczęłam powątpiewać, czy można jeszcze cokolwiek wycisnąć z życia Andrew Graysona. Historia Andrew i Halley odwiedzających dom rodzinny pani pilot, wykazała, że autor ma szerokie pojęcie o problemach społecznych wojskowych, nawet w rodzinnych domach, ale ewidentnie mu nie leżała. Wątek nierówności społecznej, nieakceptowania wyborów dzieci przez ich rodziców oraz wieloletnich zatargów, owszem jest ważnym elementem, budującym całokształt wizji autora, aczkolwiek został wprowadzony pośpiesznie, sztywno i z wielkim ideologicznym przesłaniem. Zdecydowanie Kloos, powinien popracować nad warsztatem „niemilitarnym”. Dlatego też cała faza druga, trochę męczy i nuży.
Czy oznacza to, że Marko Kloos się wypalił z tematem konfliktu ludzkość kontra Dryblasy? W żadnym bądź razie. W momencie, gdy tylko Andrew trafia na Marsa akcja przyspiesza, a wydarzenia następujące po sobie logicznie się przenikają. Ta część, związana z wojskowymi działaniami odwetowymi na Dryblasach od razu porywa czytelnika i przypomina, dlaczego tak bardzo lubimy czytać powieści militarnej fantastyki.

„W ogniu walki” może mniej zaskakuje, jak „Ewakuacja”, i możliwe, że powoli autor zaczyna serię pisać schematycznie, aczkolwiek, nadal potrafi zadowolić swoich czytelników, dostarczając im sporej dawki przygód i adrenaliny. Liczę, że w następnym tomie nastąpi spory zwrot w działaniach wojennych, a pisarz ponownie udowodni, że potrafi zaskoczyć. Z niecierpliwością czekam na „Points od Impact”.

Dział: Książki
środa, 22 sierpień 2018 10:38

Rycerz kielichów

Niektórzy twierdzą, że sny są sposobem na opuszczenie szarej rzeczywistości i wejście do zupełnie innego świata- świata tak realnego, jak ten, który nas otacza. I może czasami rzeczywiście chcielibyśmy zostać jak najdłużej w tej sennej ułudzie...

Główny bohater jest jak każdy z nas. Jego codzienność pozbawiona jest marzeń, a dnie mijają mu na pracy zarobkowej, a następnie odpoczynku. Nic nie budzi w nim zachwytu, żadnych głębszych emocji, wzruszeń. Żyje, by żyć. I nic więcej. Ale... jednej nocy śnił, iż podróżuje w przestworzach na ogromnym smoku. Później jego rutynową egzystencję przerywa tajemnicza kobieta, która szeptem obiecuje, że może śnić dla niego. W jednej sekundzie z poukładanego życia szarego obywatela tworzy się rzeczywistość, w której Lanne Lloch l'Annah może zostać albo wielkim przegranym, albo bohaterem.

Pana Piekary nikomu nie trzeba przedstawiać; dotychczas fantastyka była na szarym końcu gatunków, po które sięgałam, a jednak poznanie twórczości pana Jacka diametralnie to odmieniło. Nie powiem, literackiego wsparcia udzieliły również inne książki tej kategorii, równie dobre, lecz to do utworów naszego polskiego pisarza mam przedziwny sentyment. 

W świecie realnym nie poznajemy jego imienia, zaś w sennej rzeczywistości społeczeństwo zwie go Lanne Lloch l'Annah. Tak i nasz bohater, jak i reszta owego świata są zdziwieni jego powrotem; byli przekonani, że mężczyzna przestraszył się wizją małżeństwa z ukochaną Kordelią i zwyczajnie uciekł, porzucając narzeczoną tuż przed zaślubinami. Lanne ma jednak zbyt wiele dziur w pamięci, aby znaleźć odpowiedź na niezadane pytania, widniejące na twarzach dawnych kompanów. No i jest jeszcze gniew władczyni, wspomnianej Kordelii, który musi nieco ułagodzić... choć nie do końca pewien, bohater ma przeczucie, że nie trafił do owej rzeczywistości przypadkiem. Czuje, że zostanie przelane wiele krwi niewinnych, a granice państw zostaną naruszone. Mimo że nienauczony walki, musi stawić czoła wrogim wojskom. Ale od czego jest wiedza militarna, poznana w życiu realnym... ?

Autor wprowadza nas tym razem w świat snów, który dla głównego bohatera chwilami zdaje się bardziej realny, niż ten, w którym przyszło mu żyć. Dotąd prowadził dość nudne i poukładane życie, a tu taka diametralna zmiana. Powiem szczerze, że aż strach pomyśleć, że i nas mogło by przenieść w świat mar sennych... szczególnie, jeśli nie śni się nic przyjemnego. 

Rycerza kielichów się nie czyta, jego się pochłania. Liczne przeskoki z jednego świata w drugi sprawiają, iż akcja wartko rwie przed siebie, nie zostawiając nam ani sekundy na znudzenie lekturą. Do tego dochodzi również fakt, że od momentu, w którym Lanne rozpoczął swoją senną przygodę, także jego życie ziemskie znacznie się zmieniło. Jest bowiem ktoś, kto czyha na jego życie. I nie chce, aby ponownie dostał się do wyśnionego przez niego i Annę, tajemniczą kobietę będącą swego rodzaju "wzmacniaczem" snów, świata. 

Intrygi, intrygi i jeszcze raz intrygi. To także znak charakterystyczny tejże książki. Choć w wyśnionym świecie mężczyzna pozostawił swych wiernych druhów, po jego powrocie nierzadko ciężko stwierdzić, kto tak naprawdę jest mu przychylny. Ostatecznie są ludzie idący za tym, kto obieca im więcej. Jak wyczytałam, Rycerz kielichów wydany przez Fabrykę Słów, jest wznowieniem książki wydrukowanej kilka lat temu. Tym samym rodzi się pytanie, czy pan Piekara planuje wydać kolejne części?

Tak czy owak, Rycerz kielichów zasługuje na polecenie tym, którzy rozkochani są w twórczości Jacka Piekary. Sięgnijcie, gdyż tuż za rogiem czeka na Was przygoda... i przejażdżka na pewnym oswojonym smoku. 

Dział: Książki
środa, 06 czerwiec 2018 22:29

Łańcuch dowodzenia

„Łańcuch dowodzenia” to czwarty tom z cyklu Frontlines wydany przez Fabrykę Słów, cyklu świetnej militarnej fantastyki z pogranicza space opery, do której nie trzeba zachęcać wszystkich tych, którzy dotarli aż do tego tomu.

Akcja czwartego tomu rozpoczyna się dość zaskakująco, bowiem wbrew temu, czego się czytelnik spodziewał po zakończeniu tomu poprzedniego, od wydarzeń w obronie DZK przed Dryblasami, minął rok, a chorąży Andrew Grayson wylądował w Ośrodku Szkoleniowym Wspólnoty Północnoamerykańskiej Orem. Nasz bohater objął pieczę nad szkoleniem nowego pokolenia wojaków lub ujmując to w innej nomenklaturze, mięsa armatniego. Andrew wmawiając sobie, że ktoś musi wpoić młodzieży podstawowe umiejętności, które pomogą im przetrwać na polu walki, raczy się alkoholem, lekami nasennymi, od czasu do czasu widuje się z żoną, a tak naprawdę gnuśnieje i flaczeje. Dlatego też, gdy tylko nadarza się okazja nawiać z tego nudnego cyrku, ze słabo ukrywaną radością i zapalczywością, angażuje się w karkołomną akcję pościgu za zdrajcami, którzy porzucili ludzkość. Celem jest odebranie zagarniętego mienia wojskowego, które ma w przyszłości pomóc odbić Mars spod władzy Dryblasów.

„Łańcuch dowodzenia” podobnie jak „Ewakuacja” wydaje się być tomem przejściowym. Akcja jest znacznie bardziej stabilna i skupiona na etycznym wymiarze działań wojennych i problemach związanych z wykorzystaniem wojska przeciwko swoim. Przypomina to odwieczny problem moralny, który zapewne gnębi Amerykanów jeszcze od czasów wojny secesyjnej i jest nieodzownym problemem każdej wojny domowej. Równie trudnymi tematami są problemy związane z aprowizacją wojska w czasie długoletniej wojny, niedoskonałym, skróconym szkoleniem coraz młodszych rekrutów, nagłymi awansami kadry podoficerskiej, którą przydziela się do coraz trudniejszych zadań. Andrew Grayson, chorąży Fallon, sierżant Philbrick będą musieli zmierzyć się nie tylko z doraźnymi zadaniami i problemami na polu walki, ale również zderzą się z rozkazami dowódców, które nie zawsze będą zgodne z ich sumieniem. W tle wielkich rozgrywek wojskowej polityki rozgrywać się będzie prywatne życie Andrew i Halley, którzy zachowując wierność mundurowi, jednocześnie będą starali zachować również wierność swoim uczuciom.

„Łańcuch dowodzenia” niestety z dotychczasowych tomów zdaje się najsłabszym ogniwem w tym cyklu. Przed nami jeszcze co najmniej dwa tomy przygód Andrew Graysona i ludzkości walczącej o dominacje w kosmosie z Dryblasami. Pomimo że ten tom nie przyniósł niczego zaskakującego i powielił pewne motywy z poprzednich tomów, to nadal z niecierpliwością czekam na „Fields of Fire”, ponieważ wiem, że Marko Kloos, jak niewielu pisarzy, potrafi zaskakiwać czytelników.

Dział: Książki
czwartek, 04 styczeń 2018 19:43

Natarcie

Gdy w 2016 roku Fabryka Słów rozpoczęła wydawanie serii Frontlines, zupełnie nieznanego autora Marko Kloosa, obawiałam się, że na polu space opery i fantastyki militarnej generalnie nie można nic nowego za bardzo osiągnąć. Polski rynek przecież już był pełen książek takich wielkich nazwisk jak Weber, Heinlein, Haldeman, Scalzi, a przecież były też pomniejsze jak Currie, Campbell, Douglas, czy Nagata. Jednak to właśnie ten cykl pochłaniam z wielką przyjemnością i to ten pisarz ma wielki dar utrzymywania czytelnika przy sobie.

Jeśli czytaliście „Ewakuację”, drugi tom cyklu, to doznaliście nieprzyjemnego doświadczenia, jakim jest wredne zawieszenie fabuły przez autora w momencie, w którym chciałoby się natychmiast sięgnąć po następny tom. Ludzkość, a przynajmniej ta jej cząstka, która została wraz z Andrew Graysonem, na Nowym Svalbardzie, w systemie Fomalhaut, dowiedziała się, że Dryblasy, czyli agresywny i mocno ekspansywny gatunek, przedostał się do Układu Słonecznego. Nikt nie wie, co się dzieje z Ziemią, poza tym, że zapewne nikomu dużo czasu nie zostało, ani ludziom na Nowym Svalbardzie, którzy umrą z głodu, jeśli będą musieli wyżywić nadprogramową ilość przybyłej armii, ani ludzkości, jeśli resztki sił zbrojnych szybko nie przedostaną się do rodzimego układu i nie wesprą swoich w walce o utrzymanie macierzystej planety. Nic jednak u Marko Kloosa nie jest takie proste, a przecież jest jeszcze Andrew Grayson, który, gdzie się pojawi jest w epicentrum wszelakiego.... zamętu, delikatnie mówiąc.

Sięgając po „Natarcie” byłam przekonana o tym, o czym będzie ten tom. Chyba nadal zbyt sztampowo traktując Marko Kloosa, pomyliłam się. A tom trzeci, choć jest tomem przejściowym i lekko wydłuża cały cykl, to w ogóle, ale to w ogóle, nie daje tego odczuć czytelnikowi, że musi pozamykać kilka wątków, aby móc, zapewne w następnym tomie, pójść dalej z fabułą. Zdecydowanie należy docenić talent pisarza, który potrafi nie wydłużać niepotrzebnie fabuły, tworzyć każdorazowo oryginalnie nową koncepcję dla każdego tomu i prowadzić narrację tak, że czytelnik nie ma, ale to wcale, ochoty odrywać się od lektury. Jakby nie patrząc autor bazuje na bardzo sztampowych elementach: źli kosmici atakują Ziemię, trzeba ją obronić, a całą narrację skupia wokół głównego bohatera, który dzięki łutowi szczęścia zawsze wychodzi z opresji, ale żeby nie wychodził na supermena, najlepiej, aby miał zwykłe cechy, czyli dobrych przyjaciół, dylematy moralne, dobrą kobietę, a i niech od czasu do czasu lubi się napić. Niby bardzo prosta recepta, którą wielu próbuje wykorzystać, ale jednak niewielu umie tak, jak Marko Kloos tchnąć w ten pomysł naprawdę żywą i ciekawą duszę. Nic jednak samo nie przychodzi, w Podziękowaniach „skromny padawan” dziękuje za cenne uwagi i pomoc właśnie wyżej wymienionemu Johnowi Scalzi'emu i Elizabeth Bear, co oznacza, że pisarz, wie, od kogo należy się uczyć.

Szczerze polecam cały cykl Frontlines i z niecierpliwością będę oczekiwała tomu czwartego „Chains of Command”.

Dział: Książki
niedziela, 05 luty 2017 18:20

Ewakuacja

„Pobór” Marko Kloosa, tom pierwszy cyklu Fronlines, należący równocześnie do nowej serii Fabrycznej Galaktyki, podobał mi się i z przyjemnością sięgnęłam po kontynuację. Nie spodziewałam się jednak, że tom drugi okaże się o niebo lepszy.

Marko Kloos na naszym rynku zaistniał w 2016 r. dzięki wydawnictwu Fabryka Słów, gdy sięgałam po pierwszy tom, nie przypuszczałam, że rozpoczynam przygodę z naprawdę bardzo dobrą fantastyką militarną. Teraz po przeczytaniu tomu drugiego, będę wyczekiwała niespokojnie tomu trzeciego, który mam nadzieję, że będzie przynajmniej równie dobry. Najbardziej czego się obawiam, to tego, że cykl ten może umknąć sporej części czytelników z kilku powodów. Po pierwsze autor jest u nas jeszcze słabo znany. Po drugie, z szacunkiem do Dark Crayon, którego grafiki bardzo lubię, ilustracja tomu drugiego, choć w klimacie, niestety jest kiepska i tendencyjna. Tak też siła w nas, recenzentach, by zachęcić czytelników do sięgnięcia akurat po tę, a nie inną pozycję.

„Ewakuacja” rozpoczyna się pięć lat po tym, jak Andrew Grayson zaciągnął się do wojska. Nadchodzi pora, by podpisać nowy kontrakt na kolejne pięć lat, a że Andrew nie za bardzo wie, co miałby robić na wolności, ponownie podpisuje „cyrograf”. Trafia na lotniskowiec „Nieustraszony” i zostaje skierowany przeciwko Dryblasom, obcym, których miał okazję „odkryć” na Willoughby. Po akcji nuklearnego odrobaczywiania, sierżant sztabowy Grayson, jako jeden z rozchwytywanych kontrolerów walki, zostaje oddelegowany do kolejnej akcji, tym razem wymierzonej przeciw Związkowi Chińsko-Rosyjskiemu (ZCR). Dowódca rozkazuje, podwładny wykonuje, ale czy aby na pewno?

„Ewakucja” Marko Kloosa, jak dla mnie, stała się wzorcowym przykładem, jak powinno pisać się fantastykę militarną. Akcja rozgrywa się dynamicznie, ale nie skokowo, tak jak to miało miejsce w „Wojnie starego człowieka” J. Scalziego, autor płynnie przechodzi pomiędzy zwrotami akcji, których nawiasem mówiąc, nie brakuje. W przeciwieństwie do tomu pierwszego, w którym sporą część powieści stanowił opis życia codziennego kadeta, w „Ewakuacji” wolniejsze momenty są idealnie wpasowane w całą fabułę i nie zanudzają swoją monotonią. Elementy związane z opisem wyposażenia wojskowego, uzbrojeniem, taktyką są dawkowane tylko w potrzebnej ilości do zrozumienia całej historii. Historia Andrew Graysona po prostu nie może się znudzić, gdy fabuła ciągle zaskakuje. Wydarzenia, które mają miejsce w powieści często nie rozgrywają się tak, jakby czytelnik się spodziewał; główny bohater raz musi walczyć z Dryblasami, raz z woskami Chino-Ruskich, a jeszcze innym razem wystąpić przeciw swoim. Również kreacja bohaterów jest znacznie bardziej pogłębiona, autor wprowadził wiele wątków socjologicznych i politycznych. Marko Kloos nie tylko stworzył świetną powieść militarną, ale również ukazał wiele aspektów związanych z etycznym wymiarem działań wojennych, problemów związanych z wykorzystaniem wojska przeciwko własnemu narodowi, czy zakresem działań na terenach okupowanych. Nie wspomnę już o zakończeniu, które zaskakuje i zmusza czytelnika do niecierpliwego oczekiwania kolejnego tomu.

„Ewakuacja” Marko Kloosa, to świetnie zbalansowana powieść z gatunku fantastyki militarnej, której największym atutem są płynne zwroty akcji. Jednak bardziej ona przypadnie do gustu tym, którzy preferują space operę, ponieważ znacznie w niej więcej akcji, niż zagwozdek z dziedziny wojskowości. Szczerze polecam.

Dział: Książki
poniedziałek, 07 listopad 2016 11:03

Wywiad z Marko Kloosem

Przeprowadzenie wywiadu z Marko Kloosem umożliwiło Wydawnictwo Fabryka Słów, za co serdecznie dziękujemy. Przygotowanie i tłumaczenie wywiadu Agnieszka 'actagaudi' Pyra.

Witam serdecznie i w imieniu Secretum.pl chciałbym podziękować za udzielenie wywiadu.

Marko, we wrześniu pojawił się w Fabryce Słów pierwszy tom twojej serii Frontlines. Jesteś dla polskiego czytelnika nowym pisarzem. Czy mógłbyś powiedzieć nam kilka słów o sobie?
Urodziłem się i wychowywałem w Niemczech, a do Stanów Zjednoczonych przeniosłem się w 1996 roku. Podejmowałem się wielu bardzo różnych zawodów, ale zorientowałem się, że tak naprawdę dobry jestem tylko w pisaniu. Praktyka pisarska oraz składanie rękopisów u wydawców zabrały mi kilka lat, ale w końcu udało się sprzedać dwa pierwsze tomy serii Frontlines w 2013 roku i od tamtej pory jestem pisarzem na pełen etat.

Dział: Wywiady
niedziela, 02 październik 2016 11:40

Wojna absolutna

Nie lubię pisać źle, tak naprawdę źle o książkach, ale czasem nie mam wyboru.

Miroslav Žamboch jest bardzo dobrze znanym w Polsce czeskim pisarzem fantasy i science fiction, którego cykle Koniasz, czy Wylęgarnia, zostały bardzo dobrze przyjęte. Fabryka Słów jest polskim wydawcą książek Žambocha i w tym roku zdecydowała się na publikację jego autorskiej kolekcji, w nowych spójnych oprawach graficznych. W ramach serii ukażą się powieści dobrze już znane, jak „Sierżant”, czy jednotomowe „Na ostrzu noża”, ale również premierowe powieści jak „Posledni bere vse” (przyp. tł. „Ostatni bierze wszystko”?), czy wydana we wrześniu „Wojna absolutna”. I właśnie o tej ostatniej kilka słów pozwolę sobie napisać.

Akcja powieści rozgrywa się w dalekiej przyszłości, w której roboty stanowią dominującą rasę na ziemi. Wojna trwa i jest absolutna, wszyscy walczą ze sobą, a ludzie stanowią marginalny, żywy relikt przeszłości. Główny bohater DB 24, jednorobotowy (por. jednoosobowy) oddział do zadań specjalnych, uzyskuje samoświadomość i od tego momentu jego celem nadrzędnym jest przeżyć. A nie jest to proste, gdy jest się najemnikiem do zabijania. W tym celu stara się samodzielnie zawierać nowe sojusze, nawiązuje przyjaźnie i przy każdej nadarzającej się okazji robi demolkę w szeregach wroga.

Miroslav Žamboch sięgnął do dwóch klasycznych motywów z filmów i książek science fiction, a mianowicie wykreował świat, w którym roboty uzyskują samoświadomość i dzięki rozwiniętej sztucznej inteligencji, przejęły władzę nad światem. W odbiorze jest to trochę takie skrzyżowanie Terminatora z Transformersami. Oba motywy mocno oklepane, ale nadal aktualne, dlatego, co jakiś czas przewijają się w literaturze fantastycznej. Gdy rozpoczęłam lekturę, zauroczył mnie pomysł na świat Žambocha, w którym wydawało się, że nie ma ludzi, a narracja prowadzona jest pierwszoosobowo z punktu widzenia DB 24. Ciekawiło mnie jak roboty poradziły sobie, i jak ich świat wygląda. Niestety ten całkiem świeży pomysł postapo bez ludzi, upadł bardzo szybko, ponieważ okazało się, że w świecie, gdzie roboty walczą i panują, istnieją też ludzie, w szczątkowych ilościach i raczej jako gatunek zagrożony wyginięciem, ale jednak są.

Niestety jeżeli powyższy akapit zachęcił was do czytania, to ten z pewnością was od tego odwiedzie. Książka ma jedną, ale zasadniczą i gargantuicznych rozmiarów wadę – jest napisana w sposób okropny, straszny, beznadziejny, fatalny i karygodny. Przyznam, że bardzo mnie dziwi postawa czeskiego wydawcy, który pozwolił coś takiego wypuścić na rynek. Powieść nie jest napisana w sposób trudny, natomiast Žamboch celem uwiarygodnienia narracji DB 24, zastosował gargantuiczną ilość żargonu technicznego, który zamiast pomóc wgryźć się w wykreowany świat, zabija go, bo czytelnik w ogóle nie rozumie, co czyta. Tak naprawdę jest to żargon, który nie uwiarygadnia świata przedstawionego, tylko jest używany sam dla siebie, od tak, sztuka dla sztuki. „Generatory inercyjne”, „silniki reaktywne”, „molekularne spoiwa”, „technologie samoczynnych napraw hardware”, prawdopodobnie nie przeszkadzałyby w czytaniu, gdyby nie ich nadmierne stosowanie, gdy czytelnik gubi fabułę w meandrach żargonu technicznego, to powieść na tym traci. Przyznam się, że cała akcja książki to jakby marginalne epizody w labiryncie niezrozumiałej treści, a poszczególne wydarzenia czytelnik łowi, jak ryby w słabo zarybionym stawie.

„Wojna absolutna” to była wydaje mi się powieść z potencjałem, ale tak bywa z większością pomysłów, dopóki autor nie zabierze się do ich realizacji. Pisarz ma prawo mieć zwyżki i spadki formy, ale redaktor jest od tego, aby mu o tym powiedzieć. A w przypadku „Wojny absolutnej” widać, że wszyscy podeszli do niej w beztroski sposób, by nie rzec, że podeszli do tematu w stylu - „Czytelnik wszystko łyknie”. Jestem zniesmaczona, zdegustowana i zmuszona jestem do nadania książce statusu - „Gniot roku 2016”. Przynajmniej okładka jest lepsza, niż w czeskim wydaniu. 

Dział: Książki
sobota, 17 wrzesień 2016 18:50

Hayden War: Walkiria w ogniu

Niekończące się historia bohatera pozwala przywiązać się do niego i do snutej o nim opowieści, ale tylko wtedy, gdy utrzymuje ona odpowiedni poziom.

„Walkiria w ogniu” to trzeci tom cyklu Evana Curriego Hayden War. Trzecia część przygód Sorilli Aidy to nadal utrzymana w lekkim tonie fantastyka militarna, w której akcja odgrywa najważniejszą rolę.

„Walkiria w ogniu” w przeciwieństwie do tomu poprzedzającego, nie jest bezpośrednią kontynuacją i rzuca czytelnika na głęboką wodę, przez co początkowo czuje się on zdezorientowany, a akcja naprawdę rozpoczyna się mocnym uderzeniem. Starszy sierżant sztabowy Sorilla Aida w dość nietypowym stylu, ale jak zawsze z przytupem, ląduje wraz z oddziałem na obcej planecie. Jej zadanie jest proste, sprawdzić, czy przeciwnik przetrzymuje jeńców i uwolnić OPKów (osoby pod kontrolą), zanim lotnictwo zrówna teren z ziemią. A to dopiero prolog. Po udanej akcji czytelnik dowiaduje się, że wojna z obcymi trwa w najlepsze od kilku lat. Strażnicy, którzy utknęli na Haydenie nadal psują krew lokalnej ludności, co więcej zapędzili wojsko w kozi róg, czyli zepchnęli Ziemian i Haydenczyków do obozu, i zagarnęli resztę planety dla siebie. Sorilla postanawia zmienić tą patową sytuację i pomóc starym przyjaciołom, a co z tego wyniknie, należy samemu się przekonać.

W trzecim tomie Hayden War można nadal odnaleźć wiele dobrych elementów z poprzednich tomów, a mianowicie dynamicznie rozgrywające się wydarzenia, trzymającą w napięciu akcję, mało zawiłą fabułę i lekkie pióro autora. Trzeba przyznać, że Evan Currie ma talent do dobrego łączenia wydarzeń i tworzenia nowych wątków fabularnych, które ładnie łączą się w całość, a gdy jeszcze wszystko okrasza emocjonującymi scenami walczącej o życie Aidy, to po prostu czyta się tę książkę jednym tchem.

Niestety tom trzeci nie trzyma już tego samego, zresztą nigdy nie za wysokiego, poziomu, co tomy poprzednie. Ewidentnie widać, że Curriemu bardziej leżą opisy walki bezpośredniej, formacji lądowych, niż sceny batalistyczne rozgrywające się w kosmosie. Sposób opisywania walk wrogich sobie okrętów jest po prostu wręcz żenujący. Komendy wydawane są tak tragiczne, że aż śmieszne, pozwolę sobie tutaj zacytować rozkaz, wydany przez dowódcę obcego statku, który brzmiał: „- Anihilować ich”. Niestety pomysł na ciekawych obcych też został zaprzepaszczony. W pierwszym tomie podobała mi się tajemniczość spotkanej obcej rasy, w drugim to, że okazała się ona równie, jak nie bardziej inteligentna od Ziemian, a w trzecim autor to wszystko zaprzepaścił. A jak? Przede wszystkim oparł pomysł obcych nie na odmienności kulturowej, czy militarnej, nie na odmiennej taktyce, czy strategii, a na ich odmienności fizycznej i stosowanym nazewnictwie; i tak na przykład dowódcy zostali nazwani mistrzami (dobrze, że nie jedi), dowódcy okrętów przewodnikami (stada?), a całkowicie śmiesznym okazała się parafraza powiedzenia „między młotem i kowadłem” zamieniona na „być uwięzionym między Mirrum i Gola” (może to ułańska fantazja tłumacza, ale wątpię). W tym tomie obcy zbliżyli się mentalnością, myśleniem i zachowaniem do ludzi, i pomimo sporej przewagi technologicznej, autor bezceremonialnie wciska bez przerwy w ich wypowiedzi zachwyt nad sprytem i zawziętością rasy ludzkiej. Sorilla Aida wybija oddział prime'a Krissa, dowódcy Strażników na Haydenie, ale on nadal się zachwyca jakiż cudowny i zaskakujący jest ten słabowity gatunek.

Kolejną wadą powieści jest jednowymiarowość głównej bohaterki, jej postać jest tak płaska, że poza wielką odwagą i brawurą, nie można jej przypisać prawie żadnych cech, co więcej Currie poszedł w bardzo tendencyjny i pospolity kierunek, znamienny dla fantastyki militarnej (por. Alicia deVries z „Furii zrodzonej” D. Webera), a mianowicie kreuje Sorillę Aidę na bohatera z wyboru,. Staje się ona mocno odrealniona, a autor tworzy z niej niemal heroinę, która niczego się nie boi, nic jej nie jest straszne i wszystko potrafi. A niestety powieść, to nie komiks Marvela o superbohaterach, konwencja tutaj nie tłumaczy absurdu.

Podsumowując. „Walkiria w ogniu” to nadal powieść cechująca się wartką i trzymającą w napięciu akcją, wywołującą u czytelnika wiele emocji. Niestety, jak to bywa nierzadko z cyklami, w miarę rozrastania się cyklu, pisarz nie potrafi utrzymać powieści na dobrym poziomie, popełniając, jak w tym przypadku, charakterystyczne dla fantastyki militarnej błędy. Polecam książkę osobom, które przymykają oko na niedociągnięcia i absurdy, na rzecz szybkiej i lekkiej lektury.

Dział: Książki
wtorek, 30 sierpień 2016 19:05

Pobór

Marko Kloos to kolejny pisarz, po Evane Currie, Ianie Douglasie i Johnie Scalzim, wkraczający na arenę militarnej fantastyki. Czy można zaproponować czytelnikowi coś ciekawego z tego gatunku, tak wyeksploatowanego i wymęczonego?

Na polskim rynku wydawniczym od kilku lat fantastyka militarna przechodzi prawdziwy renesans. Po wielu latach tłamszenia tego gatunku przez Davida Webera, pojawia się coraz więcej, nowych nazwisk i tytułów. Wydawnictwa polskie coraz częściej prezentują autorów takich jak Evan Currie, Ian Douglas, Kennedy Hudner, czy John Scalzi. Pora teraz również na mało znanego Marko Kloosa, niemieckiego pisarza, piszącego i publikującego w Stanach Zjednoczonych. Jego cykl Frontlines właśnie rozpoczyna swoją karierę, dzięki wydawnictwu Fabryka Słów, które we wrześniu tego roku wypuszcza pierwszy tom „Pobór”. Pytanie brzmi, czy po grafomańskim Weberze, lekkim Curriem, czy nagradzanym Scalzim, pozostała jakaś nisza dla Kloosa?

Andrew Greyson, to typowy przedstawiciel jednej z Dzielnic Zakwaterowania Komunalnego; zniechęcony skromnym życiem na socjalnym garnuszku, zamiast próbować wyrwać się z dołów społecznych ciężką pracą - kombinuje. Jako syn niedoszłego wojskowego, zamiast liczyć na ślepy traf w loterii, czyli bilet do jednej z pozaziemskich kolonii, skuszony perspektywą prawdziwego żarcia i płatnej emerytury, zaciąga się do wojska. Jego jedynymi pragnieniami są: nigdy nie wrócić do DZK, wyrwać się z Ziemi i po odbyciu służby otworzyć sobie pełne pieniędzy konto w banku. Andrew trafia na szkolenie przygotowawcze Sił Zbrojnych Wspólnoty Północnoamerykańskiej, potem trafia do Armii Terytorialnej, a to dopiero początek przygody z wojskiem. Jak mówi chińskie przysłowie: „Obyś żył w ciekawych czasach”.

Powieść Marko Kloosa reprezentuje jeden z wariantów powieści militarnej fantastyki, ten tzw. „od zera do bohatera”, choć w stopniu dość umiarkowanym, z pewnością nie tak rozbuchanym, jak w Honorverse Webera. Główny bohater dostaje się do wojska i w związku z różnymi zbiegami okoliczności pakuje się w kłopoty, a potem ratuje sobie wielokrotnie tyłek, przy okazji łapiąc się na kilka kolorowych odznaczeń.

Trzeba przyznać, że Marko Kloos sprytnie ominął klasyczne pułapki, jakie czyhają na pisarza militarnej fantastyki, takie jak kreowanie nieprzeciętnie odważnego bohatera (por. Alicia DeVries ze „Ścieżki furii” D. Webera), zbyt obszerne opisy techniczne i taktyczne (por. tomy powyżej piątego Honor Harrington), czy ubajkowienie służby wojskowej (por. cykl Hayden War Evana Currie). Przede wszystkim główny bohater nie otrzymuje tego, czego pragnie od razu, musi się rzeczywiście napracować, by w końcu zrealizować swoje marzenia. Ne jest to typ nieprzeciętnie odważnego bohatera, tylko po prostu dobrego żołnierza.

Niestety nie tylko Andrew musi się namęczyć, ale czytelnik również. Dlaczego? Powieść jest źle napisana, ciężkim, wojskowym i technicznym żargonem? Nie. Akcja jest powolna i nudna? Nie. To w czym problem? Przez 70% książki czytelnik towarzyszy Greysonowi podczas zakwaterowania w koszarach, uczy się dyscypliny i porządku, biega, bierze udział w wykładach, akcjach Armii Terytorialnej i zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno czyta fantastykę. Świat przedstawiony, wyposażenie żołnierzy, akcje woskowe, tak niewiele różnią się od realiów współczesnego żołnierza, że odniosłam wrażenie, że czytam po prostu dziennik piechociarza. Pomimo tego, że akcja wciąga, a opisy życia wojskowego naprawdę są realistyczne, byłam przez sporą część książki bardzo rozczarowana. A jednak Marko Kloos obronił się, po tych pieczołowitych opisach dnia codziennego w koszarach i manewrach wojskowych rodem z „Helikoptera w ogniu” (2001, reż. Ridley Scott), w końcu nasz wojak trafia do marynarki i zostaje wystrzelony w kosmos, gdzie trafia na... obcych. I w końcu wracamy do FANTASTYKI militarnej.

Powieść Kloosa z jednej strony jest nowatorska, ponieważ ukazuje z pieczołowitością, realistycznie i bez koloryzowania codzienność żołnierzy, z drugiej strony jest mocno odtwórcza. Wielkie mocarstwa są w klasycznej opozycji politycznej Wschód-Zachód, czyli Związek Chińsko-Rosyjski contra Wspólnota Północnoamerykańska, wielkie blokowiska przypominają osiedla zamknięte z filmu „Dredd” (2012, reż. Pete Travis), a miłość piechociarza do pilota marynarki nasuwa proste skojarzenie, niestety bardzo żałosne, z miłością Johnnego Rico do Carmen Ibanez z „Żołnierzy kosmosu” Paula Verhoevena. Na szczęście dla Kloosa obcy to nie gigantyczne owady (prawie, ale pssst..).

Starałam się obiektywnie ocenić powieść „Pobór”, która tak naprawdę ma bardzo niewiele wad, a te które się pojawiają, są marginalne. Akcja powieści jest wystarczająco wartka, by wciągnąć czytelnika w świat Andrew Greysona, który wcale nie okazuje się takim strasznym egoistycznym obibokiem, jak go opisano w blurbie, a styl pisania Kloosa jest znacznie bardziej poważny i rzetelny niż na przykład Evana Currie. Proza Marko Kloosa nie jest tak rozbuchana jak Davida Webera, nie jest tak lekka jak Evana Currie i nie jest tak wizjonerska, jak Johna Scalzi, innymi słowy znalazła się nisza dla tego pisarza – realizm, jeśli można o takim pisać w ramach fantastyki.

Dział: Książki