Rezultaty wyszukiwania dla: fantasty
Hayden War: Na Srebrnych Skrzydłach
Klasyczna military space opera w krótkiej formie, czyli dobra powieść na wakacje dla tych, którzy zmęczeni są gadulstwem Davida Webera.
„Na srebrnych skrzydłach” to pierwszy tom cyklu Hayden War kanadyjskiego pisarza Evana Curriego, który znany jest polskiemu czytelnikowi z wcześniejszej publikacji, cyklu Odyssey One. Hayden War wydane zostało przez Drageus Publishing House i na chwilę obecną liczy sobie sześć tomów, w wersji polskiej zapowiadany jest już tom czwarty. „Na srebrnych skrzydłach” Currie napisał w 2011 roku, czyli na rok przed Odyssey One. A czego można spodziewać się po pisarzu wychowanym na takich filmach i serialach jak „Star Trek”, „Gwiezdne Wojny”, czy „Gwiezdna Eskadra” 1?
Powieść rozpoczyna się, gdy na planetę należącą do Świata Hayden, dociera sierżant Sorilla Aida z Zespołu Rozpoznawczego Alfa z Wojsk Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych, jako jedyna ocalała z oddziału, który miał dokonać planetarnego zwiadu. Świat Hayden został wrogo przejęty przez obcą cywilizację, a dotychczasowi mieszkańcy, głównie naukowcy i rolnicy, rozpierzchli się po dżungli. Z tych niedobitków ziemskiej kolonii sierżant Aida tworzy lokalną partyzantkę, równocześnie starając się zdobyć jak najwięcej informacji o tajemniczym najeźdźcy. Celem jest przetrwanie i przygotowanie pola do kontrataku.
Twórczość Evana Curriego idealnie wpisuje się w nurt literatury militarnej fantastyki, reprezentowanej przez takie osobowości jak wspomniany David Weber, Elizabeth Moon, John Scalzi, czy Mike Resnick. Czy w takim razie jest coś, co wyróżnia tego pisarza od innych mu podobnych? Owszem, choć trzeba przyznać, że niewiele. Przede wszystkim pisarstwo Curriego jest zwięzłe i nieprzegadane, postacie, choć to akurat nie jest zaletą, są mało wyraźne, nie posiadają dobrze zarysowanych osobowości, co więcej bohaterowie drugoplanowi obdarzeni zostali większą dozą indywidualizmu. Cała fabuła skoncentrowana jest na wartkiej akcji. Sympatycznym novum jest sposób przedstawienia innej cywilizacji, której technologia wykracza nie tylko poza możliwości, ale nawet wyobrażenia ludzi.
„Na srebrnych skrzydłach” Evana Curriego to klasyczna powieść militarna w realiach space opery. Wydarzenia następują płynnie po sobie, bohaterowie zachowują się w sposób przewidywalny, Sorilla Aida jest postacią o nadludzkich możliwościach, a wszystko zmierza ku przewidywalnemu końcowi. Generalnie pod względem pomysłu jest to klasyczny motyw walki dobra ze złem, sztampowy i wyeksploatowany, ale lektura nie była nieprzyjemna, otrzymałam to, czego się spodziewałam; wartką akcję, zwięzłą, prostą fabułę, sprawny warsztat pisarski, a także lekką historyjkę, od której można w każdej chwili się oderwać i nie tracić wątku.
Po powieści Evana Curriego nie należy spodziewać się zawiłej fabuły, za to z pewnością otrzymuje się solidną dawkę akcji, idealnej, gdy pragnie się odpocząć od bardziej absorbującej literatury.
Munchkin - Edycja Rozszerzona 2010
Będąc na Pyrkonie, na stoiskach wśród gier widziałem „Munchkina”. Wcześniej niejednokrotnie ta nazwa obiła mi się o uszy i postanowiłem w końcu sprawdzić o co tutaj chodzi. Opis gry spodobał mi się i zainwestowałem w Edycję Rozszerzoną - podstawę do gry, którą możemy rozbudować masą dodatków. „Munchkina” stworzył Steve Jackson i jest on popularny na całym świecie. Powiedziałem sobie, że jeśli spodoba się również mojej dziewczynie, która jest kompletnym „noobem” w tematach RPG i fantastyki, to także uznam tę karciankę za prawdziwy hit.
Opakowanie i elementy gry
Kupując „Munchkin – Edycję Rozszerzoną” wydaną w 2010 roku dostajemy 220 kart (w tym 165 z 1. edycji, 15 kart z dodatku „Wróżkowy Pyłek” oraz 40 nowych kart stworzonych na potrzeby Edycji Rozszerzonej), instrukcję i kość sześciościenną. Całość znajduje się w pudełku wykonanym z twardego kartonu, które dobrze nadaje się do przechowywania kart. Talia wykonana jest z dobrego papieru, lecz zapaleńcom polecam kupno koszulek w celu uniknięcia szybkiego wyeksploatowania przy dużej częstotliwości gry. Karty dzielą się na stosy Drzwi, Skarbów oraz Wróżkowego Pyłku. Wszystkie zostały wzbogacone bardzo zabawnymi rysunkami Johna Kovalica.
Instrukcja i zasady gry
„Munchkin” jest przepełniony humorem, który jest widoczny także w opisach kart i instrukcji. Zasady gry na pierwszy rzut oka wydają się bardzo skomplikowane, lecz już po pierwszej rozgrywce rozumiemy mechanizm gry, a zabawa jest przednia. Jednak by w pełni pojąć reguły i zostać prawdziwym znawcą trzeba rozegrać wiele partii. Warto również zaglądać na forum „Munchkina”.
Przebieg gry
Gracze rozpoczynając rozgrywkę otrzymują po dwie karty ze stosów Drzwi i Skarbów, a ich rasa to Człowiek. Każdy Munchkin otwiera wrota do komnaty losując jedną kartę ze stosu Drzwi. Może tam znaleźć Potwora, któremu musi stawić czoła, Klątwę, do której należy się zastosować bądź inną kartę, przydatną w mniejszym lub większym stopniu. Każdy rozpoczyna z 1. poziomem, a może go powiększyć poprzez zabicie Potwora lub wykorzystując specjalne karty. Celem gry jest osiągnięcie 10. level’u. Przeciwnika pokonujemy porównując jego poziom z naszym. Gracz może mieć na sobie ekwipunek w postaci „Skórzanej zbroi” czy „Pały kultury”. Każdy przedmiot (oczywiście opatrzony śmieszną nazwą) daje bonusy pomagające w walce. Dodatkowo można sobie pomóc za pomocą wszelakich kart ataków, mikstur i innych ciekawych rozwiązań. Gracz również może zdobyć klasę Kapłana, Wojownika, Czarodzieja i Złodzieja oraz rasę Elfa, Niziołka i Krasnoluda. Jakby przeszkód w zdobyciu 10. poziomu było mało, to inni gracze postarają się to jeszcze bardziej utrudnić. Instrukcja wręcz zachęca do kłótni i współzawodnictwa. Rozgrywka jest przewidziana na około godzinę, lecz im więcej graczy, a ich poziom doświadczenia coraz wyższy, tym dłużej będziemy brnąć do 10. poziomu.
Podsumowując
„Munchkin – Edycja Rozszerzona” jest bardzo dobrą inwestycją, niosącą sporo zabawy. Ponadto wciąż pojawiają się nowe dodatki, które wzbogacają talię. Z biegiem czasu poznamy wszystkie posiadane przez nas karty i wcale nam się nie znudzą. Zasady nie są bardzo skomplikowane, lecz potrzeba trochę czasu, aby mieć wszystko w małym palcu. Jestem w 100 % zadowolony z tego zakupu i planuję kupić następne zestawy. Chcąc podkreślić fenomen „Munchkina” powiem, że moja dziewczyna jest nim zachwycona, więc gra spodoba się każdemu kto ma poczucie humoru, choćby mały talent do strategii i umie być złośliwym. Pozostaje nic innego jak kupić podstawę do „Munchkina”, aby kłócić się i śmiać na przemian, miło spędzając czas.
W stronę Słońca
Ileż to razy mężni amerykańscy chłopcy (i oczywiście w duchu politycznej poprawności) dziewczęta ratowali dupska całemu światu? Czy jest to zagrożenie z głębin mórz i oceanów, naziści, komuniści, kosmici, arabscy terroryści, meteoryty, komety, asteroidy, gigantyczne owady, olbrzymie gady, śmiercionośne płazy, przerośnięte ssaki, mutanty, psychopaci, seryjni mordercy, rząd Stanów Zjednoczonych, globalne ocieplenie czy ochłodzenie, potwory ze świata mroku, wampiry, demony, wilkołaki, zapomniani bogowie, Cthulhu i jego ekipa, szaleni naukowcy czy sam diabeł - oni zawsze nam pomogą w duchu patriotycznego wychowania jakiego nie powstydziłaby się nasza rodzima rodzinka Adamsów (pewni anty ewolucjoniści na "g"). Tym razem problemem jest słońce, a raczej jego brak. Nasza kochana gwiazda gaśnie i coś z tym trzeba zrobić.
Po seansie kilkukrotnie sprawdzałem któż to zrobił tego paszkwila... i oczom swym nie wierzyłem, że facet który wyreżyserował świetny "Trainspotting" czyli imć Danny Boyle przyłożył choćby odwłok do tego słonecznego gówienka. Lekko tym załamany przysiadłem do napisania tej recenzji ku przestrodze, aby omijać ten "film" szerokim łukiem i nie dać zarobić na zakupie czy wypożyczeniu tegoż potworka.
Fabuła służy tylko temu, aby pokazać duuuuużo efektów specjalnych. Mamy więc co następuje: słońce umiera, wysyłają ekipę na statku Ikar 2 z ogromną bombą, która to ma swym wybuchem przywrócić nieco życia w przygasającej gwieździe. Oczywiście na ich drodze twórcy porozrzucali kosmiczne kłody mające wpadać pod nóżki dzielnej załogi.
Pomimo, iż jestem wielkim fanem fantastyki (przede wszystkim w wydaniu książkowym) to jeśli chodzi o filmy podchodzę do nich z dużą dozą nieśmiałości, gdyż świat kina lubi robić niezłe potworki przyklejając im metkę fantastyka, co sprzyja niechęci przeciętnego zjadacza chleba do tegoż gatunku. Czasem trafiają się perełki maści "Łowcy androidów", "Obcego", "2001: Odyseja kosmiczna" czy rodzimej "Seksmisji", lecz ogromna większość takich produkcji to straszna popelina, gdzie wszelkie braki w scenariuszu, aktorstwie itp. tłumaczy się tym, iż w tym gatunku tak musi być. Oczywiście jest to wierutna bzdura, ale jakże łatwo przychodzą takie słowa wszystkim tym popeliniarzom nie mającym zielonego pojęcia o fantastyce.
Wracając do filmu należy powiedzieć, iż sam pomysł wyruszenia na słońce z bombą aby naszą gwiazdę rozruszać jest już śmiechu warty, przy którym akcje z "Armageddonu" to prawie dokumentalny zapis prac naukowych o ciałach niebieskich mogących uderzyć w nasz glob. Z każdą kolejną chwilą, średnio wykształcony widz (spoza stanów bo tam najwyraźniej sporo tłumoków żyje) zauważy nieścisłości i braki w wiedzy osób piszących scenariusz.
Jeśli chodzi o stronę aktorską to wykonano co miało zostać wykonane, by nikt nie płakał jak to wszystko spartolono w filmie z potencjałem (żarcik) przez kiepskie granie. Z drugiej strony nie było też podstaw, aby ktokolwiek stworzył jakąś super kreację - do tego potrzebne byłyby świetnie stworzone postacie.
Na plus można zaliczyć przede wszystkim warstwę wizualną. Ładnie prezentuje się parę ujęć słońca oraz sceny w "obserwatorium", gdzie załoga może sobie bezpośrednio popatrzeć na naszą gwiazdę. Najlepszą sceną jak dla mnie było oglądanie przelotu Merkurego, pomimo iż poruszał się z prędkością co najmniej kilku warpów. Na prawdę ładnie się to zaprezentowało. W sumie jeśli chodzi o efekty specjalne to zdecydowanie można pochwalić twórców, choć od pewnego momentu, gdy ma nastąpić kulminacja filmu jednak za bardzo sobie szaleją tworząc potworki jak ostatnia scena z Cillianem Murphym - to była istna żenada.
Próbowano coś tu stworzyć, jakiś klimat. Przez większą część filmu oscyluje on wokół iście poetyckiego ujęcia kosmosu wraz z różnego rodzaju filozoficzno-religijnymi wywodami o miałkości bytu i niebytu. Pojawia się nieco psychodeliczno-klaustrofobicznego klimatu po zacumowaniu do Ikarusa 1. Przebija się też thriller i horror choć w niedużych dawkach. Jednak gdy to już wszystko ogarniemy okazuje się, że połączenie tych wszystkich elementów fabuły stworzyło nową jakość, nową jakość gówienka filmowego sf zapakowanego w pięknie lśniące opakowanie z napisem "W stronę słońca". Wiele osób na pewno dało się złapać niczym sroka, która leci do błyskotek i uzna film za dobry (sic!) bo ich percepcja zaszwankuje od efektów specjalnych, które szczególnie w sali kinowej mają prawo przytłoczyć.
Podsumowując - stworzono kolejnego gniotka, którego sprzedaje się jako porządny film sf, a z takowymi filmami nie ma nic wspólnego. Nawiązania do klasyków gatunku oraz wczesnych filmów fantastycznych to nieco za mało, aby można było z pełną stanowczością stwierdzić, iż ten film był choćby przeciętny. Dobre efekty oraz porządna ekipa aktorsko-realizatorska to jak widać za mało by móc z tak kiepskiego pomysłu stworzyć sensowny i warty oglądania film.
Wojna światów
Klasyczne już dzieło Herberta George'a Wellsa zostało ponownie zekranizowane, jednak jakże mu daleko do papierowego pierwowzoru. Słynne słuchowisko jakie powstało na podstawie owej książki spowodowało niesłychaną panikę pośród słuchających tego ludzi. 30 października 1938 roku amerykańska stacja radiowa CBS nadawała jedną z tzw. "mydlanych oper". Nazwa ta pochodzi stąd, iż audycje były nader często przerywane reklamami środków czystości. Tego dnia, miast reklamy mydła, powidła czy też proszku do prania, pojawił się komunikat, iż na planecie Mars zaobserwowano trzy dziwne wybuchy. Niedługo potem podano informację, iż olbrzymi, rozpalony obiekt - uznany za meteor - spadł na jedną z farm w stanie New Jersey. Z miejsca upadku nadano relację na żywo. Informacje podawane były w tak realistyczny sposób, że większość słuchaczy uwierzyła w atakujących Marsjan. Zanotowano kilka powiązanych z audycją wypadków śmiertelnych, a straty materialne wyniosły ok. 750 tys. dolarów. Orson (nomen omen) Wells stworzył niezwykle sugestywne słuchowisko radiowe, które do po dziś dzień pozostaje najsłynniejszą audycją nadaną poprzez radio. Dziś nie ma szansy na tak spektakularny sukces w dezinformacji, nawet w najbardziej oddziaływającym na przeciętnego zjadacza chleba medium jakim jest telewizja nie ma nawet dziś szansy by przebić wyczyn z 1938 roku. Spielberg w swej dotychczasowej karierze stworzył wiele bardzo dobrych filmów, które po dziś dzień należą do kanonu światowej kinematografii, lecz działo się to w początkowej fazie jego kariery. Dziś odcina kupony od wyrobionej marki i to co prezentuje bardzo rzadko przekracza granicę przeciętności. Jako chlubne wyjątki można wymienić "Listę Schindlera" i "Szeregowca Ryana", bo pozostałe przesycone są przecukrzeniem, które powoli staje się znakiem firmowym tego niegdyś wielkiego reżysera.
Tak oto dotarliśmy do tematyki filmu. W przeciwieństwie do pierwowzoru i słuchowiska zagrożenie pojawia się na naszej rodzimej Ziemi. Spod powierzchni wyłaniają się machiny bojowe trójnogi kierowane przez obcych, którzy rozpoczynają podbój naszej planety. I w tej scenerii obserwujemy przygody Ray’a Ferriera rozwiedzionego pracownika portu i jego dzieci Rachel i Robbiego. Starają się przetrwać w nowych realiach.
Przejdźmy do niekonsekwencji i buraków, jakie pojawiły się w filmie (część z nich powtórzona za Wellsem), lecz pozostałe to istne babole i kasztany niegodne filmu stworzonego przez jednego z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów. W tym momencie osoby, które nie oglądały powinny przeskoczyć do czytania następnego akapitu, gdyż ten fragment można potraktować jako SPOILER. Już na prawie samym początku mamy do czynienia z rażącym niedbalstwem (za które należałby się jakiś wyrok wieloletniego oglądania kolejnych odcinków "Mody na sukces"). Podczas wyłonienia się trójnogów i całego ich ataku cała elektronika po prostu zdycha... prawie cała, bo działa jeszcze jedna kamera i aparat. Co z tego, że przestały działać naszpikowane elektroniką zegarki, komóry, samochody. Cóż przecież czymś musieli uwiecznić pojawienie się pierwszego trójnoga. "Im dalej w las tym więcej butelek" - jak mówi stare indiańskie przysłowie, po chwili udaje się im wpakować swe gwiazdorskie zadki do jedynego działającego samochodu i gdyby to był jakiś stary model zrobiony za czasów, gdy elektronika w autach występowała tylko w filmach z Bondem i obrazach fantastycznych to można by uznać to za szczęście, a tak to coś więcej niż istny cud. Oczywiście podróż autkiem odbywa się w prawie sielankowej atmosferze, brak pędzących na złamanie karku ratujących swe życie uciekinierów, czy różnego rodzaju tałatajstwa które podczas kryzysowych sytuacji starają się skorzystać materialnie na toczących się wokoło zmaganiach. Bez problemów dojeżdżają do domu byłej żony, a tam znów cud nad cudami, spada samolot nie robiąc nawet małego kuku naszym bohaterom, nie wspominając już o tym, że uderzając w to miejsce nie niszczy auta, którym rodzinka Ferrierów rusza w dalszą podróż. I tak dalej, i tak dalej. Sposób przemieszczenia się na naszą planetę obcych - poprzez kapsuły z najeźdźcami dotransportowane przez pioruny... "Riders on the Storm". Wspomnę jeszcze o największym paszteciorze zniszczenia obcych pojazdów - wszystko pięknie, dopóki człowiek się nie zastanowi co do tego, iż leżąc pod powierzchnią naszej kochanej Matki Ziemi nie zaraziły się już wtedy i nie zginęły. Przecież powszechnie wiadome jest, iż bakterie znajdują się w prawie całym naszym globie. KONIEC SPOILEROWANIA.
A teraz postaram się poszukać pozytywów dla przeciwwagi powyższych przypadków klinicznego zaniedbania rzemiosła filmowego. Całe efekciarstwo efektów specjalnych zostało zrobione z wielkim rozmachem, by pokazać wydane miliony dolarów. I to widać, słychać i czuć. Zostały nieźle zrobione, dobrze oddane wybuchy i sceny masakry. Dołożyć po stronie pozytywów należy też zdjęcia naszego rodaka po tamtej stronie oceanu czyli Janusza Kamińskiego. Facet w każdym filmie pokazuje, jak dobrze polska szkoła operatorska potrafi wykuć w talencie świetnego zdjęciowca światowej klasy.
Ciekawym motywem było spotkanie przez Tomeczka psychopaty granego przez Tima Robinsa, człowieka który za wszelką cenę chce przetrwać i nic go od tego nie odciągnie. Nawet przypadkowi goście jakimi stają się Tomuś i Dakota. Tom Cruise bardzo słabo wypada w roli przeciętnego Amerykanina, który jedyne co ma to rodzinę. On się nie nadaje do odgrywania takich zwykłych zjadaczy chleba trudniących się pracą fizyczną. Widać że nie leży mu to, ale jako gwiazda nie mógł się przecież przyznać i zrezygnować, wszak miał zagrać u Spielberga. Dakota Fanning jest jeszcze gorsza od Tomka, ciągle tylko wybałusza gały, drze japę i ma wyraz twarzy jakby podczas napadu rozwolnienia w lesie zabrakło liści jako ekologicznego zamiennika papieru toaletowego. Poszła na łatwiznę ładując tu zapożyczone z jakichś horrorów emocje i ich ukazywanie. Jak na film wielkoekranowy i wielkobudżetowy to cholernie mało, jedynie Tim Robins oraz postacie drugo- i trzecio- planowe dają namiastkę dobrej roboty. Także klimat, który mozolnie był budowany w początkowej części filmu siada w pewnym momencie i żadne fikołki fabularne ni potrafią go wskrzesić, jednocześnie powodując popadanie w mimowolną i niezamierzoną autoparodię. Bo ileż czasu można patrzeć na zmęczonego Cruise’a, któremu się nie chce, czy Dakotę która chce ale nie umie?
I tak oto docieramy do sedna sprawy czyli przerosty formy nad treścią. W sumie sam pomysł Herberta George’a Wellsa pomimo trącenia myszką jest ciekawy i był jednym z pierwszych opisujących kontakt z obcymi. W literaturze fantastycznej po dziś dzień tworzy się na kopy książek i filmów o tym i jest to jeden z najbardziej wyeksploatowanych tematów obok podróży w czasie (jeśli chodzi o science fiction). Jak udowadnia nam dzieło Spielberg nie wystarczy wielka kasa, kilka głośnych nazwisk i efektowna otoczka, aby wycisnąć coś godnego uwagi i tych kilkunastu złotych wydanych na bilet do kina. Widać że stare, filmowe wygi zatracają świeżość spojrzenia poprzez zbyt grube pliki zielonych i najnormalniej w świecie nie muszą, albo im się nie chce za bardzo wysilać. Wolą zrobić ogromne widowisko z przerażającą ilością błędów wszelkiej maści niż kameralną opowiastkę, gdzie nawet minimalnym nakładem sił w swym filmowym lenistwie mogliby lepiej kontrolować to co się dzieje na kinowym ekranie. Cóż i tak dochodzimy do kolejnej fantastycznej wielkiej klapy obok "Armagedonu" czy "Dnia niepodległości".
Bye Now
„Bye Now” to manga naszej rodzimej produkcji. Jej autorkami są Marta i Urszula Ostrowskie, pracujące pod pseudonimem Maous. Jest to zabawna przygodowa historia z odrobiną fantastyki. Głównymi bohaterkami serii są trzy młode dziewczyny: Linda, May oraz Des. Będąc absolwentkami prestiżowej Akademii ... Złodziejskiej tworzą całkiem niezwykły, żeński gang, kradnąc na zlecenie i dla przyjemności.
Warto wspomnieć, iż różne charaktery i zdolności dziewcząt tworzą istną wybuchową mieszankę. Linda wydaje się być „mózgiem” całego gangu, Des to osoba mająca bzika na punkcie swojego wyglądu, szczególnie z powodu metalowych implantów zastępujących ... biust, zaś May posiada oryginalne poczucie humoru.
Nasza wspólna przygoda rozpoczyna się w momencie, kiedy samochód trójki złodziejek psuje się na środku pustyni. Z kłopotliwej sytuacji dziewczęta ratuje mechanik Romero, który znienacka zjawia się ze swoim wozem holowniczym. Jednak one wykorzystując naiwność chłopaka kradną mu z warsztatu nowoczesny tir-poduszkowiec „Wave Flower”. Przypadkowo w jednym z barów spotykają słynnego najszybszego rewolwerowca Seta Sero, z którym zawierając umowę i wyruszają w poszukiwaniu legendarnego skarbu. Jak nietrudno się domyślić ich wspólna wyprawa pełna będzie komicznych sytuacji i być może małego romansu?
„Bye Now” jako polska manga na tle japońskich i koreańskich komiksów wypadła wcale nie najgorzej. Autorki serwują nam ciekawie rozpoczynająca się historię (zobaczymy jak fabuła ułoży się w kolejnych epizodach, gdyż pisząc tą recenzję jestem po lekturze pierwszego tomu). Nie zabrakło w niej humoru słownego jak i sytuacyjnego oraz pobocznych wątków (np. epizod o tragicznym wypadku Des, w którym straciła swoje piersi i została zakwalifikowana w Akademii jako cyborg).
Kreska w „Bye Now” nie stoi na tak wysokim poziomie jak fabuła. Jest mało szczegółowa oraz czasami „kanciasta”. Ładnie prezentują się jedynie kadrowe, cieniowane rysunki (np. ten rozpoczynający komiks).
Podsumowując „Bye Now” to komiks tworzony przez kobiety, o kobietach i skierowany głównie do młodszych przedstawicielek płci pięknej. Humorystyczna fabuła rozbawi zapewne niejedną osobę. Mam nadzieje że z tomu na tom seria będzie coraz to lepsza.
Grimms Manga #01
Wszyscy chyba znają baśnie braci Grimm. „Czerwony kapturek", „Jaś i Małgosia", czy „Roszpunka" to niezwykle popularne historie wykorzystywane zarówno przez różnych pisarzy, jak i reżyserów filmowych. Teraz nadszedł czas na kolejną odsłonę opowieści znanych nam z dzieciństwa -"Grimms manga". Japończycy uwielbiają tworzyć mangi i komiksy powstają praktycznie ze wszystkiego. Mamy więc rysunkową wersję opowieści biblijnych, kilka różnych przedstawień „Księcia Promienistego", wiele nowoczesnych interpretacji literatury klasycznej, dlatego wykorzystanie motywu baśni było nie do uniknięcia.
Pierwszy tom mangi zawiera sześć historyjek. Wszystkie są nieco zmienioną wersją (najczęściej parodią) swoich pierwowzorów. Wilk, który mógł przybierać ludzką postać, zaprzyjaźnił się z małymi kózkami i zakochał się w Kapturku. Roszpunka to chłopiec, a nie dziewczynka. W bajce o Jasiu i Małgosi nie ma natomiast żadnych złych czarownic ani magii. W mandze znajdziemy również inne, mniej znane baśnie: „Dwunastu myśliwych" oraz „Bajkę o dwóch braciach". Wszystkie przedstawione zostały w bardzo interesujący, pełen humoru (często czarnego) sposób.
Urzekła mnie używana przez Kei Ishiyama kreska – zwłaszcza ta z początkowych baśni. Wilk z „Czerwonego kapturka" narysowany został, moim zdaniem, genialnie. Fabuła również nie znudzi czytelnika. Choć pewne fragmenty łączą baśnie z pierwowzorami, to wszystko inne jest w nich nowoczesne i pomysłowe, a dodatkowo ujęte w dość uroczy sposób. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że „Grimms" to manga shoujo – śliczna, słodka i dziewczęca. Przeczytać ją jednak może każdy i sądzę, że nie będzie tego żałował, ponieważ można się przy niej naprawdę dobrze bawić.
Kreska „do zakochania", dobre wydanie, interesujące historie - czego chcieć więcej? Właściwie to chyba jedynym minusem mangi (choć czy na pewno to wada w przypadku takiej pozycji?) jest morze przelanego na papier absurdu. Wiele dziejących się w baśniach rzeczy zwyczajnie nie ma sensu – na przykład Roszpunek, który założył swoją własną plantację ekskluzywnej sałaty. Jeżeli jednak popatrzymy na komiks jedynie jak na typową komedię, to czemu by nie? W ten sposób wszystko znajdzie usprawiedliwienie.
„Grimms manga" to kilka fantastycznych historii, po których kontynuację z przyjemnością sięgnę. Dostarczyły mi paru chwil doskonałej rozrywki i bez trudu wywołały szeroki uśmiech na mojej twarzy. To pozycja na zimowe dni, w których brakuje słońca. Jest to manga, która odpędzi czarne chmury i choć na kilka chwil przeniesie nas do zupełnie innego, niezwykłego świata. Mi zdecydowanie poprawiła humor, no bo jak można nie pokochać takiego uroczego wilka, który wbrew woli ojca zdecydował się jednak nie pożerać dziewicy, by stać się prawdziwym?
Labirynt. Black & White
„Labirynt Black & White” to antologia komiksowa o tematyce fantastycznej. W jej skład wchodzi siedem historii, mniej lub bardziej znanych twórców, o tematyce fantastycznej oraz galeria prac graficznych każdego z rysowników. Wszystko w czarno-białych kolorach wydane na kredowym papierze.
Album otwiera „Prawo Kamieni”, której w całości autorem jest Piotr Zwierzchowski. Bardzo ciekawa historia, pełna intrygi i zaskakującej zmiany wydarzeń, która przedstawia dwie tajemnicze nacje żyjące niezauważenie od początków dziejów tuż obok ludzi. Teraz to od nich zależy przyszłość naszej rasy. Oryginalna fabuła wzbogacona jest naprawdę pięknymi rysunkami. Na szczególna pochwałę zasługują duże kadry przedstawiające szczegółowe widoki. Choć jest to dopiero pierwsza część. mam nadzieje, iż w kolejnej autor nie zepsuję swojego udanego pomysłu. Bardzo ciekawie prezentuje się również galeria Piotra Zwierzchowskiego. Piękne prace przedstawiające motywy fantasy i science fiction, pochodzące m.in. z innego albumu tegoż autora – „Świat Kropli – Sommo” naprawdę potrafią ucieszyć wzrok.
Kolejne dzieło to „Sumień Biel” Aleksandra Zawady. Jest to krótka historia fantasy z trzema wojownikami i duszołakiem w rolach głównych. Autor praktycznie niczym nie zachwyca czytelnika, proste, mało szczegółowe rysunki, niezbyt oryginalna fabuła. Na trochę lepszym poziomie stoi dwuplanszowa galeria Zawady.
„Bez tytułu” to kolejne dzieło Piotra Zwierzchowskiego. To krótka, trzyplanszowa historia, pełna tajemnicy i mistycyzmu. Nie będę podejmował się jej interpretacji, gdyż każdy może ją zrozumieć na swój własny sposób. Co się tyczy kreski, to widać znaczną różnicę pomiędzy „Prawem Kamieni”. „Bez tytułu” to już mniej szczegółowe, bardziej schematyczne rysunki.
„Ósmy pasażer” to baśniowa opowieść Macieja Wojtali o siedmiu krasnoludkach opuszczonych przez Królewnę Śnieżkę, które planują pozbyć się orków ze swojej krainy. Jest to wesoła i zakręcona historyjka opatrzona średnimi, czasem dziecinnymi rysunkami. Bardzo ładnie prezentuje się natomiast galeria autora, szczególnie pięknie narysowana orkowa gęba.
„Sukkub” to dzieło Piotra Zwierzchowskiego (scenariusz) oraz Łukasza Krzyżanowskiego (rysunki). Fabuła przedstawia zrozpaczonego kochanka po utracie swej lubej, który przypadkowo odprawia magiczny obrzęd sprowadzający nie tylko jego ukochaną. Ciekawa historia z lekką nutką erotyzmu, ładne, szczegółowe rysunki. Galeria Łukasza Krzyżanowskiego tez bardzo dobra. Pięknie narysowana kobieta w stylu Luisa Royo.
„Królestwo” to kolejna krótka i bardzo tajemnicza historia utrzymana w gotyckim klimacie, bodajże najmłodszego z autorów antologii – Macieja Perkowskiego. Wszystkie rysunki bardzo uproszczone i schematyczne za wyjątkiem ładnie narysowanej katedry. Po raz kolejny nie zamierzam interpretować tego dzieła, gdyż mogę minąć się z zamysłami autora. Szkoda również, że zabrakło galerii tegoż autora, gdyż z miłą chęcią zobaczyłbym na co więcej go stać.
Album zamyka dzieło science-fiction Łukasza Stachniaka (rysunki) i Piotra Zwierzchowskiego (scenariusz) – „Mąż i żona”. Jest to krótka i bardzo oryginalna historia o masowej produkcji robotów bitewnych (niby miechów) obu płci. Ciekawie prezentują się rysunki oraz galeria autora.
Podsumowując antologia komiksowo-graficzna „Labirynt”, której zapewne głównym zadaniem było wypromowanie młodych rysowników, prezentuję się ciekawie. Wiele rysowników wybija się ponad przeciętną, a autor antologii oraz twórca „Świata Kropli” i „Sendilkelma” maczał palce aż w czterech dziełach. Miłym akcentem jest to, iż poza historiami komiksowymi, album zawiera galerie poszczególnych autorów. Dzięki temu możemy zobaczyć na jak więcej stać rysowników. „Labirynt” został wydany w wersji black & white na kredowym papierze bardzo dobrej jakości, co wpływa na plus. Ostatecznie mogę ten album polecić wszystkim wielbicielom komiksu fantastycznego i teraz pozostaje czekać nam na drugi tom antologii.
The Breaker #02
Doczekałam się! W sklepach dostępny jest już drugi tom komiksu „The Breaker”. Właściwie to można nabyć już trzeci, ale w moje ręce obydwie części trafiły jednocześnie. Zdążyłam się już porządnie stęsknić za głupkowatym, czarnym i nieco pikantnym humorem koreańskiego scenarzysty Geuk-Jin Jeon.
Do szkoły Shi-woon’a przybywa znajoma nauczyciela Chan-Woo Hana. Z jakiejś przyczyny postanowiła zatrudnić się na stanowisku pielęgniarki. Główny bohater w dalszym ciągu dręczony przez rówieśników, pod okiem swojego mistrza nieudolnie próbuje doskonalić swoje umiejętności. W końcu, zdesperowany, przyjmuje tajemniczą tabletkę, która ma za zadanie uczynić z niego prawdziwego wojownika lub, ze znacznie większym prawdopodobieństwem, po prostu go zabić.
Szczególną cechą „The Breakera” są zakończenia każdego z tomów. Na ostatnich stronach pojawiają się drastyczne, pełne akcji, trzymające w napięciu sceny, które się urywają w kulminacyjnym momencie, by w następnej części, zostać kompletnie zlekceważonymi. Jeżeli autorzy chcieli wywołać uczucie irytacji, to cóż – udało im się perfekcyjnie.
Akcja w mandze toczy się coraz bardziej wartko. Pojawia się morze nowych bohaterów, zamieszanych w różne sprawy Chan-Woo Hana – zarówno z teraźniejszości, jak i przeszłości. Shi-woon oczywiście dzielnie pakuje się we wszystkie możliwe kłopoty, z każdą stroną ubarwiając fabułę komiksu. Postacie należą do kanonu tych zdecydowanie ciekawszych – kryją w sobie wiele tajemnic, a kierujących nimi motywów zazwyczaj bardzo trudno się domyślić.
Kreska koreańskiego rysownika Park’a Jin-Hwan jest niezwykle dynamiczna. Wymyślił ciekawy sposób na prezentowanie walk – pełne ruchu rysunki wrzuca na strony tomu niczym kliszę filmową. W drugiej części „The Breakera” zabrakło mi jedynie tych kilku kolorowych ilustracji, na które czasami przyjemnie popatrzeć.
Nieprzewidywalność mangi jest jej zdecydowanym plusem. Historia skierowana jest raczej do starszego czytelnika – obfituje w zboczone podteksty, wulgarny, dosadny język oraz brutalne sceny przemocy. W tym tytule nie sposób znaleźć sielankowych, łagodnych scen i fruwających dookoła kwiatków. Nic nie jest również czarno-białe, za to wszędzie widnieją różnorodne odcienie szarości.
„The Breaker” to akcja z domieszką fantastyki. Komiks typowo męski i to właśnie mężczyźni są głównym jego targetem (choć przyznaję, że mnie samą historia również zaciekawiła). Manga jest ciekawa i wciągająca, tomik bardzo szybko się czyta, a na koniec pozostaje niedosyt i ochota na kolejną część. Polecam!
Skazaniec. Na pohybel całemu światu
Więzienie we Wronkach już od dawna słynęło ze szczególnej surowości. Przez dziesiątki lat przewinęły się przez nie setki więźniów skazanych za wszelkie możliwe zbrodnie. Jednym z nich był tytułowy bohater pierwszego tomu najnowszej powieści Krzysztofa Spadło pod tytułem „Skazaniec".
Stefan to młody człowiek, który za dokonanie zbrodni zostaje skazany na dożywocie. Jego pobyt w więzieniu od samego początku nie jest łatwy, o czym może świadczyć już to, że już w czasie transportu został pobity przez eskortujących go funkcjonariuszy, a następnie zmuszony do klęczenia na placu apelowym aż do utraty przytomności. Na wyrozumiałość nie może liczyć także ze strony współwięźniów. W więzieniach, jak się szybko okazuje, nie brak uprzedzeń, a każdy dba tylko o swój byt. Mimo to można powiedzieć, że czasami udaje się nawiązać przyjaźnie. Stefan, nazywany też przez innych Ropuchem, poznaje kilku więźniów, z którymi razem stara się przetrwać czas spędzony za kratami. Razem z nimi próbuje też poradzić sobie z przeciwnościami losu i tęsknotą za wolnością oraz za tym, co tak naprawdę utracił, czyli rodziną i miłością swego życia.
Książka ta była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Nie miałem wcześniej kontaktu z prozą pana Spadło, więc nie nastawiałem się ani na fantastyczną powieść, ani też na durne czytadło. Przewidywałem, że będzie to raczej coś przeciętnego. Ku mojemu zdziwieniu już od pierwszych stron zostałem wciągnięty w rzeczywistość wronieckiego więzienia sprzed prawie stu lat. Doskonale został przedstawiony świat, w jakim żyli ówcześni skazani. Wiele jest też opisów zwyczajów panujących w takich placówkach, czy też relacji panujących między więźniami a służbą więzienną. Nie zabrakło również bogatych przeżyć wewnętrznych głównego bohatera. Wszystko to opisane zostało barwnym, pełnym porównań, choć również bardzo przystępnym językiem. Jest to jednak jeden z elementów, co do którego mam mieszane uczucia. Oczywiście przystępności autorowi mogłoby pozazdrościć wielu innych współczesnych pisarzy. Problem polega na tym, że główny bohater, kiedy go poznajemy, jest analfabetą pochodzącym z tak zwanych nizin społecznych. W związku z tym niewielu czytelników spodziewałoby się po nim kwiecistych porównań
w stylu „Niebo ponad więziennym murem było jak żywcem wyjęte z obrazów Chełmońskiego". Biorąc pod uwagę, że powieść została napisana w narracji pierwszoosobowej jest to niewielkim, choć czasami drażniącym zgrzytem.
Kolejnym elementem, który zrobił na mnie pozytywne wrażenie było tło historyczne umieszczone w powieści. Autor zadbał o to, żeby akcja, która płynie dość szybko, nie sprawiała wrażenia, że cała historia wydarzyła się w przeciągu tygodnia czy miesiąca. Co więcej, dowiadujemy się również, jaki wpływ na życie więźniów mają wydarzenia na zewnątrz murów, a jak się okazuje jest on niemały i to pomimo ograniczonego dostępu do wiadomości. Wszystko, o czym wspomniałem wyżej, sprawia, że powieść czyta się bardzo dobrze, szybko, czasami wręcz z zapartym tchem.
Pierwszy tom „Skazańca" o podtytule „Na pohybel całemu światu" na pewno można określić jako bardzo dobry. Powieści tej nie brakuje niczego, co jest potrzebne, aby powiedzieć, że jest to dobra książka. Jedynym, co mogę zarzucić autorowi, jest właściwie wielka zbrodnia przeciwko czytelnikom, czyli to, że kazał czekać na dalszy ciąg. Dla niektórych jest to niewybaczalne. „Skazaniec" zasługuje z całą pewnością na 8 punktów w mojej 10 stopniowej skali. Pozostaje jedynie czekać na kontynuację.
Strzygonia. Dziedzictwo krwi
Nasi rodzimi pisarze fantasy często i chętnie sięgają po inspiracje do starosłowiańskich legend. Sławomir Mrągowski, autor „Strzygonii", posunął się jeszcze dalej i oprócz motywów zaczerpniętych z podania o Popielu i Piaście, wykorzystał historię zawartą w „Balladynie". Całość okrasił wieloma elementami fantastycznymi, tworząc świat opanowany przez strzygi, wiedźmy i czarowników służących pradawnym bóstwom.
Akcja powieści rozgrywa się w zamierzchłych czasach w okolicach Jeziora Gopło, gdzie liczne rody możnowładców toczą boje o władzę w Gnieźnie. Po śmierci Popiela (i to wcale nie zjedzonego przez myszy!) gród opanował Piastun i jego ludzie, choć nie wszyscy godzą się z tym faktem. Wojna wisi w powietrzu, a niepewne sojusze zmuszają możnych do knucia podstępnych intryg i zdrad. Dodatkowo na arenie politycznych potyczek pojawia się nowa, zacięta i okrutna zawodniczka – Balladyna, która dążąc po trupach do celu, ma zamiar stać się niezależną i silną władczynią. Jednocześnie, w pewnym oddaleniu od politycznych zagrywek, poznajemy Nyjana, syna lednickiego kapłana. Chłopak nie spełnia oczekiwań ojca, nie wykazuje żadnych magicznych zdolności, przez co staje się pogardzanym przez wszystkich popychadłem. Nieoczekiwanie odnajduje on niezwykłą, silną, drapieżną i okrutną sojuszniczkę, która łącząc z nim swój los, ratuje mu życie, ale i skazuje na nienawiść i niezrozumienie ludzi.
Mrągowski wprowadza nas w magiczny, lecz straszny świat mitologii słowiańskiej, za co niewątpliwie należy mu się ogromny plus. Pojawiające się w nim wodne nimfy czy elfy nie są eterycznymi, łagodnymi istotami, lecz drapieżnymi, spragnionymi krwi, bezlitosnymi zabójcami. Jedną z czołowych postaci jest tu Goplana, Pani Jeziora, o której można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, by była strażniczką praw natury i porządku świata. Jest okrutna, żądna władzy i pozbawiona skrupułów, a towarzyszący jej Skierka i Chochło z pewnością nie przypominają niewinnych chochlików. Zafascynował mnie świat nawii, dusz zmarłych błąkających się po ziemi oraz polujących na nie żerców i dosyć skomplikowany system zaświatów.
Książka została napisana w sposób bardzo nierówny. Niezły początek intryguje i wzbudza apetyt. Jednak szybko zaciekawienie ustępuje lekkiemu znudzeniu, gdy przez kolejne trzysta stron, czytelnik musi przedzierać się przez krwawe potyczki, polityczne gierki, nieco przypadkowe zdarzenia, które niewiele wprowadzają do fabuły, a jedynie wpływają na obszerność powieści. W pewnym momencie miałam wrażenie, że czytam niezbyt udany misz-masz „Starej baśni" i „Balladyny" i to szyty grubymi nićmi. Na szczęście mniej więcej od połowy pojawia się coraz więcej elementów fantastycznych, a akcja skupia się na tytułowym Strzygonii. Intryga staje się coraz bardziej wciągająca i lektura kolejnych rozdziałów sprawia prawdziwą przyjemność.
Autor wprowadza do książki całą plejadę interesujących i nietuzinkowych postaci, choć ich liczba sprawia, że w pewnym momencie można się nieco pogubić i relacjach, kto jest kim i po której stronie stoi. Jednak równie łatwo, jak Mrągowski wprowadza do akcji nowych bohaterów, z taką samą lekkością się ich pozbywa, więc mniej więcej w połowie książki obraz sytuacji jest już w miarę jasny i wyklarowany. Do minusów powieści muszę także doliczyć liczne archaizmy wplecione zarówno w język bohaterów, jak i narrację. Wprawdzie pomagają one budować specyficzny klimat, ale miejscami znacznie utrudniają pełne zrozumienie tekstu. Przypuszczam, że może to stanowić problem zwłaszcza dla nastoletnich czytelników. Brakowało mi także tłumaczeń lub odnośników do licznie występujących w pierwszych rozdziałach łacińskich cytatów i sentencji.
„Strzygonia. Dziedzictwo krwi" to pierwszy tom cyklu i choć nie pozbawiony wad, spodobał mi się na tyle, że z chęcią sięgnę po kolejne części tej serii. Powieść polecam przede wszystkich fanom klasycznego fantasy oraz miłośnikom słowiańskich legend i podań, z pewnością znajdziecie w niej coś dla siebie.