kwiecień 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: czasu

środa, 10 czerwiec 2015 17:31

Wszystko jest mitem

Każdy z nas kiedyś umrze- to niezaprzeczalny fakt. Chcielibyśmy wierzyć, że jesteśmy tymi "wybranymi" przez los ludźmi, kimś, kto podbije świat. Niestey, życie pisze inne scenariusze, często bardziej bolesne i smutne. Proza życia, tak niektórzy nazywają to zjawisko. Wszystko jest mitem!

Pierwsze, co rzuca się w oczy przy bliskim spotkaniu z książką Wojciecha Piotrowskiego to mrok, a jednocześnie magnetyczne, dzikie ślepia, wpatrujące się w czytelnika z okładki. Nasuwa mi to skojarzenie z pewnym przysłowiem- "człowiek człowiekowi wilkiem". I jak się okazuje, zbyt wiele prawdy w tych słowach.

Przyciągający spojrzenie front to nie wszystko, co zaintrygowało mnie w owym zbiorze nowel. Jak czytamy opis wydawnictwa: "Dzisiaj już tylko czytelnik 'naiwny' gotów jest uwierzyć w 'szczęśliwe historie'. W czasach postmodernistycznej totalnej samotności jednostki, często narażonej na rozczarowanie, nie ma miejsca na snucie optymistycznych opowieści". Cóż... czyż można odmówić książce, która zaprezentowana została w taki sposób? Nie. W tych słowach kryje się prawda, coś, w co ja osobiście wierzę. A lektura książki tylko utwierdziła mnie w tym, że... Wszystko jest mitem, ba, wręcz fraszką. Nie martwcie się jednak, nie sądzę, aby ów utwór zniszczył czyjś światopogląd.

Zbiór (a właściwie zbiorek, zważywszy na naprawdę małą ilość stron) otwiera nowela pt. "Wózek"; jest to jeden z siedmiu "drobiazgów" i od razu wprowadza czytelnika w sielską atmosferę zwykłego poranka na wsi- aż ma się ochotę powiedzieć "dzień jak co dzień". Niestety, dla niektórych to będzie jedna z wielu leniwie przemijających dób, zaś dla innych... ostatnie chwile. Zwróciłam uwagę na ten utwór nie tylko dlatego, że występuje zaraz po otworzeniu książki- po pierwsze, dzięki niemu wiedziałam, co mogę napotkać w kolejnych nowelach. Po drugie, autor na zaledwie siedmiu stronach zawarł to, co nieustannie (można powiedzieć) mnie martwi: dziś jesteś, jutro Cię nie ma. Nikt nie wie, ile pozostało mu czasu, tu, na ziemskim padole; oczywiście, przecież nikt Kostuchy nie oszuka, nie ma szans. Wyobrażamy sobie jednak, że Ten Dzień, dzień przejścia na Drugą Stronę nadejdzie, gdy będziemy już gotowi- odchowane dzieci, wybrane miejsce na cmentarzu, pozałatwiane ostatnie sprawy. Sami zdajecie sobie sprawę, że to oszukiwanie siebie, prawda? Śmierć nie czeka, nie pyta, zabiera tych, których wyznaczył ktoś na górze. Zastanowiła mnie ta nowela. Dlaczego? Rozmyślałam, czy autor chciał w ten sposób dać nam znać, abyśmy żyli tak, jakby jutro miało nie nadejść? Czy może chodziło mu wyłącznie o przekaz- "umieramy, wszyscy, więc Ty też umrzesz! " ?

Najbardziej do gustu przypadła mi właśnie nowela "Wózek", "Wilki", "Kościół Świętego  Stanisława", "Ślad"; czytając niektóre z nich miałam wrażenie, jakbym czytała o swojej miejscowości- takiej, gdzie to każdy zna każdego, a sąsiedzi lubią wścibiać nos nie w swoje sprawy. Gdzie zazwyczaj nuda paraliżuje młodych. Małe, senne, zdecydowanie zwyczajne. I o tym są te historie- krótkie, życiowe. Siłą tej książki jest to, jak wielki ładunek emocji niesie z pozoru obojętna narracja. Myślimy o kimś "szary, nudny człowieczek, szczęśliwy dzięki błogosławionej niewiedzy o tym, jak wygląda prawdziwe cierpienie". Pan Piotrowski depta te stereotypy, bowiem za każdym ludzkim istnieniem kryje się jakaś historia, mniej lub bardziej smutna, może podnosząca na duchu. Ktoś niepozorny mógł przejść prawdziwe piekło. Ktoś szczęśliwy może codziennie zakładać swoją maskę. Proza życia, proza życia.

Pięćdziesiąt stron to niewiele, ale mi w zupełności wystarczyło, by... poznać tajniki zwykłego życia. Dziwnie brzmi? Autor niczego nie upiększa, nie snuje fantazji; pokazuje ludzki żywot takim, jakim jest. Poznajemy historie kilkorga bohaterów i mimo, że niektóre nowele mają jasne zakończenie, to część jest swego rodzaju prezentem od autora- możemy sami dopisać sobie koniec, nie ma bowiem jednoznacznego rozstrzygnięcia.

Podziwiam pana Wojciecha Piotrowskiego za to, że w tak niewielkiej książeczce umieścił tyle emocji, zmuszając czytelnika nie tylko do przemyślenia tego, co czyta, ale również do refleksji nad własnym życiem. Wszystko jest mitem, być może to prawda; my, ludzie, musimy jednak w tym micie trwać, utrzymując mydlaną bańkę marzeń przy życiu.

Wiem, że zbiory nie należą do ulubionych lektur. Wierzę jednak, że skusi Was okazja przeczytania niezwykłej książki o zwykłym, ludzkim losie.

Dział: Książki
poniedziałek, 08 czerwiec 2015 16:16

Zapowiedź: Beta. Nowe pokolenie

Co prawda jeszcze bez dokładnej daty oraz polskiej okładki, ale już wiadomo, że w październiku tego roku wydawnictwo Czarna Owca wyda drugi tom serii Annex autorstwa Rachel Cohn.

Dział: Książki
niedziela, 07 czerwiec 2015 13:21

Przeklęci

Zwykłam myśleć i mówić, że urodziłam się w niewłaściwych czasach. Za przeznaczenie swoich narodzin uważam raczej okres romantyzmu, czas powieści gotyckich i – z perspektywy czasu – żałośnie ckliwych i na poły tylko mrocznych historii oraz bardziej śmiesznych, niż wyrafinowanych dandysów. Kiedy więc trafiłam na nowy tytuł Joyce Carol Oates – „Przeklęci" – reklamowany jako „znakomita powieść gotycka", nie mogłam się oprzeć. Bo czyż istnieje lepsza rekomendacja dla spragnionego fana wymarłego gatunku literackiego, niż nowa-stara formalnie historia o intrygującym tytule, spisana przez autorkę, którą od lat już postrzega się jako jedną z czołowych kandydatek do Nagrody Nobla?

Okładka powieści nie zapowiada nawet w najmniejszym stopniu mroku kryjącego się na jej kartach. Oto kobieta ukazana od wysokości nosa do bioder, ubrana w zwiewną błękitną suknię z kwiecistym ornamentem w miejscu paska i widocznymi szwami kreacji, stojąca na tle szarej ściany – być może grobowca. Skręcone pasmo ciemnych włosów opada na zarumieniony policzek. Zdjęcie przenikają jeszcze cienie grafiki ogołoconych z liści drzew. Te drzewa-pędy zaczynają dopiero budzić niepokój. Ale to tylko kropla z emocji, które znaleźć można w samej książce.

Początek XX wieku, Princeton w stanie New Jersey, miejsce, w którym swoją siedzibę ma jeden z najbardziej renomowanych uniwersytetów świata; ale również dom wielu dystyngowanych osobistości. Czy jednak zupełnie gładkich i bez skazy? Kolejkę dramatycznych wydarzeń rozpoczynają mroczne sny, w których szacownych obywateli Princeton nawiedzają zmarli, upiory i strzygi. Lecz nie to stanowi kwintesencję Klątwy, o której to społeczność boi się wypowiadać na głos. Wkrótce w mieście pojawiają się tajemnicze postacie, co do których większość zgadza się, że posiadają nieprzeciętny urok i wyszukane maniery – tylko dlaczego każdy kto spogląda na szacownego jegomościa widzi go inaczej? – a na elitę princetońskich rodzin spada ciężar demonicznego przekleństwa. Gdy piękna Annabel Slade zostaje uprowadzona sprzed ołtarza, a w graniczących z miasteczkiem lasach budzi się podziemny świat, nikt już nie ma wątpliwości, że niewysłowione zbierać będzie okrutne żniwa. Nikt jednak nie wiem, jak bardzo okrutne...

Poza faktem, że powieść reklamowana jest jako historia gotycka, zawiera również na obwolucie rekomendację Stephena Kinga, który wypowiada się o niej, używając tak mocnych słów, jak: „intensywna", „wyzywająca", „przewrotnie zabawna" czy „hipnotyzująca". Nikt ani nic nie jest jednak w stanie przygotować czytelnika na to, co znajdzie po rozwarciu sztywnej okładki. Bo chociaż „Przeklęci" należą zdecydowanie do powieści czerpiących z nurtu gotyckiego, to są również misterną konstrukcją w ogólnym ujęciu literatury.

Kompozycyjnie należałoby uznać tę historię za multiszkatułkową. Z jednej bowiem strony Oates tworzy postać historyka, który jest autorem „Przeklętych" jako dzieła pretendującego do miana historycznego i autentycznego zbioru, a z drugiej zaś strony tenże badacz nie tylko rekonstruuje wydarzenia, ale i uzupełnia je o zapiski bohaterów. Akcje prowadzone są z perspektywy to jednego, to drugiego bohatera, z których każdy ma odrębne spojrzenie na fabułę – akcentując bądź wątpiąc w wątek fantastyczny – oraz wskazuje na kolejne formy zapisków: listy, dzienniki, notki. Postać historyka wraca w formie raczej krótkich, wtrąconych rozdziałów i komentuje wiarygodność bądź potencjalność wydarzeń.

Formę powieści gotyckiej uznałabym raczej za sztafaż dla opowieści, która tylko pozornie traktuje o zjawiskach nadprzyrodzonych. W rzeczywistości Oates wybrała na temat swojej powieści nie tyle demoniczne moce, co analizę społeczno-polityczno-kulturową XX-wiecznych Stanów Zjednoczonych. Przez tekst przewijają się wątki rozwoju nurtu socjalistycznego, równouprawnienia rasowego, wolności kobiet oraz potyczki z zakresu władzy, dotyczące zarówno rozgrywek na arenie zarządców uczelni wyższej jak i całego narodu amerykańskiego – jego kolejnych prezydentów i polityków.

Jakby tego było mało, co wprowadza dodatkowy zamęt w kwestii granicy pomiędzy realnością a fikcją, Oates przywołuje całą gamę znamienitych postaci historycznych. Na kartach „Przeklętych" pojawiają się między innymi Theodore Roosevelt, Grover Cleveland, Upton Sinclair czy Jack London – a to tylko garstka z przywoływanych nazwisk. Jedynie osoby zaznajomione z historią Stanów Zjednoczonych i jej postaciami będą w stanie rozgraniczyć, gdzie kończy się historia a zaczyna fikcja. Muszę przyznać, że ja miałam z tym sporo problemów i nie raz musiałam sięgać do różnorodnych encyklopedii.

Zresztą nie tylko fakty/wymysły wymagają naukowej kontroli. Bohaterowie „Przeklętych" odwołują się do zagadnień największych umysłów filozofii, prowadząc ze sobą dysputy bądź określając życiowe stanowiska. Niestety, jeżeli ktoś nie oddawał się nigdy lekturze podobnych tekstów bądź też nie studiował ich z przymusu obranego kierunku, może mieć problem ze zrozumieniem całości. Niektóre wydarzenia bowiem bazują na zgrzycie pomiędzy faktycznym przesłaniem a ich odbiorem przez postaci.

W warstwie technicznej książki znaleźć można znacznie więcej smaczków. Bardzo często do historii opowiadanych przez bohaterów włącza się historyk-narrator w formie przypisów. Dodatkowo autorka wyraźnie ingeruje w formę czcionki (skądinąd nieznośnie małej), to podkreślając to stosując kursywę w odniesieniu do wybranych fraz lub wyrazów. Nie potrafię niestety stwierdzić, jakie znaczenie – poza podkreśleniem ich istotności – próbowała przez to autorka uzyskać.

„Przeklęci" nie zawsze są, niestety, literaturą fascynującą. Z pewnością trzeba mieć do niej całe pokłady cierpliwości Bo chociaż nie można odmówić Carol najwyższej klasy umiejętności posługiwania się językiem czy stylizowania na literaturę gotycką; nietuzinkowych metafor (śnieg jako ornament powietrza pozostanie w mojej pamięci na zawsze) i porównań oraz ogólnej barwności tekstu, to całość potrafi nudzić i irytować (i to w nie w tych fragmentach, w których narrator przestrzega czytelnika przez nieciekawością swojego wywodu i daje przyzwolenie, by go pominąć – bez straty dla całości, jak zapewnia –, co sądzę jest wierutną bzdurą i krygowaniem się postaci). Zdaje się, że powieść skomponowana jest sinusoidalnie. Zaczyna się dość emocjonalnie przeciętnie, później zainteresowanie rośnie, a gdy osiągnie swój zenit znowu stopniowo spada, by za chwilę się podnieść i tak aż do zaskakującej puenty opowieści.

Z pewnością także pełną przyjemność z lektury będą czerpać jedynie ci, którzy z powieścią gotycką są zaznajomieni. „Przeklęci" odnoszą się do sztandarowych przedstawicieli tego gatunku, jednak nie są to nawiązania jawne i bezpośrednie, podane na tacy.

„Przeklęci" należą do kręgu literatury ambitnej, wymagającej całej gamy kompetencji z zakresu wiedzy historycznej, filozoficznej i literackiej. Zdecydowanie nie jest to też lektura na jedno posiedzenie, a miesięczne dawkowanie kolejnych treści. Jest to z pewnością dzieło wybitne, które w swej misternej konstrukcji należałoby porównać do najbardziej docenianej literatury klasycznej – i tak jak jej przedstawicieli, „Przeklętych" można jedynie pokochać bądź znienawidzić. Niemniej, chociaż nie jest to literatura lekka i łatwa w odbiorze, o to zarówno amatorzy dzieł o nacechowaniu historyczny, filozoficznym, społecznym, obyczajowym jak i noszących znamiona inteligentnego dowcipu ją docenią. Ja jestem pod wielkim wrażeniem i z niecierpliwością oczekuję ostatecznego przyznania Joyce Carol Oates momentu przyznania Nagrody Nobla. Bo, co do tego, że takie wydarzenie nastąpi nie mam żadnych wątpliwości.

Dział: Książki
piątek, 05 czerwiec 2015 21:15

Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu

„Gdziekolwiek powędrują Krzyś oraz jego Miś,
cokolwiek będą robić, za sto lat czy też dziś,
nie zamkną drzwi do lasu, bo Stumilowy Las
otwarty jest dla wszystkich, otwarty cały czas".*

Pulchnego, żółtego misia w czerwonej bluzeczce zna chyba każdy, jest to bowiem powieść kultowa a Kubuś Puchatek wraz z całą gromadką ze Stumilowego Lasu przechodzi z pokolenie na pokolenie jako powieści ponadczasowe. A. A. Milne stworzył wesołą gromadkę, którą z czasem zaczęto zmieniać przez wytwórnie Disneya. Czytały go nasze babcie i dziadkowie, czytały mamy i tatusiowie, czytamy my i będą czytać następne pokolenia.

„Mądrość nie głowy, lecz serca zrozum.
Czy do kochania potrzebny jest rozum?".**

„Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu" to dziesięć, znanych nam z „Kubusia Puchatka" oraz „Chatki Puchatka", opowiadań zaadoptowanych przez Wandę Chotomską. Każde z nic mówi o czymś innym: o manierach, patrzeniu sercem, a nie rozumem, byciu przy kimś w potrzebie, pomocy, byciu sobą i byciu w pamięci na zawsze. Wszystkie opowiastki zakończone są rymowankami, a na co drugiej stronie znajdują się rymowane zdania do zapamiętania ściśle związane z poszczególnymi tekstami.

„Wystarczy być przy kimś - to też jest odwaga.
Świadomość, że jesteś - drugiemu pomaga".***

Moje uwielbienie do tego Misia nie pozwala mi przejść obojętnie obok żadnej z książek w których występuje. Coś mnie do nich ciągnie i po prostu muszę do nich zajrzeć, nie inaczej było i tym razem. Według mnie Disneyowska seria „Kubuś i Przyjaciele" to produkt idealny dla dzieci, ale i dorosłych – rodziców, by mogli przybliżyć swojej pociesze jakiś temat oraz nauczycielom ponieważ to świetna publikacja do zapoczątkowania rozmów czy też zainicjowania zabaw przy wykorzystaniu rymowanek lub nawet samych opowiadań. Myślę, że Kubuś Puchatek będzie idealnie się sprawdzał by przekazać dzieciom wiele wartościowych rzeczy. Trzeba też zwrócić uwagę na oprawę graficzną, twarda okładka z przewagą niebieskiego koloru, a środku prawdziwa bajeczna plejada kolorów. John Kurtz idealnie odwzorował Disneyowskie postacie, a także tło historyjek. Zaś Wanda Chotomska spisała się idealnie i stworzyła książeczkę, która nie tylko bawi, ale i uczy.

„Niekiedy wielcy bywają mali,
A mali – wielcy i wspaniali"****

Sama przeczytałam książeczkę w mgnieniu oka, z dzieckiem jej lektura zajmie dużo więcej czasu. Historyjki są miejscami zabawne, pouczające, a także wzruszające. Spędzając czas przy ich czytaniu można połączyć przyjemne z pożytecznym. Ja osobiście spędziłam z tą książeczką miłe chwile nie raz uśmiechając się lub zachwycając pięknymi ilustracjami. „Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu" to pozycja idealna dla dzieci w wieku 3 -7 lat, którą serdecznie polecam dla małych pociech.

„Nie wszystko trzeba rozumieć głową,
Wystarczy sercem. Dajemy słowo".*****

* Hallie Marshall, „Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu" s. 5
**Tamże., s. 41
***Tamże., s. 45
****Tamże., s.165
*****Tamże., s. 173

Dział: Książki
czwartek, 04 czerwiec 2015 01:01

Fragment: "Srebrzyste wizje"

ANNE BISHOP

SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci

Rozdział 1

Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.

Dział: Książki
piątek, 29 maj 2015 07:43

Szalona Misja

Osoby, których okres dorastania przypadał na lata 80. czy 90. zapewne pamiętają tą ekscytację ze spędzonego czasu przy Commodore 64, Atari czy konsoli Pegasus. Drżącymi palcami dostrajaliśmy śrubokrętem taśmę magnetofonową z grami, aby móc cieszyć się 8-bitową muzyką oraz wyjątkowymi grami. Na ekranach telewizorów rządziły przede wszystkim gry platformowe i takie tytuły jak „Donkey Kong", „Super Mario Bros", „Rick Dangerous", „Superfrog", „Prehistorik". Na te wspomnienia łza sama kręci się w oku. Zastanawialiście się jakby to było przenieść koncepcję platformowych gier przygodowych na teren planszówek? Z takim pomysłem postanowili zmierzyć się dwaj projektanci: Laurent Escoffier i David Franck. Tak powstał wyjątkowy wśród „gier bez prądu" tytuł -  „Szalona misja", w którym klawiatura i myszka zostały zastąpione przez przeźroczyste ekrany i flamastry.

Fabuła i cel gry

Bohaterowie gry, w których się wcielamy, muszą przemierzyć siedem tajemniczych światów wielkiego królestwa Arkadii. Każdy świat (za wyjątkiem siódmego) składa się z sześciu krain - poziomów. Ten, który wróci z wyprawy z największym doświadczeniem, zostanie dziedzicem tronu.

Oprawa wizualna

„Szalona misja" już na pierwszy rzut oka urzeka kolorowymi i zabawnymi grafikami, jakimi opatrzone jest pudełko. W środku znajdziemy bardzo dużo elementów: 21 dwustronnych plansz krain (łącznie 42 poziomy gry), 5 przeźroczystych ekranów wraz z podkładkami, 5 zmazywalnych flamastrów, 30-sekundową klepsydrę, znaczniki punktacji i graczy oraz żetony kar i nagród. Dodatkowo plastykowa wkładka na całą zawartość gry służy jako tor punktacji. Wszystkie elementy wykonane są starannie i solidnie. Jest jednak parę uwag do niektórych z nich, ale o tym  później.

szalona misja2

Przygotowanie do gry

Gra przeznaczona jest dla 2 do 5 graczy. Przygotowanie do rozgrywki jest niezwykle szybkie. Każdy z graczy otrzymuje flamaster, przeźroczysty ekran do rysowania wraz z białą podkładką oraz znacznik bohatera. Spośród dostępnych siedmiu światów wybieramy jeden i jego trzy plansze krain, czyli nasze poziomy do przejścia. Oczywiście pierwszą rozgrywkę zaleca się zacząć od pierwszego, najłatwiejszego świata. W środku pudełka układamy pierwszą krainę (poziom 1), zaś z boku ustawiamy klepsydrę oraz żetony kar i nagród.

Przebieg gry

Przebieg gry można w opisać w trzech słowach przytoczonych na pudełku: „1. Przyjrzyj się 2. Narysuj 3. Nałóż i sprawdź". Co to oznacza w praktyce? Każdy z graczy ma 30 sekund (czas odmierza klepsydra) na przyjrzenie się planszy oraz stworzenie na swoim ekranie rysunku odpowiadającego wymaganiom danego poziomu. W grze występują cztery rodzaje misji. Musimy np. narysować trasę od punktu A do punktu B, zaznaczyć wybrane elementy lub obrysować dane przedmioty na planszy. Po tym jak upłynął czas, nakładamy swój przeźroczysty ekran na kartę planszy i sprawdzamy czy nasz rysunek jest zgodny z zasadami aktualnego poziomu. Każda misja, która zakończyła się dla gracza sukcesem, przynosi punkty doświadczenia. Oczywiście, aby nie rozgrywka nie była łatwa, za poprowadzenie trasy przez różne elementy planszy, np. pułapki, tracimy punkty. Dodatkowo możemy otrzymać żetony Nagród oraz (niestety) Kar. Spośród Nagród mamy żetony Supermocy oraz Psikusy. Supermoce mogą nam bardzo pomóc w rozgrywce, np. dzięki nim możemy uniknąć pułapek. Psikusy zaś służą do utrudniania gry naszym przeciwnikom. Najciekawsze są jednak żetony Kar. Dzięki nim przebieg gry jest jeszcze dla nas trudniejszy. Jeśli otrzymamy np. żeton Cyklopa, musimy rysować z zamkniętym jednym okiem, Skurcz wymusza rysowanie wyprostowaną ręką, zaś Zamiana karze rysowaniem lewą ręką przez osoby praworęczne (i na odwrót).

Na ostatnim poziomie każdego ze światów czeka nas pojedynek z bossem. W grze występują również dwa poziomy specjalne, które umożliwiają zdobycie dodatkowych punktów doświadczenia.

Wrażenia

„Szalona misja" to gra wyjątkowa i oryginalna. Choć misje wydają się proste, rysowanie tras wcale nie jest łatwym zadaniem. Trzeba być bardzo dokładnym i starannym, aby zdobyć punkty i uniknąć kar czy pułapek. Dodatkowo przesypujący się w klepsydrze niebieski piasek i presja upływającego czasu, wpływa na nasz pośpiech i błędy. Gra oczywiście nie ustrzegła się wad. Mankamentem tej pozycji jest to, iż w porównaniu do komputerowych platformówek, może się szybko znudzić. Dlaczego? W sumie do przejścia mamy ponad 40 poziomów o różnym poziomie trudności. Przejście jednego świata to czas około 15-20 minut. Czyli w 2-3 godziny jesteśmy w stanie opanować całą grę. Kolejne podejścia do tego tytułu, w tym samym gronie, już nie niosą ze sobą tyle frajdy i ekscytacji.  Idealnym rozwiązaniem okazałoby się cykliczne wypuszczanie dodatków z nowymi światami. Ponadto, jak wspomniałem wcześniej, elementom gry również można zarzucić niedociągnięcia. Po pierwsze, bardzo fajny pomysł z umiejscowieniem toru punktacji wokół krawędzi pudełka nie do końca spełnia swoje zadanie, jeśli kilku graczy uzyska tyle samo punktów doświadczenia. Znaczniki bohaterów, niestety, wywracają się. Dodatkowo gumki do flamastrów mają problem z wycieraniem trasy już po kilku rozgrywkach. Oczywiście, patrząc na całokształt gry, na te uwagi można przymknąć oko.

szalona misja1

Podsumowanie

Tytuł zobowiązuje. „Szalona mija" to gra rzeczywiście szalona. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bez względu na wiek, żaden z graczy nie będzie się przy niej nudził. Wśród najmłodszych gra oprócz tego, że zachwyci oprawą graficzną, na pewno rozwinie staranność, precyzję czy wyobraźnię przestrzenną. Starsi zaś będą mieli okazję przekonać się, iż fajna zabawa z mazakami w ręku, nie kończy się tylko na kalamburach.  Lekka, szybka i prosta. Polecam na rodzinne wieczory z dziećmi.

Dział: Gry bez prądu

W dniach 17-19 lipca 2015 roku Lubelskie Stowarzyszenie Fantastyki „Cytadela Syriusza" organizuje w Wojsławicach (woj. lubelskie, 23 km od Chełma) X Dni Jakuba Wędrowycza.

Dział: Patronaty
piątek, 29 maj 2015 22:01

Patronat: "Kamienie elfów Shannary"

Ponieważ wkrótce na podstawie "Kronik Shannary" zostanie zrealizowany serial telewizyjny, wydawnictwo Replika postanowiło wznowić doskonały cykl Terry'ego Brooks'a. Pierwszą część już teraz można kupić w księgarniach. 

Dział: Patronaty
czwartek, 21 maj 2015 22:16

Między życiem, a życiem

Niekiedy wydaje mi się, że jedno życie to za mało, a innym razem, że zdecydowanie za dużo. Czasami chciałabym wydłużyć dobę, rozciągnąć godzinę, zyskać dodatkowy tydzień, miesiąc albo rok. Innym razem spoglądam na zegar lub kalendarz wyczekująco. Mój żołądek zwija się w stresie z bólu, w ustach zasycha, a oddech się spłyca. Pragnę, aby czas przyspieszył i minął bezpowrotnie. Żeby już było po. Nieważne, po czym. To trochę jak dwa życia, prawda? Nie, wcale nie. Bo nie zmieniają się ludzie, nie zmieniają się krajobrazy, nie zmieniają się bezpieczne kąty i zapach pościeli. A co, gdyby się zmieniały?

Sabine mogłaby uchodzić za absolutnie przeciętną uczennicę. Zarówno w Wellesley, jak i Roxbury. Zarówno w jednym życiu, jak i w drugim. Bo chociaż dziewczyna nie potrafi zrozumieć natury swojego istnienia, to każdej doby, o północy dokonuje „przeskoku". Czas w jednym życiu zatrzymuje się na chwilę, a minuty w drugim zaczynają płynąć. Do osiemnastych urodzin wszystko, co wydarzyło się w jednym życiu z ciałem Sabine, powtarzało się w drugim. Skaleczenia, złamania, a nawet farbowanie włosów. Lecz wraz z osiągnięciem pełnoletniości ta niesamowita zależność zostaje zerwana. Jeżeli zechce, dziewczyna może wybrać jedno z żyć. Wybierze wyższe sfery, czy klasę średnią? Jedno i drugie ma swoje zalety, ale seria zbiegów okoliczności doprowadza do zadziwiającej klarowności w tej sprawie. Przynajmniej do chwili, gdy w jednym z żyć Sabine poznaje Ethana...

Okładkę „Między życiem, a życiem" Jessici Shirvington nazwałabym typową i przeciętną. Na froncie tomu znajduje się urodziwa, acz pogrążona w melancholii młoda kobieta. W oknie odbija się jej twarz. Całość na zasadzie kontry wypełniono złamanym różem i chłodnym błękitem. Z kolei tył okładki nie zawiera nic poza blurbem. To obwoluta, która nieszczególnie przyciąga, ale i nie odstręcza. Pewnie pominęłabym ją, przeglądając regały w księgarni. A szkoda.

Szkoda, bo sama powieść jest całkiem ciekawa. Podchodziłam do niej z pewną rezerwą. Na początku, ponieważ nie byłam przekonana, co do jej gatunkowości. Zastanawiałam się, czy opis na okładce traktować dosłownie, czy to jedynie metafora podwójnego życia. Później z powodu nijakiego opakowania i tytułu, który brzmiał tak jakoś infantylnie i niemądrze. Ostatecznie, gdy wreszcie usiadłam do lektury, skończyłam ją w niespełna trzy godziny. Bo to właśnie taka lektura – jak zaczniesz, to skończysz dopiero wraz z ostatnią stroną.

Umówmy się, opowieść o kimś, kto wiedzie wiele żywotów jednocześnie, nie jest już szczególnie oryginalna. Zmienia się nieco mechanizm, problem bohatera; fakt, czy podróżuje w czasie czy też nie, ale zasadniczy koncept pozostaje ten sam. To jednak doskonały przykład tego, że pozornie wyświechtane pomysły, wciąż mogą sprawiać czytelnikowi przyjemność. „Między życiem, a życiem" czyta się przede wszystkim lekko, z napięciem (może niedoprowadzającym na skraj omdlenia, ale jednak napięciem), a nawet z chęcią kibicowania głównej bohaterce. Nietrudno zrozumieć podstawy jej dylematów, jakkolwiek niełatwo też pojąć niektóre decyzje.

Sabine jest bowiem całkiem dobrze wykreowaną postacią. W teorii jest dwukrotnie starsza od swoich rówieśników w obu wymiarach (żyje przecież podwójnie), ale nie daje tego do końca po sobie poznać. Najdojrzalszą z decyzji, jaką podjęła – co jednak świadczy o wyprzedzeniu „dorosłością" znajomych – wydaje się próba dostosowania w obu „wymiarach" oraz nie zdradzanie własnego problemu. Przynajmniej przez większość czasu. Jej perfekcyjne wtapianie się w realizm sytuacji, było dla mnie nieco zbyt idealistyczne i z tego powodu nieco przerażające, ale w pewnym sensie logicznie do przyjęcia. Sama Sabine to trochę egoistka, a trochę zagubione dziecko, w którym odwaga trwa w odwiecznej wojnie z brawurą. Z kolei Ethan to postać raczej papierowa. Swoisty nośnik prawdy a'la Paulo Coelho i bodziec, który napędza działanie Sabine.

Sposób prowadzenia narracji i język jest tutaj naprawdę nieskomplikowany. Żadnej finezji, czy zgrabności. To rzetelnie zrealizowany pomysł oraz uczciwie poprowadzona fabuła, która w warstwie technicznej nie oferuje nic ponad miłą przeciętność. Bardzo dobrze, bo Jessica Shirvington nikogo w ten sposób nie oszukuje. To lekka lektura, która tylko odrobinę gra na emocjonalnych strunach. Pozycja doskonała, gdy chce się odpocząć, zrelaksować i niezobowiązująco zająć wolny czas.

Nie mam żadnych wątpliwości, że „Między życiem, a życiem" bardzo szybko zyska rzeszę może nie tyle fanów, co ludzi, którzy uznają ją za sympatyczną odskocznię. Niestety lekka opowiastka z gatunku new czy young adult bardzo szybko wyleci czytelnikowi z głowy. Bo chociaż gwarantuje pewne emocje i niemal zmusza do skończenia lektury na jednym posiedzeniu, to brakuje jej swoistego pazura lub zachęty do refleksji. Zdaje się być tak lekka i niezobowiązująca, że po prostu niczym bańka mydlana ulatuje i... bardzo szybko pęka nie pozostawiając po sobie nawet najsubtelniejszego śladu.

Dział: Książki

Nie boję się śmierci. Boję się procesu umierania. Boję się wypadających włosów, obwisłej skóry i niesłuchających rozkazów stawów; boję się zaników pamięci, ulubionych tytułów, które wydadzą się pierwszy raz spostrzeżone. Boję się pełnych litości spojrzeń, garba, potknięć. Boję się próśb o pomoc i niesamodzielności. I nie przestałabym się bać, gdyby ktoś powiedział: nie martw się, po śmierci znowu obudzisz się jako niemowlak. Znowu będziesz młoda. Chociaż będziesz pamiętała całe swoje niemalże siedemdziesięcioletnie życie. Nie wiem, co byłoby gorsze – umrzeć, czy żyć ponownie z bagażem wspomnień.

Harry August wiódł niezbyt łatwe, a jednocześnie dość przeciętne jak na swoje czasy, życie. Do chwili, gdy okazało się, że śmierć nie zakończyła jego egzystencji, a jedynie rozpoczęła ją od nowa – raz jeszcze Harry się narodził, raz jeszcze uczył chodzić, raz jeszcze patrzył na śmierć bliskich i dokładnie te same ich decyzje. Kilka wcieleń poświęcił na odnalezienie się w nowej sytuacji. Po traumatycznych przeżyciach dołączył także do Bractwa Kronosa, które zrzeszało jemu podobnych. Z jego pomocą Harry wiódłby pewnie próżniacze życie po każdych kolejnych narodzinach. Los miał jednak dlań inny plan. Gdy, jak w każdym z żywotów, umierał na szpiczaka mnogiego, odwiedziła go dziewczynka. „Świat się kończy. – powiedziała – Świat się kończy i nie możemy temu zapobiec. Świat się kończy, bo musi. Ale koniec świata staje się szybszy". I wtedy Harry August znalazł cel.

Nie wiem, kto mógłby pozostać niewzruszony przy podobnym opisie (ten akurat jest mojego autorstwa, jednak linia fabularna i groza sytuacji zostają zachowane w każdym, jak mniemam). Zwłaszcza, gdy dodać do tego niesamowitą okładkę. Niby nie ma w niej nic niezwykłego, zwłaszcza, kiedy przygląda się jedynie jej internetowemu zdjęciu, lecz podejście zmienia się z chwilą chwycenia tomu w dłonie. Zajmujący front obwoluty tytuł jest lekko wypukły i jakby wykonany z brokatu. A może z pyłu? Całość wydaje się nieco rozwiewać, a na granatowo-niebieskiem tle, jaśniejącym w kierunku centrum, przypomina trochę gwiazdy. Z kolei z tyłu, pomiędzy jedną częścią blurbu a drugą, znajduje się ludzka sylwetka. Także wypełniona brokatowym pyłem. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu istnienia w tej wizualizacji cudownej, choć nieszczególnie oryginalnej, metafory dotyczącej ludzkiego życia, przemijania i trwania. Jesteśmy częścią większej całości. Jesteśmy zbudowani z atomów. A w przyrodzie nic nie ginie – po śmierci nasze atomy stają się po prostu budulcem dla czegoś innego. Ale przecież umieramy. Rozpadamy się. Zostaje po nas proch i pył.

„Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta" przez znaczącą część lektury szczególnie nie porywa. Sporym eufemizmem byłoby stwierdzenie, że akcja nieco się wlecze. Ale przecież wlecze się nie bez przyczyny! Harry nie musi nigdzie się spieszyć. Ma nieskończoną ilość żywotów (w teorii). Niejednokrotnie pada z jego ust stwierdzenie, gdy pojawiają się w jego życiu komplikacje, które najprościej byłoby zakończyć samobójstwem, że tylko nuda dzieciństwa zniechęca go do takiego gestu. Cóż to w ogóle za okrutne i bezduszne rozważania! - chciałoby się wykrzyknąć. Ale jakie znaczenie miałoby życie, gdyby się nie kończyło? Czy samobójstwo stanowiłoby jeszcze tak skrajny akt? Ja sama nie wiem, czy za każdym razem chciałabym umierać na złośliwy nowotwór, bez szans na wyleczenie.

Jakkolwiek zrozumiałam ideę historii spisanej przez Claire North, rodzaj odwrócenia ogólnego pojęcia o zjawiskach paranormalnych – wydaje się nam bowiem, że za niecodziennymi zdolnościami czy wydarzeniami zawsze idzie jakaś mroczna historia, pełna akcji i szwarccharakterów – to chwilami naprawdę się nudziłam. Pomimo faktu, że postać Augusta psychologicznie wydawała się ciekawa, to jego poszukiwania sensu, wydawały mi się momentami dość płytko i pobieżnie opisane. North sygnalizowała jedynie pewne działania, nie relacjonując ich w pełni. Byłoby to świetne, gdyby bohater był zupełnie przeciętnym człowiekiem ze zdolnością odradzania się raz po raz (o ile można nazwać przeciętnym kogoś o podobnych umiejętnościach). Tak bowiem działa ludzka pamięć – zaciera się, pozostawiając jedynie ogólny zarys faktów. Harry nie był jednak zwyczajny już jako człowiek, niezależnie od funkcjonowania jako ouroboran (takie miano naszą w powieści osoby, które odradzają się po śmierci – nazwa wywodzi się od Ouroborosa, mitologicznego węża zjadającego własny ogon), gdyż posiadał pamięć absolutną.

Właściwa akcja powieści zaczyna zagęszczać się dopiero po ponad połowie lektury. To trochę późno. Zwłaszcza, że nigdy nie osiąga punktu zenitalnego. Wciąż miałam wrażenie, że nabiera prędkości, by pokazać prawdziwie wartką akcję. Tymczasem na rozwijaniu szybkości się skończyło. Finał przyniósł z kolei ogromne rozczarowanie, które skwitowałabym słowami „Tylko tyle? Naprawdę?!". I nawet piękna klamra semantyczna nie rekompensuje mi tego rozczarowania.

Tak naprawdę powieść skupia się na dwójce bohaterów. Harrym i wspomnianym szwarccharakterze, którego imienia – z racji niechęci do spoilerów – zdradzić nie mogę. A właściwie nie chcę. Moim zdaniem jedna i druga postać może pochwalić się bogatym rysem psychologicznym. Obie reprezentują skrajnie odmienne poglądy, które w pewnym momencie zaczynają się przenikać i dopełniać. Co najlepsze, byłam w stanie wczuć się w pozycję jednego i drugiego. Rozumiałam ich racje.

Język Claire North jest przystępny, lecz nieszczególnie bogaty czy wyrazisty. Klarownie przekazuje historię, jednak skąpa opisowość nie trafiła w mój czytelniczy gust. Autorka skupiła się raczej na samej psychologii i motywie relatywnego upływu czasu dla jednostki. Sporo także mówi o etyce i moralności, chociaż niebezpośrednio (zazwyczaj), co sobie bardzo cenię.

„Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta" pozostawiło we mnie niewielki zalążek tematycznej refleksji. Zaczęłam zastanawiać się nad motywem zjawisk paranormalnych niepodyktowanych żadnym wyższym celem, żadną wielką wojną. Jakby to było, gdybym nieustannie się odradzała? I tyle? Nic więcej? Po prostu raz po raz przeżywała swoje życie, z zachowaniem pamięci o wszystkich egzystencjach, podejmując nowe decyzje i zmieniając swój los. Znowu jednak dla samej zmiany, bez odgórnego, ważnego celu. Poza tym zaczęłam snuć refleksje nad wielowymiarowością czasu i przestrzeni. Harry August zastanawiał się nad początkiem i końcem – czasu, świata, ouraboran. A jeżeli wszystko dzieje się teraz? Jeżeli jesteśmy pierwsi? Nasze czasy są pierwsze? Jeżeli świat zaczął się wtedy, gdy Harry August narodził się po raz pierwszy, a dopiero później zaczęła się „przyszłość"? Trwał od pewnego momentu, ale bohater był jego końcem i ciągiem dalszym jednocześnie? Mam nadzieję, że jeżeli zdecydujecie się na te lekturę, podzielicie się własnymi spostrzeżeniami na ten temat.

Dział: Książki