Rezultaty wyszukiwania dla: Zagubieni
Płacz
Marta Kisiel jest autorką kultową, dowiedziałam się o tym kilka lat temu na Targach w Krakowie, gdy ustawiały się do niej dosłownie tłumy, a stada fanów chciały ją nosić na rękach. Wówczas jej książki były łakomym kąskiem, nakłady się rozchodziły. Zabłąkane na allegro egzemplarze chodziły w bajońskich kwotach, więc gdy coś wznowiono znajomi życzliwie radzili, bym nie zastanawiała się, bym kupowała, bo warto. Ja miałam wiele obaw, bo nie lubię książek, w których autor zakłada, że oczaruje mnie swoimi żartami, to rzadko na mnie działa. Zwykle żenuje, niż bawi, ale już tyle osób mnie namawiało, że w końcu stwierdziłam, a co mi szkodzi. Najwyżej mi się nie spodoba i będę wytykała znajomym, jak mają kiepski gust. Akurat to ja się myliłam, książki Marty Kisiel mnie kupiły i to nazwisko miało pojawić się na liście moich polowań. I w tym roku, na wiosnę pojawiła się nowa powieść.
„Płacz” to trzeci tom Opowieści wrocławskich, pierwszy tom „Toń” czytałam dosyć dawno temu, nie pamiętam dokładnie, ale pamiętam ciało wypływające nad ranem i to, że mi się podobało. „Nomen omen” kupiłam, bo znajomi mnie katowali, ale jeszcze nie czytałam i dopiero teraz pisząc ten tekst, orientuję się, że to cykl, ale można dobrze się bawić bez znajomości tomów wcześniejszych. To kontynuacja losów sióstr Stern, cudowna wariacja na temat Mojr, który to powoli zaczyna mnie coraz bardziej interesować, a od czasu bajki „Herkules” Mojry mnie fascynują. W „Płaczu” przeplatają się różne historie i chociaż ciężko kojarzyć wojnę z humorem, ból i łzy z czymś przyjemnym, to jednak Marta Kisiel ma niezwykle sprawne pióro i niesamowicie mi imponuje jej styl, dystans, sarkazm. Majstersztyk.
Spotkałam się z mieszkańcami ulicy Lipowej 5, dopiero czytając „Toń” i uważam, że chociaż „Płacz” jest książką przesyconą większą dozą dramaturgii, zagubieni ludzie, zestawieni z zagubioną łyżeczką, tu losy sióstr, tu wielka historia, to jednak moim zdaniem to nowe oblicze Marty Kisiel jest frapujące i niezwykłe, że czego nie tknie, to zamieni w świetną powieść. Muszę się teraz zabrać koniecznie za „Nomen omen”, bo chyba chcę sobie to wszystko dopełnić.
Mam nadzieję, że wtedy będę Wam mogła zaktualizować informację o tym, w jakiej kolejności czytać i czy ma to znaczenie? Dajcie się porwać powieściom Marty Kisiel, jako że ja pierwszy raz sięgnęłam po jej powieści właśnie na jesieni, to dla mnie ta pora roku jest idealna do wejścia do świata tajemnic, inteligentnego humoru. Bardzo polecam.
ESCAPE QUEST - ekscytujące gry książkowe
Tych tomów nie czyta się w klasyczny sposób, od deski do deski. By w pełni cieszyć się fabułą, należy wykazać się spostrzegawczością, pomysłowością i sprytem podczas rozwiązywania zadań ukrytych na kartach książki. To wszystko po to, by przeżyć niesamowitą przygodę i przy okazji potrenować logiczne myślenie i kreatywność.
Badaczka mitycznych bestii
Niezwykłe zwierzęta, niewyobrażalne potwory, ale też zachwycające istoty. Fantastyka dała nam całe mnóstwo stworzeń, które nie tylko ubarwiają opowieść, ale też nadają jej drugiego dna. Nie tylko Wiedźmin stawia im czoła. Również Badaczka ma na ich temat co nieco do powiedzenia.
Ruszamy w drogę, która nie zawsze będzie łatwa. Zadaniem Badaczki jest troska o magiczne stworzenia, ale jeśli zagrażają one ludziom… nie ma wyboru. To trudna misja, ale ktoś musi ją wykonać. Inaczej… poleje się krew. Jednak decyzja o tym, kto ma rację, nie zawsze będzie łatwa. Mityczne stworzenia to coś więcej niż kły i pazury. Czy Badaczka zawsze będzie w stanie zachować się obiektywnie?
Już od samego początku zachwyciła mnie kreacja świata! Fantastyka ma w sobie „to coś”, a „Badaczce” zdecydowanie na pierwszy plan wysuwa się magia. Jednak o ile w większości książek smoki czy inne istoty traktowane są jednoznacznie jako zło wcielone, tym razem otrzymujemy inną perspektywę. I bez obawy ani przez chwilę nie będzie to tendencyjny punkt widzenia. Badaczka każe nam spojrzeć na wszystko zarówno oczami ludzi, jak i tytułowych bestii.
Podobał mi się również sposób prowadzenia narracji, na samym początku możemy się czuć lekko zagubieniu. Dopiero wraz z rozwojem fabuły poznajemy świat i zasady nim rządzące. Całość podzielona została na rozdziały, a każdy z nich opowiada odrębną historię i wnosi dodatkowe informacje. Z dużym zainteresowaniem śledziłam rozwój wydarzeń.
Na uznanie zasługuje też lekko melancholijny, zmuszający do refleksji klimat. Nasza bohaterka ma ciekawy charakter, jest jednocześnie bardzo wrażliwa, ale też zdystansowana. Jej relacja z otoczeniem dodatkowo podkreśla rozdźwięk, między światem ludzi a magicznych istot.
Na końcu warto też wspomnieć o pięknej kresce. Uwielbiam tę grafikę! Jest magiczna, pełna czaru, delikatności, ale też wyrazistości. Świetnie oddaje nastrój opowieści i zwielokrotnia jej przekaz. „Badaczkę” dodaję na półkę moich ulubionych mang!
Ostatni
W 2020 rok weszłam z przytupem, ponieważ rozpoczęłam go od „Ostatniego”. Powieść Hanny Jameson to niesamowity thriller w klimacie postapo, który fascynuje, przeraża i… zmusza do refleksji. Autorka stworzyła po prostu ciekawą wizję końca świata oraz fenomenalnie zobrazowała nieludzką-ludzką naturę w krytycznych chwilach…
W powieści zatraciłam się od pierwszych stron. Styl pisarki jest zachwycający, a emocje miotające bohaterami wydawały mi się przedziwnie realne. Nie mam pojęcia, jak ja bym zachowała się w takiej sytuacji, ale – jak przypuszczam – wpadłabym w paranoję, podobnie jak Jon, główny bohater „Ostatniego”. Zresztą, ciężko mu się dziwić – jest jednym z dwudziestu ocalałych, a wkrótce dowiaduje się, że wśród jego towarzyszy niedoli jest zabójca i to dopiero zalążek nieszczęść. Samobójstwa, paranormalne zjawiska, zaginięcia, akty kanibalizmu – straszliwych wydarzeń tutaj nie brakuje. Przerażający obraz tego do czego człowiek może być zdolny w skrajnej rozpaczy i zagubieniu…
„Ostatni” dopracowany jest nie tylko pod względem psychologicznym. Jak nie trudno się domyślić, kreacja bohaterów tutaj również jest na naprawdę wysokim poziomie, ale na większą uwagę zasługuje tutaj mistrzowskie budowanie napięcia. Hanna Jamenson po mistrzowsku wprowadza nagłe zwroty akcji, karmi nas tajemnicami oraz silnymi emocjami, a także wprowadza w treść nutkę… humoru. Miejscami jest on dość specyficzny, jednakże idealnie wpasowuje się w nietypową walkę o przetrwanie. Nie zabrakło tutaj miejsca również dla wątku kryminalnego (próba odnalezienia mordercy), choć – jak się pewnie domyślacie – groza wiedzie tutaj główny prym. Można tu nawet wyczuć drobne nawiązania do „Lśnienia” Stephena Kinga, co było dla mnie dodatkowym smaczkiem i zaowocowało jeszcze większą przyjemnością czytania.
Hanna Jameson nabałaganiła mi swoją powieścią w głowie. „Ostatni” to mroczny pamiętnik, który zdaje się kryć w sobie to, co w człowieku najgorsze, choć znalazło się w nim i kilka pozytywnych akcentów. Jeśli chodzi o wady książki, to można się tutaj przyczepić jedynie do literówek w tekście (o zgrozo) oraz mało spektakularnego zakończenia, jednakże radioaktywne tło, dramatyzm wylewający się ze stron i bardzo dobry warsztat pisarski autorki wynagradza to wszystko z nawiązką. Mam nadzieję, że wydawnictwo Czarna Owca pokusi się i o wydanie innych tworów popełnionych przez autorkę, bowiem kapitalnie połączyła thriller psychologiczny z klimatem postapo i – co tu dużo mówić – czytelniczo zadurzyłam się w niej od pierwszej książki. Polecam z całego serca, lektura idealna dla miłośników mocnych wrażeń!
1988 Wężowisko
Deadly Class to jedna z najbardziej wciągających i zaskakujących serii – pod każdym względem. Wciągająca fabuła, bogata plejada wyrzutków, fantastycznie odwzorowane lata osiemdziesiąte – to zaledwie kilka z zalet tego cyklu. Jeśli jeszcze nie mieliście przyjemności z nastoletnimi adeptami sztuki zabijania, winna jestem Wam ostrzeżenie – zatracicie się w tych komiksach całkowicie. „Deadly Class: Wężowisko” to już trzeci tom, który trzyma poziom, zadziwia i… ponownie kończy się wielkim WOW!
Poprzedni tom zakończył się mocnym akcentem i tak też historia „Wężowiska” się rozpoczyna. Co tu dużo mówić – bohaterowie wpakowali się w niezłe „gówno” (Marcus bardzo lubi to słowo – w każdym tomie powtarza je kilka razy, sprawdziłam!) i czytelnik wręcz pożera strony, aby dowiedzieć się, jak się wykaraskają tym razem z kłopotów. I – przede wszystkim – czy wszyscy przeżyją. Deadly Class nie bez przyczyny jest „deadly” - tak, jak i w poprzednich tomach, tak i tutaj gości dużo śmierci. Powiem więcej – giną tutaj postacie znaczące, co jeszcze bardziej nakręca odbiorcę. A akcja, latające sztylety i pociski to niejedyne, co ma ten tom do zaoferowania…
Już od pierwszego tomu wyraźnie można zauważyć, że Deadly Class ma jakąś dziwaczną, nieoczywistą głębię, schowaną pomiędzy zbuntowanymi nastolatkami, krwawymi niuansami i narkotykowymi tripami. W „Wężowisku” wszystko zdaje się sypać w życiu głównego bohatera, przyjaźnie tracą znaczenie, każdy zdaje się być zdrajcą, kapusiem, zagrożeniem. Marcus ponownie czuje się odrzucony i choć wmawia sobie, że jest mu z tym lepiej, że dzięki temu jest „czujniejszy”, nie radzi sobie z nową sytuacją. I coraz bardziej się pogrąża, coraz bardziej gubi, a czytelnik zarazem z obrzydzeniem, jak i ze współczuciem obserwuje go i syf, w jaki się pakuje. Tom ten niesie ze sobą więcej treści niż poprzednie i chociaż akcji jest nieco mniej, to nie można narzekać na jej brak. A zakończenie – SZTOS. Nie mogę doczekać się egzaminu…
Kreska komiksu jak zawsze jest obłędna i fenomenalnie dopełnia całości. Uwielbiam momenty, w których Marcus jest na odlocie – w tych momentach ilustracje mnie rozwalają i zwracam na nie znacznie większą uwagę. Bohaterów kreują nie tylko ich historie, ale i wyrazisty wygląd – podobnie jak tło całości, wyraźne lata osiemdziesiąte. Wylewają się one ze stron w przytaczanej muzyce, stylówkach czy takich drobnostkach, jak… Bush i Jan Paweł II na ekranie w tle. Po prostu majstersztyk w pełnej krasie – kreski, barw, szczegółów…
Komiksy Deadly Class są jak narkotyk. Uzależniają, fascynują, budzą mnóstwo emocji i refleksji, myśli. Jeśli lubicie mocniejsze serie, pełne głębszych doświadczeń i cienia dawnej popkultury – nie czekajcie. Zatraćcie się w tym psychodelicznym świecie samotności, depresji i zagubienia. Polecam z całego serducha!
Greta
Nie bez przyczyny nazywa się samotność plagą XXI wieku, zaś szpitale i kozetki psychoanalityków pełne są ofiar tego znaku naszych czasów. Nie odnajdujemy się w stałych związkach, nie potrafimy nawet koegzystować z przyjaciółmi, zastępując relację z nimi wirtualnymi kontaktami, zaś nasze dzieci zwykle są daleko od nas, realizując własne zawodowe i życiowe plany. Cóż zatem nam pozostaje? Samotne poranki oraz wieczory i powolne popadanie w stan szaleństwa? A może znalezienie sposoby, by jednak kogoś do siebie przywiązać?
O samotności (i szaleństwie) jest właśnie film Neila Jordana „Greta”, którego akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, mieście wielu możliwości, w którym ilość mieszkańców i rezydentów jest większa, niż w niejednym państwie europejskim, zaś tęsknota za drugim człowiekiem jest tu większa i bardziej dotkliwa niż gdziekolwiek. Właśnie tu zaczyna nowy etap młoda i naiwna Frances (Chloë Grace Moretz), uciekając od tęsknoty i zagubienia po śmierci matki i od ojca, któremu nie potrafi wybaczyć, że próbuje dalej żyć bez żony. Znajduje pracę w charakterze kelnerki i zamieszkuje w luksusowym mieszkaniu swojej przyjaciółki, Ericy (Maika Monroe), błyskotliwej, przebojowej i charyzmatycznej dziewczyny. Mimo iż przyjaciółki dobrały się na zasadzie przeciwieństw, doskonale się dogadują, choć już znajomi Ericy i imprezy, na które chodzi, niezbyt pasują skromnej Frances. Może właśnie dlatego tak szybko zbliża się ona Grety (Isabelle Huppert), kobiety w średnim wieku, która z powodzeniem mogłaby być jej matką.
Poznała ją zupełnie przez przypadek (a raczej tak by się mogło wydawać), zwracając znalezioną w metrze torebkę. Pragnąc w swojej uczciwości ją zwrócić, trafia do domu Grety, zakochanej w muzyce klasycznej i wciąż wspominającej męża wdowy. Jej jedyna córka wyjechała do Paryża, gdzie uczęszcza do konserwatorium, a choć rozmawia z matką często, nie zagłusza to samotności kobiety. Mimo wszystko Greta dzielnie próbuje żyć dalej, korzysta nawet z propozycji Frances, by zaadoptować psa, wspólnie zresztą wybierają się do schroniska. Dziewczyna nie wie jeszcze, że taka postawa jest w istocie próbą zmanipulowania jej i przejęciem kontroli nad jej życiem i nią samą.
Frances spędza z Gretą coraz więcej czasu, co złości Ericę, która dość nieufnie podchodzi do tej dziwnej znajomości. Mimo wszystko jej reakcję można uznać za zazdrość, dlatego też ani Frances ani my sami niezbyt przejmujemy się jej słowami. Przynajmniej do chwili, kiedy Frances podczas kolacji u swojej nowej przyjaciółki znajduje w kredensie kolekcje torebek, podobnych do tej, którą zwróciła. Czy zatem pozostawienie osobistych rzeczy w metrze było celowym zabiegiem? Czy w ten sposób kobieta próbuje zapewnić sobie towarzystwo? Okazuje się, że tak i byłby to bardzo smutny, wręcz dramatyczny przykład samotności w tłumie, gdyby nie fakt, że Greta nie zgadza się na to, by Frances zniknęła z jej życia. Zaczyna ją na wiele sposobów nękać, pojawia się u dziewczyny w restauracji, pod drzwiami apartamentu, śledzi nawet Ericę. Zgłoszenia na policję nic nie pomagają, a nawet nasilają aktywność Grety, dla której to zachowanie stalkera to dopiero wstęp do bardziej złożonego planu…
„Greta” porównywana jest do „Misery” na podstawie powieści Stephena Kinga, a choć brakuje jej też świeżości i dramatyzmu, to rzeczywiście można odnaleźć pewne analogię. I choć mimo iż obraz nie należy do wybitnych, choć wiele scen jest w nim niepotrzebnych i / lub niedopracowanych, to jednak robi on wrażenie i z pewnością warto go obejrzeć. Chociażby z uwagi na mistrzowską grę Isabelle Huppert, która na naszych oczach pogrąża się w odmętach szaleństwa, wciągając w skomplikowaną grę którą prowadzi również nas.
Synowie światłości
– Esseńczycy byli stronnictwem religijnym, tak jak faryzeusze i saduceusze. Ale w przeciwieństwie do nich działali… dyskretnie.
– Czyli co? Chodzili w kapturach i chowali się po piwnicach? – zapytała z ironią.
– Nie bądź śmieszna, Kate – odpowiedział jej Oliver – po prostu woleli nie bratać się zbytnio z innymi. Jakby się nad tym zastanowić, można to uznać za zaletę… – przerwał na chwilę, po czym dorzucił:
– Trzymali się cienia, mimo że sami nazywali siebie Synami Światłości.
Zabierając się za czytanie „Synów Światłości” Tomasza Serzysko spodziewałam się fajnej, lekkiej historii przygodowej podsyconej realnymi historycznymi faktami. I można powiedzieć, że to dostałam, ale jednocześnie w pakiecie autor sprzedał mi wielki czytelniczy zawód. Bo „Synowie światłości” to książka oczywista, przewidywalna, w której jeden absurd goni kolejny i która według mnie, niestety, jest stratą czasu. Szkoda, bo zapowiadało się tak dobrze.
Ale zacznijmy od początku. Książka zaczyna się w momencie kiedy Olivera Monroe – głównego bohatera powieści – spotyka bardzo dziwny dzień. Najpierw jeden nadgorliwy student wręcza mu gazetę z dziwnym artykułem na temat Jezusa, a następnie pojawia się dziwny jegomość proponujący mu wyprawę życia, która ma wpłynąć na jego karierę. Nasz profesor w początku się opiera, ale w końcu ulega pokusie. W końcu jest zmęczonym życiem młodym wykładowcą. W jego wyprawę wplątuje się jego przyjaciółka – również wykładowczyni – Kate. Razem próbują rozwikłać tajemnice esseńczyków, tajnego stowarzyszenia, które miało posiąść Prawdę absolutną.
Brzmi nieźle prawda? Też mi się tak wydawało. Jednak wszystko psują wcześniej wspomniane absurdy. Helikopter podlatujący pod okno wysokiego budynku? Czemu nie? Kto by się przejmował, że przy tej odległości, to jednak śmigło mogłoby się nie zmieścić? Już pomijam spostrzegawczość głównych bohaterów, którzy helikopter zauważyli dopiero kiedy był pod oknem. Jakby nie powinno było go słychać już od dawna. Kolejna sprawa - 10 minut na zakup biletu i przejście odprawy na jerozolimskim lotnisku? Żaden problem. Przecież na pewno nikt nie nabierze podejrzeń wobec cudzoziemców wręcz przelatujących przez lotnisko? I ja rozumiem, że autor chciał żeby sytuacja wyglądała trochę bardziej dramatycznie, no ale to było lekko nierealne. A chyba chociaż jakieś śladowe ilości realizmu powinny się znajdować w takiej książce?
I może można byłoby to wszystko przeboleć, gdyby nie płytkość głównych bohaterów. Miałam wrażenie, że oboje są tacy sami, że właściwie różnią się tylko płcią. Nieporadni, kompletnie zagubieni w tym co robią i jeśli mam być szczera to jakoś tak, strasznie mało inteligentni jak na wykładowców akademickich. Odniosłam wrażenie, że te postacie zostały napisane na kolanie, bez jakiegoś większego pomysłu, byle by byli i byle by w jakiś sposób wpasowali się w historię.
Gwoździem do trumny jednak tej książki było coś innego. Było zakończenie historii, które zostało żywcem ściągnięte z jednego filmu przygodowego. Nie będę spoilerować i zabierać wątpliwej przyjemności z czytania, jeśli ktoś się skusi, ale mnie osobiście jako czytelnika mocno to uraziło.
Staruszek Logan #1: Strefy wojny
„Staruszek Logan. Strefy wojny” Briana Michaela Bendisa to jeden z albumów rozpoczynający nową fazę w komiksowym uniwersum Marvela. Fabuła w nim przedstawiona jest pokłosiem wydarzeń, które miały miejsce w ostatnim dużym evencie Tajne Wojny. Przypomnę, iż większość superbohaterów poległa w walce ze złoczyńcami. Nieliczni, którzy przetrwali, wiodą życie w ukryciu. Doszło również do zderzenia wszystkich równoległych rzeczywistości uniwersum, wskutek czego powstała olbrzymia planeta – Bitewny Świat, na której boską władzę ma von Doom. W tym niebezpiecznym i tajemniczym świecie pojawia się zmęczony życiem i będący w podeszłym już wieku Logan.
W tym miejscu warto cofnąć się o 10 lat i przypomnieć dzieło Marka Millara o Staruszku Loganie. To wtedy pierwszy raz przygody Wolverine zostały osadzone w dalekiej przyszłości, w której również suberbohaterowie już nie żyją, a niebezpiecznym światem rządzą przestępcy. Ten brutalny komiks dał podwaliny Bendisowi do zapoczątkowania nowej serii. „Strefy wojny” to w pewnym sensie kontynuacja historii opowiedzianej przez Millara, która sprytnie została wplątana w Tajne Wojny. Okazuje się bowiem, iż niegdyś największy z mutantów Logan przedostaje się z postapokaliptycznego miejsca do różnych stref Bitewnego Świata. Każda z nich jest odmienna i wręcz egzotyczna w porównaniu do znanej Loganowi jałowej krainy, którą dotychczas przemierzał. Pozornie idealne miejsca stworzone przez Dooma niosą jednak większe niebezpieczeństwa niż pełen przestępców brutalny świat. Szczególnie że nie wszystko jest takie, jakie początkowo się wydaje. Nie wiadomo co jest prawdą, a co wymysłem wyobraźni naszego bohatera. Na swojej drodze spotyka on m.in. Tony’ego Starka, Thora czy młodych X-Menów, których w końcu kiedyś zabił pod wpływem iluzji Mysterio. Na dodatek spotkani mutanci niedawno pochowali swoją wersję Wolverine’a. Logan musi odkryć sekrety nie tylko stref Bitewnego Świata, jak również samego siebie.
Pierwszy tom „Staruszka Logana” Bendisa dla osób, które nie zapoznały się wcześniej z serią Millara, jak również z eventem Tajne Wojny, może być bardzo chaotyczny. Czytelnik zostaje wrzucony praktycznie w sam wir wydarzeń, a w odnalezieniu się w fabule wcale nie ułatwiają liczne odwołania do wcześniejszych historii. Wprawdzie na początku tomu znajduje się notka nakreślająca sytuację, to późniejsze prowadzenie fabuły przez scenarzystę, czyli skakanie po lokacjach sprawia, iż czujemy się nieco zagubieni. Brakuje tutaj jakiejś głównej osi fabularnej, jakiegoś tła. Dopiero pod sam koniec wszystko zaczyna się delikatnie klarować. Biorę jednak pod uwagę fakt, iż oryginalnie seria liczy 9 albumów i wiele wskazuje na to, iż kolejne numery będą już stanowiły bardziej spójną opowieść.
Aktualnie Logan Bendisa różni się znacznie od tego Logana znanego z historii Marka Millara. Jest zagubiony i kompletnie nie rozumie sytuacji, w jakiej się znalazł. Szczególnie iż nowa rzeczywistość wywraca ponownie jego życie do góry nogami. Drzwi, które myślał, iż zostały już zamknięte, nagle okazują się ponownie otwarte, aby nie powiedzieć, że wręcz rozwalone.
Bardzo oryginalna jest tutaj oprawa graficzna, która na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. Andrea Sorrentino nieustannie tutaj eksperymentuje praktycznie ze wszystkim. Wszystko jest takie chaotyczne (jak fabuła). Raz jego kreska jest wyraźna, a postacie fajnie ukazane, aby za chwilę wszystko wyglądało jak rysowane od niechcenia. Takie uproszczone i surowe. Szczególnie bolesne jest to podczas scen walki, gdzie aż prosi się o większą szczegółowość. Bardzo ładnie za to wyglądają duże kadry, szczególnie te 2-stronnicowe. Zaszalał również Marcelo Maiolo, który odpowiadał za kolory. Tak dużego stężenia czerwieni w jednym albumie dawno nie widziałem.
Przed Bendisem stało bardzo ciężkie zadanie zmierzenia się z komiksem Millara. Musiał umiejętnie otworzyć zamkniętą już historię o Staruszku Loganie oraz włączyć ją do aktualnego kanonu. Jednak tylko częściowo udało mu się uzyskać zadawalający efekt. Do pełnej satysfakcji dużo jeszcze brakuje. Co najważniejsze, brakuje konkretnej spójnej historii. Otrzymaliśmy brutalny (choć nie tak jak u Millara) i chaotyczny komiks, który jedynie daje nam nadzieję, iż kolejne tomy będą lepsze pod względem fabularnym i graficznym.
Guerra
Pielęgnowanie uczucia wymaga nakładu pracy z obu stron. Gdy na drodze do szczęścia pojawiają się wyrwy, mniej wytrwali po prostu zmieniają kierunek. Są też tacy, którzy siłę swych uczuć uświadamiają sobie dopiero w obliczu straty. Tylko czy wtedy nie jest za późno?
Zuza i Patryk są w związku, jednak nie układa się im najlepiej. Sporą rolę w kryzysie ma to, kim od jakiegoś czasu jest Patryk. Bycie Guardianem pochłania sporą dawkę jego czasu i zatruwa jego serce cudzym cierpieniem. Zuza musi zmagać się z wiedzą na temat swojego chłopaka i tęsknotą za przyjaciółką, która również zasiliła szeregi Guardian. Coraz częściej w jej życiu gości samotność. Gdy na koncercie Patryk ratuje Zuzi życie, łamie tym samym guradiańskie prawo. Zostaje zesłany za to ogromne przewinienie do Guerry. Teraz to Zuza będzie musiała podjąć próbę walki o związek i życie jej ukochanego. Czy wyruszy mu na pomoc i poświęci wszystko, by w imię miłości uratować swojego faceta?
Powrót do ulubionych bohaterów, nerwowe przebieranie nogami w oczekiwaniu na ciąg dalszy i nutka niepewności i tajemnicy towarzysząca mi od pierwszych stron. Czy było warto sięgnąć po kolejną z powieści Melissy Darwood?
Larista wprowadziła mnie w jakże zwyczajny, a zarazem magiczny świat mogący być częścią mojego, rozgrywać się gdzieś obok. W drugim tomie autorka poszerza nam perspektywę, dodając nowe miejsca, bohaterów i odkrywając tajemnice, które nurtowały nas, odkąd poznaliśmy Gabriela i Larę. Ten tom mocniej skupia się na Zuzie i Patryku, nie zabraknie jednak postaci, które już polubiliśmy. Po kilku latach od wydarzeń z poprzedniego tomu na próżno doszukiwać się wszechobecnej sielanki. Zuza zmaga się z wątpliwościami, wyobcowaniem i samotnością. Czasem ciężko uwierzyć, że jej uczucie do Patryka jest prawdziwe, gdyż gubi się wśród złych emocji, z jakimi zmaga się dziewczyna. Postawiona przed trudną próbą, będzie musiała nie tylko uwierzyć w swoje uczucia, ale i te, którymi obdarzył ją Patryk, który ratując jej życie, złamał prawo, skutkiem czego jest zesłanie do Guerry.
Powieściopisarka nie tylko zaskakuje kreacją bohaterów, która poprowadzona jest w innym kierunku i opiera się na innych emocjach niż w poprzednim tomie, ale i daje nam zajrzeć głębiej w mrok. Sięga do mocnych obrazów, nie boi się pokazać mroczniejszą, bardziej brudną naturę ludzi. Tworzy miejsce, w którym kończą swą wędrówkę ci źli. Samo przedstawienie Guerry i to, kogo można tam spotkać, zaciekawia. Czytelnik nie będzie mógł się oderwać od lektury, a emocje jej towarzyszące na długo później będą częścią nas. To nie tylko opowieść o zagubieniu, poczuciu samotności wśród ludzi, ale i obraz natury ludzkiej. Autorka zachwyca stylem i zmusza do przemyśleń. Jej powieść nie jest tylko płaską opowieścią, o której zapomnisz po kilku dniach.
Melissa Darwood potrafi połączyć lekkość romansu z mocą fantastyki. Jej książki z cyklu wysłannicy zachwycają prostotą i siłą przekazu, potrafią między wierszami zmusić czytelnika do zastanowienia się nad tym, co wy byście wybrali, czy bylibyście w stanie poświęcić wszystko w imię miłości? Czy kierujecie się dobrem, a może to złe emocje na co dzień biorą górę? Powieść napisana z lekkością, która pozwala na pochłonięcie historii w mgnieniu oka. Na szczęście to jeszcze nie koniec, a tajemnic do odkrycia pozostaje sporo. Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Guerre i czekać z niecierpliwością na kolejny tom.
Nie odpuszczaj
Echa przeszłości są ledwo słyszalne, ale nigdy do końca nie milkną.
Noc może skrywać wiele tajemnic. Ukryte gdzieś w mroku przerażają, kuszą i nagle tracą na wyrazistości. Po latach jednak mogą wypełznąć z ukrycia i na jawie niszczyć to, co latami próbowałeś zbudować. Czy warto odkrywać każdą tajemnicę, szukać przyczyn zdarzeń sprzed lat, sprawdzać hipotezy, które zaprowadzą nas wprost w środek niebezpieczeństwa?
Detektyw Napoleon „Nap” Dumas jeszcze w czasach szkoły średniej stracił brata. Leo i jego dziewczyna Diana zostali znalezieni na torach kolejowych. Ta sama noc zaowocowała również zaginięciem Maury, którą Nap uważał za miłość swego życia. Gdy po latach od tych wydarzeń śledczy w samochodzie podejrzanego o morderstwo odnajdują odciski palców zaginionej Maury, Napoleon rozpoczyna gorączkowe śledztwo, które przynosi mu nowe niewiadome, nie rozjaśniając dotychczasowych tajemnic. Jedyne czego detektyw może być pewien to brak wiedzy zarówno na temat swojej ukochanej sprzed lat, jak i własnego brata i jego dziewczyny. Jakie tajemnice skrywa przeszłość Napoleona? Co wspólnego ze śmiercią jego brata ma opuszczona baza wojskowa, znajdująca się niedaleko jego rodzinnego domu? Czy jest gotowy na prawdę, która jest o wiele mroczniejsza i nieprzewidywalna niż można przypuszczać?
Choć może to kogoś oburzać, życie toczy się dalej, tak jak powinno. Kiedy obchodzi się żałobę, wiadomo przynajmniej, czego się trzymać. Co zostaje, kiedy żałoba mija? Trzeba się pogodzić z faktami, a ja nie chciałem się z nimi pogodzić.
Kiedy przychodzi czas na to, by się bać, szukam książek, które od pierwszych stron wciągną mnie w wir wydarzeń i pozwolą na przeżywanie całej gamy emocji bez przerwy, aż po ostatnią kropkę. Jeśli decyduje się na thriller, bardzo często mój wybór pada na Harlana Cobena, który swymi powieściami nigdy mnie nie zawiódł. Jak jest tym razem?
Wpadłam, w bezbrzeżną dziurę i bez ostrzeżenia. Nie pomyślałam, żeby poznać opis, sprawdzić opinię i tak oto poznałam kolejne oblicze mistrza thrillerów. Nie odpuszczaj od pierwszych stron dostarcza nam jedno uczucie, niepokój. Krok po kroku odkrywamy elementy układanki, która dostarcza nam nie lada wrażeń. To pełna tajemnic, podwójnych tożsamości, niewyjaśnionych zaginięć i rodzinnych sekretów powieść na wysokim poziomie. Idealnie trafiłam z jej lekturą, dostając mrożącą i niesamowicie wciągającą powieść, którą pochłonęłam w kilka godzin.
Nie odpuszczaj to powieść w stylu Cobena, pełna napięcia, tajemnic i lekkości słowa, jakim została spisana. Autor z gracją rysuje przed nami intrygę, mąci i plącze, poddając co rusz błędne wskazówki, by na samym końcu udowodnić czytelnikowi, że obrał zły kierunek. Jego powieści zawsze kojarzyły mi się z grą ciepło-zimno, czytelnik musi zmierzyć się z pozornie prostym zadaniem, które ostatecznie tłamsi go swoją nieprzewidywalnością.
Tacy są ludzie. Chcą poznać szczegóły nie tylko z upiornej ciekawości - choć ona też odgrywa pewną rolę - ale przede wszystkim, by się upewnić, że im się to nie przydarzy.
Bardzo przypadła mi do gustu postać detektywa Dumasa, który czasami trochę chaotycznie zabierał się do rzeczy, jednak zwalam to na karb życiowych doświadczeń. Całość napisana jest z pazurem i niezwykłą lekkością, która pozwala naiwnie wierzyć, że rozwiązanie zagadki jest niezwykle banalne. Cóż nie jest tak, ale zabawa w odnajdywanie poszlak i szukanie ukrytego sensu jest przednia. Coben serwuje nam ciekawy scenariusz, dając bardzo dużo akcji i niewiele rozwiązań. Nie ma nic lepszego niż napięcie, chaos i z niczego pojawiające się możliwości.
Na kilka ciepłych słów zasługuje również sama konstrukcja thrillera, w której autor łączy ze sobą wydarzenia z przeszłości i teraźniejszości, nie powodując u czytelnika zamętu czy uczucia zagubienia się w zbyt dużej ilości wydarzeń. Pomimo niewielkich niedociągnięć powieść przeczytałam jednym tchem i czekam na więcej Cobena. Dla kogo jest ta powieść? Myślę, że fani pióra pisarza będą zadowoleni z kolejnej odsłony jego twórczości, a i zyska on szersze grono zwolenników. Na pewno mogę ją polecić fanom thrillerów i powieści z wątkiem kryminalnym i masą tajemnic.