Rezultaty wyszukiwania dla: SF

środa, 01 lipiec 2015 09:18

Pozwolę ci odejść

Według badań, na które ostatnio się natknęłam, ponad 80% thrillerów i horrorów napisał mężczyzna. Czy kobiety nie chcą próbować swoich sił w tym gatunku? A może to jedna z tych bezzasadnych i nieumotywowanych logicznie prawd, które każą z miejsca odrzucać jednych autorów i nobilitować drugich? Może wydawcy sądzą, że kobiecy thriller będzie pod jakimś względem gorszy? Na pewno podobnych rozważań nie brała pod uwagę Clare Mackintosh, debiutując „Pozwolę ci odejść".

Neonowy, pomarańczowy napis tytułu i niewielkie kółko w rogu okładki z hasłem „kobieca strona thrillera" – tyle zauważyłam przy pierwszym kontakcie z tą pozycją. Dopiero potem dotarły do mnie szczegóły grafiki frontu – wybita, zabarwiona pomarańczowo szyba oraz kryjąca się za nią kobieta w odcieniach szarości. Może zamyślona, może przestraszona, może hamująca się przed płaczem – trudno powiedzieć, bowiem żadna z tych emocji nie maluje się na jej sylwetce wystarczająco wyraźnie. Tym, co szczególnie przypadło mi do gustu jest dopisek niewielką czcionką tuż nad tytułem „dopiero kiedy zechcę".

Jenna Gray załamuje się, gdy zostaje świadkiem śmierci dziecka. W jej uszach wciąż rozbrzmiewa odgłos uderzającej o asfalt główki. Dom przypomina o tragedii. Jenna podejmuje więc momentalną decyzję – pakuje najważniejsze rzeczy i ucieka. Wyprowadza się do maleńkiej wioski na walijskim wybrzeżu. Bardzo szybko zjednuje sobie członków lokalnego społeczeństwa, ale nikt nie zna bolesnej prawdy, którą Jenna musi przeżywać od nowa każdej nocy – listopad, deszcz i kałuża krwi wokół chłopięcej główki. Wkrótce w jej życiu pojawia się iskierka nadziei na szczęście. Jednak przeszłość raz jeszcze staje na jej drodze. I będzie to bardzo bolesne spotkanie. Nie tylko w sensie psychicznym.

Po dramatycznych pierwszych stronach „Pozwolę ci odejść" wpada w powolny rytm mantry psychicznie złamanej kobiety. Opisy jej traumy przeplatają się z opisami policyjnego dochodzenia i przez pierwszą połowę powieści, to właśnie wydarzenia związane ze stróżami prawa przykuwają uwagę. Dopiero zakończenie pierwszej z dwóch części, na które podzielone jest „Pozwolę ci odejść", przynosi zainteresowanie wątkiem Jenny Gray. I to w dodatku zainteresowanie tak silne, że po przejściu tej 230 strony nie można się już od powieści oderwać.

A wszystko to za sprawą doskonale poprowadzonej zagadki. Jednostajny rytm kobiecej narracji przytępia nieco zmysł dedukcji, przenosząc uwagę na wątek policyjny. Tymczasem diabeł kryje się w szczegółach. Zaskoczenie rozwojem wypadków w dużej mierze rekompensuje niespieszną i miejscami nudnawą (jakkolwiek nieczule to brzmi) historię o rozpamiętującej dramatyczne zdarzenie kobiecie. Akcja wyraźnie przyspiesza, w czytelniku rodzi się pragnienie, by posiąść umiejętność czytania dwóch stron jednocześnie i poznać wreszcie zakończenie. Pokusa zerknięcia na ostatnią stronę jest ogromna. I brawo dla tych, którzy mają w sobie wystarczająco dużo woli, by tego nie zrobić. Wielka szkoda, że autorka, mimo wszystko, nie przyspieszyła nieco akcji w pierwszej części powieści, ale druga zdecydowanie to rekompensuje.

Narracja „Pozwolę ci odejść" prowadzona jest aż w trzech różnych formach gramatycznych w zależności od bohatera: w czasie teraźniejszym pierwszej osoby liczby pojedynczej, w czasie przeszłym trzeciej osoby liczby pojedynczej oraz czasie przeszłym drugiej osoby liczby pojedynczej. I to główny zabieg różnicujący warstwę językową. W tym zabiegu zawiera się cała, skomplikowana paleta psychologii bohaterów – ofiara, która nie chce myśleć o przeszłości i nie widzi przyszłości, więc jest jedynie tu i teraz; policjanci, których zadanie jest analizować, wracać i rozważać przeszłość oraz ka, który obarcza winą ofiarę. Poza tym Clare Mackintosh wybrała raczej przezroczysty, niewyróżniający się skomplikowaniem budowy zdań, styl.

Jakkolwiek generalizująco to zabrzmi, widać, że powieść pisała kobieta. Kobieca bohaterka skupia się na przeżyciach, których mężczyźnie nie sposób doświadczyć – z różnych powodów. Najsilniej tekst trafi więc do czytelniczek, chociaż myślę, że otwarci na nowe przeżycia panowie także mogą odebrać tę historię bardzo emocjonalnie.

Jeżeli ktoś miałby wątpliwości, czy kobieta może napisać dobry thriller (chociaż uważam, że sporo powstało potwierdzających to tekstów), to Clare Mackintosh z pewnością go przekona. Autorka doskonale dawkuje napięcie, nie ogranicza się do jednej formy narracyjnej i przede wszystkim, perfekcyjnie prowadzi skomplikowaną fabułę. Co więcej, pomimo, że jestem zwolenniczką zasady „mniej znaczy więcej" i nie przepadam za wyjątkowo zagmatwanymi intrygami (zbyt duża ilość zbiegów okoliczności zmniejsza poziom prawdopodobności historii), to ta zrobiła na mnie wrażenie. Szukacie lektury na upalne dni, żeby chłodny dreszcz przebiegał Wam po plecach? Trafiliście w dziesiątkę!

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 23:36

Krew na śniegu

Pomimo, że czeka na mnie jeszcze niejeden tom z serii o Harry'm Hole'u, to datę premiery najnowszej powieści Jo Nesbø miałam zaznaczoną w kalendarzu od tygodni. Lektura „Krwi na śniegu" idealnie zbiegła się dla mnie w czasie z oglądanym właśnie brytyjskim serialem „Fortitude", rozgrywającym się na skraju koła podbiegunowego - u progu lata tkwię w zimnym klimacie, otoczona śniegiem, co z pewnością przyczyniło się do mojego (dość pozytywnego) odbioru nowej propozycji od norweskiego pisarza. Choć skromna objętościowo książka z pewnością nie zostanie okrzyknięta najlepszą w dorobku pisarza, to warto poświęcić jej jedno weekendowe przedpołudnie.

Okładka książki została utrzymana w tym samym stylu, co pozostałe powieści Norwega wydane w Polsce. Jasnoszare tło, nazwisko autora zapisane czcionką w kolorze przypominającym krew. W jej centralnej części znajduje się rysunek dwóch martwych ryb, leżących na śniegu, skąpanych w kroplach krwi. Przyznam, że wygląda to nieco idiotycznie oraz zniechęcająco, dla kogoś, kto o Jo Nesbø nigdy nie słyszał.

Olav mieszka w Oslo i jest płatnym zabójcą. Wie, że do wielu spraw, nawet związanych z przestępczym światkiem, zwyczajnie się nie nadaje, lecz zdaje sobie sprawę, że w swojej profesji odznacza się profesjonalizmem. Ot, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Wykonując dobrze swoją „pracę", jednocześnie jest osobą niezwykle empatyczną oraz kierującą się jasnymi zasadami. Jego życie toczy się pewnym rytmem, na który Olav dawno temu się zdecydował. Wszystko się zmienia, gdy jego szef zleca mu zabicie swojej żony. Pomimo rozterek zgadza się wykonać zadanie. Jednak podejmując decyzję nie wie, że zakocha się w tej kobiecie, w swoim celu, od pierwszego spojrzenia.

Jednowątkowa opowieść przede wszystkim traktuje o miłości, a wręcz o tak zwanym „fatalnym zauroczeniu". Punktem zapalnym dla wszystkich wydarzeń jest uczucie, które Olav zaczyna żywić dla swojej „sztuki", czyli kobiety, którą ma zabić. Tym razem Jo Nesbø skupił się przede wszystkim na głównym bohaterze, lecz ponownie wykorzystał szybkie zwroty akcji oraz powolne odkrywanie kart, prowadzące do ujawnienia intrygi, w jaką uwikłał się płatny zabójca. Niestety, trzeba przyznać, że jej rozwiązanie okazuje się dość oczywiste oraz rozczarowujące.

Główny bohater „Krwi na śniegu" oraz jego psychologia to największy atut powieści. Likwidator, jak sam siebie nazywa Olav, to postać niejednoznaczna. Z jednej strony zabija ludzi bez chwili zawahania (choć zazwyczaj wie, że sobie na to zasłużyli), z drugiej po ich śmierci płaci ich rodzinom odszkodowanie. W dodatku za wszelką cenę chce uchodzić w oczach innych ludzi za niezbyt bystrego, mało rozgarniętego faceta od brudnej roboty. A tak naprawdę to cierpiący wewnętrznie miłośnik książek, który nie może uwolnić się od melancholii oraz własnej przeszłości.  Zanurzenie się w psychologii postaci umożliwia dodatkowo przywołanie wspomnień z dzieciństwa, scharakteryzowanie relacji rodzinnych, a także zobrazowanie początków „kariery" Olava. To typowy bohater norweskiego pisarza, któremu los nigdy nie sprzyja, a niemalże każda podjęta przez niego decyzja jest naszpikowana ryzykiem i niebezpieczeństwem.

Nesbø jest królem tworzenia zimnej, mrocznej, przerażającej atmosfery. Wystarczy, że nakreśli opis śniegu jako puchowej kołdry, wspomni jak trudno jest przejechać przez zaspy lub zacznie opisywać, jak krew wsiąka w biały puch. Nagle i czytelnikowi za oknem pogoda się zmienia, i sięga po koc, pomimo, że przed chwilą było jeszcze całkiem ciepło. Z każdego zdania wyziera dojmujący fatalizm, który powoduje, że trudno, aby nie zaczęła się odbiorcy udzielać chandra głównego bohatera.

Pierwszoosobowa narracja wzmaga gorzki, ironiczny ton opowieści o zauroczonym płatnym zabójcy, który jednak ma sumienie. Nesbø pozostaje brutalny w opisach, lecz w tym przypadku udało mu się także zanurzyć w pewnej poetyckości zbrodni. Pomimo dosadności, autor stara się skontrastować jakąś delikatną nastrojowość z owym kpiarskim zacięciem.

Każdy, kto choć raz miał styczność z twórczością norweskiego pisarza wie, że stać go na więcej. Nesbø  wykorzystał swoje atuty, jednak tym razem stworzył nie tyle kryminał, czy też gangsterską sensację, a miłosną historię fatalnego zauroczenia. „Krew na śniegu" czyta się jednym tchem i śmiało sięgnąć po nią mogą miłośnicy pisarza, lecz tym, którzy chcą go dopiero poznać odsyłam chociażby do „Człowieka-nietoperza". Niestety, po lekturze jego najnowszej powieści nikt nie zdoła się do niego w pełni przekonać.

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 10:55

Diablo. Wojna Grzechu: Prawo krwi

Na pierwszym komputerze w życiu miałam kilka gier. Dwie z nich pamiętam, jakby to było wczoraj. „Kapitan pazur" należał do moich bezsprzecznie najukochańszych, z kolei „Diablo" było zakazane. W „Diablo" grała tylko mama. Lata później poznałam chłopaka, który miał fizia na punkcie tej gry. Było to akurat niedługo po trzeciej jej odsłonie. Wpadł mi w oko. Na urodziny, chociaż prawie wcale się nie znaliśmy, dałam mu książkę – „Diablo 3: Zakon". Wkrótce miną od tego wydarzenia już trzy lata, a chłopak i książka dalej znajdują się w moim mieszkaniu. Przy okazji niedawnej premiery drugiego tomu innej serii ze świata „Diablo" – „Wojna Grzechu: Smocze łuski" – zdecydowałam się wreszcie przeczytać pierwszą – „Wojna Grzechu: Prawo krwi". Zwłaszcza, że w najnowsze „Diablo" grywam (a moja mama już nie).

Niska jakość wydania tego tytułu od razu rzuca się w oczy. Książka wygląda tak, jak zwykło się stereotypowo myśleć o książkach w kioskach – ot, taki grubszy harlequin. W moim egzemplarzu z frontu zaczęła już nawet na brzegach schodzić świecąca folia, mimo że powieść Richarda A. Knaaka czytały włącznie ze mną jedynie dwie osoby. Wizualny odbiór zaburza również występowanie na obwolucie przynajmniej czterech różnych czcionek (a te, które są podobne odróżnia wielkość). Zdecydowanie lepiej od odpowiedzialnego za ten tom wydawnictwa Insignis, poradziła sobie wcześniej Fabryka Słów, której to nakładem ukazał się wspomniany wcześniej „Zakon", ale lepiej wypadło także... samo Insignis w „Nawałnicy światła" także przybliżającej historię z uniwersum „Diablo". Jakkolwiek krytykuję i porównuję wiem, że okładki nie różnią się od tych amerykańskich. Najprawdopodobniej więc mierność „Wojny Grzechu: Prawa Krwi" bierze się z faktu, że oryginał ukazał się w Stanach Zjednoczonych kilka dobrych lat temu (2006 rok), a trendy zdążyły się już od tamtego czasu zmienić. I to nie raz.

Uldyzjan, syn Diomedesa, jest prostym farmerem. Powstałe po śmierci z powodu zarazy większej części rodziny leczy rany pracą, opieką nad młodszym bratem Mendelnem oraz rzadkimi wypadami do Seram, najbliższego miasteczka. Pewnego, pozornie zwykłego dnia, do karczmy, w której Uldyzjan spożywa posiłek, wchodzi kapłan i z miejsca próbuje nawrócić mężczyznę. Ten jednak pamiętając krzywdy, jakich doświadczył ze strony zarazy, agresywnie odmawia wiary w siłę wyższą i opuszcza przybytek. Nim Uldyzjan opuszcza Seram, okazuje się, że to nie koniec jego problemów. Gdy w pobliżu wioski znalezieni zostają dwaj martwi kapłani, ich śmiercią natychmiast obarcza się mężczyznę. Sprawa wydaje się beznadziejna do chwili, gdy na arenę wkraczają: łucznik Achilios, córka kupca Serentia, Mendeln oraz piękna Lylia; a sam Uldyzjan odkrywa w sobie Moc. Ale jego pomocnicy skrywają wiele sekretów, jeden mroczniejszy od drugiego...

Nie wiem, czego spodziewałam się po tej powieści. W młodości czytałam serię „Warcrafta" i wtedy przypadła mi do gustu. Miałam nadzieję, że z „Prawo krwi" okaże się podobnie miłym doświadczeniem. Tymczasem już od pierwszych stronic wiedziałam, iż czeka mnie nie lada przeprawa. Co więcej, myślę, że to nie kwestia samego gatunku, bowiem powieści z rodzaju „magii i miecza" mają potencjał, by trafić w mój czytelniczy gust; a raczej pomysłu i wykonania. Grając w „Diablo 3" raz po raz podpytywałam mojego chłopaka o historię serii – co, jak i dlaczego. Czytałam znajdowane podczas rozgrywki zapiski, słuchałam wszystkich pamiętników i oglądałam przerywniki. Wtedy historia wydawała się więcej, niż porywająca. Niestety wpisana w nią przez Richarda A. Knaaka fabuła nie dorasta grze nawet do pięt.

Po pierwsze postać Uldyzjana działa na nerwy od samego początku do samego końca. Farmer jest głupi, naiwny, jednocześnie płaczliwy i charakteryzujący się przerostem ego. To bohater, którego nie tylko nie sposób polubić, ale także w jakikolwiek sposób się z nim utożsamić. Każda inna z postaci o wiele lepiej sprawdziłaby się w roli pierwszoplanowej. Gdyby akcja rozgrywała się z perspektywy Mendelna na przykład, moja ocena byłaby dużo, dużo wyższa. Fragmenty, w których odgrywał większą rolę czytało mi się bowiem najlepiej i najchętniej do nich przystępowałam.

Na tylnej części okładki znajduje się informacja, że lektura przeznaczona jest dla czytelnika pełnoletniego. Niby dlaczego? Nie dzieje się w tej powieści absolutnie nic, co mogłoby zgorszyć nastolatka. Opisy walk nie są plastyczne i nastrojowe, seks prezentowany jest jak na starszych amerykańskich filmach, czyli: pocałunek i zjazd lub zaciemnienie, a potem znowu pocałunek. Demony giną szybko i w ogóle są nieszczególnie demoniczne. Zbyt dużo zostawia się w sferze domysłów.

Bardzo długo czekałam na uwydatnienie się w fabule „Prawa krwi" wątków związanych z historią powstania Sanktuarium i mocą Nefalemów, która ostatecznie i tak dała poznać się tylko w ułamkowej części. Znacznie więcej miejsca poświęcił autor na kreację samego Uldyzjana, który jak już wspomniałam, jest irytujący i nieprzekonujący.

Językowo nie ma właściwie, o czym opowiadać. Styl jest raczej informacyjny, chociaż chwilami wpada w nastrój kaznodziei, ale to wyraźna wina kiepskiego protoplasty historii, który takimi tendencjami może się pochwalić. Zdarzają się momenty bardzo chaotyczne i nieskładne. W ogólnym rozrachunku jednak powieść przyswaja się szybko i z niewielkim tylko kłuciem świadomości, że całość wypada bardzo przeciętnie.

Dopiero pod koniec śledziłam „Prawo krwi" z zainteresowaniem. Puenta historii daje jednak podstawy by spodziewać się więcej „mięsnych kawałków" w drugiej odsłonie serii. Nie rezygnuję, więc ostatecznie z trylogii „Wojna Grzechu" i liczę, że Richard A. Knaak udowodni, iż nie bez podstaw znalazł się na liście autorów bestsellerów „New York Timesa".

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 01:12

Patronat: "Angelfall. Penryn i kres dni"

Znamy już okładkę trzeciego tomu trylogii "Angelfall"! Premiera została zapowiedziana na 2 września 2015 roku. 

Aniele, stróżu mój... szeptaliśmy przez setki lat. Myliliśmy się. Teraz to właśnie ONE okazały się naszym największym koszmarem.

Dział: Patronaty
sobota, 20 czerwiec 2015 12:13

Housebound

Nie lubię filmów z gatunku miksu horroru z komedią. Seria „Straszny film"? Chciałabym, żeby spłonęła (przesadzam ledwie odrobinkę). I nie wynika to ani z miłości do horroru, ani z uwielbienia komedii, ani z pokręconej wizji konieczności zachowania czystości gatunków filmów. Po prostu, nie lubię i już. Odczuwam na takich seansach dreszcze zniesmaczenia i ogólną potrzebę ukrycia się. Okazuje się jednak, że można zrobić komedię-horror, którym nawet ja będę się zachwycała. To cudo nazywa się „Housebound".

Kylie Bucknell (Morgana O'Reilly) jest typową buntowniczką z niemałą kartoteką wyskoków. Najnowsze wykroczenie przynosi jej sądową decyzję o domowym areszcie. Dziewczyna zmuszona jest zamieszkać z matką (Rima Te Wiata). Sęk w tym, że starym dom rodzicielki skrywa w sobie wiele sekretów. Życia w nim nie ułatwia także fakt, że jego właścicielka... wierzy w duchy. Co więcej, gdy tylko Kylie wprowadza się do starego pokoju, tajemnicze siły zaczynają się uaktywniać. W końcu, z pomocą miejscowego policjanta (Glen-Paul Waru), dziewczyna decyduje się rozwikłać sprawę. Tego, co odkryje naprawdę nikt nie mógł się spodziewać...

Pierwsze minuty filmu balansują gdzieś na krawędzi komedii i typowego wstępu do mrocznej opowieści. Z jednej strony widz otrzymuje pełen pakiet tajemniczych odgłosów, szurania, trzeszczenia i wykrzywionych przerażeniem twarzy, a z drugiej strony inne bodźce zapewnia mu główna bohaterka obrazu, Kylie, która swoim specyficznym podejściem do świata chwieje horrorową otoczką w posadach. Nie zmienia to jednak faktu, że w „Housebound" są momenty, w których chłodne dreszcze wspinają się po karku. To perfekcyjny mariaż w teorii sprzecznych gatunków, absolutnie odmienny od produkcji takich, jak „Straszny film", gwarantujący strach oraz jego kompensację przy pomocy śmiechu.

Warstwa fabularna początkowo przywodzi na myśl setki innych obrazów. Oto kolejny stary dom, kolejne mroczne historie z jego przeszłości, pogromca duchów (chociaż zgoła odmienny od nawiedzonych jasnowidzek) i sama zjawa. Z tym, że zjawa zupełnie niepodobna do tych, do których przyzwyczaili nas twórcy horrorów. Chcecie wiedzieć, o co chodzi? Musicie obejrzeć film, ja tego sekretu nie zdradzę. Zwłaszcza, że to główny element, który zadecydował o takiej wysokiej ocenie produkcji.

Zdecydowanie do wysokiej jakości obrazu przyczynia się doskonale dobrana obsada aktorska. I mam tutaj na myśli wyłącznie Morgany O'Reilly, ale równie jej filmową matkę, Rimę Te Wiata. Obie są niezwykle charakterystyczne i charyzmatyczne. Plastyczna twarz starszej z członkiń obsady potrafi wywołać salwę śmiechu niezależnie od sytuacji i wypowiedzi. A gadatliwość jej postaci, która przywołuje w pamięci obraz matki panien Bennet w „Dumie i uprzedzeniu", wydaje się w dziwaczny sposób naturalna, a nie – przesadzona, chociaż w codziennym świecie spotkałam może jeden taki słowny karabin.

W warstwie technicznej nic nie zgrzyta. Kadry są ciemne, chwilami przekrzywione i zaburzające percepcję. Muzyka na przemian bawi i krew mrozi w żyłach. Kilka zabiegów dźwiękowych, przeplatających sferę diegetyczną i niediegetyczną, wypadło naprawdę nieźle, podnosząc ogólną ocenę odbioru filmu o jedno oczko.

„Housebound" najlepiej oglądać w gronie znajomych. To idealny film na rozpoczęcie horrorowej nocy z ogromem niezdrowych przekąsek i butelką wina. Szeroki rejestr emocji i ich wspólne przeżywanie – gwarantowane. Jeżeli jednak spodziewacie się po opisywanym filmie krzyków przerażenia – możecie srogo się zawieść. Bo chociaż plakat sugeruje mroczną historię, ta ma w sobie sporą dawkę kompensacyjnej rozrywki. Dajcie się pozytywnie zaskoczyć.

Dział: Filmy
niedziela, 14 czerwiec 2015 15:04

Ciemność płonie

Miałam kiedyś okazję uczestniczyć w warsztatach pisarskich, które prowadził Jakub Ćwiek. Przez całe zajęcia zastanawiałam się, dlaczego autor, który w podobnie logiczny sposób opowiada o pisaniu – jakby zgłębił tajemną wiedzę w tym zakresie – pisze równie przeciętne książki. Bo nie oszukujmy się, chociaż „Kłamcę" czy „Dreszcza" albo „Chłopców" czyta się z ukontentowaniem, to rzecz nie wspina się na literackie wyżyny (jakkolwiek taką potencjalną możliwość widać). Zanim sięgnęłam po „Ciemność płonie", słyszałam na jej temat kilka zachęcających opinii-komentarzy, w tym dwa, które naprawdę zaostrzyły mój na powieść apetyt. Po pierwsze – to zdaniem czytelników najlepsza powieść Ćwieka. Po drugie – zupełnie odmienna od późniejszych, ponieważ „się nie sprzedała, a z czegoś trzeba żyć" i autor postawił na... na to, co postawił. Prawda tego pierwszego to rzecz relatywna. Jeżeli zaś chodzi o drugie, to nie potrafię ani potwierdzić, ani obalić tej plotki. Strzelam jednak, że to bzdura, bo chociaż „Ciemność płonie" odróżnia się od wymienionych wcześniej tytułów autora, to wciąż wyraźnie widać w niej jego styl.

Okładka nowego wydania „Ciemność płonie" z SQN mi osobiście bardziej przypadła do gustu, niż ta proponowana przez Fabrykę Słów, jakkolwiek to pierwotny wydawca wykazał się większą kreatywnością. Czarną obwolutę rozdziera krzykliwy czerwony napis z tytułem i jednozdaniową reklamą zawartości. Nietypowe, dynamiczne i nieco niewyraźne zdjęcie nad literami intryguje i, co najważniejsze, idealnie kompiluje się z zawartością powieści.

A co znajdziemy w środku? Historię niemal z życia wziętą. Oto katowicki dworzec, o którym mówi się jak o ostatnim przystanku bezdomnych z całego kraju. Gdy tu przychodzisz, to jedynie po to, żeby umrzeć. Prawda jest jednak dużo bardziej skomplikowana. Katowicki dworzec w opowieści Ćwieka nie jest umieralnią, a ostatnią deską ratunku przed Ciemnością. To jedyne miejsce, gdzie Wybrani mogą się ukryć, by nie pochwyciły ich płonące macki wroga. Skazani na spanie na kartonie, pełne pogardy spojrzenia i wieczny strach, pozbawieni monety ludzie, żyją na dworcu. Wkrótce dołącza do nich studentka kulturoznawstwa, Natalia, która nieopatrznie oddała jednemu z Wybrańców swoją monetę i dowiedziała się, że Ciemność płonie.

Pomysł jest świetny. Chapeau bas, jestem pod wrażeniem, uścisnęłabym autorowi rękę i poklepała po plecach za ujawnienie światu tego fascynującego konceptu. Osobiście nigdy już nie spojrzę na bezdomnych w ten sam sposób, szczególnie na tych, egzystujących na dworcach. A więc ustaliliśmy – pomysł okazał się kapitalny. Niestety, gorzej z wykonaniem.

Nie o to chodzi nawet, że wykonanie jest kiepskie, ale że ma ogromny potencjał, by być dużo lepszym. Historia miała szansę stać się mroczną i demonicznie hipnotyzującą, jak najlepsze powieści Kinga; mogła jeżyć włoski na karku i zmuszać do szczękania zębami ze strachu; zawierała w sobie predyspozycje, by zaczęli wzbogacać się terapeuci całego świata. Tymczasem Ćwiek postawił na sporą dawkę obyczajówki, dużo gadania i naprawdę garstkę faktycznego mroku. Skwierczące ciała, rozpadające się światy, śnieg z łuszczącego się krajobrazu? Boskie! Tylko, dlaczego tak mało?

W językowym aspekcie „Ciemność płonie" brakuje tej plastyczności, o którą aż proszą się przywoływane przez autora obrazy. Nie chodzi o nagromadzenie wyszukanych metafor i odkrywanie piekielnej strony Orzeszkowej. W którymś jednak momencie, i to nieszczególnie odległym, Ćwiek zaczyna powtarzać identyczne zwroty podczas opisywania kolejnych konfrontacji z Ciemnością. W takich chwilach miałam ochotę odszukać autora i żałosnym głosem zapytać: ale dlaczego? No, dlaczego?

W tej sferze Jakub Ćwiek sporo stracił w moich notowaniach, ale odbił na kreacji bohaterów. Nie są to może wybitnie skomplikowane psychologicznie postacie, gotowe wyjść z kart powieści, jeżeli tylko ładnie się poprosi, ale wyraźnie się od siebie odróżniają. Odmienność perypetii, które popchnęły ich na dworzec to coś, na co czekałam. Widać tutaj wyraźnie, że opłaciły się dni spędzone przez autora na katowickim dworcu.

„Opowieści dworcowe", swoisty bonus dołączony do „Ciemność płonie", nie przypadły mi niestety do gustu. Niepotrzebnie wulgarne, mało przekonujące i budujące wrażenie, że autor nie wyciągnął żadnych wniosków ze swoich doświadczeń. Całość wydaje się potraktowana pobieżnie i bez zaangażowania. Zupełnie inny obraz bezdomnych wyłania się z fikcyjnej powieści i doświadczeń autora. W przypadku pierwszego, między wierszami, znaleźć można naukę, że nie każdy bezdomny to menel, a z tego drugiego wyłania się wrażenie, że bezdomny to tylko anonimowy krętacz, oszust i fałszerz. W dodatku nierzadko zapominający o higienie z wyboru.

Nie wiem, ile prawdy jest w plotce, że Jakub Ćwiek zdecydował się pisać lekkie, ironiczne historyjki z wykorzystaniem popkulturowych wtrętów z powodów finansowych. Wierzę jednak, że gdyby postawił na mrok zamiast śmiech, mielibyśmy na polskim gruncie naprawdę niezwykłego pisarza horrorów. Kto wie, może nawet okrzyknięto by Ćwieka polskim Kingiem? „Ciemność płonie" to zdecydowanie koncepcyjnie najciekawsza z powieści autora. Mam nadzieję, że nie ostatnia o podobnym sznycie.

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 20:02

Paddington

Zima 2015 roku przyniosła ze sobą wiele ciekawych premier. Dwie z nich zaciekawiły mnie szczególnie, gdyż były związane z książkami i znanymi całemu światu historiami. Zalicza się do nich film o misiu Paddingtonie, do którego aż dwa wydawnictwa wypuściły łącznie kilka książeczek. Korzystając z okazji, że film pojawił się w końcu na DVD, postanowiłam dać mu szansę. Lubię czasem odprężyć się przy dobrym kinie familijnym, lecz tutaj nie jestem w pełni pewna, czy „Miś Paddington" mnie pod tym względem usatysfakcjonował.

Na odległym kontynencie, daleko od wszelkiej cywilizacji i smrodu spalin, mieszka mała rodzinka misiów. Dawniej Dziadek i Babcia Misiowie poznali pewnego londyńskiego podróżnika, który poczęstował ich marmoladą i pokazał trochę ludzkich zwyczajów i zachowań. Lata później Dziadkowie przekazują całą wiedzę swojemu małemu podopiecznemu o dźwięcznym imieniu, wymawialnym tylko w misiowym języku (fonetycznie: rrrooooaaaarrrr). Pech chce, że wyspą wstrząsa trzęsienie ziemi, w którym Dziadek Miś ginie. Babcia, widząc utracony dob{jcomments off}{jcomments on}ytek życia i ukochanego, postanawia odejść do Domu Emeryckiego dla Misiów, zaś małego Misia wysłać na wyprawę do Londynu. Ma odnaleźć podróżnika sprzed lat i poprosić o obiecaną gościnę. Pech chce, że niewiele rzeczy idzie po myśli malucha. Po godzinach spędzonych samotnie na stacji, interesuje się nim pewna szalona rodzinka. Niezdolni do mówienia w języku misiowym, nadają mu imię Paddington i zabierają na noc do domu. Okazuje się jednak, że życie w dżungli nie ma zbyt dużo wspólnego z miejskim pędem, a zamiast podróżnika na Paddingtona czeka jego córka, pragnąca zemsty za zhańbienie rodziny.

Na wstępnie przyznam, że historię Misia Paddingtona znałam dotąd w zupełnie innej wersji. Starałam się znaleźć opowieści z dzieciństwa, aby porównać je z historią z filmu, jednak domowe zbiory zawiodły. Jestem za to pewna, że gdyby twórcy zostali przy oryginalnej wersji wydarzeń, całość nabrałaby pewnego magicznego klimatu. Tymczasem nowe przygody Misia są nastawione na życie w nowoczesnym Londynie, wraz z wszelkimi pomysłami na wykorzystanie ludzkich wynalazków jak na przykład...szczoteczka do zębów. Zdradzę, że scenarzysta nie popisał się pomysłowością, bo motyw szczotki jako patyczka do uszu był nie raz wykorzystywany. Brak umiejętności posługiwania się prysznicem również. Można by wymyślić tyle nowych gagów, ale niestety tutaj pozostano przy wszystkich chwytach, które od lat znamy (i, po części, kochamy).

Poza tym wyobrażacie sobie, że widok misia na ulicach Londynu nikogo nie zdziwił? Ja bym przystanęła z zainteresowania i patrzyła, o co chodzi i skąd się misiek wziął na środku miasta. I to do tego na dworcu! Większość normalnych ludzi zadzwoniłaby po straż miejską lub do zoo z pytaniem, czy mają wszystkie zwierzaki na wybiegach. Ale nie Londyńczycy! Ich największym oburzeniem był tekst Henry'ego Browna (tatuśka) do rodzinki: „O, niebezpieczny nieznajomy! Trzymajcie spuszczony wzrok. Tam stoi jakiś misiek, pewnie coś sprzedaje."

Na tle banalnej fabuły zdecydowanie wybiła się gra aktorska. O ile Nicole Kidman była po prostu w porządku i nie zachwyciła mnie za specjalnie swoim występem – może to dlatego, że zwyczajnie uważam jej postać za niedopracowaną –, o tyle całą rodzinkę Brownów uważam za przeuroczą. Dzieciaki były naturalne i dobrze odwzorowały współczesną młodzież w wieku 10-15 lat. Mary – mama i oddana żona – wyszła Sally Hawkins fenomenalnie. Pokochałam ją od pierwszej sceny za bijący na kilometr optymizm i zwariowanie. Za to Hugh Bonneville, wcielający się w rolę Henry'ego, taty Brownów, już tak oswoił mnie z wieloma swoimi wcieleniami, że po pierwszych scenach z jego udziałem wiedziałam, co podaruje widzom tym razem. Do kompletu dołączyła fenomenalna Julie Walters oraz znany i lubiany Jim Broadbent – obydwoje znani z ekranizacji serii powieści J.K. Rowling o młodym adepcie magii – Harrym Potterze. Całości dopełnia występ Bena Whishawa, który podkładał głos pod Paddingtona i niesamowicie odwzorował emocje, który w przypadku takiego zabiegu są niezwykle ważne.

Niemniej film ma też swoje wady. Poza wspomnianą na początku utratą uroku przez uwspółcześnienie historii, kilka elementów zostało zdecydowanie przesadzonych. Akcje postaci Kidman mnie nudziły i sprawiały, że chciałam przewinąć sceny z nią. Również wspominany wyżej brak zdziwienia społeczeństwa na widok miśka był dla mnie absurdalny i mimo że rozumiem, iż „Paddington" to film familijny, mający zauroczyć głównie młodszych odbiorców, tak zrobiona w ten sposób „ucieczka" przed wprowadzeniem hycli i polowania na niewinne zwierzę do filmu wydała mi się brakiem dobrego pomysłu na ominięcie wątku. Chyba że prawdziwym i dla Londynu jest to, co słyszy się o Nowym Jorku – żadnego tamtejszego mieszkańca nic nie może zdziwić, bo widzieli już wszystko.

„Paddington" okazał się przeuroczym filmem familijnym, w sam raz do obejrzenia przez rodziców i młodsze pociechy. Mam ponad dwudziestkę na karku, a bawiłam się naprawdę dobrze, mimo tych kilku absurdów, które zdołały wkraść się między dobre sceny. Polecam seans w sam raz na leniwe letnie wieczory – relaks w gronie rodzinnym gwarantowany.

Dział: Filmy
piątek, 12 czerwiec 2015 13:02

Sanktuarium

Dokąd po śmierci wędrują samobójcy? Do piekła? Do nieba? Może do czyśćca? Czy istnieje miejsce gorsze od życia przed którym tak bardzo pragnęli uciec? Witamy w mieście samobójców - tu możesz mieć wszystko czego tylko zapragniesz, nic jednak nigdy nie będzie cię satysfakcjonowało.

Lela nigdy nie sądziła, że mogłaby zaprzyjaźnić się ze szkolną królową popularności. Tak jednak się stało i to już pierwszego dnia. Bezinteresownie pomaga Nadii, która znalazła się w tarapatach, a ona odwdzięcza się dziewczynie żarliwą przyjaźnią. Pewnego jednak dnia Nadia ma dość życia i popełnia samobójstwo. Zrozpaczona Lela nie chce iść za nią, ale przypadek sprawia, że osuwa się ze skały i umiera. Trafia do miejsca wiecznego spokoju, które przypomina raj. Z daleka jednak widzi bramy miasta samobójców. Ponieważ kiedyś sama próbowała się zabić i cudem została odratowana, wie jakie to przerażające miejsce. Nie może pozwolić by została w nim Nadia - bezbronna, przerażona i całkiem sama.

„Sanktuarium" to powieść nietuzinkowa, intrygująca i nieobliczalna. Trudno oderwać się od jej stron. Historia opisywana z punktu widzenia Leli jest niezwykła. Miasto samobójców napawa grozą. Barwne, ponure opisy przemawiają do wyobraźni. Pomysł stworzeń, które chciały przejąć kontrolę nad różnymi zaświatami (i nie tylko) również jest dobry, chociaż odrobinę spłyca głębię całości, która jest niewymuszona i zajmuje dość istotną pozycję w książce.

Bohaterowie zostali świetnie wykreowani, chociaż jest ich zaledwie kilkoro. Reszta spotykanych postaci to po prostu nic nie znaczące tło. Za życia spotkało ich naprawdę wiele złego, a teraz muszą walczyć o przetrwanie po śmierci. W mieście samobójców panuje wiele dziwacznych zasad, w przetrwaniu jednak nie chodzi o to, by się do nich stosować.

W pięknie i sprawnie napisanej powieści pojawia się również wątek romantyczny. Z początku nie przyćmiewa fantastycznej fabuły, z czasem jednak staje się dość nachalny. Mimo konieczności podjęcia trudnych wyborów bohaterowie nie mogą bez siebie żyć. Czy to pozytywny czy też negatywny element historii musi ocenić każdy czytelnik. Romans został dobrze skonstruowany, trzyma w napięciu i wywołuje niepewność, ale czy jest mile widziany na kartach powieści to już kwestia personalnego gustu.

„Sanktuarium" przeczytałam błyskawicznie i książką jestem zachwycona. To niezwykle oryginalny „paranormal romance", który jednocześnie nie jest pozbawiony głębi, wartości oraz fabularnych treści. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, która mam nadzieję szybko się ukarze, ponieważ Autorka pozostawiła wyjątkowo otwarte zakończenie. Polecam!

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 11:34

Stacja: Nowy Świat

Ustalmy na początku jedno. Jestem szczęśliwa, że polska literatura podąża z duchem czasu, że nie zamyka się w czterech ścianach zbitych z rozważań nad alkoholizmem, psioczenia i tworzenia kolejnego post-post-poststylu, bo przecież wszystko już było; że nie kreuje, w imię wyższych idei, siermiężnego science-fiction albo fantasy z nazwami nie do wymówienia. Cieszę się z istnienia rodowitej literatury popularnej i kibicuje jej bardzo mocno. A jeszcze żywiej kibicuje jej od chwili przeczytania „Kompleksu 7215" Bartka Biedrzyckiego, który chociaż bazował na koncepcji zagranicznego autora (myślę tu o nazwisku Dmitry Glukhovsky), to całkiem zgrabnie przeniósł ją na polski grunt. Całkiem zgrabnie jak na debiutanta. Nie ukrywam, że po „Stacji: Nowy Świat", drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" spodziewałam się nieco więcej, niż tego „całkiem".

Okładka najnowszej powieści Biedrzyckiego wydaje się być jeszcze bardziej radioaktywna od pierwszej. Przygaszone kolory z „Kompleksu 7215" ustąpiły miejsca toksycznej zieleni „Stacji: Nowy Świat". Znajdująca się na froncie postać także wygląda na w dużo dalszym stopniu zainfekowaną egzystencją w nowej rzeczywistości – jest coś chorego i nienormalnego w jej bladej cerze oraz drapieżnym błysku w oku. W skali od zera do pięciu oceniam tę obwolutę na 4,5, a i to tylko dlatego, że hołduję zasadzie „jest dobrze, ale może być lepiej".

Akcja drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" rozgrywa się... wcześniej, niż to, co miało miejsce w tomie pierwszym. Jest to historia Przymierza, największej wojny postapokaliptycznego świata. Historia wiąże się ściśle z poprzednią odsłoną serii, bowiem dotyczy postaci Nowickiego – tego samego, którego żywot zakończył Licznik, podejmując samobójczą misję. Jakie Stalker miał motywacje, by uśmiercić ojca? Tego możecie dowiedzieć się właśnie czytając „Stację: Nowy Świat".

Sprawa „chorowitości" postaci z okładki wydaje się w takim układzie dość przewrotna. Sugeruje bowiem, że akcja powieści toczyć się będzie później, po wydarzeniach z tomu pierwszego. Tymczasem akcja „Stacji: Nowy Świat" rozgrywa się przede wszystkim w przeszłości – już postapokaliptycznej, ale jednak przeszłości. Biedrzycki zrobił czytelnikom numer i zafundował im kompozycję szkatułkową – niby Borka wciąż pozostaje głównym bohaterem, który słucha opowieści Generała Groma o przeszłych czasach, ale w rzeczywistości o istnieniu rudego Stalkera wcale a wcale się nie pamięta. Jedynie w momentach, gdy pojawiają się klamry spinające obie płaszczyzny czasowe; gdy na scenę wchodzą młodsze wersje znanych już bohaterów, powraca świadomość, że to wciąż ta sama historia.

Biedrzycki wiele spraw wyjaśnia, ale wiele także pozostawia bez odpowiedzi. Jest też kilka takich, których wolałabym, żeby wcale nie wyjaśniał, zostawiając miejsce wyobraźni (historia Madonny Tuneli byłaby dużo lepsza bez ostatecznej puenty). Wyraźnie widać, że młody pisarz ma znacznie więcej do powiedzenia na temat wykreowanego świata. Nie chodzi tylko o wyraźne furtki w tekście, ale i odautorskie przypisy, odsyłające do wcześniejszego tomu albo opowiadań (niekoniecznie własnego pióra). Pytanie tylko, czy sama obecność drzwi zachęca, żeby przez nie przejść. Prawdę powiedziawszy, chociaż doceniam ten zabieg, wiele jest w „Stacji: Nowy Świat" elementów, które zamiast zachęcać do lektury, zachęcają do jej porzucenia.

Rozumiem przyjętą estetykę i kreację inteligentnych, pyskatych, odważnych kolesi, którzy lubią wystrzelać magazynek w imię wyższej idei, albo zwyczajnie dla sportu. Rozumiem też ich obsesyjne podejmowanie ryzyka i próbę wyjaśnienia dramatów z przeszłości. Nie rozumiem za to tego, jak ze sobą rozmawiają – tak, jakby każdy był na tyle błyskotliwy i zabawny, że w dowolnym momencie potrafiłby wyjść na scenę i wykonać przekomiczną improwizację. Bohaterowie przerzucają się zabawnymi tekstami, nierzadko pełnymi nawiązań do tekstów kultury, których znać w ogóle nie powinni. Nie wierzę bohaterom tego świata. I nie wierzę też światu, który opisywany jest jako zapominanie „dobrej przeszłości" – ludzie nie pamiętają piwa, Internetu i wielu innych drobiazgów – ale porównaniami z otaczającej czytelnika, a nie bohatera, rzeczywistości i to rzeczywistości bardzo charakterystycznej (aktualne wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne). Widzę w tym sporą dawkę niekonsekwencji, która wyraźnie wybija z rytmu.

„Stacja: Nowy Świat" chwilami bardzo mi się dłużyła. Kolejne opisy strzelanek, leżących krwawym pokotem ciał i wracanie do tych samych problemów wewnętrznych, z czasem robiły się zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że bitwy niewiele się od siebie różniły. Po pierwszym tomie miałam nadzieję na większą rolę mutacji, starć z kreaturami nowej rzeczywistości, przedzierania się przez pokryty czarnym śniegiem świat. A co dostałam? Bandę agresywnych mężczyzn z wybujałym ego. Efekt był tego taki, że wszyscy byli mi obojętni. Równie dobrze mogli zginąć, nawet by mi powieka nie zadrgała.

Niezmiennie usatysfakcjonowani pozostaną mieszkańcy Warszawy, zwłaszcza ci, którzy swoje miasto dobrze znają. Nie da się ukryć, że znacząco wzbogaca to lekturę. Szczególnie, że autor powieści wyraźnie wychodzi z założenia, iż nazwy kolejnych punktów charakterystycznych są czytelnikowi dobrze znane i nie wymagają wyjaśnień.

Jestem rozczarowana. Liczyłam na porządny wybuch, a dostałam zimne ognie. Chociaż bardzo starałam się, żeby było inaczej, to bohaterowie „Stacji: Nowy Świat" byli mi raczej obojętni, a kolejne wydarzenia także zdawały się nieistotne. Zakończyłam lekturę bez emocjonalnego pobudzenia. Doceniam umiejętność Bartka Biedrzyckiego do ciętych ripost i dowcipnych odzywek, ale jak na ironię, to właśnie ich nadmiar przyczynił się do mojej oziębłości. Jeżeli jednak marzy się Wam kariera bohatera do zadań specjalnych i nieograniczony magazynek, bierzcie „Stację: Nowy Świat" w ciemno.

Dział: Książki
środa, 10 czerwiec 2015 17:31

Wszystko jest mitem

Każdy z nas kiedyś umrze- to niezaprzeczalny fakt. Chcielibyśmy wierzyć, że jesteśmy tymi "wybranymi" przez los ludźmi, kimś, kto podbije świat. Niestey, życie pisze inne scenariusze, często bardziej bolesne i smutne. Proza życia, tak niektórzy nazywają to zjawisko. Wszystko jest mitem!

Pierwsze, co rzuca się w oczy przy bliskim spotkaniu z książką Wojciecha Piotrowskiego to mrok, a jednocześnie magnetyczne, dzikie ślepia, wpatrujące się w czytelnika z okładki. Nasuwa mi to skojarzenie z pewnym przysłowiem- "człowiek człowiekowi wilkiem". I jak się okazuje, zbyt wiele prawdy w tych słowach.

Przyciągający spojrzenie front to nie wszystko, co zaintrygowało mnie w owym zbiorze nowel. Jak czytamy opis wydawnictwa: "Dzisiaj już tylko czytelnik 'naiwny' gotów jest uwierzyć w 'szczęśliwe historie'. W czasach postmodernistycznej totalnej samotności jednostki, często narażonej na rozczarowanie, nie ma miejsca na snucie optymistycznych opowieści". Cóż... czyż można odmówić książce, która zaprezentowana została w taki sposób? Nie. W tych słowach kryje się prawda, coś, w co ja osobiście wierzę. A lektura książki tylko utwierdziła mnie w tym, że... Wszystko jest mitem, ba, wręcz fraszką. Nie martwcie się jednak, nie sądzę, aby ów utwór zniszczył czyjś światopogląd.

Zbiór (a właściwie zbiorek, zważywszy na naprawdę małą ilość stron) otwiera nowela pt. "Wózek"; jest to jeden z siedmiu "drobiazgów" i od razu wprowadza czytelnika w sielską atmosferę zwykłego poranka na wsi- aż ma się ochotę powiedzieć "dzień jak co dzień". Niestety, dla niektórych to będzie jedna z wielu leniwie przemijających dób, zaś dla innych... ostatnie chwile. Zwróciłam uwagę na ten utwór nie tylko dlatego, że występuje zaraz po otworzeniu książki- po pierwsze, dzięki niemu wiedziałam, co mogę napotkać w kolejnych nowelach. Po drugie, autor na zaledwie siedmiu stronach zawarł to, co nieustannie (można powiedzieć) mnie martwi: dziś jesteś, jutro Cię nie ma. Nikt nie wie, ile pozostało mu czasu, tu, na ziemskim padole; oczywiście, przecież nikt Kostuchy nie oszuka, nie ma szans. Wyobrażamy sobie jednak, że Ten Dzień, dzień przejścia na Drugą Stronę nadejdzie, gdy będziemy już gotowi- odchowane dzieci, wybrane miejsce na cmentarzu, pozałatwiane ostatnie sprawy. Sami zdajecie sobie sprawę, że to oszukiwanie siebie, prawda? Śmierć nie czeka, nie pyta, zabiera tych, których wyznaczył ktoś na górze. Zastanowiła mnie ta nowela. Dlaczego? Rozmyślałam, czy autor chciał w ten sposób dać nam znać, abyśmy żyli tak, jakby jutro miało nie nadejść? Czy może chodziło mu wyłącznie o przekaz- "umieramy, wszyscy, więc Ty też umrzesz! " ?

Najbardziej do gustu przypadła mi właśnie nowela "Wózek", "Wilki", "Kościół Świętego  Stanisława", "Ślad"; czytając niektóre z nich miałam wrażenie, jakbym czytała o swojej miejscowości- takiej, gdzie to każdy zna każdego, a sąsiedzi lubią wścibiać nos nie w swoje sprawy. Gdzie zazwyczaj nuda paraliżuje młodych. Małe, senne, zdecydowanie zwyczajne. I o tym są te historie- krótkie, życiowe. Siłą tej książki jest to, jak wielki ładunek emocji niesie z pozoru obojętna narracja. Myślimy o kimś "szary, nudny człowieczek, szczęśliwy dzięki błogosławionej niewiedzy o tym, jak wygląda prawdziwe cierpienie". Pan Piotrowski depta te stereotypy, bowiem za każdym ludzkim istnieniem kryje się jakaś historia, mniej lub bardziej smutna, może podnosząca na duchu. Ktoś niepozorny mógł przejść prawdziwe piekło. Ktoś szczęśliwy może codziennie zakładać swoją maskę. Proza życia, proza życia.

Pięćdziesiąt stron to niewiele, ale mi w zupełności wystarczyło, by... poznać tajniki zwykłego życia. Dziwnie brzmi? Autor niczego nie upiększa, nie snuje fantazji; pokazuje ludzki żywot takim, jakim jest. Poznajemy historie kilkorga bohaterów i mimo, że niektóre nowele mają jasne zakończenie, to część jest swego rodzaju prezentem od autora- możemy sami dopisać sobie koniec, nie ma bowiem jednoznacznego rozstrzygnięcia.

Podziwiam pana Wojciecha Piotrowskiego za to, że w tak niewielkiej książeczce umieścił tyle emocji, zmuszając czytelnika nie tylko do przemyślenia tego, co czyta, ale również do refleksji nad własnym życiem. Wszystko jest mitem, być może to prawda; my, ludzie, musimy jednak w tym micie trwać, utrzymując mydlaną bańkę marzeń przy życiu.

Wiem, że zbiory nie należą do ulubionych lektur. Wierzę jednak, że skusi Was okazja przeczytania niezwykłej książki o zwykłym, ludzkim losie.

Dział: Książki