kwiecień 10, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: S.B. Hayes

środa, 28 kwiecień 2021 19:48

Demon i mroczna toń

Będąc na studiach, bardzo lubiłam czytać o przygodach Sherlocka i Watsona. Dlatego, gdy przeczytałam, że „Demon i mroczna toń” to historia kryminalna z duetem na miarę Holmesa i Watsona, wiedziałam, że to tytuł dla mnie, ale czy książka dorównała moim oczekiwaniom?

Jest rok 1624, na statku Saardam, który płynie do Amsterdamu, znajduje się najlepszy detektyw swoich czasów, Samuel Pipps, jest on w drodze na proces za zbrodnię, której nie popełnił. Razem z nim podróżuje Arent Hayes, jego przyjaciel i ochroniarz w jednym, który zrobi wszystko, by uwolnić przyjaciela. Udowodnienie niewinności detektywa to nie jedyne zadanie, jakie czeka na Arenta, już od samego początku rejsu, nad statkiem ciąży jakieś złe fatum. Zaczynają dziać się dziwne rzeczy, pojawiają się tajemnicze znaki, ktoś morduje trzodę, giną luzie. Czy to wszystko faktycznie jest działaniem demona? Czy Arent poradzi sobie z rozwiązaniem zagadki, bez pomocy swojego przyjaciela?

Przyznam szczerze, że początek czytało mi się dość ciężko. Miałam wrażenie, że „Demon i mroczna toń”, to któryś tom z serii. A to przez to, że dużo mówiło się o różnych sprawach Samuela, o tym, jakim jest dobrym detektywem, jak rozwiązuje zagadki, o jego poprzednich sprawach, o których nic nie wiedziałam. Nie podobały mi się też początkowe nudne opisy. Na szczęście z czasem bardzo się w całą historię wciągnęłam. Byłam bardzo ciekawa, kto jest winny. Podczas czytania, co chwilę zmieniałam swojego podejrzanego, ale do samego końca nie udało mi się rozwiązać zagadki, co jest dla mnie bardzo dużym plusem, bo po co czytać kryminał, jeżeli już w połowie zna się rozwiązanie?

Autor bardzo dobrze wykreował wszystkich bohaterów, sporo się o nich dowiadujemy, możemy ich sobie wyobrazić. Niektórych z rozwojem historii, w jednej chwili lubiłam, by po chwili czuć coś zupełnie innego.

Stuart Turton ma bardzo ciekawy styl. Jego najnowsza książka ma bardzo fajny klimat, dosłownie czuć napięcie i strach, który z każdym wydarzeniem rozprzestrzenia się na całym statku. Bardzo podobało mi się to, jak rozwiązał całą zagmatwaną historię. Wszystko zostało dokładnie wyjaśnione i nie znajduję, żadnej luki w jego wyjaśnieniach. Trudno jednoznacznie stwierdzić, do jakiego gatunku można przyporządkować „Demona i mroczną toń”. Na pewno jest to kryminał, ale miejscami jest też trochę fantastyki. Są też elementy thrillera i horroru. Na pewno natomiast nie jest to typowa książka historyczna, chociaż dzieje się w przeszłości.

„Demon i mroczna toń” to nie tylko wciągająca historia, ale też i pięknie wydana książka. Piękna okładka, wklejka z przekrojem statku, z opisem co, gdzie się znajduje, jak nazywają się elementy statku oraz z rozmieszczeniem kajut arystokratów. Jest też lista pasażerów i członków załogi statku, która z początku bardzo przydaje się z zapamiętaniem, kto jest kim w całej historii.

Podsumowując, książkę bardzo polecam, chociaż początek nie zapowiadał tak dobrej historii. Z niecierpliwością czekam na kolejny kryminał autora.

Dział: Książki
sobota, 22 sierpień 2020 14:58

Guwernantka

Kino grozy od lat cierpi na mnogość nieudolnych twórców, którzy próbują swoich sił w opowiadaniu strasznych historii. Nie jest łatwo trafić na naprawdę dobry i ciekawie opowiedziany horror, tym bardziej więc docenia się te filmy grozy, które okazują się udane. Niestety najnowszy film Flory Sigismondi należy do tych nieudanych produkcji – Guwernantki nie ratuje nawet ciekawa obsada. Reżyserka znana jest w mnóstwa świetnych teledysków m.in. Sledgehammer Rihanny, Mirrors Timberlake’a, Cherry bomb nagranego na potrzeby filmu The Runaways: Prawdziwa historia, który jest zresztą pierwszym i jedynym (poza Guwernantką) filmem w jej reżyserii, resztę jej dorobku stanowią pojedyncze odcinki seriali (np. Opowieści podręcznej, Amerykańscy bogowie).

Starsza opiekunka dwójki osieroconych dzieci wynajmuje młodą guwernantkę do pomocy w opiece i nauczaniu małej Flory. Kilka dni po przyjeździe nowej guwernantki – Kate – w posiadłości pojawia się nastoletni brat Flory – Miles. Kate szybko odkrywa, że tak rodzeństwo, jak i posiadłość, skrywa mroczne sekrety.

W 1961 roku Jack Clayton wypuścił film The Innocents i choć nie zawojował nim świata kinematografii, to jednak sądząc po opiniach do dziś jest to dzieło robiące wrażenie. Trudno mi powiedzieć ile wspólnego ma ze sobą produkcja z lat 60. oraz współczesna Guwernantka, a jednak wygląda na to, że choć bardzo dużo je łączy, to jednak oba te filmy leżą pod względem jakości na dwóch różnych biegunach. Od czego więc zacząć…

Jak już wspomniałam, nawet znane i ciekawe nazwiska nie ratują tej produkcji. Na ekranie widzimy Mackenzie Davis i Finna Wolfharda w rolach głównych, dodatkowo w postać Flory wciela się Brooklynn Prince, reszta to bohaterowie drugoplanowi, i choć Barbara Marten w roli starszej opiekunki dzieci robi dość upiorne wrażenie, to pojawia się na ekranie na tyle rzadko, że nie wpływa na odbiór całości. Mackenzie Davis nie ma szczęścia do ról (albo talentu) – chyba najbardziej podobał mi się jej występ w jednym z odcinków Black mirror. Finn Wolfhard, znany ze Stranger Things, radzi sobie dobrze, ale wydaje mi się, że jego postać mogła być jeszcze bardziej znacząca, skomplikowana. Mała Brooklynn jest uroczą istotką ale sceny z nią nie są warte zapamiętania. Generalnie pod względem aktorskim Guwernantka jest propozycją nijaką. Najgorszy jest jednak scenariusz. Brakuje tu oniryzmu i gotyckiego klimatu opowieści, a zakończenie to po prostu crème de la crème absurdu. W momencie, kiedy wreszcie zaczyna się coś dziać film się kończy, a przysłowiowa kropka nad i jest tak niejasna i nasuwa tak wiele pytań, że ostatecznie nic nie zostaje wyjaśnione, a jakiekolwiek możliwe wyjaśnienia prowadzą, do jeszcze większej ilości pytań. Ilość luk logicznych poraża, choć często w takich produkcjach przymykam na to oko, a jednak tutaj chyba dość szybko zorientowałam się, że nie mogę liczyć na radochę z seansu, więc wszelkie potknięcia twórców stały się bardziej wyraźne.

Guwernantka to film bez pomysłu i polotu. Szkoda na niego czasu. To jedna z tych produkcji, która ma ogromne szanse rozczarować większość widzów. Oglądacie na własne ryzyko.

Dział: Filmy
wtorek, 14 lipiec 2020 09:41

Małgosia i Jaś

Baśń nie dla dzieci. 

Wszyscy znają historię Jasia i Małgosi, porzuconych w lesie przez własnego ojca i zwabionych przez wiedźmę do piernikowej chatki, w której miał się dokonać ich los. Jeśli przyjrzeć się jej bliżej, to jedna z najmroczniejszych opowieści zgromadzonych przez braci Grimm, wykorzystująca motyw zabójstwa i kanibalizmu. I to w odniesieniu do tych najbardziej bezbronnych – dzieci. 

Mogłoby się wydawać, że z doskonale znanej opowieści nie da się wycisnąć nic więcej. Oz Perkins, znany głównie z filmu Zło we mnie, doszedł do wniosku, że podejmie to wyzwanie i pokaże historię rodzeństwa w nowym świetle. Czy udało mu się to? I tak, i nie. Małgosia i Jaś dość luźno bazują na znanej baśni, sam film pozostawia jednak wrażenie niedosytu. 

Opowieść rozpoczyna się naprawdę dobrze. Nastoletnia Małgosia i kilkuletni Jaś są zmuszeni do opuszczenia rodzinnego domu. Nie mają ojca, matka zaś popada w coraz większy obłęd, przez co staje się dla własnych dzieci zagrożeniem równie poważnym, co pustosząca kraj klęska głodu. Rodzeństwo rusza więc w drogę, która wiedzie ich przez mroczny las, zdający się skrywać własne tajemnice. Wreszcie docierają do samotnego domostwa. Spotykają w nim starszą kobietę, która w zamian za przejęcie części obowiązków domowych, oferuje im gościnę. 

Pierwszych kilkanaście minut wprowadza widza w nastrój nie do końca wypowiedzianej grozy. Świetne ujęcia, oprawa muzyczna i budowany dopiero zarys opowieści zapowiadają rasowy horror. Niestety, wraz z wprowadzeniem na scenę wiedźmy Holdy dobrze zapowiadająca się historia traci impet, zdaje się też skręcać ze ścieżki grozy w kierunku mrocznego fantasy. Nie oznacza to, że sama Holda została przedstawiona lub zagrana źle, absolutnie nie – kreacja Alice Krige jest świetna. Winą raczej należy obarczyć scenariusz. Można odnieść wrażenie, że całą historię dałoby się z lepszym rezultatem opowiedzieć w dwa razy krótszym czasie, tymczasem rozciąganie jej do blisko półtorej godziny nie przynosi nic dobrego. 

Film nie do końca potrafi więc obronić się fabułą, co nie oznacza, że jest zły. Niedostatki w samej historii nadrabia niesamowicie klimatyczną, wspomnianą już przeze mnie, oprawą dźwiękową i scenografią. Duszny klimat mrocznej puszczy z miejsca udziela się widzowi. Wędrując wraz z bohaterami po chatce wiedźmy odczuwamy dyskomfort i niepokój, czy spowijają ją cienie nie skrywają tajemnic, których nie chcielibyśmy odkrywać. Wreszcie, należy pochwalić obsadę, zwłaszcza młodziutką Sophie Lilis (znaną również z ekranizacji powieści Stephena Kinga To) oraz Alice Krige 

Znamienna jest zmiana kolejności imion głównych bohaterów, jaka od razu rzuca się w tytule. To Małgosia plasuje się na pierwszym miejscu, ponieważ to ona gra tu pierwsze skrzypce. To opowieść o jej dorastaniu i mierzeniu się z własnym przeznaczeniem. Młodszy brat stanowi jedynie element tła, chociaż trzeba przyznać, że w pewnym momencie jego postać staje się kluczowa do przemiany protagonistki. 

Podsumowując, Małgosia i Jaś to dość interesująca wariacja na temat znanej baśni, nie do końca jednak spełniająca pokładane w niej oczekiwania. Zapowiada się jak horror, ale okazuje się opowieścią fantasy z mrocznym, dusznym klimatem. Nie wbija w fotel, ale można obejrzeć. 

Dział: Filmy
poniedziałek, 01 lipiec 2013 07:43

Jad

„(...) przed światem zakładamy różne maski i nigdy nie pokazujemy swojej prawdziwej twarzy."*

Wiedziesz spokojne życie, masz mamę - trochę inną niż pozostałe matki, ale co z tego? Masz przyjaciółki, właśnie się zakochałaś, w szkole też nie pojawiają się najmniejsze problemy. Wszystko jest tak, jak powinno, ale do czasu. Bo może się okazać, że zjawi się ktoś, kto będzie chciał ci to odebrać, krok po kroku, patrząc jak się miotasz i cierpisz. I będzie czerpał z tego wielką radość.

Katy jest właśnie taką dziewczyną. Gdy wszystko zaczyna się układać, w życiu szesnastolatki pojawia tajemnicza Genevieve, łudząco podobna do bohaterki. Ich przypadkowe spotkanie przemienia życie Katy w koszmar. Nowa dziewczyna zapowiada szesnastolatce, że zrobi wszystko, by odebrać jej życie - przyjaciół, chłopaka, a nawet sympatię nauczycieli. Szybko okazuje się, że nie są to tylko puste słowa i Gen sprawia, że życie bohaterki zmienia się na gorsze, a ona nie wie początkowo, jak sobie z tym poradzić. Jednak do czasu, bowiem wraz z przyjacielem z dzieciństwa rozpoczyna śledztwo, którego wyniki przechodzą jej najśmielsze oczekiwania. Kim jest tajemnicza Genevieve i czemu obrała sobie za cel właśnie Katy? Co takiego odkryła nastolatka w trakcie poszukiwań?

Już dawno nie miałam okazji czytać żadnego thrillera psychologicznego, dlatego bardzo chętnie sięgnęłam po „Jad" Hayes. Ten gatunek literacki cechuje się głównie dziwnymi i trudnymi do wyjaśnienia wydarzeniami oraz wgłębieniem w zawiłą ludzką psychikę, zarówno ofiary, jak i napastnika. Dziwne, czasem straszne, nie do przyjęcia wydarzenia. Czy „Jad" sprostał moim oczekiwaniom?

Muszę przyznać, że S. B. Hayes miała bardzo ciekawy pomysł na fabułę książki. Tajemnica, która ciągnie się przez całą opowieść, odkrywana kawałek po kawałku, jest największym jej atutem. I choć w połowie tej historii mogłam się już domyśleć, kim są dla siebie te dwie dziewczyny, to nadal nie rozgryzłam, czemu stało się tak, a nie inaczej. Ciekawym posunięciem było według mnie wodzenie czytelnika za nos w związku z dziwnymi sytuacjami, które aż się proszą o powiązane z magicznymi umiejętnościami. Autorka nie podaje wyjaśnień na tacy, tylko wymaga, byśmy sami doszli do właściwych wniosków. Fabuła jest przemyślana, akcja powieści toczy się dość szybko, a postaci nie są szablonowe. S. B. Hayes próbuje pokazać, co może się stać, gdy ktoś podejmuje decyzje pochopnie i pod wpływem chwili oraz ilu ludzi może przez to ucierpieć.

Dużym plusem było opisanie relacji między Katy a Genevieve, przedstawienie ich psychiki oraz motywów postępowania. Ciekawiła mnie postać tej drugiej dziewczyny, jej tajemnicza aura i to coś, co miała w sobie - przez chwilę naprawdę byłam gotowa uwierzyć, że nie jest zwykłym człowiekiem. Z kolei główna bohaterka nie wzbudzała we mnie jakichś głębszych emocji. Było widać jej przemianę w biegu wydarzeń, ale czasami jej zachowanie było bardzo irytujące. Ogólnie widać, że autorka starała się przy tworzeniu postaci, szczególnie tych grających pierwsze skrzypce.

Jeśli mam być szczera, mimo zalet książka nie wzbudziła we mnie żadnych wielkich emocji. Odkładałam ją bez żalu, gdy musiałam, a wracałam do czytania, bo nie lubię porzucać rozpoczętych powieści. Nie mogłam wczuć się w sytuacje bohaterów i jakoś szczególnie nie przejmowałam się tym, co akurat się dzieje. Przez większą część książki czytałam, aby przeczytać. Fakt, ciekawiło mnie to, czy moje podejrzenia co do rozwiązania sprawy były słuszne i jak autorka zamierza to zakończyć. Okazało się, że miałam rację, ale mimo wszystko samo zakończenie zaskoczyło mnie i to bardzo, bo takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam. Jednak, jak widać, ciekawa fabuła i w miarę dynamiczna akcja to nie wszystko, by stworzyć coś naprawdę dobrego. Zabrakło mi tu emocji i strasznie drażnił mnie styl pisania Hayes, który momentami był sztuczny, a nawet trochę i dziecinny.

Książka jest dobra pod wieloma względami, ale do mnie niestety nie do końca trafiła. Co nie znaczy, że w przypadku innych czytelników będzie tak samo. Jest skierowana do młodszego grona czytelników i to, co mi wydaje się być mankamentem dla innych może okazać się plusem. Ogólnie mówiąc uważam iż „Jad" mimo wielu niedociągnięć spodoba się niejednemu nastolatkowi, ale liczę też na to, że kolejna książka autorki będzie o wiele lepsza.

*str. 394

Dział: Książki
czwartek, 22 marzec 2012 13:49

Klątwa tygrysa

Indie to ciekawy kraj, a Hindusi są narodem, którego kultura jest bardzo stara i złożona. W pamięci przechowują niezwykłe legendy i mity. To właśnie na tych historiach opiera się fabuła „Klątwy tygrysa”.

Wszystko zaczyna się ponad trzysta lat wcześniej. Młody książę zostaje zdradzony przez własnego brata, gdyż ten zakochał się w jego narzeczonej. Potem nadszedł czas klątwy. Wracamy do teraźniejszości, choć w dalszym ciągu jest nietypowo. Główna bohaterka – nastoletnia Kelsey Hayes – szuka pracy, znajduje ją bez problemu, tylko, że… w cyrku. Właściwie dziewczyna nie ma nic przeciwko sprzątaniu po zwierzętach – byleby nie były to słonie. W nowym miejscu pracy natychmiast czuje się jak u siebie, tam też zaczyna się jej fascynacja. Poznaje białego, indyjskiego tygrysa, z którym – dosłownie – się zaprzyjaźnia. Rozmawia z drapieżnikiem, czyta mu i poświęca na przebywanie w jego towarzystwie każdą wolną chwilę. Pewnego dnia trafia się kupiec, który chce tygrysa zabrać z polecenia swojego pracodawcy do rezerwatu w Indiach, a do dbania o jego wygodę i bezpieczeństwo w podróży, zatrudnia naszą młodą bohaterkę. Mimo, że książka wciąga już od pierwszych kartek, to dopiero tam, w obcym kraju, rozpoczyna się prawdziwa przygoda.

Colleen Houck swoją powieść pisała natchniona twórczością J.K. Rowling i Stephenie Meyer. Jednak stworzeni przez nią bohaterowie są postaciami interesującymi, nie powielającymi wzorców, a przygody oparła na mitach i legendach. Podczas czytania poznajemy wierzenia i kulturę hinduską. Kelsey wciela się w rolę Indiana Jones’s, co niestety odbiera powieści sporą dawkę wiarygodności, tym niemniej jest naprawdę ciekawe. Opisy autorka tworzy bardzo barwne, czasem aż nazbyt, jeżeli wziąć pod uwagę współczesną, konkurencyjną twórczość, jej stylowi i trafnemu doborowi słów oraz języka nie można jednak niczego zarzucić.

„Klątwa tygrysa” to właściwie przeplatanie się wartkiej akcji, która trochę nasuwała mi na myśl grę komputerową, ze scenami romantycznymi. Na nich autorka skupiła się bardzo mocno, co stworzyło ciekawy efekt – jakby świat stawał w miejscu. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana i opiera się głównie na przygodach bohaterów. Postaci książka również nie zawiera zbyt wiele – poza tymi pobocznymi, o których właściwie nic nie wiemy, te główne, są tylko cztery. Kelsey, która zdecydowanie typową dziewczyną nie jest, książę Ren – biały tygrys, książę Kishan – czarny tygrys, oraz ich opiekun, przyjaciel i sługa pan Kadam. Są one szczegółowo opisane, każda ma swój specyficzny charakter i odpowiednią motywację. Nadziwić się jednak nie mogę jak autorce udało się stworzyć tak grubą powieść tylko z czterema postaciami? Na dodatek pomimo tego, książka jest naprawdę udana.

Księcia Rena i Kelsey łączy zamiłowanie do poezji oraz literatury klasycznej. Czują wzajemne przyciąganie fizyczne i wiedzą, że są sobie przeznaczeni, a mimo to, dziewczyna ma tak niską samoocenę, że odpycha mężczyznę swoich marzeń. To irytowało mnie w powieści najbardziej. Wydawało się, że ma silną osobowość, a jednak – jak w przypadku Belli z powieści „Zmierzch” S. Meyer - nie potrafiła uwierzyć w siebie. Jednak literatura nie byłaby dobra, gdyby nie wywoływała w czytelniku żadnych – choćby takich negatywnych - emocji.

Oprawa graficzna książki jest cudna. Wreszcie powstała powieść, która nawet tym się wyróżnia! Już samo to (i oczywiście cudowny tygrys) zachęca, żeby po nią sięgnąć. Pierwszy tom – „Klątwa tygrysa” – jest wyjątkowo długi. Liczy sobie ponad 350 stron pisanych drobną czcionką. Zwykle ciekawe książki czytam w ciągu jednej nocy, a tą, mimo, że była bardzo wciągająca, musiałam rozłożyć na trzy wieczory. Błędów edytorskich nie zauważyłam. Pani Martyna Tomczak (tłumaczka) moim zdaniem spisała się znakomicie przekładając dość kwieciste zdania autorki na język polski. Ogólnie całe wydanie należy do tych urokliwych, estetycznych i wzorowych.

Jeżeli chcesz poznać romantyczną historię inną niż wszystkie, to „Klątwa tygrysa” jest właśnie dla Ciebie. Wartka akcja, ciekawa fabuła, niebezpieczeństwo i przygoda. Zazdrość i wielka miłość. Oraz oczywiście Indie, które autorka również bardzo zgrabnie czytelnikom przedstawia. To jedna z tych książek, po przeczytaniu których z pewnością sięgnie się po następną część.

Dział: Książki