Rezultaty wyszukiwania dla: Rea
Mirosław Laszczak - Przedszkole nr 24
Im bliżej przedszkola, tym Piotruś był bardziej nerwowy. Czuła jego spoconą dłoń, zaciśniętą kurczowo na jej dłoni, jakby chciał się przykleić, i to tak mocno, aby nikt i nic ich już nie rozdzieliło. Nie odzywał się, nie płakał. Zawsze był dzielny, ale gdy otwierała przedszkolną furtkę miała wrażenie, że kąciki jego ust opuściły się ku dołowi. Furtka skrzypnęła i w tym samym momencie zawilgotniały oczy jej syna. Najchętniej zawróciłaby, uciekłaby stąd prosto do domu. Ale nie miała z kim zostawić chłopca, musiała iść do pracy. Wreszcie, po trzech latach, zdobyła posadę w korporacji i niemal natychmiast przekonała się, że nawet drobne spóźnienia nie są tu tolerowane. Wcześniejsze wyjścia też nie wchodzą w grę, a normą jest siedzenie po godzinach. Dobrze, że znalazła to przedszkole, wychowawczynie zostawały tu dowolnie długo, część z nich mieszkała nawet w tym samym budynku, więc nie robiły problemu, gdy jako ostatnia odbierała syna. Mogła się spóźnić, wiedziała, że Piotrek jest pod dobrą opieką i nikt nie będzie się krzywił ani narzekał. Właśnie o takim miejscu marzyła. Oczywiście, to podejrzane, gdy marzenia się spełniają, bo zwykle tkwi w tym jakiś podstęp, aż nadto dobrze znała starą prawdę, że życie nie funduje prezentów, ale na razie nie miała innego wyjścia. Musiała pod czyjąś opieką zastawiać chłopca.
Przedszkole było stare, chyba jeszcze przedwojenne, całe z cegły. Przed wejściem słaba, nieosłonięta kloszem żarówka, migotała mdłym światłem. Dwa kamienne stopnie i stanęli przed pomalowanymi rudą farbą dużymi drzwiami. Danuta wcisnęła przycisk dzwonka. Gong był cichy i delikatny, mimo to Piotruś aż się wzdrygnął. Przez jego wątłe ciałko przeleciał dreszcz, a łezki same potoczyły się po policzkach.
− Jak dobrze, że już jesteście – odezwała się ze sztucznym uśmiechem przedszkolanka, otwierając na oścież drzwi i wbijając palce pomiędzy dłonie Piotrusia i Danuty. Sprawnie oddzieliła dziecko od matki i poprowadziła w głąb budynku. Parę razy się obejrzał. Wyglądał bezradnie, tak jakby nic od niego nie zależało. Ależ miała wtedy ochotę krzyknąć, z chęcią jeszcze raz pocałowałaby go w te wilgotne od łez policzki. Lecz zabroniono jej tego.
− Pani Danuto! Nie powinno się przedłużać rozstań – już na wstępie powiedział jej pedagog. Poza tym, gdyby przytuliła się do Piotrka, pewnie chciałaby pobyć z nim jak najdłużej. Spóźniłaby się i znów zaczęłyby się kłopoty w pracy. Raz, gdy chciała wyjść wcześniej, celowo zarzucili ją dodatkowymi obowiązkami i to tuż przed szesnastą. A kiedy tylko wspominała o chorobie dziecka i o tym, że nie chce chodzić do przedszkola, nieodmiennie słyszała, że nie powinna dawać się nabierać na dziecięce fanaberie, oni też chodzili do przedszkola i wcale źle na tym nie wyszli. Danuta poznając ich coraz lepiej, zaczynała mieć inne zdanie. Bo jeśli nie przedszkole, to jakie inne miejsce mogło zrobić z nich takich wrednych sukinsynów. Ale przynajmniej płacili w terminie.
W biurze nie mogła się skupić. Zastanawiała się nad lękami chłopca, wymyślała niestworzone powody tłumaczącego tak wielki, że aż przenikający do głębi strach chłopca. Już nawet sprawdzała, czy na szyi dziecka nie ma śladów po wampirycznych ukąszeniach. Jako matka czuła znacznie więcej, niż mogła zrozumieć. Najwyraźniej coś było nie tak. A może jej intuicja była fałszywa? Po pracy szybko pojechała do przedszkola. Piotruś siedział na stołeczku, trzymając głowę w dłoniach. Miał zaledwie cztery latka, a gdy tak siedział, wyglądał jak sterany życiem mężczyzna. Nie interesował się zabawkami, nie zwracał też uwagi na próbującą wyrwać go z otępienia i rozweselić, przedszkolankę. Danuta spytała, czy coś jest nie tak? Czy powinna się niepokoić?
− Ależ skąd. Dzieci często tak się zachowują. Proszę dać Piotrowi trochę czasu, a na pewno nas polubi – mówiła poważnie, bez cienia uśmiechu. Przedszkolanka wydawała się maksymalnie opanowana, chociaż trochę zbyt nerwowo poprawiała apaszkę, podnosząc ją wysoko, żeby zasłaniała całą szyję.
W drodze do domu zatrzymali się jeszcze przed sklepem z zabawkami. Danuta postanowiła wynagrodzić synowi czas spędzony w przedszkolu i tę jego potulność, że tak cicho, bez jawnego buntu i krzyku, chodził do przedszkola, które – sama musiała to przyznać – miało w sobie jakiś niezrozumiały chłód. Obserwowała syna. Dotykał zabawek, tak jakby chciał wszystkimi się pobawić. − Może się choć trochę rozerwie – pomyślała.
Przed sobą mieli cały weekend. Pobędą znowu razem. Planowała wspólne wyjście na lody i jakiś spacer.
W nocy źle spała. Piotruś krzyczał przez sen, przewracał się z boku na bok i dopiero, jak położyła się obok niego, uspokoił się trochę. Ona też zasnęła. Rano spytała, co mu się śniło. Oczywiście nie pamiętał. Jej synowi nigdy nic się nie śniło. Kiedyś ją to dziwiło. Przeczytała w Internecie, że w tym wieku dzieci często miewają niezwykle sugestywne marzenia senne. Ale rzecz jasna zdarzają się wyjątki, najwyraźniej jej syn był takim właśnie potwierdzającym regułę wyjątkiem. Zawsze wydawał się być dzieckiem bardziej dorosłym, aniżeli wskazywałaby na to metryka.
Jedli sobotnie śniadanie, gdy sąsiadka zaczęła dobijać się do ich drzwi.
− Niech mi pani pomoże. Moja córka, Jolka... . Proszę coś zrobić − mówiła w nieładzie, szeroko rozkładając ręce. A to wskazywała na swoje mieszkanie, to znów trzymając się za głowę, bądź uderzając jedną dłonią o drugą wykrzykiwała imię swej nastoletniej córki.
Trudno było zrozumieć, o co jej chodzi. Bez wątpienia pomoc była potrzebna. Ale jaka i komu, to pozostawało tajemnicą. Zostawiła Piotrusia nad talerzem płatków kukurydzianych, a sama poszła sprawdzić, co się właściwie stało. W mieszkaniu sąsiadki panował bałagan, podobny do jej sposobu mówienia. Przez otwarte do łazienki drzwi zobaczyła leżącą w wannie córkę sąsiadki. „Utopiła się" przemknęło Danucie przez myśl. Nie wiedziała, jak wyglądają topielcy, ale chyba mają mokre włosy. Jolka nie zdążyła jeszcze zamoczyć głowy. Za to zasłonięta dyktą klatka wentylacyjna mogła sugerować zatrucie gazem lub czadem. Cholera wie. Z tego co Danuta pamiętała, czad niemal zawsze bywa śmiertelny. Zaczęła reanimować dziewczynę. Ucisk na mostek, wdech, wydech.... Naprzemiennie. Karetki pogotowia nie było. Czas uciekał. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Była już zmęczona, gdy w drzwiach zobaczyła Piotrka. Stał trzymając kupiony w zabawkowym wóz strażacki. Przydreptał cichutko, tak że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Stał i patrzył na nagą kobietę. W tym momencie bardzo chciała zaoszczędzić mu tego widoku. Był za młody nie tylko, żeby podziwiać wdzięki nagich dziewcząt, ale przede wszystkim, żeby przyglądać się nieżywym, a Jolka nie dawała najmniejszych oznak życia. „Nie dość, że chodzi do tego dziwacznego przedszkola, to jeszcze zafundowała mu dodatkowe przeżycia". Wiedziała, że powinna go wyprowadzić z łazienki, ale nie chciała przerywać reanimacji. Znowu ktoś inny okazywał się ważniejszy, niż własne dziecko.
− Będzie żyła. Ona jeszcze tam jest – smutnie oznajmił jej syn.
„Gdzie jest? I skąd on wie, czy przeżyje" – zastanowiła się.
− Ona jest jeszcze w środku – Piotrek wskazywał na bezwładne ciało. − Nie wyszła stamtąd.
Ciekawe, jaką bajkę oglądał na dobranoc. Swoją drogą, może powinna zainteresować się, czegoż u licha uczą ich w tym przedszkolu. Była zmęczona, z coraz większym trudem prowadziła reanimację. Na szczęście słychać już było syrenę nadjeżdżającej karetki, więc zaraz powinien pojawić się lekarz i wreszcie ktoś ją wymieni. A może oznajmi, że niepotrzebnie się trudziła.
− A nie mówiłem mamusiu? – usłyszała znowu głos syna.
Rzeczywiście! Jolka zamrugała oczami, a ciało dziewczyny wstrząsnęły konwulsyjne drgawki.
Jej syn miał rację. Przeżyła.
Zewsząd jej gratulowano. Podziwiano, mówiono, że to dzięki niej Jolka żyje, gdyby nie ona to coś tam... takie miłe słowa. Danucie zależało już tylko, żeby jak najszybciej zabrać syna i wrócić do mieszkania. Tłum ludzi i okrzyki radości męczyły ją.
Gdy zamykała drzwi na klatkę schodową usłyszała jeszcze: „Co za dzielna kobieta. Sama przed trzema laty straciła synka, a teraz, teraz właśnie ocaliła życie mojej córki". O kim ona mówi, zastanowiła się Danuta. Chwyciła Piotrka za rękę i czym prędzej wrócili do mieszkania. Zafunduje mu dziś spacer po parku. Może pójdą na huśtawki. Ależ mądrala się z niego zrobił. Wiedziała, że zawsze będzie mogła na niego liczyć, że pomoże jej i doradzi. Prawdziwy mężczyzna z niego wyrośnie. Tylko nie musiałby być taki poważny, mógłby zacząć się wreszcie uśmiechać, no i najwyższy czas, żeby trochę pobroił. Tymczasem on jest taki akuratny. Musi jeszcze raz pogadać z psychologiem. Wcześniej nie zgodził się zbadać Piotrka. Nie widział go, a uznał, że wszystko z nim w porządku. Teraz, po dzisiejszej traumatycznej sytuacji chyba zmieni zdanie.
Weekend szybko minął. W poniedziałkowy poranek dźwięk budzika wyrwał ją z głębokiego snu. Dlaczego musi dzwonić akurat wtedy, gdy śni się jej mąż, uśmiechnięty, szczęśliwy, taki, jakiego pamiętała sprzed wypadku.
W drodze do przedszkola Piotrek milczał, za to ona prawie cały czas gadała o czekających ją nowych obowiązkach. Żaliła się, że z częścią nie może sobie poradzić. Piotrek odzywał się monosylabami. Wyglądało, jakby się od niej oddalał. Nawet nie trzymał się jej już tak kurczowo. Równo stawiali kroki na zasłanym żółtymi liśćmi chodniku.
− Cieszę się, że jesteście – przedszkolanka czekała na nich przed wejściem. Ubrana w tę samą co zwykle garsonkę i z tym samym wyrazem twarzy. Oficjalna, ale sympatyczna. I taka spokojna. Wpuszczając Piotrusia do środka przedszkola pochyliła się nad nim i poprawiła podwinięty kołnierzyk koszulki. Wtedy apaszka odsłoniła szyję przedszkolanki z wyraźnie widoczną czerwoną pręgą.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Niezgodna
„Niezgodna" to ekranizacja, która powstała na podstawie pierwszego tomu trylogii spod pióra Veronicy Roth i fabułą niewiele odbiega od antyutopijnej powieści. Film wyreżyserowany został przez Neila Burgera, a grają w nim aktorzy znani z takich filmów jak „Underworld" (Theo James) czy „Kolekcjoner" (Ashley Judd).
Chicago przyszłości. Nowe miasto wznoszone jest na ruinach starego. Rola w społeczeństwie każdego człowieka zależy od tego jak przejdzie testy, którym poddawana jest młodzież. Zależnie od ich wyniku może otrzymać jeden z pięciu przydziałów. Wszyscy jednak, którzy posiadają więcej zdolności niż tylko te konkretnie ukierunkowane są zagrożeniem dla społecznej harmonii i zostają wyeliminowani. Taka jest właśnie główna bohaterka – Beatrice (Shailene Woodley). Dziewczyna musi ukrywać sie wśród jednej z profesji, a jej życie bezustannie narażone jest na niebezpieczeństwo.
Film jest moim zdaniem świetnie zrealizowany – dobre ujęcia, ciekawe efekty specjalne, pomysłowa, przemawiająca do wyobraźni scenografia. Niestety pod względem fabularnym jest dość wierny powieści. Dlaczego niestety? Ponieważ przez to nie udało się uniknąć banałów, niedopracowanych scen i śmieszności. Na przykład rodzice Beatrice giną jakby na siłę – w naprawdę naciągany sposób przez co te sceny, zamiast być pełne żalu, stają się zabawne.
Płyta DVD z filmem zawiera również ciekawe dodatki specjalne: zapowiedzi, zwiastun, sceny usunięte, poza wyborem, frakcja ponad pokrewieństwo, stroje, ścieżka dźwiękowa z filmu. Jest to z pewnością miłe urozmaicenie dla wielbicieli książkowej serii. Zwłaszcza teraz, gdy zapowiedziana została polska premiera powieści uzupełniającej trylogię, która zatytułowana będzie „Cztery". Jako ciekawostkę mogę również dodać, że autorka książki – Veronica Roth – gościnnie wystąpiła w filmie, grając jedną z członkiń nowej frakcji Beatrice.
Choć słyszałam wiele przeróżnych opinii, myślę, że ekranizacja jest dobra i spełnia oczekiwania widzów. Gdy ktoś zna książkę i ogląda „Igrzyska Śmierci" miejscami czuje znudzenie, tak wierna to była ekranizacja. Tutaj, choć wiele elementów jest zbieżnych, to jednak produkcja poszła w kierunku spełnienia wymogów dobrego kina i tam gdzie w książce nie dzieje się nic, w filmie wykorzystane zostały możliwości, by jednak ta akcja się pojawiła.
Uważam, że „Niezgodna" to film warty obejrzenia, zwłaszcza gdy ktoś jest miłośnikiem gatunku paranormal romance. Z pewnością zarówno pisarka, która stworzyła historię, jak i reżyser, który ją przedstawiał mieli ciekawy pomysł, jak zaprezentować w swoim dziele stworzony na potrzeby fabuły świat. Niecierpliwie czekam na ekranizację kolejnych części trylogii.
Czarci Most
Wszystkie niestworzone historie mają swoje podstawy. W legendach i mitach tkwi ziarno prawdy. Gdy ludzie zaczynają zbiorowo dostrzegać niesamowite rzeczy, a one masowo pojawiają się w jednym, niewielkim miasteczku, coś musi z nim być nie tak, nawet jeśli w rzeczywistości nie jest nawiedzone...
Po śmierci babci Mikołaj wraca do rodzinnego miasteczka z którym wiążą się nieprzyjemne historie z przeszłości. W odziedziczonym domu zastaje jednak lokatora, a raczej uroczą lokatorkę, w której rozpoznaje swoją przyjaciółkę z dzieciństwa, Jagę. Gdy jej siostra, Maria, zostaje brutalnie zamordowana, a siostrzeniec znika, obydwoje zrobią wszystko, by odkryć kto jest mordercą i uratować Tomka – o ile oczywiście chłopiec jeszcze żyje.
Czarci Most to miejscowość niezwykła. Tu przenikają się „warstwy", a świat realny łączy się z tym zupełnie fantastycznym. Legendy ożywają i nic nie jest już oczywiste, a szpital psychiatryczny pęka w szwach. Z pewnością nie jeden czytelnik mógłby powiedzieć „ale to już było". Wiele fantastycznych światów zostało opartych na takiej właśnie zasadzie. Mało kto nie wie jeszcze jak dostać się na ulicę Pokątną. J.K. Rowling, Neil Gaiman, Anne Bishop – oni wszyscy opisywali takie właśnie, przenikające się z tym realnym, równoległe światy. Każdy jednak robił to na swój własny, unikalny sposób i tak też podeszła do zagadnienia Anna Bichalska.
Z początku po „Czarcim Moście" nie spodziewałam się zbyt wiele. Powieść zaczynała się niepozornie. Szybko jednak wykreowany przez Autorkę świat okazał się prawdziwą ucztą wyobraźni. Wiele pomysłów zostało zaczerpniętych z podań, legend, mitologii i innych źródeł, ale pojawiają się też takie zupełnie oryginalne, albo przynajmniej ja nie potrafiłabym doszukać się ich pochodzenia. Taki obrót sprawy niezwykle przypadł mi do gustu, a w fantastycznym misz-maszu czekało na mnie całe morze niespodzianek.
Główni bohaterowie powieści są wyraźnie i mocno zarysowani, inni jednak, choć wydają się być interesujący, zostali właściwie jedynie liźnięci. To takie epizodyczne postacie, a szkoda, ponieważ chętnie poznałabym historie paru z nich. Wydaje mi się jednak, że Anna Bichalska na „Czarcim Moście" nie poprzestanie, ponieważ w historii zostało wiele otwartych drzwi, do pokoi, które zapełnić można nowymi pomysłami. Zdecydowanie miałabym ochotę je poznać.
„Czarci Most" to prawdziwa uczta wyobraźni, historia jakiej nie powstydziłby się sam Neil Gaiman. Powieść została napisana w lekkim, okraszonym humorem stylu. To barwna, fantastyczna, pełna magii baśń z wątkiem kryminalnym i paroma, ważnymi wartościami w tle. Książka niejednokrotnie zaskoczyła mnie i oczarowała. Bez wątpienia warto po nią sięgnąć.
Zwiastun nowego Ghost in the Shell
W Sieci pojawił się zwiastun nowego filmu o Duchu w Pancerzu. Nie chodzi jednak o wersję live-action studia Dreamwroks, a o następną, pełnometrażową animację serii o Sekcji 9.
Wystawa budowli z Klocków Lego wciąż trwa!
Największa w Polsce Wystawa Budowli z Klocków LEGO tym razem zaskoczy makietą 11-metrowego Titanica, zbudowanego z ponad 500 000 klocków LEGO. To będzie gratka nie tyko dla dzieci, ale także dla dorosłych. Od 13 grudnia do 15 lutego na Stadionie Narodowym w Warszawie można oglądać wyjątkową Wystawę Budowli z Klocków Lego.
Bartłomiej Zaleśkiewicz - Żegnaj
Wszystko zaczęło się od przeprowadzki. Rodzina Skrzypczyńskich zapakowała torby, przewiozła wszystkie kartony, pożegnała się ze swoimi sąsiadami i była gotowa opuścić stare mieszkanie. Wprowadzali się do domku w małej wsi, blisko miejscowości, w której wcześniej mieszkali. Cieszyli się. Mieli powody do radości, ponieważ w tej właśnie chwili spełniały się ich marzenia i plany. Nastrój w dzień przeprowadzki był dość nerwowy. Pożegnanie miejsca, z którym wiążą się miliony wspomnień nie może być łatwe dla nikogo, więc nie ma się co dziwić bohaterom naszej opowieści...
Samochód mijał znane już rodzinie drzewa. Przejeżdżali obok nich wielokrotnie gdy ich dom znajdował się jeszcze w stanie budowy. Teraz była jednak to inna trasa. Nie wrócą już w miejsce w którym spędzili połowę życia. Rozpoczął się nowy okres.
- No to trzeba to dzisiaj jakoś uczcić. Co powiecie na mały rodzinny grill ?- zapytał Pan Skrzypczyński, głowa rodziny, młody mężczyzna mający zaledwie 30 lat.
- Ja zjem hambulgela bo nie lubie kiełbasek hehehe
- Hamburgera Michałku, mówi się hamburgera – poprawiła małe dziecko Julia.
- hehehe hambulgel, hambulgel !!
- Cicho bądź. – powiedział władczo, lecz spokojnie, prawie szeptem drugi z synów Pańswa Skrzyczpczyńskich. W samochodzie zapanowała cisza... Był on dziwnym dzieckiem. Nawet określenie dziwny nie oddawało chociaż w połowie tego kim był Szymon. Budził on niepokój nawet u swoich rodziców. W szkole uważany był za odmieńca, jednak znajomi nie naśmiewali się z niego od momentu w którym jednego z nich spotkało niespodziewane nieszczęście, po którym nie był już tym samym wesołym dzieckiem co przedtem. Szymon nie miał nic wspólnego ze śmiercią jego rodziców, chociaż niektórzy uważali inaczej...
W końcu rodzina dojechała do celu swojej podróży. Rodzice zajęli się rozkładaniem ostatnich rzeczy, a dzieci udały się do swojego pokoju. Po pewnym czasie gdy na dworze zaczęło się ściemniać Skrzyczpczyńscy zawołali dzieci na taras.
- Michałku podaj tacie węgla, leży tam obok schodów.
- Węgiel, węgiel, węgiel !! – zaczął krzyczeć maluch biegnąc wykonać zadanie powierzone mu przez swojego tatę.
W tym samym czasie starsze dziecko, zeszło ze schodów tarasu i ruszyło przed siebie w stronę końca wspólnej posiadłości. Syn Huberta i Julii szedł wyprostowany z uniesioną głową i wzrokiem utkwionym przed siebie. Ta dziwna poza nie pasowała do dziecka. Wydawała się jakby nie na miejscu. Rodzice wymienili spojrzenia. Często spoglądali tak na siebie, kiedy nie wiedzieli co mówić i jak reagować na takie zachowania syna.
- Pójdę po sztućce i jakieś jedzenie- powiedziała Julia i uśmiechnęła się do męża- spróbuj z nim pogadać...
- Tak, tak wiem.
- Tata, tata !! mam węgiel- stwierdził dumny Michał przynosząc dwa przedmioty wyglądające jak czarne kamienie. Był przy tym cały czarny na twarzy i dłoniach.
- hahahaha , dziękuję Ci synku, ale jesteś cały brudny, idź do mamusi poproś żeby Cię wyczyściła.
- Dobzie tatku.
Dziecko zniknęło w domu, a Hubert podniósł wzrok spoglądając na pierworodnego. Stał on do niego tyłem obserwując zachodzące słońce. Ojciec podniósł się z klęczek i ruszył w jego stronę. Stanął za nim i położył mu niepewnie rękę na ramieniu. Szymon odwrócił się i spojrzał na niego TYM wzrokiem. Przestraszony Hubert cofnął powoli rękę.
- Wiedziałeś o nich ?
- O kim wiedziałem synku ?
- O nich. – powiedziało dziecko wskazując ręką przed siebie. Znajdowało się tam tylko pole na którym rosło zboże. Jeszcze dalej widoczny był las, a gdzieś obok jezioro. Nigdzie nie było jednak widać żadnych ludzi, bo to ich postanowił poszukać wzrokiem Pan Skrzeszewski.
- Nikogo tu nie ma Szymon.- Nie zdrabniał imienia swojego syna tak jak robił to w przypadku młodszego chłopca. Wiedział, że starszy tego nie lubi.
- Są tutaj, na razie czekają ...
Hubert miał już dość. Gdy słuchał syna przechodziły go ciarki.
- Chodź już, rozpalisz ze mną grila.
Wieczór minął rodzinie bez dalszych niespodzianek. Szymon milczał. Michał się śmiał. Dorośli cieszyli się swoim towarzystwem i nowym domem. Wspominali młodość i chwile spędzone w dawnym miejscu zamieszkania. Około 22 położyli dzieci spać, a sami udali się do salonu, gdzie włączyli telewizor i obejrzeli film. Po seansie udali się do łóżka. To była ich pierwsza noc w nowym mieszkaniu. Zgasili światło.
Tymczasem w pokoju dzieci działy się dziwne rzeczy. Został on w jakiś niewytłumaczalny sposób podzielony na dwie części. Nie rozpadł się, nie zniszczył. Podział dotyczył czegoś innego. Przez jego środek zaczęła przewijać się złota linia, która pełzła przed siebie niczym wąż. Pomieszczenie po stronie Szymona pogrążone było w mroku, Michała zaś otaczała jasna, przywodząca na myśl aureole poświata. Dla postronnego obserwatora, gdyby taki istniał, miejsce wyglądało jak pole bitwy dwóch mocy- dobra i zła. Było to piękne i zarazem straszne. W pokoju działy się rzeczy o których zwykli śmiertelnicy nie mają pojęcia. To był początek.
Na zegarze wybiła godzina 3.00. Dom był pogrążony w ciszy, która była wręcz namacalna. Można było ją zobaczyć, dotknąć, poczuć...
- Co to za zapach ?- spytała przebudzona nagle Julia – Hubert śpisz ?
-yhyhyh – mruknął mąż.
Pani Skrzypczyńska wstała z łóżka, ubrała ciepłe kapcie i ruszyła przed siebie wiedziona zapachem, który przypominał jej zgniłe jajka, siarkę. Stawiała niepewnie krok za krokiem, nie znając jeszcze dokładnie topografii mieszkania. Dotknęła włącznika światła, ten jednak nie zadziałał. Nie zdziwiło jej to, ostatnio były z tym problemy. Na szczęście wieczorem schowała komórkę do kieszeni szlafroka, więc teraz ją wyjęła i włączyła aplikacje latarki. Szła przed siebie dotykając jedną ręką ściany. Jej bose stopy dotykały posadzki tworząc dziwne echo... Julia stanęła w miejscu. Wstrzymała oddech. Odgłos kroków wciąż było słychać- tup, tup, tup ... Serce zaczęło jej bić szybciej, a w gardle powstała dziwna kulka, której nie dało się przełknąć. Kobieta zamknęła oczy i zaczęła głośno oddychać. Wzięła pięć głębokich wdechów, po czym otworzyła oczy. Stał przed nią jej syn, był blady, bardzo blady. Znajdowali się naprzeciwko siebie patrząc sobie w oczy i nic nie mówiąc. Matka dziecka pierwsza odwróciła wzrok.
- Czemu nie jesteś w łóżku ?
- Poczułem dziwny zapach, chciałem zobaczyć co to.
Kobieta całkiem o tym zapomniała. Teraz jednak zapach zniknął.
- Zdawało Ci się, wracaj do pokoju.
Dziecko w ciszy wykonało polecenie matki. Kiedy obok niej przechodziło kobieta poczuła ... nie wcale nie poczuła. Odrzuciła od siebie tę myśl. Przeszukała jeszcze cały dom, lecz zapach więcej się nie pojawił. Zmęczona jak gdyby była na nogach już trzy dni, a nie niecałą godzinę, zasnęła przytulona do poduszki.
Słońce powoli pojawiało się na horyzoncie. Na trawie i liściach roślin widać było rosę. Zwierzęta polne wychodziły ze swoich kryjówek. Świat budził się do życia. Tak samo jak rodzina Skrzypczyńskich, otwierająca zaspane oczy po pierwszej nocy spędzonej w nowym miejscu. Były wakacje, więc Szymon i Michał nie chodzili do szkoły. Praca nie mogła ominąć jednak pana domu. Jak powtarzał „Ktoś musi mieć źle, żeby ktoś miał dobrze". Po wyjściu męża, kobieta zajęła się sprzątaniem domu, a dzieci sobą. Michał bawił się zabawkami, śmiejąc się przy tym w ten swój wyjątkowy sposób. Jego śmiech budził u wszystkich sympatie, tego malca nie dało się nie lubić. Szymon albo czytał książki, albo patrzył przed siebie myśląc i obserwując. Jak na 10 letnie dziecko był bardzo inteligentny i ciekawy, czasem zbyt ciekawy. Monotonie dnia przerwało niespodziewane pukanie do drzwi. Julia odłożyła ścierkę, poprawiła włosy i udała się do przedpokoju. Spodziewała się ujrzeć jednego z sąsiadów, który chciałby się przywitać. Nic nie przygotowało jej na to, co zobaczyła. Przed drzwiami stał mężczyzna w wieku około 60 lat. Miał siwe włosy i brodę, brązowe inteligentne i śmiejące się oczy i szczery uśmiech. Uwagę kobiety zwrócił jednak ubiór gościa. Wyglądał on jak starsza wersja filmowego Indiany Jonsa. Miał nawet podobny kapelusz.
- Witam panią bardzo serdecznie, nazywam się Mikołaj Kostka.
- Dzień dobry panie Kostka. W czym mogę pomóc ? – zapytała nieco zmieszana gospodyni.
- Ja...- mężczyzna popatrzył jej głęboko w oczy, po czym wyrzucił z siebie jednym tchem- jestem architektem. Bardzo spodobał mi się państwa dom czy mógłbym rzucić okiem na plany budowy?
Gość nerwowo przeskakiwał z nogi na nogę. Kobieta nie widziała nic złego w spełnieniu jego prośby. Według niej na planach nie znajdowało się nic ciekawego, a od dziecka lubiła poznawać nowych ludzi. Zaprosiła więc starszego pana do domu. Przygotowała herbatę i usiadła z nim przy stoliku w salonie. Mikołaj studiował plan pomieszczenia. Od czasu do czasu pociągał nosem. Gospodyni stwierdziła, że to wina kataru.
- Co takiego spodobało się Panu w naszym domu ?
- Spodobało ?- spytał wyrwany z zamyślenia dziadek.
- Wspominał Pan o tym wcześniej...
- A tak, tak. Podoba mi się ...- gość szybko zerknął na plan – rozkład pomieszczeń, naprawdę znakomity wybór. Taa... ale na mnie już czas Pani Julio, dziękuję za udostępnienie mi tych dokumentów. Bardzo mi pomogły. – powiedział tajemniczo po czym ruszył w stronę wyjścia zostawiając niedopitą herbatę. Już naciskał na klamkę, gdy nagle zatrzymał się w bezruchu, wziął głęboki wdech nosem, po czym spojrzał na Julię jakby ze współczuciem i wyszedł. Kobieta stała obok stołu nic nie rozumiejąc.
- Kto to był ?- jak zwykle chłopak pojawił się z nikąd. Chodził bardzo cicho.
- Znajomy. Nie przejmuj się nim.
- On o nich wie... - powiedział Szymon po czym wrócił do swoich poprzednich zajęć.
Kobieta ruszyła w stronę łazienki zamknęła się w środku i dopiero tam zaczęła płakać. Kochała swoje dziecko, przecież była jego matką. Nie rozumiała jednak starszego syna, bała się go. Była z nim u wielu specjalistów lecz żaden nie pomógł. Nikt nie potrafił nazwać problemu, chociaż wszyscy wiedzieli, że takowy istnieje. Małżeństwo stwierdziło, że najlepszym lekarstwem będzie czas i miłość jaką dadzą dziecku, lecz to nie pomagało. Kobieta wciąż płakała. Chciała być szczęśliwa. Czasem bała się, że wina leży w niej i to przez nią dziecko jest tym, kim jest. To było dla niej bardzo ciężkie.
- Mamusia ? Dla po co płaces ? – usłyszała Julia. Otworzyła drzwi łazienki do której od razu wbiegł malec i bez słowa przytulił mamę. Zawsze wprawiał ją w dobry nastrój. Znowu się popłakała, tym razem jednak nie były to łzy smutku, lecz szczęścia. Michał zaczął płakać razem z mamą. Przytulone do siebie osoby były w tym momencie najszczęśliwszymi istotami na całym świecie. Zamknęli oni oczy i wtedy od miejsca w którym stali zaczęła przewijać się złota linia, która pełzła przed siebie niczym wąż. Linia zaczęła rozdzielać się na mniejsze fragmenty. Cały dom został obleczony w żyłki które roztaczały w powietrzu magiczną aurę. Prawie cały dom... Dziwne zjawisko nie docierało tylko w jedno miejsce. W garażu zakopana była pewna drewniana skrzynia. Żyłki nie potrafiły pokonać otaczającego tego miejsca mroku.
Kobieta i dziecko otworzyli oczy a po dziwnym zjawisku nie pozostał żaden ślad. Dom był znów normalny. Julia spędziła czas pozostały do przyjścia męża, czyli do wieczora, z młodszym dzieckiem. Była mu bardzo wdzięczna za to co zrobił. Starszy syn pozostał sam. Zaczął szukać. Tym razem kobieta nie miała mu przeszkodzić, tak jak zrobiła to w nocy. Szymon zdał się na swój zmysł powonienia. Zapach który czuł w nocy był ledwie wyczuwalny. Mieszał się on z innymi, lecz tu był. Chłopak go czuł. Ruszył przed siebie zatrzymując się co kilka kroków by upewnić się, że idzie w dobrym kierunku. Woń była coraz bardziej wyraźna. Chłopak znalazł się w garażu. Było to dosyć ciemne pomieszczenie. Szymon włączył światło i o dziwo zapach zniknął. Znów je wyłączył i zapach się nasilił. Zszedł po schodkach i zaczął szukać. Źrenice dziecka stały się pionowe jak u kota, tęczówki zrobiły się czarne. Chłopiec nie był już chłopcem, lecz czymś innym. Stwór zaczął węszyć. Chodził od jednego kąta do drugiego poruszając się z niezwykłą prędkością. W pewnym momencie zatrzymał się w miejscu i zaczął uderzać rękoma o ziemie. Nagle włączyło się światło. Stwór zatrzymał się.
- Szymon chodź na... Co ty robisz ? – Hubert przyglądał się zaniepokojony swojemu dziecku, które kucało z rękoma położonymi na ziemi. Jego paznokcie były całe we krwi.
- Znalazłem... - powiedziało dziecko z przerażającym uśmiechem i skoczyło na ojca. Szymon nie był już sobą. Zadawał precyzyjne ciosy. Robił to tak by powodować jak największy ból. Hubert wytrzeszczył oczy. Nie wiedział co się dzieje. Na jego twarzy malowało się przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. W pewnym momencie nie wytrzymał i zacisnął pięść, by uderzyć potwora. Już miał to zrobić, kiedy istota znów stała się jego synem, który spoglądał na niego ze strachem. Pan Skrzeczewski cofnął rękę, a oblicze Szymona znowu się przekształciło. Spoglądał na najstraszniejszą twarz jaką w życiu wdział. Wyglądała ona jakby tuż pod jej powierzchnią znajdowały się miliardy mikroskopijnych węgli, rozgrzanych do czerwoności. Z głowy wyrastały mu dwa ostre rogi, a usta wyrażały pogardę. Wtedy w głowie Huberta odezwał się niski, zachrypnięty głos.
- Czekałem na to dziesięć lat! Dziesięć lat w ciele nędznego człowieczka, którym był Twój syn i wiesz co? Opłacało się...
Dłoń przerażającej istoty zamieniła się w ostry szpikulec, który przebił brzuch Pana Skrzypczyńskiego. Głowa mężczyzny opadła bezwładnie na posadzkę garażu. Ostatnią rzeczą jaką widział była dziura w podłodze z której wystawała stara skrzynia. Z jej wnętrza wyłaniał się mrok i dziwna woń. Hubert zginął otoczony zapachem siarki ...
Stwór ruszył w kierunku skrzynki i zaczął wyciągać z niej jakieś przedmioty. Okazały się one być laską na końcu której widniał czarny jak smoła kryształ. Kiedy przedmiot został złożony, postać podeszła do ciała Huberta. Włożyła małą dziecięcą dłoń w dziurę w jego brzuchu tak by była umazana krwią i zaczęła malować w całym pomieszczeniu niezrozumiałe dla ludzi wzory...
W tym samym czasie obok miejsca pradawnych rytuałów niczego nieświadoma Julia przygotowywała stół do kolacji. Pomieszczenie zostało wypełnione wspaniałym zapachem kurczaka. Przygotowała go specjalnie dla męża, który lubił dobrze zjeść po ciężkim dniu w pracy. Słyszała jak wjeżdżał samochodem na podwórko. Jeszcze się nie pojawił. Pewnie postanowił pomajstrować w garażu, często to robił. Zaraz wyśle Michała, albo Szymona żeby po niego poszli. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk szybko otwieranych drzwi. Ktoś wszedł do ich mieszkania. Nie był to Hubert była tego pewna. Julia chwyciła za nóż. Ktoś stawiał szybko kroki starając się jednak zachowywać cicho. Instynktownie Julia wiedziała, że nieznajomy chce zrobić jej krzywdę, że wyjdzie z tego cało tylko jedna osoba. Dzieci ! W domu są dzieci! Miłość do nich dodała kobiecie sił i pewności i wyskoczyła ze swojej kryjówki dźgając nieznajomego w plecy. Napastnik zaczął odwracać się do niej przodem. Wtedy Julia cięła go w twarz. W twarz która okazała się być znajoma. Widziała już ją. Właśnie zabiła Mikołaja Kostkę... Zabiła ? Na twarzy i plecach starszego mężczyzny zaczęły pojawiać się złote żyłki które pełzły po jego twarzy niczym wąż. Złoty ślad odnajdywał rany zadane przez kobietę i w jakiś magiczny sposób je leczył. Kobieta wytrzeszczyła oczy. Przed nią wydarzyło się właśnie coś niezwykłego, coś co nie było dane oglądać wielu śmiertelnikom.
- Jak ty, kim ... - Julia złapała się za głowę i już miała zamiar krzyknąć. Mikołaj powstrzymał ją przed tym kładąc jej dłoń na ustach i wzrokiem nakazując milczenie.
- Nie teraz, później... bierz Michała i chodź za mną, zrób to po cichu.
- A co z Szymonem i z Hubertem?
- Później... - Mikołaj spojrzał na kobietę smutnym wzrokiem- powiem Ci o wszystkim później. Teraz nie ma na to czasu.
Kobieta wcale nie musiała się ruszać z miejsca, ponieważ w pokoju pojawił się Michał. Pan Kostka podszedł do chłopca, uklęknął, spojrzał mu w oczy i stało się coś dziwnego. Tęczówki tych dwóch osób stały się nagle Niebieskie. Nie niebieskie. Był to kolor wyjątkowy. Jaśniał on niepowtarzalnym blaskiem. To było coś dobrego. Julia mimo, że była tylko obserwatorem tego zdarzenia poczuła się wspaniale.
Michał wziął głęboki oddech.
- Rozumiem... - powiedział.
- Wiem- rzekł z uśmiechem Mikołaj- a teraz do dzieła musimy dotrzeć na pole zanim Twój brat...
W domu rozległ się potężny huk. Pod nogami trójki ludzi zatrzęsła się ziemia, a niedawno położone posadzki zaczęły pękać. Salon podzielił się na dwie części. Ze szczeliny zaczęły wyskakiwać płomienie. Szklane drzwi prowadzące na taras w jednej sekundzie rozpadły się na miliony drobnych kawałków. Dziadek, Michał i kobieta zasłonili oczy. Gdy odzyskali wzrok, ujrzeli przed sobą przerażający widok. Stało przed nimi dziecko obleczone w czarną szatę jego twarz zasłaniał kaptur, lecz wszyscy wiedzieli kim jest przybysz. W jednej ręce trzymał laskę wyjętą ze skrzyni.
- Synku ? To ty ? Co tu się dzieje ? Co robisz ?- kobieta odsunęła na bok dwójkę towarzyszy i szła do przodu wciąż coś mówiąc. – bałam się o ciebie, już wszystko dobrze, chodź do mnie. Musimy ...
Postać wyciągnęła przed siebie rękę i tym nieznacznym gestem uciszyła Julię. Demon zaczął powoli otwierać dłoń, aż z jej wnętrza wyleciały dwie kulki które potoczyły się w stronę matki i zatrzymały się przy jej stopie. Kobieta opuściła powoli wzrok. Leżały przy niej oczy. Brązowe oczy jej męża które wpatrywały się w nią ze strachem. Kobieta zwymiotowała.
- Co ty zrobiłeś ? Czym jesteś potworze. – Krzyczała zrozpaczona.
Postać poruszyła dłonią od niechcenia w lewą stronę, a kobieta przeleciała przez pokój i uderzyła o ścianę. Zemdlała. Dziecko odwróciło się plecami do Michała i Mikołaja, po czym wyciągnęło przed siebie laskę trzymaną już w dwóch dłoniach. Podniosła ją do góry, a na polu pojawiły się dziesiątki trupów. Żywych trupów. Jednocześnie z lasu znajdującego się za polem wybiegły białe postacie. Zauważywszy to Mikołaj uśmiechnął się.
- Nie spodziewałeś się tego Demonie ?
- Wręcz przeciwnie, czekałem kiedy twoi bracia w końcu się pojawią. – powiedział swoim zachrypniętym głosem- patrz i podziwiaj starcze...
Nie zdążył zrobić więcej niż wypowiedzieć te słowa. Za jego plecami młodsze dziecko zaczęło świecić jasnym blaskiem, a jego oczy stały się złote.
- CO ZROBIŁEŚ MAMIE ?!
Blask wokół dziecka nasilał się coraz bardziej. Rozświetlił on już cały dom. Wojna tocząca na polu ucichła wszyscy patrzyli w jego stronę. Dziecko zaczęło unosić się w powietrze. Blask stawał się coraz silniejszy.
- AAAAAA !! – zaczął krzyczeć Michał i wystrzelił w stronę starszego brata. W dwójkę wylecieli z domu i wylądowali na polu. Wstali, wokół nich zacisnął się krąg trupów i białych postaci którzy z nimi walczyli. Teraz jednak panował rozejm. Wszyscy obserwowali rodzeństwo. Twarz Demona zaczęła się zmieniać.
- Michał ? aaa uciekaj stąd on jest.. aaa nie...- jego głos się przekrztałcił - Nie wyjdziesz stąd żywy bracie, umrzesz, będziesz pierwszą ofiarą tej wojny.
Dziecko przypomniało sobie spojrzenie Mikołaja i zaczęło mówić.
- Szymon jesteś moim blatem. Proszę Cię zapamiętaj mnie ... ja Ci wybaczam, to nie Twoja wina- Michał uśmiechnął się do brata wciąż emanując jasnym blaskiem- Dbaj o mamę i ... - chłopiec był bliski płaczu- pamiętaj, pamiętaj o mnie... to dla mnie najważniejsze, żegnaj – ostatnie słowo powiedział prawie szeptem.
Szymon wyciągnął przed siebie kij z czarnym kryształem. Z jego końca wystrzelił strumień energii. Wtedy młodszy z braci przeniósł otaczający go blask do rąk chwycił strugę czarnej magii którą wypuściło monstrum i zaczął przeciągać ją w swoją stronę. Z oczu demona emanowało przerażenie. Chłopak zabierał energię, wchłaniał ją w siebie, oznaczało to dla niego śmierć. Z łzami w oczach wypełniał swoje ostatnie zadanie. W tle usłyszał krzyk swojej mamy.
- NIEEEEEE
Zacisnął pięści. Z jego ust wydobyło się łkanie. Gdyby teraz się odwrócił nie udało by mu się zrobić tego co zamierzał. Z ciała Szymona wylewał się mrok i ciemność, która w pewnym momencie kształtem zaczęła przypominać jakąś istotę. Próbowała ona ostatkiem sił złapać się ciała biednego chłopaka. Nie dała jednak rady. Dobro Michała było zbyt wielkie. Całe zajście zakończyło się bardzo szybko. Szymon zemdlał, lecz żył. Michał zaczął się odwracać. Wokół niego nie było już żadnego żywego trupa. Tylko same białe postacie. Wszyscy klęczeli dotykając prawą ręką serca. Oddawali mu cześć. Uratował ich. W oddali zobaczył jeszcze zapłakaną Julię i Mikołaja który próbował ją uspokoić. Wyciągnął w jej stronę rękę po czym ostatkiem sił wyszeptał.
- Kocham Cię mamo, żegnaj...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Earthdawn powraca!
30 Grudnia ruszyła akcja crowdfundingowa mająca na celu zebranie środków na wydanie w Polsce czwartej edycji popularnego systemu heroic fantasy Earthdawn. Organizacją akcji na Wspieram.to jest wydawnictwo FajneRPG. Celem zbiórki jest 58 500zł, które pozwoli na wydanie Podręcznika Gracza oraz Podręcznika Mistrza Gry (w wersjach w miękkiej oraz twardej oprawie), jak również produkcję ekskluzywnych dodatków: Ekranu Mistrza Gry z dołączoną wyjątkową przygodą napisaną specjalnie na tę okazję, oraz plakatu-mapy Barsawii w formacie b2. Podręczniki zostaną wydane w formacie b5, a ich łączna objętość wyniesie około tysiąca stron!
Łukasz Dyduch - Łgarze, kłamcy i oszuści
I
Pogoda była piękna. Letnie słońce skąpało w swych promieniach całą dolinę. Wiał subtelny wiaterek, który wprawiał liście w delikatny, uspokajający szum. Zdawałoby się, że w taki dzień nikt nie może być smutny ani zły. A jednak. Wzdłuż ruczaju jechał jeździec, którego średnio polityczne słownictwo skutecznie zagłuszało spokojny plusk rzeki i śpiew ptaków.
- O bezczelności. Co za niewdzięcznicy. Jak mogli mnie posądzić o łgarstwo? Przecież to było dla ich dobra. Kapcany i kiepy. Żyli sobie w błogiej nieświadomości, niczym się nie przejmowali. Gnuśne gbury. Po co mieli wiedzieć? Żeby się denerwować? Szelmy i szuje. To, że trochę nagiąłem prawdę i nie dopowiedziałem kilku faktów to nie znaczy, że od razu kłamałem.
Tak to biadoląc, samotny jeździec jechał w górę rzeki, by dotrzeć do źródła i wykąpać się w nim. Skazany na banicję musiał zrezygnować z miejskich wygód i pomimo wrodzonego zamiłowania do owych, musiał skorzystać z bardziej naturalnych sposobów dbania o higienę.
Jezioro było duże i krystalicznie czyste. Ukryte między komyszami i trzcinami stanowiło schronienie oraz wodopój dla wielu leśnych zwierząt. Stojąc w wodzie po kostki Oran doglądał pijącego konia i drapał go za uchem. Wierzchowiec chciwie chlipał i z zadowoleniem przebierał w miejscu kopytami. Oran, przyzwyczajony i przygotowany do wiecznej tułaczki napełnił wodą skórzany bidon i zaczął przymierzać się do roznegliżowania oraz kąpieli, gdy nagle wiatr przygnał do jego uszu pewne dźwięki. Oran stanął jak wryty. Szybko się rozejrzał. Jezioro było niewidoczne i oddalone od duktu. Teraz dopiero zauważył, jak wiele błędów popełnił. Przecież takie rozlewiska są ulubionym terenem łowieckim topielców i nimf wodnych. Nie mając lepszego pomysły, Oran wskoczył na konia. Wtedy zasięg jego wzroku znacznie się poszerzył i zobaczył, że jego prawej, za pasmem trzcin i wydmą stoją trzy inne wierzchowce. Uspokoił się. To tylko ludzie i...
- Na bogów to kobiety – zdusił krzyk radości w gardle.
Jego oczom ukazały się sylwetki kąpiących się beztrosko dwóch młódek. Oran po raz pierwszy przekonał się, że marzenia się spełniają. I choć młodzieniec wzrok miał dobry, to jednak tafla wody skutecznie skrywała kobiece powaby, czym srogo podpadła junakowi. Oran szybko podzielił kobiety na złotowłosą i kruczoczarną. Obydwie pluskały się i cieszyły swym towarzystwem. Oran wychylał się jak mógł, lecz nie mógł dostrzec żadnych szczegółów. W końcu stanął na kulbace i całkowicie absorbując uwagę cudnym widokiem, począł czekać aż kobiety wyjdą z wody i wtedy okażą mu się w całej swej okazałości. Tak zachwycił się swym pomysłem, że znów zapomniał o środkach ostrożności. I kiedy w końcu zaczął się zastanawiać, dlaczego kąpią się dwie niewiasty, a na brzegu czekały trzy wierzchowce, było już za późno.
Gdy coś zmiotło go z konia i wylądował twarzą w wodzie, natychmiast odzyskał rozum. Nie tracąc czasu odbił się od ziemi niczym sprężyna i stanął na równe nogi. Prawą ręką już sięgnął po swój jatagan, z którym nigdy się nie rozstawał. Zamierzał rzucić się na napastnika, gdy nagle jego oczom ukazała się niska, korpulentna i stara kobieta. Stała spokojnie celując w Orana dębowym kijaszkiem. Młodzieniec schował oręż, gdyż wiedział, że siłą nic nie zdziała. Kobieta, wnosząc po szatach była kapłanką.
- Czy jaśnie pani nie mogła poprosić mnie o zejście z konia, a nie od razu ciskać mi w plecy jakimś tam czarem – zaczął butnie Oran
- Zbereźnie podglądałeś dwie adeptki, nie mogłam zareagować inaczej na takiż bezczelny akt lubieżności – nie dała się sprowokować stara kapłanka – i to nie był jakiś tam czar, tylko nieszkodliwa pięść wiatru.
Oran nieznacznie się uśmiechnął:
- Pani pozwoli, że się oddalę, jeśli można.
- Nie można – zaperzyła się kobieta – czy nie wstyd ci, że podglądałeś przyszłe kapłanki, służki i oblubienice bogów. Czy nie masz mi nic do powiedzenia? Nie wyniesiesz żadnych wniosków?
- Hmmmmmm – Oran wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu – mam coś do powiedzenia. Mam też jeden wniosek. Od teraz będę głosił wszem i wobec, że najgrzeczniejsze i najpowabniejsze adeptki służą w.... – tu Oran zawiesił głos.
- No właśnie, z jakimż monastyrem mam przyjemność – spytał.
Tym razem to kapłanka się uśmiechnęła i to o wiele bardziej jadowicie i złośliwie, niż Oran.
- Z chramem Kwitnącej Wiśni.
Orana przeszył dreszcz przerażenia. Zdusił w gardle szpetne przekleństwo.
- Na tyle przyjaznych, spokojnych i przede wszystkim bezbronnych klasztorów, ja musiałem trafić akurat na Kwitnące Wiśnie. Co za chędożony pech.
- Widzę po twej minie, mości młodzieńcze, że doszły cię słuchy o mądrości, sprawiedliwości i potędze naszego chramu.
- A jakże – ukłonił się grzecznie młodzieniec – wasza sława szybsza jest od najżwawszych umyślnych i obiegła już cały kraj.
- W takim razie nie muszę cię specjalnie przekonywać, byś nie stawiał oporu i udał się ze mną – spytała zadowolona z siebie kapłanka.
Oran przypomniał sobie opowieść przyjaciela o jednej z klątw rzuconych przez kapłankę Kwitnącej Wiśni i instynktownie pomacał się po kroczu.
- Nie, nie musisz pani – odrzekł pokornie.
- Wspaniale – kobieta schowała różdżkę – w takim razie proszę za mną mości podglądaczu.
Oran klął pod nosem, biadolił i przeklinał gnuśny los.
- Co mówisz – odwróciła się kobieta?
- Sławię twą wyrozumiałość – odpowiedział bez zastanowienia Oran.
Kapłanka szła dalej, widocznie uwierzywszy słowom młodzieńca.
II
W normalnych warunkach młodzieniec byłby zachwycony tak zacnym i przy okazji powabnym towarzystwem. Świeciło słońce, ptaki śpiewały a powietrze pachniało wrzosem. Jednak teraz nie zważał na tak dogodne warunki do amorów. Trzy kobiety jechały wokół Orana. Czarnowłosa adeptka jechała z przodu, złotowłosa z tyłu, zaś stara kapłanka stąpała obok przymusowego towarzysza.
- Żbiku, ty zdrajco, dlaczego mnie nie ostrzegłeś – rzekł Oran po czym pacnął swego gniadosza w ucho.
- Daj spokój bogu ducha winnemu zwierzęciu – perorowała kobieta – nim się do ciebie zbliżyłam, rzuciłam na niego zaklęcie otępiające. Nie mógł mnie wyczuć.
- No, szelmo masz szczęście - młodzieniec poklepał Żbika po szyi. Ten, mając jeszcze w sercu wcześniejszego szturchańca, nie zareagował na pieszczotę.
- Mości rozpustniku, nie wnikam, co skłoniło cię to zbrodni, którą zhańbiłeś dwie moje podopieczne – zaczęła nagle kapłanka - nie chcę też wiedzieć, czy oczy twe ujrzały widok, który miał być przed męskim okiem zatajony po wsze czasy. Tak czy inaczej powinna cię dosięgnąć kara.
Oran rozglądał się na boki. Zaczął pocić się i denerwować. Wiedział, że nawet jeśli zdoła uciec, co zresztą nie byłoby zbyt trudną procedurą, to gniew kapłanek dosięgnie go tak czy inaczej. Przeciw tak złośliwemu rodzajowi białej magii i takim talentem czarodziejskim, jakim dysponowały wszystkie kapłanki chramu Kwitnącej Wiśni nie śmiał występować. Pozostawało mu iść jedynie na układy i liczyć na swe zdolności krasomówcze.
- W normalnych warunkach właśnie podążalibyśmy do naszego chramu, gdzie spotkałaby cię, mości lubieżniku odpowiednia pokuta. Jednakże czuję się trochę winna, gdyż niepotrzebnie pozwalałam tym dwóm adeptkom na tak mało ostrożne zachowanie, co zaowocowało wystawieniem cię, mości wszeteczniku na pokuszenie. Dlatego mam dla ciebie wspaniałomyślną propozycję.
- Słucham z najwyższą uwagą – Oran dostrzegł szansę na wykręcenie się z odpowiedzialności.
- Możesz zmazać swe przewinienie chwilową służbą chramowi – rzekła kapłanka patrząc w stronę młodego lasu brzozowego, który właśnie mijali.
- A na czym ta chwilowa – tu Oran podkreślił ostatnie słowo – służba miałaby polegać?
Kapłanka nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok i przyglądała się mijanym brzozą. Młodzieniec, nie ważąc się na ponaglenie starej kobiety oddał się fantazją. Jego wyobraźnia podsunęła mu myśl, jakież to usługi może chwilowo oddawać samotnym, włóczących się większość czasu po lesie, widzącym mężczyzn jedynie kilka razy do roku młodym i żywiołowym adeptkom. Oblała go chwilowa błogość. Spojrzał na czarnowłosą dziewczynę jadącą z przodu. A właściwie spojrzał na jej figurę. Następnie odwrócił się i spotkał hardy wzrok zielonych, skrzących się oczu, które bardzo ładnie komponowały się ze złotymi włosami. Nie ośmielił się spojrzeć niżej i obiecując, że otaksuje złotowłosą przy innej okazji, znów spojrzał na kapłankę. Myśl o rozkosznych usługach szybko wróciła. Jednak tym razem kobieta nie pozwoliła jej bujnie zakwitnąć.
- Twe zadanie będzie proste. Będziesz towarzyszył jednej z mych adeptek w wypełnianiu jej misji.
- Niegodnym takiego zaufania – zląkł się Oran.
- Godnyś, mości zbereźniku, gdyż od tego zależy twój los. I jestem pewna, że użyjesz całej swej mocy i sprytu, by go poprawić. Bo na chwilę aktualną nawet prawo boskie pozwali mi cię ukarać. Jeśli spiszesz się, zmażesz swe winy. Jeśli zaś zawiedziesz, konsekwencje będą wysoce nieprzyjemne. Dlatego ufam ci, gdyż pomoc nam leży w twym egoistycznym interesie.
- Twa mądrość ustępuje jedynie twej urodzie, o pani – ukłonił się Oran, który nabierał coraz większej estymy to starej kapłanki.
- Widzę, że rozumiemy się we wszystkich płaszczyznach – rzekła kobieta po czym krzyknęła:
- Kina! Binka! Z koni! Czas na popas i naradę.
Dwie młode kobiety zeskoczył z koni i udał się w stronę brzóz. Jęły przygotowywać wierzchowce do odpoczynku. Ponadto zaczęły przyrządzać strawę. Przy tym nie uraczyły Orana ani jednym spojrzeniem, czy to życzliwym, czy to wrogim. Młodzieniec zaczął krzątać się i szukać gałęzi na małe ognisko. Zauważył, że lepiej znosił trudy podróży niż kobiety. Ich kości ogonowe, nieprzywykłe do kulbaki zmuszały niebogi do popasania na stojąco. Oran wyciągnął hubkę i zaczął udawać, że stara się wykrzesać ogień. W rzeczywistości jednak oglądał się za adeptkami, które właśnie zajęta się chwilową rozmową. Były równego wzrostu, jednak na tym kończyły się ich podobieństwa. Czarnowłosa miała ciemniejszą karnację, brązowe oczy i pełne usta. Złotowłosa zaś miała oczy zielone, bladą cerę usianą delikatnie piegami i wąskie usta. Skrzętnie kryjąca kobiece atuty szata chramu pozwalała Oranowi jedynie na dostrzeżenie, że atutem czarnowłosej jest jej biust, zaś złotowłosa mogła pochwalić się nienagannymi nogami i zgrabną pupą.
- Mości podglądaczu – usłyszał nagle głos nad swym uchem.
Młodzieniec tak się wystraszył, że uderzył krzesiwem w swój kciuk.
- Ała, co za... - zmitygował się szybko i miast rzucić kilka przekleństw odpowiedział:
- Słucham, pani?
- Gdy uporasz się z rozpaleniem ognia, upieczemy kilka plastrów mięsa, zaparzymy nasz wywar i zapoznam cię z mym planem. Także proszę o pośpiech w tworzeniu ogniska.
- Ale pani jest kapłanką. Przecież rozpalenie ognia to dla pani jedno machniecie różdżką. Dlaczego nie użyje pani swej mocy – spytał podejrzliwie Oran.
- Używanie magii na każde fanaberie i kaprysy doprowadziłoby świat do zagłady. Magia to nie zabawka ani służebnica. Jeżeli istnieje możliwość wykonania czegoś bez jej pomocy, nie używamy jej. Takie wyręczanie się magią nie tylko może zakłócić jej delikatną harmonię i równowagę, ale także doprowadzą do gnuśnienia i rozleniwiania się ludzi. Dlatego nie rozpalę ognia za ciebie, mości wałkoniu.
- Rozumiem – przełknął kolejną pyszną lekcję kapłanki i zaczął, tym razem naprawdę, pocierać krzesiwo.
Po zjedzeniu chleba, bobu, soczewicy i smażonego mięsa, kapłanka wzięła łyk mleka, po czym zwróciła się do młodzieńca.
- Mości głodomorze – zaczęła.
Oran westchnął i zaczął zastanawiać się iloma jeszcze epitetami uraczy go kapłanka. Ta zaś kontynuowała.
- Będę się streszczać. Jedziemy na coroczną naradę przedstawicieli okolicznych chramów. Ja muszę tam jechać, a Binka i Kina to moje towarzyszki podróży. Jednak przejeżdżając przez wieś... hmmmmm - tu kapłanka się zatrzymała – nie pamiętam jej nazwy, ale to nieistotne. Przejeżdżając przez wieś, dowiedziałam się, że od niedawna jest ona nękana przez jakoweś magiczne stworzenie. Jako, że wieś ta płaci nam pewne składki i że żyjemy z ludnością w pokojowych i partnerskich stosunkach, obiecałam pomoc. Natychmiastową pomoc, gdyż stwór ten jest podobno bardzo niebezpieczny.
Kobieta zrobiła krótką pauzę, po czym kontynuowała:
- Sama nie mogę się z tym problemem uporać, gdyż śpieszno mi w drogę. Adeptek też nie zostawię chłopom na pomoc, gdyż nie godzi się mi samej podróżować.
- Oran zerwał się na równe nogi i z przerażeniem spytał kapłankę:
- Chyba nie wymagacie ode mnie, że stawię czoła jakiejś okolicznej bestii?
- Spokojnie, mości tchórzliwcze – kobieta uspokoiła go ruchem dłoni – moja propozycja brzmi następująco. Jedna adeptka pojedzie ze mną na naradę, a druga zostanie tutaj wraz z tobą i razem macie za zadanie pomóc chłopom.
Młodzieniec usiadł nieco uspokojony i zaczął ponownie słuchać kobiety. Spojrzał jeszcze na obie adeptki. Spodziewał się min świadczących o rozgoryczeniu faktem, że jedną z nich ominie narada i będzie skazana na walkę z magicznym stworzeniem u boku jakiegoś pierwszego lepszego młodzieniaszka. Jakże się zdziwił. Na obu młodziutkich, niewieścich twarzach bezbłędnie rozpoznał ciekawość i niecierpliwość.
- Licz się z tym, że będziesz musiał bezwzględnie wykonywać rozkazy adeptki, której będziesz pomagać. Pamiętaj także, że w twym własnym interesie leży to, bo zadanie zostało wykonane, a adeptka była z ciebie zadowolona.
Młodzieniec pokiwał twierdząco głową.
- Nie muszę ci oczywiście naświetlać, co cię spotka, mości pomagierze, jeśli zadanie nie zostanie wykonane z twej winy, jeśli z premedytacją odmówisz pomocy albo jeśli jakakolwiek zła przygoda spotka moją adeptkę.
- Obejdzie się, pani.
- Dobrze. A więc wszystko jasne. Jeśli wam się uda, możesz iść wolno, twa wina zostanie zmyta. A teraz najważniejsze.
Kapłanka wstała. Wstały także adeptki.
- A więc czas w drogę. Pojedzie ze mną.....
Oran zdziwił się, że czas jego zadania nastał tak szybko. Przyjrzał się dziewczyną. Teraz, gdy patrzała na nie kapłanka, dobrze maskowały swe emocje. Jednak nie aż tak dobrze, by Oran nie rozpoznał w nich napięcie. Młodzieniec także był ciekaw decyzji starej kobiety. Trzymał kciuki i żądał satysfakcji od gnuśnego losu, który od rana tak brutalnie z niego kpi. Pragnął, by została z nim złotowłosa.
- Niech będzie tak – zaczęła kapłanka – Binka, jedziesz ze mną. Kina, ty zostajesz z mości łapserdakiem i uporacie się razem z tym miejscowym problemem.
Teraz Oran nie miał wątpliwości. Czarnowłosa spochmurniała a złotowłosa lekko się uśmiechnęła.
- To dobrze rokuje – ucieszył się w duchu Oran – widać obie chciały bliżej mnie poznać i ze mną zostać. Ha, moja aparycja po raz kolejny mi pomogła. No i zostaje ze mną ta ładniejsza. Wreszcie jakaś uśmiech losu
Pożegnanie nie trwało długo. Stara kapłanka dawała Kinie ostatnie rady i pouczenia, Binka zaś zajmowała się podziałem prowiantu. Nim Oran się obejrzał już został sam na sam z Kiną. Okulbaczyli wierzchowce i ruszyli na południe.
III
Jechali obok się, ale nie zamienili ze sobą ani słowa. Krępujące milczenie przerwał Oran:
- Kino, dokąd zmierzamy? Kapłanka nie pamiętała nazwy miasta, ale po twej minie widzę, że znasz kierunek.
- Dobrze widzisz – odpowiedziała dość życzliwie Kina – lecz nim odpowiem, przedstaw się młodzieńcze. Moje imię nie jest już tajemnicą, a ja wolałabym zwracać się to ciebie zgodnie z wolą twych rodzicieli.
- Jestem Oran – zaśmiał się junak.
- Dobrze – rzekła Kina – a teraz przybliż się nieco, Oranie.
Młodzieniec ochoczo i bez zastanowienia wykonał rozkaz.
Chllllllast.
- Ała, za co?
- Za to, że mnie podglądałeś.
- Prawie spadłem z konia.
- Ciesz się, że tak mało. Gdybym miała pewność, że coś wtedy widziałeś, na tym by się nie skończyło.
- A skąd wiesz, że nic nie widziałem – Oran zaryzykował złośliwość.
- Gdybyś coś widział, to kapłanka nie potraktowałaby cię tak ulgowo. A teraz skończmy temat. Odpowiadając na twe wcześniejsze pytanie, to jedziemy do Dębówek.
Oran przez chwilę pomyślał i skojarzył przerażające fakty.
- Dębówki? Jedziemy do Dębówek? No to mamy przes... znaczy mamy ciężki orzech do zgryzienia.
- Dlaczego tak sądzisz – zainteresowała się Kina.
- Nie słyszałaś nigdy o Dębówkach. Nie doszła do waszych uszu ich sławna legenda.
Kina lekko się zawstydziła:
- No wiesz, w chramie nie zawsze można porozmawiać z podróżnikami. Plotek za dużo o świecie też nie dochodzi. Jedynie te najważniejsze informacje...
- Rozumiem – przerwał jej Oran. To dlatego tak się ucieszyłaś na to zadanie. Czeka cię przygoda z przystojnym młodzieńcem, jego zacne towarzystwo no i kontakt ze światem.
- Chamie – zaperzyła się Kina – ucieszyłam się, to fakt. Ale tylko dlatego, że ominęła mnie narada. Ona jest okropnie nudna i do tego może ciągnąć się przez tydzień. Z dwojga złego już wolałam to zadanie. I wierz mi, to zacne towarzystwo wcale nie jest mi tak miłe, jak sobie imaginujesz.
- A to ci szantrapa – szepnął Oran i zawołał do wierzchowca nienaturalnie głośno:
- Słyszysz Żbiku? Doczekaliśmy się. Każdy nas odtrąca, każdy nami gardzi, nikt nie szanuje.
- Konik wydaje się miły – zaoponowała Kina.
- Szelma – po raz kolejny szepnął Oran.
Wszystkie nadzieje związane ze złotowłosą właśnie opuściły Orana.
- Ale wracając do tematu – kontynuowała Kina – to możesz zrobić mi tą przyjemność i opowiedzieć, jakież to słuchy krążą o owych Dębówkach.
Zachęcony Oran nabrał nieco kontenansu i zaczął żywo opowieść.
- Dębówki to w zasadzie zadu... zapadła wiocha, gdzie każdy wie wszystko o każdym. Tam nigdy nic ciekawego się nie dzieje, i nawet zbóje omijają to miejsce z daleka, gdyż napadać taką hołotę i biedotę to wstyd. Jedyna rzecz, która dostarcza im jakichkolwiek dochodów to właśnie legenda o magicznym stworzeniu, które rzekomo zamieszkuje tamtejszy dębowy las. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie wszelakiej gadziny domowej. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni.
- Można wiedzieć, z jakiego źródła masz te informacje – zmarszczyła czoło Kina.
- Mam znajomego maga, który niegdyś badał ten fenomen – pochwalił się Oran.
- Aha – skwitowała zamyślona adeptka.
- Nie mogę być pewien – zaczął Oran – ale widzę, że coś ci chodzi po głowie.
- Bo wiesz, z twojego barwnego opisu wynika, że tam grasuje cieniostwór, który istotnie jest potężnym stworzeniem magicznym, jest aktywny nocą, ma róg i lubi otoczenie magicznej aury, którą w tym wypadku dostarczają mu dęby.
- Dąb jest magicznym drzewem – zainteresował się młodzieniec.
- Oczywiście. Ale mniejsza o to. Nie pasuje mi to zachowanie. Cieniostwór jest łagodny. Nie prowokowany, sam nie zaatakuje nigdy. Nie mówiąc już o pożeraniu ludzi i bydła.
- Ale ci ludzie proszą o pomoc, czyli coś tam się musi dziać. Przecież wioska nie miałaby interesu zaprzątać głowy chramowi Kwitnącej Wiśni, gdyby faktycznie nie potrzebowała pomocy.
- Ciekawe... Zapewne masz rację..
- Może ten cały cieniostwór oszalał i przestał być tak łagodny, jak nakazuje mu jego natura.
Kina spojrzała życzliwie na Orana:
- Dobrze koncypujesz – uśmiechnęła się – oszaleć nie oszalał na pewno, gdyż magiczne zwierzęta nigdy nawet nie wpadają w popłoch, więc o postradaniu zmysłów nie może być mowy. Ale może dzieje się tam coś, co zmusza go da tak dziwnego zachowania. Jakaś potężna magiczna siła...
- Zobaczymy, co powiedzą ludzie w Dębówkach. Wtedy będzie wiadomo coś więcej.
- Racja, ruszajmy – ucieszyła się Kina.
- Widzę, że rada jesteś z zagadki.
- Z zagadki do rozwiązania – tak.
Oran zrobił najpoczciwszą minę, na jaką go było stać.
- A do towarzystwa może z czasem się przekonam – zatrzepotała rzęsami adeptka.
Oran szelmowsko się uśmiechnął.
- A jakie zwierzęta są jeszcze magiczne – umiejętnie skierował temat na coś, co interesuje Kinę, by ta pofolgowała językowi. Oran wiedział, że rozmowa to podstawa znajomości a im więcej ktoś mówi, tym więcej się o nim wie. A im więcej się o kimś wie, tym bardziej ten ktoś staje się łatwiejszą ofiarą do przyszłej manipulacji lub oszustwa.
Junak cierpliwie słuchał o gryfach, jednorożcach, pegazach, smokach i innych zwierzętach nacechowanych magią. Przyglądał się złotowłosej i coraz bardziej cieszył się jej towarzystwem. Życie banity i drobnego rozbójnika nauczyło go doceniać piękno oraz chwilowe przyjemności. Patrzał więc.
IV
- Jak śmiesz – krzyczała Kina i rzucała w Orana patykami i kamieniami.
- Przecież żartowałem, nie zrobiłbym tego. Tylko się z tobą droczę – wołał rozbawiony Oran zręcznie omijając miotane przez Kinę pociski.
- Wolałabym znosić towarzystwo bobołaka niż twoje. W życiu nie będę spała ramię w ramię obok ciebie.
- Przecież wiem. Tak tylko szarmancko proponowałem, bo noce są zimne, a ponadto wiadomo, że kobiety są bojaźliwe i lękliwe.
- Adeptki chramu Kwitnącej Wiśni nie są ani lękliwe ani bojaźliwe – odpowiedziała dziarsko Kina – a noc będzie ciepła, gdyż jest lato a ponadto rozpalimy ognisko.
- To ja pójdę poszukać czegoś na opał – rzekł Oran i zniknął w najbliższej gęstwinie.
Kina wstała i zaczęła przeszukiwać wór w poszukiwaniu prowiantu. Przy okazji głośno myślała.
- Czy mężczyźni naprawdę myślą tylko o jednym. Ehhhhh co za beznadziejna płeć.
- Chyba, że on naprawdę jedynie żartował – zastanowiła się niewiasta – tak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Może on faktycznie nie miał złych intencji.
- Pójdę go wyczuć, póki jeszcze jest okazja – postanowiła Kina i ruszyła w stronę gęstwiny.
- Dobrze, bardzo dobrze – myślał Oran – jest cnotliwa i szanuje się. Radość z obcowania z nią oraz zdobywania będzie niebagatelna. Zapewne nie mam na co liczyć, ale w tej sytuacji nawet całus na pożegnanie będzie wielkim sukcesem.
- HAA – Oran po okrzyku bojowym przyjął waleczną postawę i oddał się marzeniom:
- HOO... zapewne będę pierwszym, któremu uda się skraść jej buziaka – rzekł podnosząc z ziemi długi badyl.
- HUU... a nuż mi się uda – dodał, wywijając kijem niczym dwuręcznym mieczem.
Nagle cienki głos sprowadził go na ziemię:
- Co ty tam robisz?
- Eeeeee – zakłopotał się Oran, mając świadomość, jak bardzo się wygłupił – widziałem tam dzika i chciałem go przepłoszyć.
- Dlaczego, przecież nic by nam nie zrobił – pytając adeptka uroczo wydęła usta.
- Tak, ale powszechnie wiadomym jest, że dzik ma to do siebie, że płoszy inną zwierzynę – odparł bez cienie zawahania Oran – na przykład zające.
- A po co ci tu zając, głuptasie – zdziwiła się Kina.
- Nooo, upoluję go na kolację.
- Po co, przecież mamy dość jedzenia. Jego śmierć byłaby bezsensowna. Poza tym rano będziemy już w Dębówkach i tam będzie sposobność do najedzenia się do syta.
- Jak zwykle masz rację.
Kina zapomniała, w jakim celu poszła za Oranem i zaczęła inny temat:
- Umiesz polować?
- Jestem łowczym – zełgał Oran.
- No tak, łowczy słyną z niskiej bystrości. Pomogę ci z tym chrustem.
- Co za szuja – sapnął Oran i wziął się za zbieranie drewna.
Po skromnej wieczerzy obaj przybliżyli się do małego ognia. Kina oparła się o ściągniętą z wierzchowca kulbakę i przykryła się płaszczem aż po brodę. Oran dojadał jeszcze jabłko, którym nie omieszkał podzielić się swym koniem. Kinę wyraźnie to obrzydziło, ale i rozbawiło.
- Jesz razem z nim? Pewnie długo już go dosiadasz.
- Kogo? Żbika? Znam tego hultaja od źrebięcia – uśmiechnął się Oran i poklepał konia po boku – jest jedynym stworzeniem, które zna mnie tak długo i jeszcze mnie nie opuścił, ani się na mnie nie obraził, ani nawet nie zwyzywał.
- Musi być bardzo cierpliwy. Ja już raz dziś dałam upust emocjom. Widać nie umywam się do niego.
- Eeee tam, aparycją prześcigasz Żbika, ale charakterkiem, to faktycznie trochę gorzej.
- Mogłeś chociaż udawać, że tak nie myślisz – prychnęła Kina.
- Nie mógłbym ot tak skłamać – oburzył się Oran – ze wszystkich cnót najwyżej cenię prawdę. Kłamstwem to ja się po prostu brzydzę – uderzył się w pierś młodzieniec.
- Dobrze wiedzieć. Wiesz, to jest akurat miłe. Masz swojego konia na własność, dbasz o niego, pielęgnujesz.
- A wy tam w chramie nie macie wierzchowców – spytał naiwnie Oran – przecież nie przyjechałaś tu na świni.
- Tak, mamy. Opiekuję się końmi w chramie, ale to nie to samo. To są wspólne konie, co jakiś czas ich nie ma, to znów wracają. Nie są przywiązane do nikogo. Twój Ryś to co innego. On na pewno nie pozwoli ujeżdżać się nikomu oprócz ciebie.
- Żbik. On nazywa się Żbik, a nie Ryś – oburzył się Oran – i to prawda, ujeżdżać mogę go tylko ja. Ma innych strasznie się boczy.
Żbik machnął grzywą na znak, że zgadza się z przedmówcą.
- Jako łowczy pewnie się z nim nie rozstajesz.
- Racja.
- Opowiesz mi o tym, jak wygląda życie łowczego?
- Dobrze, ale pod warunkiem, że ty opowiesz mi potem, jak wygląda życie adeptki.
- Ale tu nie ma o czym mówić. To nic specjalnego – spuściła oczy Kina.
- Dla ciebie, bo to twój fach. Dla mnie nie ma nic ciekawego w byciu łowczym.
- Po raz drugi dziś masz rację, Oranie – ożyła adeptka – dobrze, więc słucham cię.
Oran ucieszył się z nawiązanej rozmowy. Miał szczęście. Życie łowczego nie różniło się zanadto od życia włóczęgi, z tą różnicą, że wagabunda żył poza prawem, a łowczy składał raporty u suwerenów. I nie napadał ludzi, co banicie Oranowi się zdarzyło.
I tak para nie znających się ludzi, których los niespodziewanie skrzyżował ścieżki życia, rozmawiała ze sobą jak dobrzy znajomi. Rozmawiali długo. Zmęczenie zmogło ich dopiero późną nocą. Zasnęli, pogrążeni w swych własnych myślach.
Kina przyzwyczajona do rygorystycznego stylu życia, mimo nie dospania, wstała już o wschodzie słońca. Okulbaczyła i napoiła konie oraz zaczęła budzić Orana, który, przyzwyczajony do swobodnego wyboru godziny pobudki, stawiał zaciekły opór.
- Wstawaj śpiochu. Dębówki niedaleko. Czeka nas zadanie do wykonania. Wstawaj mówię – trąciła go nogą.
- Jeszcze chwilka – bąknął Oran – proszę.
- Nie śpij – nie przestała szturchać młodzieńca Kina. Nic to jednak nie pomogło. Mimo kuksańców Oran znów zapadł w drzemkę. Bądź takową udawał. Kina w swej przebiegłości posunęła się do fortelu.
- Ooooo, chyba w nocy coś pokąsało mnie po nogach. A właściwie udach. Jejku co to może być? Widziałeś kiedyś coś podobnego Oranie?
- Pokaż, gdzie, co – od razu stanął na równe nogi i starł z twarzy resztkę snu.
- Psińco! Ruszamy w drogę – stłumiła śmiech Kina.
- Ale... uda... - Oran jeszcze nie mógł uwierzyć, że dał się podejść w tak dziecinny sposób.
- Oczywiście, że nam się uda – uśmiechnęła się adeptka – cieszy mnie twoje pozytywne myślenie.
Młodzieńcowi już nawet odechciało zamruczeć pod nosem „szelma", „szuja" bądź „szantrapa". Po prostu wymownie westchnął.
Do Dębówek wjechali wczesnym rankiem. Wioska ta była istotnie niewielka, jednak nie tak zacofana jak nakreślał to wcześniej Oran. Powitał ich typowy dla wiejskiego krajobrazu orszak, w którego skład wchodziło stado kur i ujadający, bezpański pies. Oran nieco się ożywił:
- Kina, poczekaj, rzucę pieskowi kawałek kiełbaski.
- Po co, przecież ta bestia ujada na ciebie. Robi hałas a ponadto śmierdzi – odpowiedziała złośliwie dziewczyna.
Młodzieniec ze zdziwieniem spojrzał na adeptkę i odparł:
- Przestań, co ty taka okrutna. Zobacz jaki jest ładny. A jak śmiesznie je.
- Daj spokój. Zostaw tego pchlarza i jedźmy dalej.
- Co cię ugryzło – zaciekawił się Oran.
- Nic – warknęła Kina – po prostu nie lubię psów.
- Nie lubisz piesków – zdziwił się młodzieniec.
- Tak, nie lubię. A teraz skończ temat i powiedz mi, gdzie tu jest jakaś czysta tawerna.
- A po co ci to wiedzieć?
- Przed spotkaniem z sołtysem muszę się wykąpać – oznajmiła Kina.
- Przecież kąpałaś się wczoraj, sam widziałem – zdziwił się Oran – a poza tym to strata czasu.
Spojrzenie Kiny, którym omiotła młodzieńca przekonało go, że w tej materii już bardziej pogrążyć się nie może.
- W takim razie pójdziemy do karczmy Pod Cycem. Znam tamtejszego gospodarza i wiem, że bez problemu zorganizuje on dla ciebie jakąś balię z ciepłą wodą oraz świńskim łojem. Ja w tym czasie przekąszę co nieco.
- Trzy kwestie, mój drogi Oranie. Po pierwsze, dlaczego tak karczma ma tak urągającą dla kobiet nazwę. Po drugie, po co mi świński łój. Brzydzę się tego paskudztwa. Po trzecie, to kiedy ja będę zażywać kąpieli, ty nie będziesz śniadał, tylko stał na warcie, by nikt nie przeszkadzał mi w owej czynności.
- Co do pierwszego – zaczął odpowiadać Oran – to nie mam pojęcia, ale dla mnie cyc jest rzeczą piękną i nie widzę w nim nic uwłaczającego kobiecości. Co do drugiego to świński łój jest najlepszym środkiem czyszczącym. A co do trzeciego, to zgoda, ale pod warunkiem, że będę pełnił wartę tuż obok twej balii.
Kina odpowiedziała natychmiastowo:
- Wracając do pierwszego, jesteś świnia. Wracając do drugiego, ja myje się mydłem a świński łój zostawię świni, czyli tobie. Wracając do trzeciego, jesteś sprośna świnia.
- Cenię u kobiet szczerość – odpowiedział rubasznie Oran.
- Milcz i prowadź do tej oberży – ucięła Kina.
Stało się tak, jak rzekła Kina. Adeptka odświeżyła się, podczas gdy Oran stał przed jej drzwiami na czatach. Następnie razem zjedli śniadanie i ucięli sobie pogawędkę z oberżystą, który okazał się grzecznym i wdzięcznym rozmówcą. Zadowolenie Kiny kazało jej zapomnieć o frywolnej nazwie karczmy i dziewczyna znów wpadła w dobry humor. Po skończonym popasie Oran zaczął nieśmiało.
- Eeeeee, wiesz co, ja nie pójdę z tobą do sołtysa. Ja się nie znam na dyplomacji, wygadany także nie jestem. Wystarczy, jak porozmawiasz z nim w cztery oczy. On ci nakreśli sytuację. Ja tam niepotrzebny.
- A gdzie cię tak ciągnie – indagowała Kina.
- Nigdzie, pójdę w tym czasie do balwierza. Sama przyznasz, że przydadzą mi się jego usługi.
- Racja. No dobrzej, jak uważasz. Odprowadź mnie tylko do ratusza, bo ja tej wioski nie znam. I czekaj na mnie pod ratuszem jak już skończysz. Zrozumiałeś?
- Na całej płaszczyźnie.
Oran odstawił adeptkę pod ratusz, a sam ruszył do swojego drugiego znajomego. Balwierz, który akurat zajmował się dłubaniem w nosie ucieszył się na widok młodzieńca.
- Witaj Oran – zawołał, strzelając ulepioną kulką w stronę śpiącego na ganku kocura – siadaj, siadaj, zaraz wezmę się do roboty.
- Jak tam sprawy w wiosce – zagadał Oran poddając się jednocześnie mydleniu i goleniu –podobno macie tu jakieś problemy.
- Problemy to możesz mieć ty jak cię sołtys dorwie.
- On jeszcze ma w pamięci ten drobny incydent?
- Drobny incydent? Oran, to jest jego jedyna córka.
- W sumie racja. Nic to, na szczęście długo tu nie zabawię. Bo wyimaginuj sobie, że to ja jestem rozwiązaniem waszego problemu z tym stworzeniem, które was nawiedza ostatnimi czasy.
- Znów siedzisz w tym po uszy – zaśmiał się balwierz – nie wnikam, ale przyjmij moje wyrazy szacunku. Jesteś jedyną osobą, którą utożsamiam z problemami. Gdzie problem – tam Oran. Nawet w takiej dziurze jak Dębówki. Gratuluję.
- Dzięki. A teraz ułatw mi zadanie i szepnij, co tam chłopi mówią o tym stworzeniu.
- Nic nie mówią. Mało wiadomo na ten temat – rozgadał się balwierz, ale ani na chwilę nie zapomniał o goleniu klienta – podobno kto wyjdzie wieczorem do lasu, czy to na łowy, czy to na grzyby, czy tam na wycinkę drewna, czy to na spacer, czy to z dziewuchą się gzić, czy choćby się wysikać – to już nie wraca. Każdy podejrzewa tego stwora, co to już od wieków tu grasuje. Tylko coś magicznego może być tak zwinne i bystre, aby nie zostawić śladów, ludzi pożerać w całości i nie dać się ubić.
- Ale dlaczego akurat teraz to coś atakuje, jeśli przez całe wieki siedziało cicho?
- I właśnie o to pytaliśmy dwa dni temu kapłankę chramu Kwitnącej Wiśni. Obiecała ona...
- Daruj sobie, tą część historii znam.
- A więc nic nowego ci nie powiem. Tak czy siak, ktoś musi coś z tym zrobić, gdyż las jest naszym głównym żywicielem.
- Czegoś tu nie rozumiem – zamyśli się junak – skoro stwór napada nocą, to dlaczego nie znajdziecie go za dnia.
- Zastanów się – odparł balwierz – tu mieszkają prości ludzie. W lesie czyha potwór. Oznacza to, że do lasu nie ma wstępu. Czy to za dnia, czy w nocy. To bez różnicy, ryzyko istnieje zawsze, a życie jest miłe każdemu.
- Dzięki ci. Widzę, że nie pójdzie mi tak łatwo, jak myślałem.
- Aha, jeszcze jedno. Twoja stara hanza gdzieś tu się kręci. Lepiej dla ciebie, jeśli jeszcze będą cię pamiętać.
- Dzięki, stary przyjacielu. Jak zawsze zasłużyłeś na swoją dolę. I dzięki za ogolenie – rzekł Oran rzucając na stół skromny mieszek. Swoją drogą ostatni z jego zasobów.
- Zawsze do usług – odrzekł balwierz i schował kaletę za pazuchę.
Oran z wielkim niepokojem zajął miejsce w pobliżu ratusza. Niecierpliwie wyczekiwał Kiny, licząc na to, że nie spotka nikogo, kto mógłby donieść sołtysowi, iż pojawił się w Dębówkach. Po chwili na gmachu pojawiły się dwie postaci. Sołtys i Kina. Na szczęście mężczyzna szybko zostawił dziewczynę samą i znikł w ratuszu. Oran szybko doszedł do Kiny i wziąwszy ją pod łokieć zaczął prowadzić w bezpieczne, oczywiście dla samego Orana, miejsce. Adeptka nie omieszkała spytać skąd ten pośpiech.
- Bo wiesz – zaczął młodzieniec – jestem ciekaw, czego się dowiedziałaś, a tak na ulicy nie wypada rozprawiać o rzeczach wielkiej wagi. O suchym pysku tym bardziej.
- Więc idziemy znów Pod Kobiece Wdzięki – spytała Kina, celowo zmieniając nazwę tawerny.
- Tak, tak – odparł Oran – tam ustalimy nasz plan działania.
Siedzieli w kącie karczmy i patrzeli każdy na swój kufel. Tawerna powoli zaczęła się zapełniać stałymi bywalcami i syn oberżysty nie miał już czasu podlizywać się adeptce, która wyraźnie wpadła mu w oko. Kina ślęczała nad sokiem marchewkowym, Oran zaś popijał napój chmielowy. Młodzieniec zaczął w końcu rozmowę:
- I czego się dowiedziałaś?
- Niczego konkretnego. Tylko tyle, że ludzie zaczęli ginąć w lesie. I usłyszałam opis podejrzewanej bestii. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie gadziny. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni – wyrecytowała Kina i spojrzała podejrzliwie na junaka – gdzieś już to słyszałam. Czy to nie słowa twojego znajomego maga?
- Eeeeee, no widać mag był i tu. Gaduła z niego nieprzeciętna.
- Hmmmmm – adeptka spoglądała podejrzliwie na Orana. Ten szybko to wyczuł i zmienił temat:
- To co robimy? Masz jakiś pomysł? Jakiś plan działania?
- Mój plan działania, jak to określiłeś jest piękny w swej prostocie. Pójdziemy na noc do lasu. Jeśli bestią, którą tam spotkamy okaże się cieniostwór, to nic nam nie grozi.
- A jeśli spotkamy tam coś innego – zaniepokoił się Oran.
- Wtedy ja użyję swojego talentu magicznego a ty twego jatagana.
Młodzieniec głośno przełknął ślinę. Nie podobał mu się ten pomysł, ale nie komentował go. Zadał zgoła inne pytanie:
- Czyli planujesz spędzić tę noc w kniei?
- Nie inaczej. Wyruszymy popołudniu. Do tego czasu ja oddam się teraz przyjemnością, a po posiłku radzę ci zażyć nieco snu, gdyż noc może się okazać bezsenna.
- Wole bezsenną noc, niż ostatnią noc.
- Pesymista – podsumowała Kina.
- A cóż to za przyjemności masz na myśli, którym masz zamiar się teraz oddać – zaciekawił się Oran - porżniemy w karty? Zapalimy fajkę z tytoniem miodowym? A może każę karczmarzowi przynieść karafkę gorzałki i ...
- Grubiański barbarzyńco, czy naprawdę twój wachlarz rozrywek jest wachlarzem trywialności, chamstwa i zacofania – przerwała poruszona Kina.
- Myślałem... myślałem że... - speszył się Oran.
- Źle myślałeś – nie pozwoliła dokończyć mu Kina – ja idę do pokoju oddać się lekturze.
- Po co ci książka?
- Pomoże mi ona zrozumieć sens magii, jej istnienia i w ogóle poszerzy światopogląd i wiedzę ogólną, gdyż trzeba się rozwijać cały czas. A jak ktoś się nie rozwija to się cofa – skonstatowała adeptka.
Oran zapomniał języka w gębie. Zdarzało mu się to nie zwykle rzadko. Rzadko również czuł się jak idiota. Teraz jednak tak się poczuł i wcale go to nie cieszyło. Kina wstała i faktycznie poszła do wynajętego alkierza. Młodzieniec odprowadził jej pupę wzrokiem, a gdy znikła mu z oczy zamówił kolejny kufel.
V
Kina położyła się na skrzypiącym łożu i zaczęła kontemplować jedyną książkę, którą zdołała ze sobą przywieźć. Wzięła ją na myśl o nudnej naradzie, której uniknęła. Lektura mogła oddać jej tam nieocenione usługi.
- Biedna Binka – pomyślała Kina – pewnie cierpi teraz katusze. Musi siedzieć i słuchać tego marudzenia. Jakbym była z nią, to chociaż byśmy poplotkowały, a tak to została tam sama. Biedaczysko.
Kina jeszcze przez chwilę powspierała mentalnie swą przyjaciółkę, po czym bez reszty wtopiła się w lekturę. Czytała księgę słynnego Białego Czarodzieja, który swą mocą i talentem magicznym uczynił wiele dobrego, czym okrutnie Kinie imponował. Jego mądrość życiowa połączona z niesamowitymi umiejętnościami pozwalały adeptce wierzyć, że nie wszyscy przedstawiciele gatunku męskiego są utrapieniem dla współczesnego świata. Mimo ich ogólnej megalomanii, pychy, toporności, obłudy i najzwyklejszego kurestwa zdarzają się kryształy w masie magmy. Czytała więc dzieło wielkiego maga i pochłaniała jego mądrości, których nie powstydziłby się niejeden mędrzec i mentor ludu.
- Kto zaczyna kochać, ten powinien być gotowy na przyjęcie cierpienia - Kina przeczytała na głos tytuł i myśl przewodnią nowego działu i po raz kolejny wpadła w zachwyt. Zaczęła z ciekawością pochłaniać kolejne strony.
Oran także pochłaniał. Wchłonął właśnie piąty kufel i wstając, a właściwie próbując wstać, poczuł, że już więcej nie powinien pić. Zaczął zastanawiać się, jak będzie reakcja Kiny. Przestraszył się, iż ta w gniewie może kazać mu iść precz, co mogło przynieść różne nieprzyjemne konsekwencje. Odbijając się od framug, wyszedł z karczmy i udał się w okolice jej tyłów, gdzie zwykło się załatwiać lekkie potrzeby. Zastanawiał się, jak ukryć swój stan przed adeptką.
- Najprostsze rozwiązania są najlepsze – zabełkotał sam do siebie, strzepując z przyrodzenia ostatnie krople moczu – po prostu do popołudnia będę ją omijał. Zjem u balwierza, a kiedy ona zejdzie na posiłek, ja udam się do alkierza. Jak prześpię się i najem to mi przejdzie.
Zadowolony z swego planu, Oran chwiejnym krokiem udał się do swego znajomego balwierza.
- Achhhhh – Kina zamknęła inkunabuł, przeciągnęła się i przez chwilę jeszcze rozważała przeczytane przed momentem słowa. Następnie zaszła niżej, do karczmy. Panował tu półmrok i minęła chwilka, nim zmęczone czytaniem oczy adeptki przyzwyczaiły się do panującej ciemności. W tawernie było całkiem sporo ludzi, lecz Kina nie znalazła swego towarzysza. Spytała o niego oberżystę, lecz ten, zagoniony i zapracowany odpowiedział jej lapidarnie, iż nie wie, gdzie mógł się podziać Oran. Lekko zmartwiona Kina zajrzała jeszcze do stajni, lecz tam również nie znalazła swego pomocnika. Dziewczyna nie spanikowała i wierząc w to, iż Oran nie zdezerterował, udała się do tawerny i zamówiła skromny obiad.
- Ciekawe, gdzie ten hałaburda obrażalski się włóczy – myślała, krusząc chleb oraz powoli delektując się swojskim żurkiem.
Po pewnym czasie ujrzała go. Oran wpadł do oberży, na nikogo się nie obejrzał tylko od razu ruszył do alkierza. Kina chciała przywołać go ruchem ręki, ale nie zdążyła.
- Może rozeźlił się na mój wcześniejszy atak – strapiła się niewiasta – może faktycznie zbyt okrutnie go potraktowałam. Nie powinnam winić go, że przyzwyczaił się do takiego a nie innego stylu życia. Może powinnam być co do niego bardziej wyrozumiała. W końcu to tylko mężczyzna.
Poczciwa Kina postanowiła porozmawiać z Oranem. Po skończonym posiłku wstała i udała się do wynajętej komnaty. Poczuła lekki zawód, gdy okazało się, że młodzieniec już zasnął.
- Widać wziął sobie do serca moją radę – wzruszyła się adeptka – a jeśli on wszystkie moje słowa bierze do siebie. Nie wygląda na takiego, ale pozory mylą.
Kina usiadła na krześle i obserwowała śpiącą postać.
- Nie znam go, co nie usprawiedliwia mnie od tego, by nie być dla niego choć w najmniejszym stopniu tolerancyjną. Nie jest znów taki najgorszy.
Dziewczyna przyjrzała się facjacie i posturze Orana.
- Jak śpi i tak głupkowato się nie uśmiecha, to twarz ma całkiem przyjemną. Nawet trochę słodką. Ciekawe co mu się śni?
Kina po chwili się opamiętała.
- O czym ja myślę. Gdyby tak słyszała mnie Binka, albo co gorsza, kapłanka chramu. Nie ma co, idę też się przespać.
Dopiero teraz adeptka zorientowała się, że wynajętym przez nich alkierzu stoi tylko jedno łoże. A aktualnie jest ono zajęte przez Orana.
- No pięknie – zmarszczyła brwi kobieta.
Nie miała jednak sumienia budzić młodzieńca, więc przykryła go kocem, sama zaś ułożyła prowizoryczną leżankę z trzech znajdujących się u pokoju krzeseł. Ułożywszy na nich drugi koc oraz miękki jasiek, spoczęła zadowolona z swej zaradności a zarazem dobroci.
- W chramie mamy podobne warunki – szepnęła sama do siebie i postarała się zasnąć. Nieprzespana część nocy, wczesna pobudka oraz jeszcze trawiąca się w żołądku ciepła zupa przyczyniły się do tego, iż Kina szybko oddała się sennym marzeniom.
VI
Tym razem to Oran obudził Kinę. Nie zrobił tego za szybko, gdyż najpierw przyjrzał się każdemu calowi twarzy adeptki. Złapał się na tym, że zachwycał się każdym jej piegiem, każdą mimiczną zmarszczką, każdą rysą twarzy. Dopiero, gdy dziewczyna zakryła facjatę rękawem, Oran postanowił udać się do stajni. Okulbaczył konie oraz przygotował prowiant i broń. Przemył także twarz, by ostatecznie pozbyć się alkoholowego zmęczenia. Gdy wrócił do alkierza, zaczął delikatnie budzić dziewczynę, choć na myśl przychodziło mu sto facecji i krotochwili, którymi mógłby uraczyć bezbronną, śpiącą niewiastę.
- Dlaczego nie zrzuciłaś mnie z łóżka i nie położyłaś się na nim – zaczął od wyrzutów, gdy tylko nieboga otwarła oczy – kto to widział, żeby mężczyzna spał wygodnie, a kobieta się męczyła na krzesłach.
- Taki z ciebie mężczyzna – odpowiedziała złośliwością Kina.
- To mogłaś się chociaż położyć obok – zasugerował.
- Nawet na to nie licz – wstała Kina i ziewnęła, wplatając weń komendę – czas ruszać.
- Wszystko już gotowe, możemy ruszać choćby teraz – pochwalił się Oran.
- Świetnie – Kina nagrodziła jego starania jednym ze swych wdzięczniejszych uśmiechów – jeszcze tylko się umyję i wyruszymy.
- Ale... - Oran chciał skomentować, jednak wolał się nie narażać.
- Wiem, co chcesz powiedzieć – rzekła Kina – umyję tylko twarz i dłonie, nie będziesz musiał stać na warcie.
Młodzieniec odsapnął.
Wyruszyli wczesnym wieczorem, a że dni były bardzo długie, ciemność jeszcze nie spowiła lasu, do którego odważnie się zbliżali. Poruszali się głównym duktem, rezygnując na razie z leśnych ścieżynek, prowadzących w dzikie knieje. Zapominając o wcześniejszej utarczce Oran bez krępacji zagadywał Kinę:
- A masz jakiś plan? Co masz zamiar zrobić, jak spotkamy tego stwora? Zabić? Obezwładnić? Porwać i przetransportować do chramu?
- Przede wszystkim nie zamierzam robić niczego pochopnie i bez pomyślunku
– adeptka wyprostowała się na siodle i dumnie skierowała wzrok przed siebie - w tej chwili jedziemy na zwiad. Rozpoznać teren i sytuację. Zebrać elementarne informacje, na podstawie których będzie można podejmować dalsze decyzje. Bo jak zapewne ci wiadomo, rozum, wiedza i poznanie to najprostsze i najbezpieczniejsze drogi do...
Oran przestał słuchać i skupił uwagę na biuście Kiny. Koń stąpał a piersi falowały, kiedy zaś koń trafił podkową na nierówność, piersi wręcz podskakiwały. Młodzieniec, zachowując pozory, co jakiś czas kiwał głową i potakiwał, by dziewczyna niczego nie podejrzewała.
- Spójrz – Kina urwała tyradę i wskazała placem przed siebie – ktoś tam idzie.
Po chwili dodała
- Patrz, w lesie też siedzieli jacyś ludzie.
Oran przeklął w duchu swą lubieżność, przez którą nie zauważył zbliżającego się zagrożenia. Szybko do przekleństwa dorzucił kolejny epitet, gdyż wiedział, co ci ludzie tu robią. Mało tego, wiedział nawet, co to za jedni. Wiedział, co ich może spotkać i wiedział, że obcy wiedzą o nim za dużo. Znał ich. I mimo swej wszechwiedzy, Oran nie wiedział, jak wybrnąć z opresji.
Mężczyzna zbliżający się do nich od frontu był słusznych rozmiarów. Wyglądał jak władca lasu. Ogorzały, potężny, przysadzisty, czarnowłosy, czarnobrody i czarnooki. A oczy te posiadały sprytnie błyskały, dające dowód obecności myśli, które nie zawsze idą w parze z fechtunkiem, którym się owy mężczyzna trudnił. Ludzie dosłownie w sile pięciu chłopa, wylali się z lasu i otoczyli dwóch jeźdźców. Konie zachrapały ze zdenerwowania, jednak dały się uspokoić. Nawet średnio wprawny obserwator zauważyłby, że stosunek leśnych ludzi do jeźdźców jest w najlepszym wypadku neutralny. Przywódca szajki zagrzmiał, gdy tylko doszedł do pary:
- Wszystkie dobre duchy chwalą swego pana – przywitał się.
- I my także – odpowiedziała Kina.
- Nie będę owijał w bawełnę i nie będę mydlił wam oczu, wielmożnie wędrowcy. W skrócie to macie prze...
- Oran – zaryczał nagle dryblas, gdy tylko przeniósł uwagę z Kiny i jej powabów na młodzieńca – niech mnie dybuk ściśnie. Myślałem, że po tym co ci ostatnio... ekhem... powiedziałem to zadbasz o to, byśmy się nie spotkali za szybko. A tu proszę, nie mija nawet księżyc, a ty już na nas wpadasz.
- Postarałem się zbyt słabo, racja – przyznał Oran – to więcej się nie powtórzy.
- To jest jasne, że się nie powtórzy – uśmiechnął się złośliwie wielkolud i swój bystry wzrok znów skierował na Kinę.
- Udała ci się nowa towarzyszka – rzekł po chwili, a reszta konfraterni zarechotała – wcale grzeczna dziewoja. Ciekawe, co kieruję nią i jaki ma cel, który nakazuje jej zadawanie się z takim pchlim synem jak ty.
Oran zignorował inwektywę i pospieszył z odpowiedzią. Nie zauważył, jak twarz Kina nabiera czerwonego koloru.
- Jedziemy do świątyni Leśnego Runa, złożyć hołd tegorocznemu urodzajowi, dzięki któremu rodzina moja i mej przyjaciółki przetrwała ciężki okres zimy. Nijak inaczej ukazać nam swą wdzięczność bogom.
- Oran, jak cię lubię tak ci powiem – ryknął śmiechem herszt – co ty pierdzielisz?
Kina nie wytrzymała:
- Nie wiem, jakie stosunki was łączą i jaka jest wasza historia, drodzy panowie, ale to wcale nie daje wam prawa do przeklinania, kłamstw i sprośnego zachowania – mówiąc ostatnie dwa słowa adeptka groźnie błysnęła oczami. Dryblas na chwilę spuścił wzrok z jej bioder i łydek, będących na kulbace wielce atrakcyjnym widokiem. Ta zaś kontynuowała:
- Jedziemy w las, w matecznik. Ja, adeptka chramu Kwitnącej Wiśni mam za zadanie rozwiązać przypadki dziwnych ataków na pobliską ludność. Oran zaś, po części z swej dobroci zgodził mi się pomóc, a to oznacza, że obaj jesteśmy pod protekcją chramu. Jeśli i wy chcecie wkupić się w jego łaski i zaskarbić sobie naszą przyjaźń, możecie nam pomóc w wyprawie. Jeśli zaś nie macie ochoty, proszę o nie przeszkadzanie nam w zadaniu i nie zabawianie nas rozmową, gdyż nie mamy na to czasu. Wszak już się ściemnia, a mnie i Orana czeka jeszcze dużo pracy.
Wielkolud zamilkł. Jego twarz podążyła się w zamyśleniu, a oczy skakały to na Kinę, to na Orana, to na biust Kiny, to na Orana. Trwało to na tyle długo, że otaczający jeźdźców ludzie, dotychczas spokojni, poważni i cierpliwi zaczęli szemrać między sobą, trącać się łokciami i łypiąc groźnie na wierzchowce, które zapewne ulżyłyby im w noszeniu manatek, których nawiasem mówiąc mieli sporo. Niezręczną ciszę przerwał w końcu przywódca bandy:
- Nie szukam względów u chramu, ale nie szukam też z nim zwady – rzekł pokornie - stosunki neutralne w zupełności mnie satysfakcjonują i kontent będę, jeśli tak zostanie. Dlatego dłużej nie przeszkadzamy.
- Dalej kamraci – ryknął do hanzy – komu w drogę temu w czas. Maszerujemy dalej.
- A wam życzę powodzenia – zwrócił się znów do jeźdźców i ruszył w stronę miasta – niech wam bogowie życzliwi będą.
- Jako i tobie – odparła Kina.
Mijając parę drab puścił jeszcze oczko, ale nijak poznać było, czy to do Kiny, czy Orana. Po kilku minutach ludzie rozpłynęli się w taki sam sposób, jak się pojawili.
VII
- Oranie, mam do ciebie kilka pytań – zaczęła Kina, gdy już zagłębili się w lesie.
Milczący dotąd Oran domyślał się, o co spyta Kina. Wiedział też, co jej powie.
- Skąd znałeś tych zbójów?
- A skąd wiesz, że to byli zbójcy?
- Niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem na pytanie – Kina była wyraźnie rozdrażniona – ale dobrze, odpowiem. Zachowywali się jak pospolite łotrzyki i zapewne, gdyby nie to, że należę do znacznego chramu, potraktowaliby nas jak przeciętne łotrzyki traktują przeciętnych podróżnych.
Oran nie był do końca pewien, czy Kina ma rację. Wiedział, do czego zdolna była ta hanza i wiedział, że jeśli tylko Limak, bo tak w rzeczywistości nazywał się dryblas, miałby ochotę na rabunek, hulankę czy inne wykroczenie, to nie przeszkodzi mu w tym nic. Żadna protekcja, żadna zasada etyczna, żadne prawo ani żadna prośba. Dalsze zastanawianie się nad tym było niemożliwe, gdyż Kina nie dawała o sobie zapomnieć:
- Słucham, Oranie. Nie masz mi nic do powiedzenia?
- To była banda łowczych, moich dawnych kolegów po fachu.
- Łowczych? Chyba kpisz ze mnie, a ja bardzo tego nie lubię – zdenerwowała się nie na żarty adeptka – uważasz, że je nie umiem rozróżnić łowczego od rzezimieszka? Myślisz, że jestem na tyle głupia?
- W żadnej mierze nie brak ci rozumu – odpowiedział Oran – jedynie doświadczenia. A doświadczenie powiedziałoby ci, że tak właśnie wyglądają dzisiejsi łowczy.
- Jak to – rzekła Kina i rzuciła na Orana pełne złości spojrzenie – wytłumacz mi w takim razie o doświadczony mentorze Oranie, dlaczego tak dzisiaj wyglądają łowczy?
- Zastanów się, proszę. I wyobraź sobie, że większość życia spędzasz samotnie w lesie. Przechadzasz się od kniei do kniei, tropisz zwierzynę, polujesz, śpisz na odludziu. I tak w kółko przez większą część roku. Kiedy zaś spieniężysz upolowaną zwierzynę, gotówki masz na tyle dużo, że nie udasz jej w ciągu jednego dnia, ba, nawet w ciągu miesiąca jest to trudne. Trzymasz ją zatem przy sobie i wydajesz jedynie wtedy, gdy zawitasz do miasta, a to łowczym nie zdarza się często. I wyobraź sobie, że mając przy sobie tyle pieniędzy, napada cię łupieżca, których w lasach jest teraz bardzo wielu. Sama wiesz, jak niebezpieczne stały się ostatnimi czasu wszystkie leśne dukty. Nawet w mieście nie można już być bezpieczny, ale mniejsza o to.
- Napada cię taki zbój – kontynuował Oran - i odbiera cały twój zarobek. Zostajesz bez środków do życia.
- Chyba już rozumiem – rzekła Kina – gdy wejdziesz między wrony, kracz tak jak one?
- Nie do końca. W samoobronie łowczy nie staje się oprychem. Po prostu każdy dzisiejszy łowczy naśladuje zbója. Kruk krukowi oka nie wykole. Pojmujesz?
- Sądzę, że tak – odpowiedziała Kina.
- Dlatego ta szajka nic nam nie zrobiła. To byli łowczy, a oni za swe przewinienia odpowiadają przed królem. Suwereni znają ich osobiście, dlatego muszą się pilnować i nigdy nie będą napadać ludzi tak jak prawdziwi bandyci. Ograniczą się tylko to pozorów i straszenia.
- Więc to nie mój chram ich odstraszył. Zostawili nas w spokoju, bo to są normalni rzemieślnicy, którym przyszło żyć w tak trudnych czasach – zasmuciła się Kina.
- Nie inaczej – Oran po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł ukłucie na żołądku. Znał to uczucie. To były wyrzuty sumienia. Choć oszustwo poszło idealnie, a idealne oszustwo zawsze poprawiało mu humor, tym razem poczuł się źle.
- Jeszcze jedna rzecz mąci mój spokój ducha.
- Wiem, wiem, już odpowiadam – westchnął Oran – znam ich, gdyż trudnimy się podobnym fachem a nasze relacje są pejoratywne, ponieważ jesteśmy, co tu dużo mówić, konkurentami. A masz chyba świadomość, jakie zagrywki stosuje się wobec konkurencji?
- Mam. I rozumiem już wszystko. Wybacz rozdrażnienie, ale ja wręcz nienawidzę czegoś nie pojmować.
- Nie ma problemu – rzekł łowczy i skupił się na łuskaniu słonecznika, którego kilka łusek znalazł w kieszeni.
Ciszę po chwili przerwała adeptka:
- Oranie.
- Słucham?
- Wybacz proszę mą podejrzliwość.
- W porządku, to normalne.
- Teraz wiem, dlaczego ubierasz się jak obszczymór i pospolity kieszonkowiec. Taki fach, takie warunki.
- Dzięki.
- Oranie.
- Słucham.
- Ci łowczy byli bardzo przekonujący.
- Nie da się ukryć.
- Ale ty jesteś chyba najmilszym łowczym jakiego dotąd spotkałam.
- Dzięki.
- Nie ma za co – na usta Kiny wrócił uśmiech.
Oran nie zauważył go. W lesie panowała już głęboka ciemność.
- Kino.
- Tak?
- Teraz ja zadam ci pytanie
- Zadawaj.
- Dlaczego uparłaś się wyruszyć wieczorem? I penetrować las w nocy, po ciemku?
- Zobaczysz. Obiecuję, że ci się spodoba. Musimy znaleźć tylko polankę. Choćby najmniejszą. Naprawę nie pożałujesz.
- Wierzę ci – rzekł Oran i zasmucił się. Kina też mu wierzy. A on to wykorzystuje.
Zapadło milczenie. Kina usilnie starała się coś sobie przypomnieć. Junak zaś dociekał, co mogło sprawić, że Limak tak łatwo pozwolił im odejść. To do nie go niepodobne. Kina wierzyła, że to dlatego, iż był łowczym. Ale młodzieniec wiedział, że jest inaczej. W końcu odpuścił i stwierdził, że po prostu mieli szczęście. Albo Limakowi nie chciało się rozpoczynać nowej burdy albo miał inne, ważniejsze sprawy na głowie. Tak czy inaczej, upiekło im się. Gdy Oran zakończył myśl usłyszał ożywiony głos adeptki:
- Jest. Jest miejsce. Jest polana.
Kina zeskoczyła z wierzchowca. Zaśmiała się i uniosła ręce w stronę pełnego gwiazd nieba. Okręciła się wokół własnej osi. Oranowi skojarzyła się to jednoznacznie z wilą. Piękną, kuszącą i groźną wilą, tańczącą w świetle gwiazd. Poczuł ciarki na karku, plecach i miejscu, gdzie plecy zamieniają się w inną część ciała.
- Możemy zaczynać – szepta podekscytowana Kina.
VIII
Kina już od dłuższej chwili mamrotała coś pod nosem. Nie zwracała uwagi na głupkowate spojrzenie Orana, którego i tak nie mogłaby dostrzec w ciemności nocy. U jej nóg tliła się kępka ziela, które to adeptka z najwyższą czcią wyciągnęła z tobołka i pieczołowicie ułożyła w kształcie okręgu. Tliła się i dopalała właśnie pierwsza połowa koła. Kina nie przestawała szeptać. Skupiała na tym, co robi, całą swą wolę. Oran zaś wytężał wolę, by z nudów nie zacząć dłubać w nosie. Adeptka z mamrotania wkroczyła w fazę zawodzenia a potem z nieartykułowanych dźwięków dało się wyłowić pierwsze słowa. „murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai - murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai"! Wraz z dopalającym się okręgiem ziela, Kina mówiła coraz szybciej i wyraźniej. Zaczęła przy tym ruszać rękami tak, że wydawało się, iż młoda czarodziejka macha do księżyca. Gdy ogień strawił już całą przygotowaną mu przez adeptkę strawę, Kina zamilkła. Nagle coś jakby pyknęło, sapnęło i zastękało z cicha. Kina mrugnęła i w lesie pojawiły się świetlne punkciki. Żarzące się na fioletowo plamki i snopki równie fioletowego światła pojawiły się niespodziewanie i widać nie zamierzały zniknąć. Kinę przepełniła duma. Nie przyznała się Oranowi, ale nie była pewna, czy uda się jej rzucić zaklęcie poprawnie. I mimo, iż była jedną ze zdolniejszych adeptek i posiadała ogromną wiedzę, nigdy nie była pewna siebie i swoich działań. Spojrzała na Orana:
- Podoba ci się? Mówiłam, że będzie ładnie.
Oran nie wiedział, na którym punkciku skupić uwagę, mimo iż nie było ich zbyt wiele.
- Czary. Najprawdziwsze czary. Nie sądziłem, że umiesz już czarować – rzekł podekscytowany młodzieniec i zauważył najjaśniejszy i największy fioletowy punkt. Żarzył się na ściółce i miał dobre dwa cale średnicy.
- Pobierałam już nauki i opanowałam podstawowe umiejętności – rzekła skromnie adeptka.
- Jesteś świetna - zachwycał się młodzieniec i ze strachem dotykał największego fioletowego punktu.
- Przestań – uśmiechnęła się Kina, najwidoczniej zadowolona z komplementu i zachwytu Orana.
- Co to za zaklęcie?
- Ten czar pozwala nam widzieć silnie magiczne przedmioty.
- Czyli tylko my to widzimy – Oran nie mógł wyjść z podziwu.
- Wszyscy, którzy wdychali palący się rdest polny wymieszany z mięsem kopacza. Czyli w tym przypadku tylko my.
- Co za mięso kopacza – zdziwił się Oran.
- Taki rodzaj bagiennego grzyba. Eksplikację etymologiczną nazwy znamy z ...
- Nie wierzę. Czyli będę widział rzeczy, które mają magiczną aurę – młodzieniec zignorował etymologię, zapewne mając ją w głębokim poważaniu.
- Tak. Głównie grzyby, niektóre rośliny no i to, co nas interesuje najbardziej.
- Czyli co – zapytał młodzieniec, wciąż macający fioletowy punkt.
- Czyli magiczne zwierzęta i ich pozostałości, na przykład obdarte futro, ślady i to, czym z taką lubością się bawisz – zaśmiała się Kina.
- A co to – zaniepokoił się Oran.
- Na mój gust jest to kał poszukiwanego przez nas cieniostwora.
- Łaaaa – ciekawski badacz odskoczył od obiektu zainteresowania.
- Teraz możemy wytropić naszą bestię – potarła dłonie adeptka i chwyciła konia za uzdę – tylko musimy poruszać się powoli i na piechotę, by nic nie przegapić.
- Racja – rzekł Oran wycierając rękę w wams – mój Żbik będzie szukał z nami.
- Nieoceniona to pomoc – rzuciła Kina.
Żbika zachrapał z zadowolenia.
Szli trzymając wierzchowce za uzdy. Kierowali się cieniutkimi jak igły, fioletowymi kreskami, które młoda czarodziejka uznała jako futro magicznego stworzenia. Co jakiś czas owo magiczne stworzenie pozostawiało inny dowód swej fizyczności. Jednak Oran, nauczony doświadczeniem, nie badał już z taką gorliwością każdego jaśniejącego punktu.
- Kino – adeptka usłyszała swe imię.
W ciemności i ciszy nocy, głos młodzieńca wydał się jej krzykiem. Lecz krzyk ten dodał jej odwagi, nieco nadwątlonej mrokiem lasu i tajemniczymi odgłosami, których z każdym krokiem przybywało.
- Słucham cię.
- Dlaczego odprawiłaś gusła akurat na polanie, a nie pod pierwszym lepszym drzewem? Przecież mogłaś już zacząć, kiedy wkroczyliśmy do kniei.
- To proste, drogi Oranie – wyszeptała czarodziejka, zadowolona, z faktu, iż po raz kolejny może zabłysnąć wiedzą – w tym lesie w większości występują dęby. A dęby, jak ci zapewne wiadomo, są drzewami nacechowanymi magicznie...
- Dlatego niektóre z nich mają delikatną fioletową aurę.
- Tak, mój ty erudyto, te starsze mają aurę. Ale odpowiadając na twe pierwsze pytanie, to dęby swą magiczną konsystencją mogłyby mi przeszkodzić w rzuceniu zaklęcia. Nawet w nieznacznym oddaleniu od nich, szanse na powodzenie raptownie wzrastały.
- Aha. Kino, wiesz co?
- Nie wiem – odparła Kina.
- Dobrze mieć przy boku tak oczytaną towarzyszkę.
Kina uśmiechnęła się, po czym stanęła jak wryta. Natychmiast zmieniła temat rozmowy:
- Stój. Chyba jesteśmy na miejscu.
- Oran stanął obok adeptki i rozejrzał się wokół.
- Skąd wiesz?
- Drzewa się tu znacznie zagęszczają, jest mnóstwo fioletowych kresek a tam – wskazała palcem jakiś odległy punkt - jest skupisko magicznych roślin. Wygląda mi to na legowisko.
- No to wiejmy stąd – skonstatował Oran.
- Przecież jest noc – uspokoiła go Kina – a cieniostwory są aktywne nocą. Teraz go tu nie spotkamy. To jedyna okazja, by zapamiętać to miejsce. Wrócimy tu jutro, za dnia. Dzisiejszy rekonesans można uznać za udany.
- Kina, przecież jest środek nocy – rzekł chłodno Oran – a ja nawet nie wiem, gdzie jest mój własny zadek. Jak ty masz zamiar tu wrócić jutro? Za dnia?
Młoda czarodziejka, nie zwracając uwagi na dość retoryczne pytanie młodzieńca podeszła do jednego z większych dębów i objęła go. Uniosła głowę do góry i wyrecytowała „kyou... to... ashita... mo... koko... ni... watashi.... ga. ... arimasu „
- No tak, bąknął Oran – mogłem się domyśleć.
Adeptka powtórzyła formułę jeszcze raz, po czym powietrze jakby drgnęło. Jakby niewidzialna fala powietrza na chwilę zalała okolicę. Kina rozluźniła uścisk i wróciła do swego gniadosza. Spojrzała na młodzieńca i rzekła:
- Wiem. Spytasz zaraz, co zrobiłam, choć zapewne większości się domyślasz. Powiem ci po drodze. Wracajmy już. Tą samą drogą, która przyszliśmy. Nic tu po nas. Na dziś wystarczy.
- Wydajesz się znużona – zatroskał się młodzieniec.
Kina faktycznie ciężko łapała oddech. Otarła czoło górną stroną dłoni i odpowiedziała:
- Rzucenie dwóch zaklęć dla mnie to jak szybki bieg dla opasłego włodarza. Jestem troszkę zmęczona. Ale to zaraz przejdzie, tak jak przechodzi zadyszka. A teraz pójdźmy, nie zwlekajmy.
- W porządku. Tędy.
Ruszyli w drogę powrotną. Kina była w pełni zadowolona z przeżytego dnia. Lubiła działać, a dzień ten dawał jej ku temu szansę. Była ukontentowana wynikiem swych czarów. Cieszyła się także tym, choć nie wiedziała dlaczego, że mogła zaimponować Oranowi. A zaimponowała i to nielicho. W drodze powrotnej towarzyszył im pośpiech, nerwowe podniecenie i, co zdarzało się coraz rzadziej – milczenie. Mimo strachu i zdenerwowania, bezbłędnie trafili na dukt. Wskoczyli na wierzchowce i bez słowa, obaj opuścili się kłusem w stronę Dębówek. Adeptka zauważyła, że młodzieniec ją obserwuje. Wiedziała, że nie jest to obserwacja, jaką poddał ją w pierwszym dniu, kiedy to skupił się głównie na jej tylnej części ciała znajdującej się między łopatkami a kolanami. Nieco się speszyła, ale szybko doszła do wniosku, że nie ma się czego wstydzić. Pokaz jej zdolności na pewno wzbudził w nim ciekawość i zmusił do refleksji. Oran zaś bezmiernie ciekawił się i oddawał refleksji. Trwało to aż do momentu, gdy na tle zachodzącego księżyca ukazała się wieża ratusza.
- Jedziemy do karczmy – spytał w końcu Oran.
- Tak – rzekła Kina – złapiemy jeszcze trochę snu i posilimy się z rana.
- Ranek, swoją drogę, już blisko – zauważył młodzieniec.
- Dlatego nie ma co tracić czasu – Kina przyspieszyła – nowy dzień przyniesie nam dużo trudu. Jeszcze wiele pracy przed nami.
Możliwe, że młoda czarodziejka nie zdawała sobie sprawy, że dużo trudu i pracy to mało powiedziane jak na to, co szykował dla nich wspomniany już przez nią nowy dzień. A szykował ich dość sporo.
IX
Oberża byłą już pusta, więc ich powrót został niezauważony. Kiedy wrócili do swego alkierza, oboje zasnęli w trybie natychmiastowym. Tym razem Oran zajął miejsce na krzesłach, Kina zaś usadowiła się na łożu.
Niewiasta obudziła się jako pierwsza. Spojrzała z ciekawością na skulonego Orana. Spał głęboko, więc postanowiła go nie budzić. Po raz drugi stwierdziła, że ludzie pogrążeni w śnie zyskują dużo uroku. Dziewczyna wstała i zeszła do gościnnej sali. Przywitała ją córka karczmarza.
- Ojciec miał wczoraj wieczorem dużo pracy z miejscowymi harcownikami, więc dziś odsypia. Wszystkie prośby proszę kierować do mnie –.odparła grzecznie zaczepiona przez Kinę młoda, mocno piegowata i prawie tak blada jak adeptka kobietka.
Kina miała prośby:
- Przyszykuj proszę balię z wodą oraz śniadanie dla dwóch osób – zarządziła, wręczając młódce monety.
Karczmarka znikła za szynkwasem a Kina ruszyła do stajni. Karmiąc i troszcząc się o konie, z którymi obchodziła się nad wyraz umiejętnie, adeptka chwaliła troskę oberżysty o swe potomstwo. Czarodziejka nieraz widziała, jak bezduszni karczmarze wykorzystują swe córki do pomocy przy pracy wieczorami i nocą. A wieczorami i nocą chłopi przeważnie są pijani. A pijani chłopi reagują dość żywo na każdą kobietę, szczególnie tą, która ich obsługuje. Nie każda kobieta jest tak odporna psychicznie, by znosić lubieżne uwagi, nieumiejętne komplementy, dwuznaczne propozycje, śmiałe oferty, by znosić bezecne spojrzenia, taksowania oraz cały wachlarz macnięć, szturchnięć i podszczypywań, często czynionych nieumyślnie, ale jeszcze częściej czynionych z okrutną premedytacją. Kina chwaliła w myśli poczciwego oberżystę, który, mimo iż nazwał karczmę dość prowokacyjnie, oszczędzał swej córce przykrości, jakie niesie ze sobą fakt bycia córką oberżysty.
Po doglądnięciu wierzchowców adeptka wróciła do karczmy. Podczas jej nieobecności pojawili się już pierwsi goście Kina osądziła po ubiorze i zachowaniu, kim są nowoprzybyli. W najjaśniejszym kącie oberży zrobił sobie przerwę w pracy miejscowy chłop. W drugim kącie, tuż obok małego okna i pod głową dzika mającą już chyba ze dwa wieki, zasiedli trzej podróżni. Najprawdopodobniej kupcy. Umilali sobie czas czekania na strawę grą w karty. Grali cicho i spokojnie. Nie chcieli się rzucać w oczy, co w ich fachu było bardzo wskazane.
Kina zaczepiła młodą kobietę, gdy ta niosła piwo samotnemu chłopu:
- Balia, zimna oraz gorąca woda już czekają na panią w pokoju kąpielowym. Mydła jest mało, ale ręczę za jego skuteczność. Chyba, że woli pani świński łój.
- Wolę resztkę mydła – szybko odpowiedziała czarodziejka.
- Śniadanie podam, gdy tylko pani skończy się odświeżać, by nie wystygło.
- Świetnie. Dziękuję ci – uśmiechnęła się przyjacielsko Kina i ruszyła na górę. Do alkierza. Obudzić Orana.
X
- Oran – szepnęła mu do uch.
- Oran – powtórzyła namiętnie.
- Oran, zbudź się. Oran, moje ciało cię potrzebuje – mruczała.
- Potrzebuję cię, Oran. Wstań. Nie każ na siebie czekać.
Młodzieniec otworzył szeroko oczy. I usta, co sprawiło, że nie wyglądał zbyt inteligentnie.
- Oran, nie mogę już wytrzymać. Wstań. Moje całe ciało czeka na ciebie.
Młodzieniec przybrał minę, jakby właśnie się dowiedział, że jakiś nieznany dotąd wuj przepisał mu w testamencie dwie kopy wsi, pół tuzina miast i godność szlachecką. Po chwili uspokoił swe rozhulane emocji i wstał. Czuł, że zaraz dostanie erekcji.
- Kina, co ty... Przecież...
- Nareszcie – na twarzy adeptki pojawił się chyba najbardziej szelmowski uśmiech, na jaki ją było stać – nareszcie wstałeś, leniuszku. Wreszcie mogę prosić cię o przysługę.
- Jaką przysługę – przełknął ślinę Oran.
- Moje ciało definitywnie domaga się kąpieli. Jednak truchleję na myśl, że gdy będę jej zażywać, ktoś wejdzie do izby. Dlatego moje ciało potrzebuje i ciebie. Wiesz już, o co mi chodzi.
Śpioch widział oczyma wyobraźni, jak wrogie wojska, zapewne łupieżców z zachodu, palą dwie kopy jego wsi, grabią pół tuzina miast a mu pozostaje tylko tytuł szlachecki, a wraz z nim prawo do głosowania, które może sobie wsadzić głęboko w dupę.
- W życiu ci tego nie wybaczę – wycharczała jego krtań, niewdrożona jeszcze do komunikowania się.
- Czyli za pięć minut zacznij wartę. W nagrodę zjemy razem śniadanie.
- Zapłacisz mi za to – zastękał Oran.
- Już zapłaciłam za strawę, jeśli o to ci chodzi. Niczym się nie przejmuj – uśmiechnęła się Kina a był to uśmiech, o jaki młodzieniec nigdy by jej nie podejrzewał. Czarodziejka najprawdopodobniej także by się o niego nie podejrzewała.
Podczas śniadania Oran boczył się na Kinę. Nie mógł darować sobie, że tak łatwo dał się wywieźć w pole, a jej, że tak okrutnie z niego zadrwiła. Adeptka, dręczona wyrzutami sumienia jako pierwsza zaczęła rozmowę:
- Podobało ci się wczoraj?
- No, jak pojawiły się te fioletowe światła to było niesamowite.
- A te legowisko? Czy nie czułeś podekscytowania, wiedząc, że stoisz obok siedziby jednego z potężniejszych magicznych stworzeń?
- Tak średnio byłem podekscytowany – burknął szczerze Oran – dominującym uczuciem był wtedy strach. I panika.
- Myślałam, że taki junak jak ty nie odczuwa strachu – Kina zaczęła grać na męskiej dumie.
- Źle myślałaś. Odczuwam strach i wcale się go nie wstydzę, gdyż już nie raz dzięki niemu uniknąłem wielu nieprzyjemności.
- Rozumiem.
- Czy wczoraj rzuciłaś jakiś czar, dzięki któremu trafimy dziś do tego legowiska – Oran kontynuował rozmowę, a w jego głosie nie pobrzmiewała już nuta naburmuszenia, co nieco zadowoliło Kinę.
- Tak – odpowiedziała – naznaczyłam tamte drzewo. Wykorzystałam jego aurę do naszych celów.
- Ale jak... - indagował Oran.
- Zobaczysz. Też powinno ci się spodobać – przerwała mu Kina.
- Coraz bardziej podobają mi się twoje niespodzianki. I coraz wyżej cenię znajomość z tobą.
- A czy moja osobowość nie jest wystarczająca, by cenić sobie znajomość ze mną? Czy potrzebujesz do tego jakiś sztuczek – oburzyła się nieco Kina.
- Tak, bo im człowiek ma więcej zdolności, tym jest bardziej wartościowy.
- Ty jednak wciąż jesteś dzieckiem – zganiło go adeptka – widzę, że skończyłeś śniadać. Zatem na koń, czuję, że jeszcze dziś rozwiążemy zagadkę.
Oran nie kontynuował wątku. Udał się za Kiną do stajni.
Wierzchowce leniwie stąpały. Kina nerwowo rozglądała się po lesie, wyraźnie czegoś wypatrując. Oran sennie kiwał się na kulbace. Było już późne południe. Słońce było w dobrej formie i z zapałem demonstrowało, na co je stać. Na szczęście dla wędrowców, w kniei było przyjemnie chłodno. Wreszcie adeptka się uspokoiła i przestała wiercić się na swym siodle. Wyraźnie jej ulżyło.
- Oran, już nie raz udowodniłeś mi jak z ciebie ignorant. Proszę, nie utwierdzaj mnie jeszcze głębiej w mym przekonaniu.
- Ale o co ci znów chodzi – spytał młodzieniec, wyraźnie wyrwany z zamyślenia.
- Spójrz – powiedziała dumnie i wskazała palcem w stronę lasu.
Ignorant spojrzał w wskazane miejsce.
Między drzewami widać było jakiś wściekle biały punkt. Punkt ten, niczym gwiazda polarna połyskiwał i przebijał się przez nawet największy gąszcz i skupisko drzew.
- Czy to drzewo, które wczoraj naznaczyłaś – domyślił się Oran.
- Tak. Teraz trafimy bezbłędnie – odpowiedziała czarodziejka.
- Znasz się na swoim fachu – zauważył młodzieniec.
- To jedno z prostszych zaklęć – odpowiedziała skromnie Kina – nie ma się czym chwalić.
Adeptka przyjrzała się uważniej twarzy Orana. Nie był jak zwykle pogodny i szukający pretekstu do rozmowy. Twarz miała skupioną. Kina postanowiła przejąć inicjatywę.
- Oranie, mój przyjacielu, odpowiesz mi na nurtujące mnie pytanie?
- Jeśli tylko będę znał odpowiedź – odparł.
- Powiedz mi, ale szczerze. Ucieszyłeś się wtedy, kiedy kapłanka oznajmiła, że to mi będziesz pomagał.
- Ucieszyłem – na twarz młodzieńca wpełzł znajomy już adeptce pyszałkowaty uśmieszek.
- A można wiedzieć, dlaczego tak się ucieszyłeś.
- Bo wolałem towarzyszyć tobie niż tej drugiej. Jak jej tam było?
- Bince.
- Właśnie.
- Ale dlaczego wolałeś towarzyszyć mi niż Bince? Czyżbyś coś przeczuł. Intuicja? Miałeś co do nas jakieś podejrzenia – indagowała niewiasta.
- Ekhem... - zaczerwienił się Oran – mam być miły czy szczery?
- Zdecydowanie szczery.
- Po prostu twoja pupa bardziej mi się spodobała. To wszystko – odparł prostacko Oran i przybrał minę, po której poznać było, że przygotowany jest do najgorszego.
Dziewczyna parsknęła śmiechem, co bardzo zdziwiło Orana. Zamiast się złościć i przeklinać cały męski ród, Kina chichotała pod nosem i klepała się dłonią w biodro.
- Wiesz co, Oran – rzekła, gdy tylko się uspokoiła.
- Słucham.
- W prostocie piękno. Potrafisz być czasem pocieszny. I chyba sam nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Dziękuję – młodzieniec ukłonił się w kulbace.
- Mam jeszcze jedno pytanie. I znów będę oczekiwała szczerej odpowiedzi – Kina spoważniała i nieco poczerwieniała.
- Postaram się jej udzielić.
- Pamiętaj, że co się stało, to się nie odstanie. Nie będę się złościć ani mścić. Po prostu chcę znać prawdę – ciągnęła kobieta.
Oran przełknął ślinę.
- Słucham.
Kina odwróciła wzrok w stronę białego punkciku, udając, że pochłania on całą jej uwagę.
- Czy widziałeś coś wtedy, nad jeziorem – rzekła sucho, bez cienie niedawnego zadowolenia i radości.
- Nie wiedziałem więcej niż widzę teraz – Oran po raz ucieszył się, że może udzielić odpowiedzi zgodnej z prawdą.
- Kiedy was zauważyłem, byłyście zanurzone od ramion w dół. Nic poza twarzą, szyją i barkami nie było dane mi widzieć. Na dalszą obserwację nie było czasu, gdyż spotkałem waszą opiekunkę.
- Dasz mi słowo, że nie kłamiesz – szepnęła z nadzieją w głosie Kina.
Oran złoży jedną z nielicznych przysiąg, które miały pokrycie z prawdą.
- Niech mnie dybuk w dupę kopnie, jeśli łżę.
- Ani cal niżej niż ramiona nie było ci dane widzieć – upewniła się.
- Jako słońce na niebie, ani cala niżej, choć żałuję.
Adeptka uśmiechnęła się. Widać ulżyło jej. Ale nie do końca.
- W takim razie co robiłeś nad jeziorem, w dodatku stojąc na kulbace?
- Wypatrywałem zwierzyny – tym razem Oran zełgał. Wbrew swojej woli. Z przyzwyczajenia – tropiłem ją od dobrych kilku godzin.
- Mam rozumieć, że rozglądając się za zwierzyną, przyuważyłeś nas i postanowiłeś nieco... - spytała Kina.
- ...nacieszyć oczy – dokończył za nią Oran.
- W porządku. Postaram się zrozumieć. W końcu jesteś tylko mężczyzną i rządzą tobą instynkty.
- Jestem człowiekiem i mam potrzeby, jak każdy – oburzył się młodzieniec.
- Każdy ma potrzeby, fakt. Ale nie każdy umie nad nimi zapanować – kontynuowała Kina.
- Jeśli chodzi o mnie, to umiem nad nim zapanować, choćby w podstawowym stopniu. Przecież nie chodzę i nie gwałcę dziewoi. Twój przypadek to był odruch, myślałem, że nikt nie widzi.
- A jakby naprawdę nikt by nie widział. Jakby nikt nie wyciągnął konsekwencji. Co byś uczynił.
- Sądzę, że... - Oran zawahał się. Kinie to wystarczyło.
- Widzisz, nie jesteś pewien, co byś zrobił. Zresztą nieważne, skończmy ten temat. Wszyscy jesteśmy konformistami. Sęk w tym, by próbować z tym walczyć. Może kiedyś się uda.
- Może – bąknął Oran i zmarkotniał.
Nastała niezręczna cisza. Kina nie pozwoliła jednak trwać jej zbyt długo:
- Oranie, mam jeszcze jedno pytanie.
- Jesteś dziś bardzo dociekliwa.
Czarodziejka zignorowała sarkazm i zaczęła:
- Skoro tropiłeś zwierzynę i natknąłeś się na nas przypadkiem, to nie miałeś złych zamiarów. Dlaczego więc nie próbowałeś wytłumaczyć się kapłance? Na pewno by cię wysłuchała.
- Kino, zrozum. Ja nie na co dzień spotykam się z magią. Nie na co dzień stara baba zmiata mnie z kulbaki jednym ruchem jeszcze starszego badyla. Ja po prostu się bałem. Byłem przerażony. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wolałem nie mówić nic, bo tylko winny się tłumaczy.
- Chyba masz trochę racji – skinęła głową adeptka – biedactwo, byłeś przerażony?
- Nie kpij ze mnie – żachnął Oran.
- Nie kpię – uśmiechnęła się jowialnie Kina – żal mi cię, biedaczysko – rzekła i pogłaskała młodzieńca po głowie.
Biedaczysko przyjęło pieszczotę. Młodzieniec przymknął oczy i rozkoszował się chwilą. Ręce niewiasty, choć zimne, były gładkie i pachnące. Jednak te systematycznie kąpiele nie szły na marne.
Kina cofnęła rękę, zdziwiona, że zdobyła się na podobny gest. Oran natychmiast otworzył przymknięte oczy, a z jego piersi dobył się jęk zachwytu.
- Co ci się stało – spytała czarodziejka.
- Patrz – młodzieniec wskazał palcem biały snop światła – jakie to duże.
- Już jesteśmy blisko. Musimy być ostrożni.
- Racja – przytaknął Oran, którego znów naszło nieznośne uczucie, że jest obserwowany.
Tak jak w nocy, ostatni odcinek przebyli pieszo, prowadząc za sobą wierzchowce. Młodzieniec nie mógł spuścić wzroku od białego światła, które kształtem coraz bardziej przypominał drzewo.
- Świetny przewodnik – skomentował – doskonały czar.
- Faktycznie przydatny – potwierdziła Kina.
Kierowali się wciąż w stronę coraz wyraźniejszego blasku. Zaaferowani, nawet nie spostrzegli, kiedy dotarli na miejsce. Gdy wędrowcy znaleźli się niecałe czterysta łokci od celu, marzenia Orana o dotknięciu zaczarowanego, błyszczącego drzewa prysły. Dąb zgasł i stał się podobny do reszty swych braci. Młodzieniec poczuł się jak dziecko, któremu odebrano podarowane wcześniej jabłko. Wyciągnął rękę w rozpaczliwym geście i stęknął jak skazaniec męczony na miejskim pręgierzu.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że zjawisko znika, kiedy wróci się na wyznaczone miejsce – objaśniła Kina, widząc żałosną minę młodzieńca – myślałam, że to oczywiste.
- Mmmmmm – mruknął Oran i otrząsnął się z szoku.
- Nie wiedziałam, że aż tak ci się spodoba. Jak chcesz możemy to kiedyś powtórzyć, ale uprzedzam, nigdy nie dojdziesz do centrum światła. To zaklęcie jest dobrą metaforą życia. Wiecznie poszukiwanie celu. A kiedy jesteś już blisko...
- Lepiej powiedz, co teraz, pani metaforo – przerwał jej Oran.
Czarodziejka spojrzała z irytacją na młodzieńca, ale postanowiła nie komentować jego złośliwości:
- Teraz szukamy śladów, panie odważny. Musimy przetrząsnąć tę okolicę i zaobserwować, czy nie ma tu czegoś podejrzanego.
- To znaczy czego – nie rozumiał Oran
- To znaczy czegoś, co nie pasuje do ogólnego krajobrazu lasu.
- Aha – młodzieniec dalej nie rozumiał czego ma konkretnie szukać, ale postanowił nie narażać się adeptce.
- A jeżeli znajdziemy tego cieniostwora? Przecież w nocy mówiłaś, że niedaleko zapewne jest jego legowisko.
- Jest dzień, Oranie, a w dzień cieniostwory śpią. I to twardo. Jeśli będziesz miał szczęści znaleźć śpiącego cieniostwora, po prostu go nie budź.
- To mnie pocieszyłaś.
- Nie dramatyzuj tylko szukaj czegoś podejrzanego – rzekła Kina i kucnęła, przebierając w ściółce.
Junak przywiązał konie do drzew i również rozpoczął poszukiwania. Jednak nie oddalał się od Kiny. Chciał mieć ją wciąż w zasięgu wzroku. Nie wiedząc, co ma właściwie zrobić, robił to co adeptka. Grzebał w jagodzinach, zjadł kilka ich owoców, wąchał grzyby a jednego prawdziwka nawet schował do kieszeni oraz skrobał korę z drzew. Sam potem wykazał się inwencją twórczą i do swych prac dodał rzucanie szyszkami do celu, kopanie podobnych do nabrzmiałych dyń roślin, które pękały w iście komiczny sposób, wkładanie kija w mrowisko oraz śledzenie wzrokiem baraszkujących po drzewach wiewiórek. Kiedy jedno z rudych zwierząt zeskoczyło na ziemię, młodzieniec od razu skoczył w to miejsce, by przypatrzeć się akrobatce. Kiedy do niej podszedł, wiewiórka wspięła się na sam szczyt dęba z szybkością wystrzelonego bełtu. Oran odprowadził ją wzrokiem, po czym jego oczy zarejestrowały rzecz, która Kina zapewne nazwałaby podejrzaną. Pod dębem leżała lniany wór. Oran wziął go do ręki i stwierdził, na jego dnie znajdują się resztki ziemi. Zwykłej, czarnej ziemi. Młodzieniec rozejrzał się dookoła. Po raz kolejny poczuł na sobie czyjś wzrok. Poczuł go bardzo wyraźnie. Wiedział, że nie są sami w lesie, a teraz trzymał w dłoni niezbity dowód na to, że ktoś już tu był i najprawdopodobniej wie o zamieszkującej okolice bestii. Pełen obawy wziął wór i ruszył w stronę Kiny, która stała na baczność i wpatrywała się w gęstwinę.
- Też coś znalazła – pomyślał i przyspieszył kroku.
XI
Umysł młodej czarodziejki pracował na najwyższych obrotach. Rozum krystalizował już dość wyraźny obraz rozwiązania zagadki. Wiedziała już wiele, ale nie wszystko. Wtem usłyszała jak zbliża się do niej Oran:
- Zobacz, co znalazłem – rzekł wtykając jej pod nos lniany wór.
- Już chyba wiem, co tu się dzieje – wyszeptała.
- Co – ciekawość nie pozwoliła Oranowi na stworzenie bardziej rozbudowanego pytania.
- Mamy tu rzadki w tych stronach okaz Anima Sanguis czyli Żywa Krew, która rośnie tylko na Humus Mare zwanej morską glebą – rozpoczęła Kina i wskazała na brzydką, grudkowatą, zgniłozieloną roślinę, która kształtem i wielkością przypominała dynię.
- To nie jest samosiejka. Ktoś celowo ją tu posadził i troszczy się o nią, pielęgnował, nawoził – zerknęła na wór Orana – i podlewał.
- Masz rację, ja taż znalazłem ze trzy podobne chwasty – kiwnął głową Oran.
Kina myślała. Wykorzystywała całą swą encyklopedyczną wiedzę, by w końcu dojść do sedna sprawy. Czarodziejka widząc ogromnie, pełne zdziwienia i ciekawości oczy młodzieńca zaczęła myśleć na głos:
- Anima Sanguis rosnąca w dębowym zagajnik, systematycznie i w nadmiarze spożywana przez chodzący generator magii może spowodować pewne niespotykane procesy.
- Z tego, co wiem to Żywą Krew podaje się ludziom, którzy przeszli flebotomię.
- Tak, ale sądzę, że w tym przypadku możemy mieć do czynienia z czymś w rodzaju psucia krwi. Dochodzić może do choroby, na którą cierpi większość wąpierzy. W krwi brakuje żelaza i trzeba uzupełnić niedobór krwią z zewnątrz. Najlepiej ludzką.
- Chcesz powiedzieć, że... - Oran zaczął, ale nie dokończył. Nie pozwoliło mu na to zdarzenie, które obu wprawiło w prawdziwe osłupienie.
Naprzeciw nich pojawił się dziad. Typowy dziad, jakich wielu błąka się przed świątyniami oraz miejskimi bramami. Był chudy, brudny, cuchnący, zaniedbany, nosił szarą, postrzępioną kufajkę i znoszoną siermięgę. W ręce trzymał dębowy kostur. Nie był starcem, choć lata młodości miał już zapewne za sobą. Twarz miał, nie licząc brudu i zarostu, dość przeciętną. Nie miał nawet dziur po ospie ani blizn po bójkach.
- Widzę, że panienka oczytana – rzeka bezceremonialnie.
- I mam rację – Kina podjęła dialog – rozsiewasz po żerowisku cieniostwora Anima Sanguis i perfidnie go trujesz.
- Ileż mądrych, długich słów – dziad chwycił się za głowę.
- Mów łajdaku – w głosie Kiny po raz pierwszy pobrzmiewała nutka wściekłości – kim jesteś, co tutaj robisz i jaki masz w tym cel.
- Radzę nie podnosić głosu – wykrzywił wargi dziad i wskazał kosturem malutkie skupisko drzew – niedaleko znajduję się wykrot, a w tym wykrocie śpi mój dobry znajomy. A mój dobry znajomy zjadł dziś mą roślinkę. A po niej zawsze jest nieco agresywny.
- Jak zmuszasz go do jedzenia tego świństwa – syknęła Kina.
- Nie zmuszam, sam zjada. Jest bardzo smaczna – śmiał się dziad.
- Skąd wiesz, że takie połączenie wzbudza w cieniostworze rządzę krwi?
- Odkryłem to przypadkiem. Poza tym jestem znachorem i znam się nieco na zielarstwie.
Kinę zamurowało. Znachor - podrzędny miejski czarownik odkrył tak oryginalne i niespotykane połączenie dwóch magicznych podmiotów. Niektóre chramy pracują przez całe pokolenia, by odkryć podobne tajemnice, a leśny dziad dokonał odkrycia całkiem przypadkiem. A na celu miał...
Adeptka już miała zadać dziadydze kolejne pytanie, kiedy odezwał się Oran.
- A po cholerą zmuszasz to zwierzę do atakowania ludzi?
Znachor przestał śmiać się pod nosem. Jego twarz obrazowała teraz ciekawą mieszankę gniewu, zawiści i rozgoryczenia.
- Tylko proszę, nie wciskaj mi tu bajki o tym, jak to mścisz się na okolicznych mieszkańcach za to, że się z ciebie śmieją, że dzieci rzucają w ciebie kamieniami, dziewczyny na twój widok uciekają do chałup, a chłopi straszą kosami jak tylko zbyt zbliżysz się do ich domostw.
Dziad kipiał złością. Ręce, a razem z nimi kostur drżały mu jak w febrze. Oran jednak kontynuował:
- Pewnie jeszcze dodasz, że drażni cię to, iż ludzie zwracają się do ciebie tylko w czasie choroby lub zarazy, a gdy tylko im udzielisz swej wiedzy, znów stają się dla ciebie oziębli i traktują jak niewygodnego, zdziczałego patałacha.
Znachor patrzał na junaka wzrokiem, który mówił o wielu krzywdach, jakim poddałby młodzieńca, jeśli tylko nadarzyłaby mu się okazja.
- Oran, przestań. Jesteś okrutny – pisnęła Kina
Nic to nie dało:
- I na pewno, na domiar złego, kiedy zakochałeś się w jednej z dziewek, ta odrzuciła twe zaloty, jej ojciec poszczuł cię psami. Zaś po roku, dowiedziałeś się, że twa luba żeni się z innym. Na wesele oczywiście nie zostałeś zaproszony jako jedyny mieszkaniec wsi. Czy mam rację?
- Tak – krzyknął dziad a w jego oczach pojawiło się istne szaleństwo.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wściekłość odebrała mu mowę. Zaczął cały się trząść w spazmach złości. Walił kosturem w drzewo i tupał nogami.
- Kina, on oszalał – rzekł chłodno Oran – trzepnij go jakimś zaklęciem, bierzemy dziada do wsi i wszystko tłumaczymy. Już po sprawie.
Oran zbyt pochopnie ocenił sytuację, co zresztą zdarzało mu się nazbyt często w swoim krótkim życiu.
XII
Zdarzenia posypały się lawinowo. W ciągu kilku sekund stało się tak dużo, że przeciętny człowiek musiałby obejrzeć podobne sceny kilka razy, by pojąć ich sens i znaczenie.
Kina zaczęła tworzyć dłońmi i palcami rozmaite figury, mamrocząc przy tym zrozumiałe tylko dla niej zaklęcia. Oran zauważył, że z każdego zakamarku wychodzi banda Limaka i uzbrojona po zęby oraz z groźnymi minami, rusza na nich. Sam Limak wyrasta za szalejącym znachorek i trzaska go w skroń jelcem. Dziad traci przytomność i pada na ziemię. Oran ze świstem dobył jatagana. Pięciu zbójów otoczyło ich, uniemożliwiając ucieczkę. Kina zastygła z małą świetlaną kulą między dłońmi. Wyglądała nad wyraz groźnie. Linak wziął się za boki i krzyknął na całe gardło:
- Oran, ty stary wygo, wiedziałem, że jeżeli ty się godzisz na włóczenie po lesie to musi mieć jakiś sens. Zawsze wiedziałeś, gdzie się zaczepić. Ale teraz przeszedłeś sam siebie. Dzięki tobie to ja rozwiążę zagadkę cieniostwora i stanę się sławny. Tylko muszę się jeszcze was pozbyć.
Kina spogląda na Orana z wyrzutem, smutkiem, złością i strachem. Pojęła wszystko.
- Dzięki tobie i dzięki niemu – Limak mówiąc to kopnął dziada - będę w stanie...
Z wykrotu daj się słyszeć leniwe, ale przeszywający ryk. Limak spojrzał w kierunku, z którego dochodził hałas. Z ziemi wybił się ogromny róg. Za nim pojawił się pysk. Za pyskiem z wykrotu wydostały się przednie łapy. Łapy podciągały zwalisty tułów. Po chwili oczom ludzi ukazał się w całym swym straszliwym majestacie cieniostwór. Potwór był wielki na cztery łokcie oraz pokryty błękitnym futrem. Posturą przypominał przewróconą gruszkę. Miał potężny tors, z którego wystawał uzbrojony w róg łeb oraz łapy szerokości średniej beczułki. Tylnie kończyny miał komicznie małe, służące raczej do utrzymania równowagi. Jego ciało było mieszanką mięśni, tłuszczu i futra. Bestia cały czas spała w wykrocie, przysypana małą warstwą ziemi, ściółki i liści. Z takim kamuflażem, w głębokiej wyrwie, pomiędzy drzewami, jej obecność pozostawała niezauważona. Do teraz. Limak nie zdążył nawet przyjrzeć się bestii. Cieniostwór machnął jakby od niechcenia masywną łapą i przetrącił Limakowi każdy krąg szyjny. Bandyta upadł niczym szmaciana lalka. Nim jego głowa dotknęła ziemi, był już martwy. Leżał obok znachora a jego martwym ciałem targały ostatnie skurcze. Piątka zbójów wpadła w panikę. Dwóch z nich postanowiło wciąż pilnować Kiny i Orana, trzech zaś ruszyło na odsiecz Limakowi. Popełnili błąd. Całą piątka. Cieniostwór, rozjuszony tak licznym towarzystwem, mimo głodu nie zaczął chłeptać krwi Limaka. Doskoczył do opryszków. Dosłownie. Już w locie trzasnął jednego zbira w klatkę piersiową, łamiąc nieszczęśnikowi wszystkie żebra wraz z mostkiem. Bestia wylądowała na drugim bandycie, przewracając go i miażdżąc dwiema łapami jego ramiona. Dobił nieszczęśnika rogiem. Trzeci rzezimieszek w tym czasie rzucił się na magiczne zwierzę. Cieniostwór nie bacząc na to, iż łotr zdążył zadać mu parę ran ciętych oraz zdołał wbić mu w futro średniej wielkości puginał, odwrócił się w jego stronę i spokojnie chlasnął opryszka w facjatę swym zbrukanym już krwią rogiem. Bandyta przewrócił się i chwycił za twarz. Wił się i orał nogami ziemię, a cienostwór z rozwagą stanął na tylnich łapach, dając dowód na to, że nie są tak słabe, na jakie wyglądają i runął całą masą na klatkę piersiową nieszczęśnika. Chrupnęło nieprzyjemnie. Siła ataku była tak wielka, że z ust zbója krew trysła na dobre trzy stopy a oczy wręcz wypadły z orbit.
W tym samym czasie Kina i Oran skorzystali z sytuacji. Czarodziejka krzyknęła „ichigeki" i cisnęła świetlaną kulą w jednego z opryszków. Łotr krzyknął, upadł i zemdlał z bólu. W miejscu gdzie jego ciało zetknęło się z magicznym pociskiem, brązowiło się spalone mięso. Oran niemal w tym samym momencie śmignął swym jataganem po niechronionej jelcem dłoni bandyty. Zbój upuścił swój miecz, ale nie poddał się. Wyciągnął majchra i rzucił się na Orana. Cwany młodzieniec uchylił się i zdradziecko kopnął kolano napastnika, skutecznie mu je wytrącając ze stawów. Korciło go, żeby sieknąć bezbronnego, wijącego się z bólu bandytę, ale wtem usłyszał głos Kiny:
- Na koń, głupcze!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wraz z Kiną rozwiązał i dosiadł szalejące ze strachu wierzchowce. Czym prędzej puścili się galopem, byle dalej od cieniostwora, który właśnie zwróciła na nich swą uwagę. Konie gnały, co sił. Jeźdźcy przywarli do nich, by gałęzie nie strącili ich z kulbaki. Oran tylko raz zaryzykował spojrzeniem w tył. Bestia nie ruszyła w pościg. Zajęła się trupami rozbójników. Konie sprawnie omijały rowy i drzewa. Po kilkunastu minutach szaleńczego galopu wyjechali na dukt.
XIII
Wierzchowce uspokoiły się i przeszły do cwału. Na drodze świeciło słońce, które w kniei było niemalże niewidoczne. Dukt w porównaniu z lasem wydawał się oazą światłości i bezpieczeństwa. Oran głęboko oddychał. Kiedy złapał oddech, głośno się zaśmiał i niemalże podskoczył na siodle.
- Udało nam się, Kina! Udało się! Jesteśmy najlepsi!
Czarodziejka nie podzielała entuzjazmu młodzieńca. Jej usta przemieniły się w cieniutką kreskę, a twarz była naprzemian blada i czerwona.
- Gówno nam się udało – krzyknęła - gówno mi się udało. Zabiłam człowieka, reszta zginęła także z mojej winy. A na dodatek cały czas dałam się wodzić za nos takiemu kłamcy jak ty.
Oran natychmiast przestał się uśmiechać. Zdawało się też, że nagle stał się mniejszy.
- Zasrany łowczy – ironizowała - cały czas mnie oszukiwałeś. To była twoja banda. Rozbójnicza banda, która nas śledziła. Kto wie, może od początku byłeś z nimi w zmowie.
- Kina, przecież...
- Milcz! Nie powiedziałeś mi prawdy w tej kwestii, więc zakładam, że oszukiwałeś mnie na wszystkich płaszczyznach.
- Wysłuchaj mnie – Oran wyglądał, jakby miał się rozpłakać - ja tylko chciałem oszczędzić ci takich szczegółów z mojego życia. Bałem się, że jak powiem ci prawdę, to mnie odprawisz. Każesz iść precz.
- Idź precz! Nie chcę cię znać – grzmiała adeptka - perfidny kłamco! Wykonałeś swe zadanie, zwalniam cię z obowiązku. Spłaciłeś swój dług względem chramu. Resztę formalności załatwię już sama. Zejdź mi z oczu i nawet nie waż się za mną jechać.
- Ale ... - zachrypiał Oran.
- Jeśli zobaczę, że mnie śledzisz albo jak się będziesz za mną włóczył, potraktuję cię tak, jak twojego kompana, tam w lesie. Odejdź! Nie chcę cię więcej widzieć!
Kina ostentacyjnie odwróciła konia i ruszyła w stronę miasta. Oran nie ruszył się z miejsca. Patrzał na plecy czarodziejki. Nie odwróciła się, nawet nie zwolniła. Po kilku minutach znikła za zakrętem. Tak właśnie Oran zaprzepaścił wspaniałą znajomość. Stojąc samemu na środku duktu zastanawiał się nad swoim życiem. W głowie jeszcze szumiała mu adrenalina a na rękach krzepła krew. Siedział na kulbace i walczył z sumieniem. Cały jego światopogląd runął niczym domek z kart. Nigdy nie czuł się źle, gdy kogoś oszukiwał. Wręcz przeciwnie. Całe swe życie opierał na powiedzeniu, że „Kłamstwo ma krótkie nogi, ale za to bardzo zgrabne". Tym razem nogi, nie dość, że krótkie, były strasznie koślawe. Oran zaklął i ruszył w przeciwnym kierunku co Kina. Czuł się jak ostatni łgarz, kłamca i oszust, którym był. Czuł się jak worek gówna.
XIV
Kina zawitała w ratuszu Dębówek jeszcze tego samego dnia. Chciała wyruszyć z tego miasta czym prędzej i jak najszybciej znaleźć się w swym chramie. W karczmie kupiła jedynie skromny zapas żywności i od razu, bez chwili wypoczynku ani kąpieli, ruszyła na spotkanie z sołtysem.
- Więc padosz, że to tyn gizd z lasu? Ten niedoszły eskulap? Bamoncił łon cieniostworowi we łbie i bezto bestia nos napasztowała?
- Mniej więcej tak – Kina starała się zrozumieć kwestie sołtysa, mimo jego gwary.
- Ale tyn pieron już nie dycho?
- Jeśli chodzi o znachora to tak. Rozwścieczony cieniostwór rzucił się na niego.
- Rozumia. Więc mogemy się już czuć tu bezpiecznie – na twarzy sołtysa pojawił się uśmiech ulgi.
- Niezupełnie – Kina rozwiała jego nadzieje – jeszcze kilka zatrutych roślin rośnie w pobliżu jego żerowiska. Wątpię, czy ktoś ośmieli się zorganizować wypad w celu ich zniszczenia. Także ogłoście, by jeszcze przez co najmniej trzy tygodnie nie zbliżać się do lasu. Do tego czasu stwór powinien już zjeść wszystkie rośliny, a skoro znachor nie żyje, Żywa Krew już nie wyrośnie. Za miesiąc wszystko wróci do normy, ma pan na to słowo chramu
Kwitnącej Wiśni.
- Skoro o chramie godka – uśmiechnął się sołtys – jak mogemy mu się łodwdzienczyć?
- Nasze pobudki są altruistyczne. Wystarczy, że w czasie zbiorów jak zwykle złożycie skromne dary.
- Pewnikiem to uczynimy. A tak miendzy nami, to nie moga panience w czym pomóc? Czym dogodzić?
Kina zamyśliła się i po chwili milczenia rzekła:
- Tak, mam dwie prośby. Po pierwsze, proszę nakazać karczmarzowi zmienić nazwę oberży. Ze względu ma mnie i moje przekonania.
- Dobrze, to żadyn problem.
- Po drugie, proszę o szczerą odpowiedź. Znał pan tego znachora.
- A jakże – niemal krzyknął sołtys – dziwny to był chop. Wiecznie som, wiecznie na łodludziu. Znoł się tam ma gusłach, bezto ludzie trocha się go boli. Kiery kto był chory, tyn dziwoląg nigdy nie łodmówił pomocy. Ale teraz tyla tych wszystkich dekoktów, tyla tych eliksirów. Tryper, ospa, lepra. Nikt już na to nie choruje. I tak znachor stoł sie nie potrzebny. Ludziska trocha mu dokuczali, ale ogólnie był tu tolerowany. Aż do czasu, kiery tyn powsinoga zaczoł zolecić do mojej córy. Boroczka bez cały tydzień ze strachu nie wychodziła z chałupy. No to, jak jo go kiedyś ucapił, to powiedziłech mu, kaj moja córa mo jego zolety.
- Dziękuję, sołtysie – Kina nie mogła tego dłużej słuchać.
- Mam ostatnie pytanie, a potem proszę mnie nie zatrzymywać. Zależy mi na czasie.
- Dobrze.
- Czy ma pan psy?
- Ja. Mom dwa psy.
- Do widzenia sołtysie – pożegnała się adeptka i wstała z wygodnego krzesła, na którym usadził ją sołtys na samym początku rozmowy.
- Do widzenia – odparł sołtys – jeszcze roz dziynkuja.
Trzeciego dnia wędrówki, Kina stanęła przed bramą chramu. Dobrze pamiętała, jak tydzień temu wyjeżdżała stąd wraz z Binką i kapłanką. Jaka była radosna. Nieświadoma czekającej ją przygody. Jak była dziecinna i ufna. Teraz też się cieszyła. Autentycznie była zadowolona i dumna z siebie. Byłą zwolenniczką teorii, że „Co cię nie zabije, to cię wzmocni". Czuła się wzmocniona, czuła się silna i doświadczona. A jednocześnie czuła gorycz, iż to ktoś taki jak Oran musiał ją nauczyć siły i że to ktoś taki jak Oran musiał tak ją doświadczyć.
Adeptką odpędziła od siebie myśl o młodzieńcu i zapukała we wrota.
- Ciekawe, czy Binka wróciła już z tej nudnej narady. Muszę jej wszystko opowiedzieć. Pewnie pęknie z zazdrości.
XV
Oran obudził się w rowie. Do kaca moralnego doszedł właśnie kac czysto fizyczny. Wstał z trudem, gdyż wilgoć weszła mu w stawy. Poczłapał do najbliższej karczmy, sądząc, że to właśnie tam doprowadził się do takiego stanu. Nie pomylił się. Obok oberży czekał na niego znudzony, zaniedbany Żbik. Oran wszedł do tawerny i zamówił garniec zwykłej wody. Kiedy zorientował się, że nie ma z czego zapłacić, wyszedł. Zajął się Żbikiem. Sądząc po zachowaniu zwierzęcia, nawet ono nie było zadowolone ze stanu, w jakim znajduje się jego pan.
- Nie patrz tak ma mnie, to już ostatni raz.
- Gówno prawda.
- Zaufaj mi chociaż ty. Naprawdę teraz się poprawię,
- Chciałbym to zobaczyć.
- Zobaczysz.
Oran wjechał do Dębówek późnym wieczorem. Miał zamiar zatrzymać się na noc w znajomej karczmie. Odstawił nieco bardziej zadbanego Żbika do stajni, ale wchodząc do tawerny odruchowo spojrzał na szyld. Natychmiast wrócił po swego wierzchowca i ruszyła na zachód.
- Wiem, że nie lubisz nocnych podróży, ale jeśli tego nie zrobię, to oszaleję.
Szyld z napisem „Pod Kobiecym Wdziękiem" żegnał niedoszłego gościa.
XVI
Stara, pomarszczona kobieta w białej, schludnej szacie wszyła z monastyru i udała się do skromnego pokoiku. Udekorowany w cudaczne ryciny, śmieszne porcelanowe wazony i wschodnie ozdoby wyglądał jakby żywcem go przeniesiono z innej części świata. Siedząca na cisowym krześle kapłanka wysłuchał wchodzącej właśnie do pokoju młodej adeptki:
- Jakiś chłop prosi o audiencję.
- Poproś go, wszak teraz jest czas na to, by wysłuchać, co ma nam do powiedzenia prosty lud.
Mężczyzna wszedł do pokoju i nisko się ukłonił.
- Witam cię, mości wędrowcze. Nie spodziewałam się cię tu ujrzeć – kobieta uśmiechnęła się tetrycznie.
Oran w mig przypomniał sobie ten uśmiech. Tak samo uśmiechała się, gdy nad jeziorem cisnęła w niego zaklęciem.
- Proszę mi uwierzyć, jeszcze tydzień temu ja sam bym się tego nie spodziewał.
- Ale jesteś tu. Temu nie da się zaprzeczyć. W jakiej sprawie przychodzisz do nas? Jeśli lękasz się o swoją skórę, to możesz się czuć bezpiecznie. Spłaciłeś swój dług i nic cię z nami nie wiąże. Możesz dalej zajmować się tym, czym zajmowałeś się do tej pory.
Oran wiedział już, że nie należy się przejmować złośliwości staruszki. Niezrażony odpowiedział:
- Nie spłaciłem swego długu i wiąże mnie dużo z Kwitnącą Wiśnią. Dlatego, pomijając zbędne grzeczności, proszę o przyjęcie mnie do chramu.
Staruszka zaśmiała się równie szczerze, co złowieszczo. Jej śmiech wypełniał pokój przed dobrą minutę.
- Mości kawalarzu, czy nie wiesz, że w do chramu Kwitnącej Wiśni przyjmowane są tylko niewiasty?
- Wiem. Ale jako mężczyzna mogę być tu przydatny.
- Racja – przerwała mu kapłanka – mężczyźni mogą nam dobrodusznie udzielać swej pomocy. Wszak kobiety nie nadają się do wszelkich robót, chociażby do rąbania drewna na zimę.
Oran uśmiechnął się:
- Więc mogę zaoferować wam swą pomoc. Jako przyjaciel chramu?
Staruszka znów parsknęła śmiechem. Tym razem uspokoiła się szybciej:
- Niech i tak będzie – rzekła majestatycznie - zamieszkaj w okolicy, znajdź uczciwą pracę a wolny czas spędzaj tu. Bądź na każde nasze zawołanie. Ale pamiętaj – wtrąciła apodyktycznie – nie dostaniesz od nas żadnej zapłaty. Ewentualnie dozgonną wdzięczność.
- Rozumiem.
- Ponadto, jako, że jesteś mężczyzną, będziesz przeze mnie bacznie obserwowany.
- Oczywiście. Zgadzam się na wszystko.
- Najlepiej, jak będziesz zgadzał się ze mną – powiedziała poważnie kapłanka – ale póki co,
witam cię w nasze wspólnocie, mości pomagierze. Czuj się tu swobodnie, ale nie za bardzo.
Oran grzecznie się ukłonił.
- Od czego mam zacząć?
- Od powiedzenia mi, co skłoniło cię do podjęcia tejże decyzji,
Młodzieniec zaczerwienił się. Zwyczaj, szlifowany, pielęgnowany i ulepszany przez całe życie nakazał mu skłamać. Jednak w porę ugryzł się w język. Podrapał w tył głowy, przestąpił z nogi na nogę i zaczął:
- Ja po prostu chciałem być bliżej...
- Bliżej bogów – nie pozwoliła mu dokończyć kapłanka i po raz pierwszy na jej ustach zawitał życzliwy uśmiech.
- Bliżej bogów – powtórzyła – tak, nasz chram do idealne miejsce ku realizacji takich zamiarów.
Oran kiwnął głową. Staruszka klasnęła w dłonie.
- Zaprowadź konia do naszych stajen. Tam przekażesz go jednej z adeptek i wrócisz do mnie. Zapoznam cię z naszymi zasadami i oczekiwaniami względem ciebie.
- Jak sobie życzysz, pani.
Oran wrócił po wierzchowca i zaczął prowadzić go we wskazanym kierunku.
- Ciekawe, która adeptka lubi konie na tyle, by się nimi opiekować w stajni – pomyślał i trzepnął Żbika tręzlami.
- Tylko nie przynieś mi wstydu. Zaczynami nowe życie. Musimy dobrze wypaść.
Żbik spojrzała na niego i Oranowi przez chwilę wydawał się, że koń pokiwał z aprobatą łbem.
Młodzieniec uśmiechnął się sam do siebie i poczuł przypływ szczerego szczęścia. Takiego rodzaju szczęścia, z jakim się jeszcze nigdy nie spotkał. Teraz je poczuł i od razu się w nim zakochał. Bez pamięci.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Ronald Opałka - Wewnętrzne zagrożenie
Spojrzałem na swoje stare, naznaczone już licznymi znakami czasu, dłonie. Starcze plamy, które nie raz starałem się ukryć w długich rękawach mojej szaty, były teraz aż nazbyt widoczne. Starość wreszcie mnie dopadła. Kogo ja oszukuję? Starość dopadła mnie już dawno temu. Organizm często odmawiał posłuszeństwa, ale gdzieś głęboko we wnętrzu umysłu, nadal czułem się młodo. Jednak młodość wcale nie kojarzyła mi się dobrze. Minęło już prawie pół wieku odkąd zginął mistrz Szu i niewiele mniej od momentu, w którym moja wiara w słuszność własnych decyzji legła w gruzach. Sens mojego życia, wielka miłość której oddawałem się bez ustanku, dokonała wielkich zniszczeń i niemal zakończyła życie w całym królestwie. Pamiętam doskonale, jak wdzierała się przez mury zamku króla Verso II Spokojnego. Ogień trawił wszystko co spotykał na swej drodze. Ludzie umierali w ogromnym bólu, a ich krzyki było słychać daleko w sąsiednich królestwach. Cierpienie, strach i wszechobecna śmierć odbiła swe piętno na wszystkich, którzy mieli to szczęście, aby przeżyć kolejne lata. Na wszystkich bez wyjątku, a zwłaszcza na mnie.
Nie pamiętam już zbyt dobrze, jak to wszystko się zaczęło. Było popołudnie. Dzień był nadzwyczaj pogodny jak na tę porę roku. To właśnie wtedy mój mistrz, uczony Szu, zwołał Radę Najwyższych. Jak na prawie stu letniego starca, był tego dnia niezmiernie podekscytowany i pełen wigoru. Gdy kolegium się zebrało, przedstawił swoje odkrycie. W księgach biblioteki odnalazł stare zapiski z okresu pierwszych uczonych ludu Sachedinów, zwanych potocznie Pierwszymi. Z historii wiadomo było tylko tyle, że byli to ludzie o spokojnym usposobieniu, którzy ponad wszystko czcili życiodajne moce natury. Opisali w swych księgach sposoby kontaktu z energią życia i jej związek z czymś, co nazwali kwartetem żywiołów. Uczony Szu nie rozumiał sensu odnalezionych zapisków. Uznał jednak za stosowne, poddać pod głosowanie konieczność podjęcia natychmiastowych działań, mających na celu rozszyfrowanie przekazu Pierwszych. Rada nie wyraziła zgody na tę propozycję i zakazała Szu dalszego zgłębiania tego tematu. Ponadto poproszono mojego mistrza, by ten natychmiast oddał zapiski. Stary Szu często chodził własnymi ścieżkami, był z tego znany w całym królestwie. Jeszcze tego samego dnia opowiedział mi o swym odkryciu. Prawdopodobnie nie zrobił tego bez przyczyny, zdając sobie sprawę, że zapali to we mnie płomień zainteresowania. Udałem się do biblioteki zaraz po naszej rozmowie, jednak księgi, o której wspominał Szu, nie udało mi się znaleźć. Wróciłem do klasztoru poirytowany. Widząc mój gniew, Szu wręczył mi kilka kartek. Nie musiał mi nic mówić, doskonale wiedziałem co to jest. Mój mistrz przeczuwając problemy, przepisał zapiski Sachedinów na nowe pergaminy. Pamiętam, że siedziałem nad nimi całą noc, starając się zrozumieć, co autorzy mieli na myśli. Bezskutecznie. Następnego dnia udałem się ponownie do biblioteki. Tam spędziłem kilka kolejnych dni w poszukiwaniu informacji o Pierwszych. Ku mojemu zdziwieniu ksiąg było zaskakująco dużo, ale żadna nie zdawała się być pomocna. Wreszcie gdy straciłem już prawie całą nadzieje, odnalazłem kilka interesujących wersów. Była to krótka modlitwa do natury z wyraźnymi błędami w pisowni. Spisałem ją na oddzielny pergamin i opuściłem dwupiętrowy gmach biblioteki. Kątem oka spojrzałem na monument króla Ceryliana I Mądrego, fundatora tej skarbnicy wiedzy, przedstawiający starszego jegomościa z książką w jednej i piórem w drugiej dłoni. Minąwszy aleję posągów udałem się wprost do klasztoru. Wszedłem południową bramą i ruszyłem do komnat Szu. Mistrz leżał na swej pryczy bez ruchu. Podszedłem do niego, jednak on zupełnie nie reagował na moją obecność. To uczucie, które trafiło mnie tak nagle jak piorun, to chyba nie był strach. Raczej niepokój na myśl o tym, że Szu mógłby odejść na zawsze z mojego życie pozostawiając mnie bez wsparcia i rady. Gdy przyłożyłem rękę w okolicy jego nosa i ust, byłem już prawie pewien, że moje obawy okazały się w pełni uzasadnione. Nie oddychał. Poczułem nagłą suchość w ustach. Niewiele myśląc opuściłem izbę mojego mistrza i szybkim krokiem udałem się do swojego pokoju. Po drodze minąłem uczonego Freja, który odprowadził mnie wzrokiem. Mimo mojego niecodziennego zachowania, nie zatrzymał mnie i pozwolił odejść. Dotarłszy do swojej komnaty, zabrałem z niej zwoje i komplet ubrań. Następnie udałem się do kuchni, skąd wziąłem kilka kromek chleba i kawałek koziego sera. Tak wyposażony opuściłem klasztor w chwili, gdy rozległy się dzwony. Już wtedy wiedziałem, że to wszystko nie mogło być dziełem przypadku. Szu był wprawdzie stary, ale nadal był okazem zdrowia i nie mógł umrzeć bez konkretnej przyczyny. Nie ulegało wątpliwości, że pośrednim powodem zgonu były odnalezione zapiski, a skoro tak to każdemu kto miał z nimi styczność zagrażało niebezpieczeństwo. Kolejne dni spędziłem ukrywając się w królewskich ogrodach. Duża przestrzeń, pełna bujnej roślinności, rozmaitych ścieżek i co najważniejsze zarośniętych ruin budynków, które w czasie swej świetności stanowiły integralny element znajdującego się nieopodal zamku. Im bliżej ognia, tym mniej parzy. To był tok mojego rozumowania i nie pomyliłem się. Od momentu, gdy ogrody stały się moim schronieniem, tylko raz miałem okazję zobaczyć większą ilość strażników przeczesujących okolice. Nie było nic trudnego w ukrywaniu się na tak dużej przestrzeni, ale ten stan rzeczy, nie mógł trwać wiecznie. Głodowałem, a i z czystą wodą bywało różnie. Długo myślałem gdzie poszukać pomocy. Dokąd się udać? To pytanie zadawałem sobie wiele razy. Ostatecznie schronienie znalazłem w żeńskim klasztorze na obrzeżach miasta, który służył w królestwie za jedyny szpital dla chorych. Siostry zakonne przyjęły mnie bardzo chętnie i przydzieliły niewielki pokój usytuowany w okolicy kapliczki bogini Verry, miłosiernej opiekunki naszego królestwa. Spędziłem tam kilka dni, prawie nie wychodząc z komnaty. Rozważałem znaczenie błędów modlitwy do natury. Spisałem dokładnie wszystkie litery, które się nie zgadzały i potrafiłem patrzeć na nie godzinami szukając w nich ukrytego sensu. Spokój nie trwał zbyt długo. Pewnego wieczoru do pokoju weszła przełożona zakonu, starsza kobieta o szczupłej budowie ciała i siwiejących włosach. Poprosiła mnie bym jak najszybciej opuścił mury szpitala, gdyż na jego terenie pojawiło się wojsko, wypytujące o nieznajomych na terenie klasztoru. Siostry rozpoczęły oprowadzanie żołnierzy od sali z chorymi, co dawało potrzebny czas na ucieczkę. Przełożona wręczyła mi worek z jedzeniem i poprowadziła do niewielkiego wyjścia we wschodniej wieży. Pamiętam, że przejście było tak ciasne, iż ledwo się w nim zmieściłem. Wcześniej podziękowałem za gościnę i zapewniłem, że nigdy nie zrobiłem nic złego, a już na pewno nie to, o co miałem być w przyszłości posądzony. Kolejne lata spędziłem w ukryciu, głównie w lesie. Kontakt z naturą działał kojąco i ostatecznie pomógł w rozwikłaniu sekretu Pierwszych. Jak udało mi się znaleźć rozwiązanie? Ono było ze mną cały ten czas. Modlitwa, błędnie wskazane litery i ich odpowiedniki w alfabecie Pierwszych oraz dziwne wzory z opisami namalowane na pergaminach, które odnalazł świętej pamięci Szu. Sachedini wielbili naturę ponad wszystko, to wiedziałem już od początku. Każdy z żywiołów, poprzez odpowiednią modlitwę i gesty, stawał się posłuszny ich woli. Nie wszyscy ludzie mogli tę moc kontrolować. Karą dla słabych, którzy odważyli się prosić siły natury o pomoc, była śmierć. Przynajmniej ja tak zinterpretowałem sformułowanie „utrata duszy". Nie miałem innego wyboru, jak wypróbować pierwszą lepszą modlitwę. Cóż miałem do stracenia? Absolutnie nic. Moje życie nie było warte nawet garści piasku. Byłem uciekinierem, banitą. Każde pojawienie się w mieście, mogło skończyć się dla mnie śmiercią z rąk żołnierzy, bądź pojmaniem i osądzeniem przez największych mędrców królestwa. Przez tą samą kapitułę, która najprawdopodobniej skazała mojego mistrza na śmierć i to tylko dlatego, że odkrył coś, co w ich mniemaniu miało pozostać ukryte.
Za pierwszym razem modlitwa trwała bardzo długo. Powtarzałem te same wersy raz po raz. Często bez skutku. Z czasem jednak wystarczało wyszeptać prośbę tylko jeden raz. Jaki był efekt? To zależy. Raz na niebie pojawiały się chmury, których zwieńczeniem był deszcz, czasem z rąk wyskakiwały radośnie tańczące ogniki, rozpalające ognisko. Długie lata zajęła mi nauka kontroli kwartetu żywiołów, bądź jak kto woli sił ognia, powietrza, wody i ziemi. Natura stała się moim sojusznikiem, moją miłością i jedyną towarzyszką życia. Wszystko co dobre, w końcu musi się skończyć. Tak często mawiał Szu. Właśnie tak było w moim przypadku. Pewnego dnia odnalazł mnie królewski patrol. Widząc moje zabrudzone ubranie, rozwichrzone włosy i zgarbioną budowę ciała, postanowili mnie prewencyjnie aresztować. Moja obecność w lesie wydała im się podejrzana. Już wtedy zapragnąłem zaprezentować im swoje możliwości i może gdybym to zrobił, nie doszłoby do największego nieszczęścia w historii królestwa. Zamiast tego oddano mnie pod straż gwardzistów i wypytano kim jestem. Nie chcąc udzielać odpowiedzi, postanowiono postawić mnie przed obliczem Rady Najwyższych. Wcześniej kazano mi się umyć i doprowadzić do właściwej kondycji, tak bym swym wyglądem nie obraził czcigodnej kapituły. Rada zebrała się bardzo szybko. Z poprzedniego składu pozostało już tylko dwóch z pięciu mędrców. Starszy Quin z wschodniej części królestwa i Krygon z północy. W składzie kapituły, ku mojego ogromnemu zdziwieniu, zasiadał także uczony Frej. Na jego twarzy pojawiło się kilka zmarszczek, do tego wyraźnie przytył, jednak nie miałem wątpliwości, że to właśnie on. Jak to się stało, że znalazł się w tym wybitnym gronie? Dla mnie było to więcej niż oczywiste. Po krótkiej chwili zaczęło się przesłuchanie. Na każde pytanie starałem się odpowiadać milczeniem. Czasami tylko kiwałem głową potwierdzając coś lub zaprzeczając. W końcu przemówił Frej. Poznał mnie, oskarżył o zabójstwo mistrza Szu i nakazał czym prędzej stracić. Mimo protestu dwóch, zupełnie mi nieznanych członków kapituły, przewodniczący Quin i Krygon przychylili się do wniosku Freja. Zostałem zaciągnięty na plac przed zamkiem. Zebrał się spory tłum, który żądny wrażeń, wykrzykiwał pod moim imieniem bzdurne oskarżenie, domagając się jednocześnie mojej śmierci. Na wieży zamku pojawił się nawet sam król Verso, za czasów panowania którego, była to prawdopodobnie pierwsza tego typu ceremonia, o ile tak to można nazwać. Wkrótce pojawił się kat z wielkim toporem. Nie mogłem czekać dłużej, poprosiłem o pomoc moce natury. Węzły opętujące moje nadgarstki zostały spopielone przez niewielkie ogniki. Zaskoczeni żołnierze odskoczyli ode mnie na odległość kilku kroków. Tłum ucichł. Poprosiłem o pomoc żywioł wiatru i rozpocząłem przemowę, której słowa zgodnie z moją prośba, były słyszalne nawet przez króla w odległej wieży jego zamku. Wyjaśniłem, że nie jestem odpowiedzialny za śmierć Szu, a oskarżona powinna być Rada Najwyższych, która wystraszyła się mocy Pierwszych i dokonała zamachu na życie mojego mistrza. Opowiedziałem całą swój historię od początku do końca. Później odezwał się przewodniczący Quin. Potwierdził, że w tym czasie kapituła była przeciwna odkrywaniu tajemnicy Sachedinów i podjęła odpowiednie środki, aby sekrety Pierwszych nigdy nie zostały wyjawione. Dodał, że początkowo wcale nie chciano mnie zabić, z czasem jednak wszystko uległo zmianie. W jego opinii skoro posiadłem wiedzę Sachedinów, zasługiwałem na śmierć, bo stanowiłem zagrożenie dla przyszłości królestwa. Po tych słowach moje wzburzenie osiągnęło swoje granice. Tego co się stało później wolałbym na zawsze wymazać z pamięci. Tłum ludzi, jakby wykonując polecenie Quina, ruszył na mnie z pięściami. To samo uczynili liczni, zebrani na placu żołnierze. Gniew zmącił mi umysł do tego stopnia, że przeinaczyłem słowa modlitwy. Niebo spowiły ciemne chmury. Rozszalała się burza z piorunami, których elektryczne języki porywały raz po raz kolejnych mieszkańców miasta. Wraz z chmurami pojawił się silny wiatr, który utrudniał zebranym ucieczkę. W tym samym czasie zatrzęsła się ziemia. Podłoże zaczęło rozstępować się w zastraszająco szybkim tempie.. Ludzie wpadali do wielkich dziur, ginąc w otchłani matki ziemi. Najgorsze nastąpiło na koniec. Z moich rąk poczęły wylatywać płomienie, które z pomocą wiatru rozniosły się na wszystkie strony. Ogień przeskakiwał z osoby na osobę, paląc ciała do kości. Pamiętam tylko, że modliłem się cały czas i nie mogłem przestać. Docierały do mnie jedynie krzyki i odgłosy otoczenia. Ludzie cierpieli potworne męki. Budynki łamały się jak domki z kart, mury kruszyły jakby były z gliny. Do moich nozdrzy powoli dostawał się smród płonących ciał. Miałem ochotę zwymiotować, ale nie kontrolowałem do końca swojego organizmu. Nie miałem siły by zapanować nad tym, co się ze mną działo, do momentu gdy nie usłyszałem słów Freja. Krzyczał, że to on zabił Szu i teraz zabije mnie. Mój umysł ponownie zaczął funkcjonować. Odzyskałem władzę nad ciałem i obróciłem się w stronę napastnika. Ubranie Freja już płonęło, jednak on resztką sił biegł w moim kierunku z nożem w ręku. Skierowałem swoje dłonie w jego stronę. Ogień zajął całą jego postać. Poszczególne fragmenty ciała odpadały od siebie jeden po drugim. Poczułem przerażające uczucie satysfakcji i radości w obliczu tej potworności, którą zgotowałem wszystkim mieszkańcom. Po kilku chwilach opanowałem się już do końca i przerwałem modlitwę. Moim oczom ukazało się pogorzelisko. Z zamku króla Verso, pozostała jedynie część północnej wieży z przyległymi doń komnatami. Znajdujący się obok budynek Rady Najwyższych był doszczętnie zniszczony, tak jak i większość budynków zwykłych mieszkańców miasta. Dookoła mnie leżało mnóstwo porozrzucanych zwłok. Nie mogłem patrzeć na ten okropny widok. Gdzieś w oddali usłyszałem jęki. Pobiegłem czym prędzej w tamtą stronę. Młoda kobieta tarzała się po ziemi starając zgasić ogień. Wtedy po raz ostatni poprosiłem naturę o pomoc. Posłuchała. Z nieba spadł delikatny deszcz, który dogasił wszelki ogień. Kobieta spojrzała na mnie z politowaniem. Stałem tak nad nią do momentu, gdy usłyszałem odgłos walącego się muru chroniącego miasto. Właśnie wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego co zrobiłem. Moc którą posiadłem, stała się zabójcza dla otoczenia. Dlatego obiecałem sobie już nigdy w przyszłości jej nie użyć, wszelkie zapiski spalić, tak aby już nigdy nikt do nich nie dotarł. Żyjąc samotnie na skraju królestwa, starałem się zapomnieć wszelkich modlitw do natury. Gdzieś w moim wnętrzu, coś buntowało się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Nie chciało, abym zapomniał. Tak minęło kolejne ćwierć wieku a ja, po raz kolejny w życiu, stanąłem przed poważnym wyborem.
***
Spojrzałem na słońce, którego promienie ogrzewały moje stare ciało. Wiatr delikatnie muskał skórę na twarzy. Dzień był pogodny, tak samo jak wiele dziesiątek lat temu, gdy to wszystko się zaczęło. Westchnąłem głośno. Przede mną stała garstka żołnierzy, którzy chcieli mnie unicestwić. Część z nich prawdopodobnie zapamiętała twarz największego wroga królestwa. Obwołano mnie czarnoksiężnikiem i nakazano unicestwić za wszelką cenę.
- Giń! – wrzasnął jeden z żołnierzy kierując miecz w moją stronę.
Żyłem długo, dość długo by móc nacieszyć się życiem, o ile w moim przypadku w ogóle można tak powiedzieć. Moja śmierć przyniosłaby ludziom spokój i ukojenie. Jednak czy ja sam byłem na nią gotów? Czy nadszedł już mój czas? Wiedziałem, że nic nie zmyje ciążących na mnie win. Nic. Zerknąłem gdzieś głęboko do swej duszy, w jej najdalsze i najmroczniejsze zakamarki. Tam ujrzałem odpowiedź. Nie wiem czy była ona tą jedyną właściwą, ale stało się. Słowa płynęły same. Niezbędne ruchy rąk, choć wykonane niezdarnie, dały spodziewany efekt. Niebo pociemniało, chmury przysłoniły blask słońca, a chłodny wiatr począł oplatać żołnierzy. Próbowali stawiać opór. Bezskutecznie. Silny podmuch unosił jednego po drugim, wyrzucając gdzieś daleko w głąb lasu. Gdy było już po wszystkim, odszedłem powoli w stronę sąsiedniego królestwa. Być może tam, w obcej krainie, odnajdę wreszcie pełen spokój na ostatnie lata mego życia.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Premiera: "Zrywa się wiatr"
Nowa animacja ze studia Ghibli nareszcie ukazała się również w Polsce! Od najmłodszych lat Jiro zafascynowany jest samolotami zaprojektowanymi przez włoskiego inżyniera lotnictwa Gianni Caproniego. Chłopiec śni o lataniu i podniebnych przygodach. Niestety, wrodzona wada wzroku nie pozwala mu na karierę pilota. Udaje mu się jednak zostać jednym z największych i najbardziej kreatywnych konstruktorów samolotów w całej Azji.