Rezultaty wyszukiwania dla: Rea
Zacznijmy od końca
Recenzja książki Piotra Trębacza okazała się jednym z trudniejszych tekstów opiniotwórczych z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Przede wszystkim dlatego, że „Zacznijmy od końca" to powieść, w której... nie wiadomo, o co chodzi niemalże do ostatnich jej stron. Zapis przeżyć głównego bohatera, który jest jedną wielką niewiadomą dla czytelnika frapuje od początku. I właściwie pozostajemy skonsternowani do samego końca książki. Debiut literacki Piotra Trębacza okazał się jednym z najgorszych, jakie miałam okazję czytać. Krótka książka, licząca zaledwie nieco ponad 100 stron, zdaje się być jedynie kaprysem autora, a nie powieścią skierowaną do jakiegokolwiek czytelnika.
Na froncie okładki, w jej dolnej części widzimy skrzyżowane sztućce – widelec i nóż – narysowane w dwóch wymiarach, w kolorze czarnym na różowym tle. W górnej partii znajduje się grafika białego talerza, na którym leżą pastylki w dwóch kolorach – beżowo-żółtym oraz – ponownie – różowym. Cały ten element zdobią równomiernie rozłożone kropki, które przypominają perforacje. Pomiędzy jedną a drugą częścią znajduje się tytuł powieści utrzymany w takich samych barwach jak całość projektu. Taka okładka przywołuje na myśl raczej lekturę psychologiczną, ewentualnie surrealistyczną, lecz z pewnością nie zapowiada kryminału, pod który to gatunek wydawnictwo Novae Res podpięło powieść debiutanta.
„Zacznijmy od końca" jest zapisem przeżyć zagubionego człowieka, który opowiada o swoich przemyśleniach oraz przeżyciach. Nie wiemy, gdzie doprowadzi nas jego historia, jak się zakończy, ani jak potoczą się jego losy. Ciężko nawet nam określić, kim tak naprawdę jest nasz bohater ani co w jego życiu jest rzeczywistością, a co marą. Chaos myśli bohatera, przez który musi przebrnąć czytelnik, jest naprawdę trudny do przełknięcia.
Debiutu Piotra Trębacza z pewnością nie nazwałabym udanym. Nie do końca zrozumiała historia, która najzwyczajniej w świecie nudzi, to tylko wierzchołek góry lodowej. Konstrukcja powieści jeszcze bardziej konsternuje czytelnika, czyniąc lekturę coraz mniej logiczną. Mianowicie najpierw mamy do czynienia z epilogiem, potem prologiem, a na końcu rozdziałem pierwszym. W zasadzie dopiero ta ostatnia część wyjaśnia nam, czemu na okładce książki widnieje słowo „kryminał", a nie, na przykład – „powieść psychologiczna".
Najtrudniejsze do zrozumienia okazały się fragmenty powieści (napisane także w pierwszej osobie), w których autor zdecydował się nie używać znaków interpunkcyjnych oraz wielkich liter. Takiemu zapisowi przeżyć bohatera poświęcił kilka długich, męczących stron, które skutecznie zniechęcają do dalszej lektury.
Język, którym posługuje się kulturoznawca (tak, Piotr Trębacz jest kulturoznawcą) jest z pewnością wyrafinowany, lecz w swoim przepychu oraz w dużej ilości ze strony na stronę zaczyna stawać się pretensjonalnym. Gdybym „Zacznijmy od końca" było książką trochę dłuższą jestem pewna, że nie zdzierżyłabym jej do końca właśnie przez czynniki językowe oraz konstrukcyjne.
Powieść Piotra Trębacza nie ma ani jasnego przekazu, ani oczywistej historii. Być może w przypadku innego pisarza byłby to komplement, lecz nie tym razem. Niestety, decydując się na literacki debiut autor nie wziął pod uwagę, że na takie eksperymenty nie może sobie pozwolić każdy. A w szczególności – początkujący pisarz.
Sequel "Jurassic World" w kinach w 2018 roku
Studio Universal, po wielkim sukcesie filmu "Jurassic World", ogłosiło, że sequel trafi do kin w 2018 roku. Wyznaczyło nawet dokładną datę: 22 czerwca 2018. Aktualnie "Jurassic World" został trzecim (po "Avatarze" i "Titanicu"), najbardziej dochodowym filmem w historii kina.
Niebezpieczne złudzenie
Miewam sny o przeczytanych książkach. Zwłaszcza, jeżeli siedzę w jakimś temacie od kilku tomów, brnę przez jakąś serię bez przerwy na cokolwiek innego lub, gdy rzecz wywarła na mnie spore wrażenie. Wszystkie te trzy punkty pasują do „Kronik Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl. Nic więc dziwnego, że tej nocy prześladowały mnie zielone i złote tęczówki, płomienie oraz tajemnicze drzwi i niewidzialne schody. Czy warto było przetrwać intrygi sennych widziadeł dla lektury „Niebezpiecznych złudzeń", drugiego tomu spin-offu „Kronik Obdarzonych" pod tytułem „Niebezpieczne istoty"?
Okładka kolejnej odsłony serii nie różni się zanadto od poprzedniej. Propozycja Feerii wciąż odbiega znacząco jakością od wydania proponowanego przez Łyński Kamień, chociaż przyzwyczaiłam się do poręczności egzemplarza. Wydaje mi się także, że nowa czcionka jest bardziej przystosowana do czytelniczych oczu. Dla kupujących sporym bonusem jest zmiana ceny okładkowej tytułu (Łyński Kamień żądał 39,90, a Feeria za tom pierwszy spin-offu 34,90; tom drugi to już koszt tylko 29,90). Ale do sedna. Czerwony lizak z „Niebezpiecznych istot", wyraźne nawiązanie do postaci Ridley, zastąpiły potłuczone niebieskie (fiołkowe?) okulary. Cała zresztą okładka utrzymana została w barwach czerni i niebieskiego. Odniesienie do znaczenia tejże ilustracji pojawia się dopiero w czasie lektury. Wcześniej nie ma nawet, co próbować tego rozszyfrować. No chyba, że coś mi umknęło. W ogólnym rozrachunku wydaje mi się, że jakość wykonania jest adekwatna do ceny książki.
Jeżeli chodzi o historię, to rozpoczyna się dokładnie w miejscu, w którym została przerwana. Kraksa, Rzęch zgnieciony jak puszka i słup ognia. Nox doświadcza wizji wypadku i pędzi na złamanie karku, by ocalić Rid (tuż po tym jak daje się sprać na kwaśne jabłko). Okazuje się oczywiście, że chociaż auto zostało skasowane, to pasażerce i kierującemu nic się nie stało. No może poza drobnym faktem, że ukochana Linka została porwana przez żądnego krwi Silasa. Nowa i część starej drużyny raz jeszcze muszą się zjednoczyć, by ocalić Ridley przed zagrożeniem dotąd zupełnie nieznanym i tak mrocznym, że aż skóra cierpnie. Tylko jak się zjednoczyć, gdy dwoje kocha tę samą osobę? Wewnętrzna rywalizacja nie może przynieść żadnych korzyści. Oby tylko nie było za późno...
Trochę to wszystko naciągane. Podczas lektury „Niebezpiecznych istot" ćmiło się we mnie wrażenie, że czytam historię, która szkielet ma dokładnie sklonowany z „Kronik Obdarzonych". Było to jednak tylko słabe i bladziutkie wrażenie, podczas gdy „Niebezpieczne złudzenie" uświadomiło mnie w spostrzeżeniach bez miejsca na jakiekolwiek możliwości. Pierwszy tom „Kronik"? Lena walczy ze swoją naturą. Pierwszy tom spin-offu? Ridley walczy ze swoją naturą. Drugi tom „Kronik"? Lena przechodzi na ciemną stronę. Drugim tom spin-offu? Odpowiedzcie sobie sami. O serce Ethana starają się dwie dziewczyny? O serce Linka tak samo. Mamy zło, przemiany, przytłoczenie prawdziwej natury. To wszystko już było. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o wątek miłosny.
Ale skoro już o nim mowa. Nox to zdecydowanie najbardziej nieudana postać tej serii i nie mogę pozbyć się wrażenia, że stworzona jedynie po to, by był jakiś „trzeci". Jego jęki, westchnienia i wewnętrzna walka z uczuciami nijak się mają do wszystkich zasad, jakie autorki do tej pory wypracowały. Chłopak miał być mroczny i skażony jak Rid. Tymczasem wyszedł z niego koszmarny mięczak, którego rozterek nie sposób czytać. Zwłaszcza, że zalewają znaczącą część stron tej historii i bardzo szybko stają się irytujące przez swoją powtarzalność.
Sama historia jest ciekawa, chociaż moim zdaniem nieco przekombinowana. Za dużo w niej schematów i znanych już rozwiązań. Świat Obdarzonych oferuje całą gamę niezwykłych wątków, tymczasem autorki zdecydowały się na wykorzystanie znanego motywu z książek science fiction i dostosowanie go do wykreowanej fabuły. Bardzo brzydko, drogie panie, zawiodłyście mnie.
Nawet język zanotował nieznaczny spadek jakościowy. Czyżby nadchodził kres sensowności tej serii? A może autorki za mocno trzymają się wypracowanych zagrywek, zamykając się na drzemiące w nich pokłady kreatywności? Jedno jest pewne, „Niebezpieczne złudzenie" to pozycja koszmarnie rozczarowująca i tylko chwilami trzymająca w napięciu. Większą część stronic wypełniają przydługie zapychacze między akcjami, niż sama akcja. Wciąż jednak jest to historia niezła, z którą da się spędzić kilka miłych chwil na wakacjach. Tylko nie oczekujcie niczego ponadto.
Zapowiedź "Głębi" Marcina Podlewskiego
Fabryka Słów na wrzesień tego roku zaplanowała wydanie ciekawego debiutu Marcina Podlewskiego - "Głębia". Będącego zarazem początkiem trylogii.
Niebezpieczne istoty
Z „Kronikami Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, jestem na świeżo. Lubię serie, które mogę od razu przeczytać w całości. Tak mi się przynajmniej wydawało, że „Kroniki Obdarzonych" do podobnej kategorii należą. Tymczasem okazało się, że trylogia nie jest trylogią, a tetralogią, której to ostatni tom nie ukazał się jeszcze w Polsce (o ile w ogóle się ukaże) – mój błąd. Spin-offa tej historii, czyli „Niebezpiecznych istot" nie zdecydowałam się jednak porzucić. Z nadzieją, że autorki nie pokusiły się o streszczenie finału serii na pierwszych stronach nowego projektu przystąpiłam do lektury.
Zanim jednak to zrobiłam, starannie przyjrzałam się okładce. A to z kilku powodów. Pomijając zasadniczy, że zawsze od tego zaczynam, spin-off serii wydał nie Łyński Kamień, a wydawnictwo Feeria. Jakie zmiany przyniosło to obwolucie? Poważne. Przede wszystkim książka stała się „jednowymiarowa". Wcześniejszą, tłoczoną czcionkę zastąpiła standardowa. Wszystkie napisy są dużo bardziej krzykliwe i proste, co jest zasadne w przypadku samego tytułu (Rid jest w końcu postacią „krzykliwą"). Tom pożegnał też „skrzydełka". Biały blurb na czarnym tle stracił nieco magicznej tajemniczości w porównaniu do swojego poprzednika, który nieco mniej wyraźny, już w sferze wizualnej zdawał się swoistą tajemnicą. Ogólnie, niestety, zmiana wydawnictwa przyniosła wyglądowi tomu raczej niekorzystne zmiany. Z pewnością jest jednak poręczniejszy i wpasowuje się w politykę wydawczą Feerii.
Rzecz toczy się tuż po zakończeniu przez bohaterów znanych z „Kronik Obdarzonych" szkoły. Wszystkie mroczne wydarzenia mają już za sobą. Nadszedł czas rozstania. Jeszcze tylko ostatnie zaklęcie, podsumowanie wspólnych dokonań i każdy wyrusza w swoją stronę, na różnorodne uczelnie. Może poza Linkiem, który sfabrykował dowody na istnienie religijnego college'u, a w rzeczywistości wyrusza na podbój Nowego Jorku. W drodze dołącza do niego Ridley, która – o dziwo – zna rozwiązanie wszystkich stających przed nimi problemów. Mieszkanie? Jest! Kapela? Jest! Niestety wkrótce okazuje się, że nic nie jest rzeczą ani bezinteresowną, ani przypadkową. Bohaterowie, tym razem Ridley i Link z jego nowym zespołem, stają przed kolejnym mrocznym wyzwaniem. Czy groźne tajemnice, jakie skrywają nowopoznani, a także sekrety Ridley ujrzą światło dzienne? Czy można z nimi wygrać i nie zapłacić za nie najwyższej ceny, jaką jest... własne życie?
Na początku miałam nieco szczęścia, bo autorki nie zdecydowały się na skrótową wersję z finału „Kroniki Obdarzonych". Oczywiście zagadka z „Istot Chaosu" została rozwiązana, paru rzeczy nietrudno domyślić się z dialogów, a przede wszystkim z występujących we wstępie bohaterów, z których niejednego – według zakończenie trzeciej odsłony serii – być tam nie powinno. Z jednej strony brak znajomości czwartego tomu historii nie wyklucza możliwości zrozumienia spin-offu, zaś z drugiej odbiera z pewnością potencjalną przyjemność z jego poznawania w przyszłości, już po lekturze „Niebezpiecznych istot". Patrząc na to z trzeciej perspektywy, trzeba również zaznaczyć, że nie da się zrozumieć spin-offu bez znajomości samej serii (lub choćby „Pięknych istot").
Wstęp do „Niebezpiecznych istot" rozpalił we mnie nadzieję na nieprzeciętnej jakości kontynuację (to taka niepisana zasada, że wszystkie dodatki zawsze są gorsze od serii, której dotyczą). Ridley wypowiadała się bezpośrednio do czytelników, jakby opowiadała grupie słuchaczy o tym, co się jej przydarzyło. Niestety, tak działo się jedynie przez niecałe cztery strony. Potem wróciła typowa narracja autorek. Charakterek Ridley pozostał jeszcze na chwilę, ale bardzo szybko okazało się, że Garcia i Stohl nie potrafią zapomnieć o wypracowanej manierze. I tak wkrótce przemyślenia kursywą zastąpiły celtowanie pary z „Kronik Obdarzonych", a wspomnienia zajęły miejsca wizji. Momentami wypadało to bardzo sztucznie.
Podobnie zresztą jak sama fabuła. Byłoby świetnie, gdyby bohaterom przyszło zmierzyć się z nowym zagrożeniem, a nie odświeżonym zestawem z lamusa. Świat Obdarzonych podobno pełen jest zła i występku, ale w spin-offie poza informowanie o źle, w zasadzie go nie widać. To znowu te same koszmary, te same nazwiska i twarze. A przecież można było zrobić z tej historii coś zupełnie nowego. Znając już wyobraźnię autorek wiem, że wrzucając bohaterów w zupełnie nowy świat (z prowincji do wielkiego miasta) i decydując się na poprowadzenie historii charakterystycznych i bardzo nietypowych postaci, poradziłyby sobie ze stworzeniem nowego mikroświata, wpisującego się w ten stary, ale niebędący jego lekko podrasowaną kopią.
Wygląda to tak, jakbym nie dostrzegała żadnych pozytywnych stron spin-offu „Kronik Obdarzonych", ale to nieprawda! Rzecz czyta się bardzo szybko, zwłaszcza, że objętościowo jest krótsza od „podstawowej" serii. Bohaterowie są wciąż wyraziści i nie zmienili się zanadto, chociaż Rid z każdą stroną książki traci nieco swojego mrocznego, syreniego uroku. Historia, jakkolwiek pozbawiona jest absolutnie nowych rozwiązań, wciąż trzyma w napięciu i zachęca do tego, by kibicować postaciom i rozwojowi akcji. Zabrakło mi jedynie tego powiewu świeżości, jaki towarzyszył każdej przewracanej stronie podczas śledzenia wydarzeń w „Kronikach Obdarzonych".
Jeżeli zachwyciła Was debiutancka seria, której autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, to śmiało możecie sięgać po „Niebezpieczne istoty". Spotkacie się ze starymi i dobrze znanymi (chociaż jak pokaże lektura nie do końca na wskroś poznanymi) postaciami, które wcześniej obsadzały drugoplanowe role, a teraz grają pierwsze skrzypce. Jeżeli coś Was rozczaruje to jedynie zbyt mało zmian i rozwojowych zaskoczeń (poza finałem, który jest naprawdę elektryzujący), ale kto nie lubi od czasu do czasu po prostu zanurzyć się w znane i lubiane? To jak spełnienie marzeń o tym, by ukochana historia nigdy się nie skończyła.
Fragment: "Eperu" Augusty Docher
Z okazji dzisiejszej premiery "Eperu" Augusty Docher mamy dla Was smakowity kąsek w postaci fragmentu pierwszego tomu "Wędrowców".
Ex Machina
Ostatnimi czasy kino science-fiction kojarzy się z blockbusterami, które prześcigają się w ilości efektów specjalnych. Musi być widowiskowo, głośno, walecznie. Alex Garland, twórca „Dredda 3D", wyłamuje się z panujących trendów tworząc minimalistyczny obraz o sztucznej inteligencji. Z pełną świadomością, że nie przyciągnie przed ekrany rzeszy odbiorców, stawia na kino wymagające cierpliwości oraz intelektualnego wysiłku. Bo w „Ex Machinie" trudno rozpoznać, kto jest człowiekiem, a kto androidem, czy wkraczamy już w sferę boskości, czy pozostajemy marnym, choć ambitnym kaprysem ewolucji.
Caleb (Domhnall Gleeson) to młody programista, który wygrywa firmowy konkurs – nagrodą jest tygodniowy wyjazd do laboratorium szefa firmy – Nathana (Oscar Isaac). Dopiero po dotarciu na miejsce dowiaduje się, jaki jest rzeczywisty cel jego przybycia. Ma za zadanie sprawdzić, czy android stworzony przez jego przełożonego, Ava (Alicia Vikander), zasługuje na miano sztucznej inteligencji. Caleb sprawdza, czy robot pod postacią kobiety rzeczywiście czuje, wzrusza się, reaguje jak człowiek. Jaki będzie wynik testów? Czy Nathan mówi programiście całą prawdę? Jak odróżnić androida od ludzkiej istoty?
„Ex Machina" wymaga od odbiorcy ogromu cierpliwości. W laboratorium Nathana, jak i w całej rzeczywistości przedstawionej przez reżysera, nie można niczego wziąć za pewnik. Od pewnego momentu zastanawiamy się nawet, czy któryś z dwóch męskich bohaterów nie jest maszyną, a nawet oni sami zaczynają wątpić w swoje istnienie. Garland zmusza widza do niemałego intelektualnego wysiłku, zadając mu pytania natury filozoficznej, bo przecież czym byłby film o sztucznej inteligencji bez poruszenia zagrożeń płynących z jej powstania?
Reżyserowi udaje się wprowadzić pewną dość zaskakującą cechę androida – Ava jest bowiem świadoma swojej płci, atrakcyjności. Pomiędzy nią a Calebem od pierwszego spotkania czuć fascynację, którą potęguje manipulacja robota. Nie chcę zdradzić zbyt wiele z intelektualnej układanki, lecz wydaje mi się, że Garland stworzył naprawdę znaczący film o sztucznej inteligencji. Prezentacja zagrożeń jest dość bezpośrednia, a sama niejasność istnienia człowieka oraz robota wywołuje dość kontrowersyjne pytania, których wielu reżyserów bało się zadać.
W laboratorium mieszkają tylko cztery osoby: Caleb, Nathan, Ava i Kyoko. Czworo aktorów znakomicie spisało się w swoich rolach. Domhnall Gleeson hipnotyzujący, wywołujący sympatię, wzbudza jednocześnie niepokój; przepiękna Alicia Vikander doskonale obojętna, uwodzicielska, a także w jakiś sposób niebezpieczna; przypakowany Oscar Isaac udowadnia, że sprawdza się w każdej nadanej mu roli, nawet tutaj, gdy wciela się w postać bardzo niejasną, niejednoznaczną; Sonoya Mizuno, cudownie „robocia", automatyczna, nie wyrażająca ani grama emocji jako wszechstronna służąca swojego pana.
Garland postawił na minimalizm w niemalże każdej sferze swojej produkcji, nie tylko w treści. Nieziemskie efekty specjalne, czyli przede wszystkim postura Ava'y, jej budowa, wbijają w fotel. Lecz nie one są tutaj najważniejsze – nie spotkamy się z jakimikolwiek pościgami, futurystyczną bronią czy niezniszczalnymi cyborgami. Brak widowiskowości jest ogromną zaletą „Ex Machiny". Ascetyczna scenografia ogromnego laboratorium z kilometrami światłowodów połączonych z domem znajdującym się w samym środku rozkwitającej natury. Zestawienie androida, jego „boskiego" twórcy, programisty jako proroka z rajskimi widokami zieleni, wodospadów i głuszy przywołuje na myśl oczywiste skojarzenia. Całości dopełnia wyciszony, lecz intrygujący soundtrack, który również przyczynia się do budowania napięcia.
„Ex Machina" to stonowane science fiction o sztucznej inteligencji, które na pewno nie przyciągnie fanów modnych ostatnio blockbusterów. Wymagające skupienia, cierpliwości, poddające w wątpliwość istotę człowieczeństwa kino jednak ma szansę trafić do grupy odbiorców zafascynowanych tematem, a także do tych, którzy wolą niejednoznaczną, minimalistyczną rozrywkę.
Patronat: Zakażenie
Z końcem sierpnia 2015 swoje miejsce będzie miała premiera powieści "Zakażenie" Scotta Siglera.
Na obszarze Ameryki tajemniczy patogen przemienia zwykłych ludzi we wściekłych morderców, psychopatów kierowanych przerażającym, obcym planem. Ludzkość odpiera ataki, ale po każdej bitwie choroba reaguje, dostosowuje się, stosując wyszukane strategie i błyskotliwe sztuczki, aby oszukać swoich prześladowców. Jedyne możliwe wyjaśnienie: epidemia jest napędzana nie przez ewolucję, ale przez jakąś wrogą inteligencję.
Demonolog
„- Czasami potwory są prawdziwe – (...) – Nawet jeśli nie wyglądają jak potwory". [1]
Horrory są gatunkiem literatury po który nie sięgam zbyt często, o wiele bardziej lubię filmy chociaż mało który jest w stanie wywołać we mnie chociażby nutkę strachu. Zarówno w książkach, jak i na dużym lub małym ekranie praktycznie wszystko można przewidzieć. Dlaczego więc Demonolog? Pomimo tego, że nie wierzę w istnienie tych istot jestem ich ciekawa, tego jak są przedstawiane, jak wyobrażamy sobie ich wygląd oraz możliwości.
David Ullman jest profesorem literatury w zakresie mitologii i judeochrześcijańskich opowieści religijnych, dodatkowo zajmuje się również demonologią, co jest ciekawe ponieważ nie wierzy w Boga. O ile w pracy wiedzie mu się dobrze, to w życiu prywatnym nieco mniej. Rozpada się jego małżeństwo i jedynym pozytywnym punktem życia jest jego córka Tess. Dziewczynka, którą kocha ponad życie i dla której jest gotów zrobić dosłownie wszystko. Niebawem David przekona się jakie swoje granice będzie musiał pokonać, by odzyskać ukochane dziecko. Co z tym wszystkim będzie miała wspólnego tajemnicza kobieta pojawiająca się u Ullmana z zadaniem udania się do Wenecji i zbadania pewnego zjawiska?
Na samym początku znajduje się kilka zdań od autora gdzie między innymi są następujące słowa: „Chcę, aby czytelnicy podążali tą samą ścieżką, którą kroczy mój protagonista, od zwątpienia do wiary". [2] Zanim zaczęłam czytać byłam osobą wątpiącą czy teraz coś się zmieniło? Nie, niestety nie. Chociaż przyznaję, że Andrew Pyper miał ciekawy pomysł i wykonanie nie przekonał mnie do tego w co uwierzył główny bohater. W to chyba w ogóle trudno uwierzyć. Demonolog to powieść przemyślana, logiczna, z uporządkowanymi wydarzeniami. Jednak gdzieś po drodze straciła dreszczyk emocji, zabrakło napięcia, poczucia lekkiej obawy, tego co towarzyszyło mi na początku. Im więcej stron miałam za sobą, tym bardziej całość stawała się schematyczna i do przewidzenia, a miejscami nawet się dłużyła.
Andrew Pyper skupia się głównie na Davidzie, to on jest najważniejszy w tej powieści. Autor postarał się by był on postacią realną, taką którą można spotkać na ulicy, którą nawet może się osobiście zna. Zwyczajny, niczym się nie wyróżniający profesor. Mąż, ojciec, pracownik, zwyczajny człowiek, któremu przydarzyło się coś w co doprawdy trudno mu uwierzyć, czego nie chce pojąć. Jednak miłość do córki zmusza go do kroków wbrew swojej logice i poglądom. Z każdą kolejną sytuacją, coś się w nim zmienia, zaczyna wierzyć i dostrzegać rzeczy prędzej niewidzialne. David, jak i reszta bohaterów to rzetelnie wykreowane osobowości, którym nic nie brakuje.
Demonolog wzbudził we mnie mocno mieszane uczucia, z jednej strony mi się podobał, ale prawdą jest, że liczyłam na coś innego, bardziej zaskakującego. Niemniej książkę czytało się szybko i z zainteresowaniem. Liczne odwołania do Raju utraconego oraz Biblii nadają jej autentyczności, ale nie wywołują poczucia grozy. Niemniej na brak akcji i szybkiego biegu narzekać nie mogłam. Nie zmienia to jednak faktu, że zabrakło mi właśnie odczuwania strachu, niepewności oraz większej tajemniczości. Żałuję, że to, co dobrze się zapowiadało skończyło się dość przeciętnie i bez jakiegoś wow. Szkoda, wielka szkoda.
Jeśli ktoś lubi powieści grozy mówiące o demonach może zapoznać się z powieścią Andrewa Pypera. Mnie specjalnie nie zaskoczyła i nie przeraziła, ale komuś innemu może spodobać się o wiele bardziej. Napisana z pomysłem i ciekawie, dobrze skonstruowane wątki oraz intrygujące postacie. Ani nie odradzam, ani nie polecam, w tym przypadku zdanie należy wyrobić sobie samemu.
[1]Andrew Pyper, Demonolog, s. 166
[2]Tamże., s. 7
Legenda o Sally Jones
„Ta opowieść ma swój początek w tropikalną burzową noc przed stu laty. Wtedy to, głęboko w afrykańskiej dżungli, urodziła się gorylica. Tamtej nocy nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc. Dlatego nestor stada wywróżył, że małpę dotknie w przyszłości wiele nieszczęść". [1]
Tak, tak - znowu bajka, tylko tym razem trochę odmienna od tych, które dotychczas czytałam. Mniej baśniowa i „łagodna", a przecież do takich lubię najbardziej wracać. Czemu więc akurat „Legenda o Sally Jones"? Uwielbiam legendy, to w jaki sposób są snute, jak fascynują i zawarty w nich morał. Czy Jakob Wegelius sprostał temu zadaniu?
Przepowiednia nestora stada okazała się prawdziwa, pewnego dnia małpa została złapana przez łowców zwierząt i sprzedana tureckiemu kupcowi, który uważał iż będzie ona idealnym prezentem dla przyszłej narzeczonej. Pragnąc oszczędzić na transporcie do Stambułu przebiera ją z niemowlę i przewozi pod fałszywym imieniem Sally Jones. Tak zaczyna się przygoda gorylicy, która wiele zobaczy i przeżyje. Co takiego przeżyje? O tym przekonajcie się sami...
Czasami pierwsze wrażenie bywa bardzo mylne, tak właśnie było ze mną i tym razem. Początkowo poczułam lekki zawód tym co zastałam po otworzeniu książeczki, ale z czasem zaczęłam doceniać zarówno historię, jak i oprawę graficzną. Jakob Wegelius poprzez opowieść o dość burzliwym życiu gorylicy mówi o zagubieniu, samotności i potrzebie przyjaźni, poczuciu, że komuś na nas zależy, że ktoś nas kocha. Gorylica poczuła smak zdrady, odrzucenia, wykorzystania, przemocy, ale za każdym razem udawało się jej iść do przodu. Autor wspaniale poradził sobie z przedstawieniem legendy, można odnieść wrażenie jakby z nami przebywał jakiś starszy człowiek i ją opowiadał.
Co może zachwycić czytelników, przynajmniej starszych, bo młodszy skupi się bardziej na dalszych aspektach, to bardzo ładna twarda okładka z płóciennym szytym grzbietem oraz niestandardowy ale poręczny format książki. Dalej jest jeszcze lepiej, duży druk, tekst w ramkach i na każdej stronie ilustracje Jacoba Wegeliusa. Rysunki dość specyficzne, realistyczne z całą masą szczegółów. Idealnie współgrają z tekstem i mogę nawet rzec, że go uzupełniają ukazując detale, których zabrakło w treści.
Przyznaję, że dopiero po jakimś czasie od zakończenia zaczęłam dostrzegać plusy powieści. Jest napisana prostym i przystępnym językiem, który bez problemu przyswoi sobie czytelnik. Osobiście książeczkę przeczytałam bardzo szybko i z dość dużym zainteresowaniem. Uważam jednak, że dzieci w wieku 6+ (w moim odczuciu pozycja jest bardziej dla pociech 7-8+) spędzą przy niej czas pełen wrażeń, tym bardziej, że znajduje się w niej mnóstwo przygód i wywołuje współczucie oraz sympatię do gorylicy. Co ważniejsze książka niesie sobą uniwersalne przesłanie oraz przekazuje wiedzę o świecie i zwierzętach.
Reasumując, oczywiście polecam. Książeczka jest dopracowana i przemyślana, myślę, że oprócz zajęcia dziecka losami małpy dodatkowo pozwala przyswoić trochę wiedzy na różne tematy. Oraz może być wstępem do rozmowy o niektórych zachowaniach czy też uczuciach.
[1] Jakob Wegelius, „Legenda o Sally Jones", s. 5