listopad 24, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Postapokalipsa

poniedziałek, 26 listopad 2012 11:16

Uniwersum Metro 2033: W mrok

"W mrok" stanowi bezpośrednią kontynuację powieści "Do światła". Obie książki powstały w ramach projektu "Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033". Zapoczątkował go sam Dmitry Glukhovsky napisanymi przez siebie powieściami "Metro 2033" i "Metro 2034", a biorą w nim udział pisarze osadzający swoje historie w postapokaliptycznym świecie Metra 2033.

Świat po katastrofie atomowej. Od ponad 20 lat życie ludzi toczy się w tunelach rosyjskiego metra, bo tylko w podziemiach jest względnie bezpiecznie. Na powierzchni panuje nie tylko śmiercionośne promieniowanie, ale też prym wiodą wszelkiego rodzaju krwiożercze ludzkie i zwierzęce mutanty, które uparcie polują na ocalałych. Złamani widmem katastrofy ludzie starają się budować swoje życie na nowo. Kwitnie handel lekarstwami, bronią i żywnością. Powstają nowe grupy społeczne, tworzą się zależności polityczne i religijne. Trudno tutaj jednak znaleźć współczucie, czy bezinteresowną pomoc, okazuje się bowiem, że w obliczu zagrożenia każdy myśli tylko o sobie i własnym bezpieczeństwie. Smutne, ale prawdziwe.

Ponownie spotykamy stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba, którzy połączeni ze sobą w dość niezwykłych okolicznościach starają się teraz stworzyć namiastkę rodziny i domu. Nie jest im jednak dane zaznać spokoju, ponieważ społecznością petersburskiego metra wstrząsa wiadomość, że mieszkańcy Moszcznego zginęli w wyniku wybuchu nuklearnego. Pytania o przyczyny i sprawców mnożą się i jak na razie nie ma na nie odpowiedzi. Mieszkańcom metra zostaje postawione ultimatum: w ciągu tygodnia mają znaleźć winnych, albo podzielą los unicestwionej wyspy. Obowiązek przeprowadzenia śledztwa spada na Tarana, który oprócz tego ma dość własnych kłopotów. Okazuje się bowiem, że Gleb zniknął. Zaniepokojony Taran, nękany dodatkowo atakami choroby, wyrusza na poszukiwania. Początkowo priorytetem jest dla niego znalezienie chłopca, z czasem jednak przekonuje się, że obie sprawy mają wiele punktów wspólnych i znalezienie winnych eksplozji doprowadzi go jednocześnie do Gleba.

Lektura "Do światła" dała mi do myślenia, a rzeczywistość Metra 2033 naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po kontynuację losów bohaterów, których zdążyłam już polubić. Miałam sporo nadziei, ale też i obaw; wiadomo przecież jak się sprawa ma z kontynuacjami. Może być ten sam poziom i wtedy będzie zadowalająco. Często zdarza się, że jest po prostu słabiej i krótko mówiąc, gorzej. Ale bywa też, że jest lepiej. W przypadku powieści "W mrok" ma miejsce trzecia opcja - drugi tom znacznie przewyższa pierwszy.

Tym razem autor rozdzielił bohaterów, co dodało akcji dynamizmu, a światu przedstawionemu znacznie poszerzyło horyzont. Razem z Taranem wędrujemy po tunelach metra i przyglądamy się żyjącym tam społecznościom. Wspieramy stalkera w walce ze słabościami jego organizmu oraz poznajemy nowe okazy postatomowej fauny. W tym miejscu naprawdę należy się autorowi pochwała za pomysłowość i siłę wyrazu, z jakimi zostały odmalowane mutanty wszelkiej maści.

Oczami Gleba oglądamy te same tunele (bowiem bohaterowie zwyczajnie się wymijają), spotykamy starych znajomych i poznajemy nowych. Z perspektywy dorastającego chłopca, który jeszcze ma złudzenia i nie stracił wszystkich marzeń, mamy szansę obserwować moralny upadek mieszkańców metra. Tymi ludźmi rządzą potrzeby pierwotne, wśród których dominuje głód i jego zaspokojenie, często nawet kosztem cudzego życia.

Bardzo dobrym zabiegiem było wprowadzenie nowych bohaterów. Najlepiej prezentuje się Aurora, dziewczynka z..., no właśnie skąd? Tego nie zdradzę, powiem jednak, że sam pomysł wprowadzenia wątku dotyczącego miejsca bezpiecznego od skażenia, ukrytego przed wzrokiem zwykłych ludzi, jest naprawdę ciekawy i ma potencjał.

Przez kilka pierwszych rozdziałów, kiedy Taran szuka Gleba, akcja rozwija się dość wolno i przyznam, że już zaczęłam się trochę martwić. Jednak czytelnik odnajduje Gleba szybciej niż Taran i wtedy robi się naprawdę ciekawie, a historia nabiera rozpędu. Atmosferę tajemnicy potęguje dodatkowo postać groźnego Czarnego Sanitariusza, który pojawia się tam, gdzie istnieją ogniska czarnej dżumy. Co wspólnego ma on z wybuchem nuklearnym i kto kryje się pod szczelnym i odCENSOREDym na pociski kombinezonem? Rozwiązanie tajemnicy na pewno zaskoczy.

"W mrok" sprawia wrażenie powieści dojrzalszej i bardziej przemyślanej i choć cała historia w niej opowiedziana jest tylko epizodem z życia mieszkańców metra, to jednak stanowi ważny element większej całości. Bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości, choć nie są też nie wiadomo jaki herosami, po prostu mają swoje mocne i słabe strony. Akcja toczy się sprawnie i bez dłużyzn, a większa czcionka jest przyjazna dla oczu. Zakończenie jest zamknięte i choć w posłowiu autorskim Andriej Diakow zarzeka się, że poprzestanie na dylogii, to jednak nie mówi definitywnego "nie" i twierdzi, że rozważa stworzenie kolejnej powieści. No cóż, pożyjemy zobaczymy.

Polecam nową powieść Diakowa nie tylko miłośnikom cyklu. Każdy, kto szuka dla siebie dobrej powieści z cyklu "po katastrofie", będzie zadowolony z lektury.

Dział: Książki
wtorek, 03 lipiec 2012 11:11

Uniwersum Metro 2033: Do światła

Powieść "Do światła" powstała w ramach projektu "Uniwersum Metro 2033" Dmitry'a Glukhowsky'ego, autora książek "Metro 2033" i "Metro 2034". W projekcie biorą udział pisarze osadzający swoje historie w postapokaliptycznym świecie Metra 2033. Książka A. Diakowa jest pierwszą przeczytaną przeze mnie powieścią z tego cyklu i już wiem, że nie ostatnią. Przedstawiony w niej świat wstrząsnął mną i chętnie poznam go jeszcze dokładniej.

Akcja książek z projektu Metro 2033 toczy się w Rosji, a konkretnie w tunelach metra, dokąd zeszli ludzie po tym, jak na powierzchni doszło do katastrofy atomowej i wszystko uległo skażeniu, mutacji i zostało napromieniowane. Świat po katastrofie to widok gorszy od najgorszego koszmaru. Skażone jest wszystko, dlatego na powierzchni są w stanie egzystować jedynie zmutowane, pokraczne i żarłoczne mutanty - krzyżówki różnych gatunków zwierząt, a także istoty, które kiedyś były ludźmi, by po wybuchu zmienić się w dzikich kanibali lub stworzenia przypominające wilkołaki. Tych prawdziwych zwierząt jest coraz mniej i raczej nie mają one zbyt wielkich szans na przetrwanie. Podobnie jest z ludźmi. Ukryli się oni w tunelach metra i tam od ponad 20 lat próbują na nowo zorganizować sobie życie z nadzieją, że może kiedyś znowu będą mogli wyjść na powierzchnię, odetchnąć nieskażonym powietrzem i popatrzeć na czyste, błękitne niebo. Na razie w podziemiach kwitnie handel wymienny lekarstwami, konserwami, paliwem i bronią. Tworzą się nowe społeczności, które nawet toczą ze sobą wojny. Nie można tego nazwać normą, ale każdy przecież chce żyć i stara się radzić sobie najlepiej jak tylko umie.

Głównym bohaterem jest niejaki Taran, zwany stalkerem. Stalker to ktoś w rodzaju łowcy, handlarza i najemnika. Od mieszkańców petersburskiego metra Taran dostaje propozycję poprowadzenia ekspedycji do Kronsztadu, który ma być źródłem tajemniczego światła. Atmosferę dodatkowo podsyca jeden z kapłanów tworzącej się religii Exodusa, która głosi, że gdzieś tam musi istnieć ziemia obiecana, wolna od promieniowania i gotowa przyjąć nowych wyznawców.

Za udział w wyprawie Taran żąda Gleba, chłopca sieroty, z którego szybko czyni swojego ucznia i asystenta. Początkowo szorstkie relacje między chłopcem a stalkerem stopniowo ulegają ociepleniu. Ekspedycja, która od początku nosiła miano samobójczej nie jest łatwa ani bezpieczna i oczywistym jest nie tylko fakt, że nie wszyscy wrócą z niej żywi, ale też świadomość, że owo tajemnicze światło może być zwykłą ułudą i widmem. Poza tym na straceńców czyhają nie tylko krwiożercze bestie i kanibale, ale też szaleństwo, schowane w głębi umysłu każdego z nich.

Autor w ciekawy sposób opisuje świat po katastrofie, zapełnia go przerażającymi mutantami i dobitnie sugeruje, że gorszy od tych stworzeń stał się tak naprawdę człowiek, który już dawno stracił czystość, umiejętność empatii, czy dostrzegania światła nadziei w najczarniejszej nocy. Egzystencja, którą wiodą ludzie w metrze jest nie tylko godna pożałowania i budzi odrazę. Okropny jest fakt, że wielu ludzi już tak się urządziło w tym atomowym świecie, że o innym nie chce nawet słyszeć.

Czy grupa Tarana odnajdzie źródło światła? Czym się ono okaże: nadzieją, widmem, a może czymś jeszcze innym? Czy młody Gleb nie ulegnie skażeniu okrucieństwem i oprze się chorobie zdemoralizowania? Na te i inne pytania daje odpowiedź powieść Diakowa. Ponieważ, póki co, nie znam innych książek z tego cyklu trudno mi porównać "Do światła" z "Metrem 2033", czy "Piterem". Jednak historia w tej książce jest zgrabnie opowiedziana, zawiera przesłanie moralne, a zakończenie ma element, który na pewno czytelnika zaskoczy. Są to niewątpliwe plusy tej pozycji.

Książkę czyta się łatwo i szybko, nie tylko ze względu na łatwo przyswajalną treść, ale także dzięki sporej czcionce, która nie męczy wzroku i sprawia, że czytanej historii szybko ubywa. Powieść polecam nie tylko fanom cyklu, ale też wszystkim, którzy lubią literackie wizje świata po katastrofie. Spodoba się Wam!

Dział: Książki
niedziela, 03 listopad 2013 11:06

Uniwersum Metro 2033: Za Horyzont

Zapoczątkowany przez D. Glukhovsky'ego projekt "Uniwersum Metro 2033" to prawdziwa żyła złota, zarówno dla autorów, jak i czytelników. Do marca 2013 roku w ramach tego projektu powstały już trzydzieści cztery powieści, a na tym przecież się nie skończy. Wątek świata po katastrofie, degeneracja człowieka podczas nuklearnej zimy, zejście ludzi do tuneli metra, by organizować się tam na nowo, powstawanie nowych społeczności, które ze sobą walczą lub współpracują, mutacje, przeróżne potwory, dzielni i twardzi stalkerzy, a przede wszystkim kołacząca się gdzieś tam w ukryciu nadzieja, że kiedyś świat znowu będzie taki jak przed wybuchem. Wszystko to przecież kopalnia motywów i pomysłów. Chętnych, by przystąpić do projektu nie brakuje; na liście nazwisk dopatrzyłam się nawet jednego Anglika. Robi się zatem coraz ciekawiej, bo wiadomo, że co autor, to i nowe spojrzenie. Wiadomo także, że wśród tylu książek zdarzą się te lepsze i te gorsze, ale jak na razie wydawnictwo Insignis serwuje polskim czytelnikom same godne uwagi i zapadające w pamięć na długo.

Powieść zatytułowana "Za horyzont" to zwieńczenie trylogii, na którą składają się także książki "Do światła" i "W mrok". W posłowiu autorskim powieści "W mrok", A. Diakow zarzekał się, że poprzestanie na dylogii. Wygląda na to, że jednak więcej w tym twierdzeniu było pisarskiej kokieterii, niż faktycznych zamiarów, bo oto mamy przed sobą powieść "Za horyzont", która teoretycznie powstać nie miała. Jak czytamy w notce biograficznej Diakowa umieszczonej na stronie wydawnictwa Insignis, podstawowym motywem jego udziału w projekcie "Uniwersum Metro 2033" było "zdobycie nowych doświadczeń pisarskich i możliwość wniesienia do projektu własnej wizji świata stworzonego przez Dmitrija Glukhovsky'ego". Jak widać, wizja ta pochłonęła Diakowa na tyle, by stworzył nie jedną, a trzy książki z tego uniwersum.

Powieść "Za horyzont" opowiada o dalszych losach stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba oraz ich przyjaciół. Po dramatycznych wydarzeniach, jakie były udziałem naszych bohaterów w drodze do Kronsztadu, (w poszukiwaniu tajemniczego światła) oraz odkrywaniu strasznej tajemnicy Czarnego Sanitariusza (w części drugiej), przyjdzie czas na to, by wyjść z tuneli i odbyć podróż wysokiego ryzyka, bez powrotu, podróż, która może zmienić życie wszystkich ocalałych. W ramach przeciwdziałania inwazji Wegan, którzy próbują podporządkować sobie ostatnie niezależne stacje, Taran trafia na ślad tajemniczego projektu o kryptonimie Alfejos. Projekt ten, już niemal legendarny, daje nadzieję na to, że ziemię można oczyścić ze śmiercionośnej radiacji, dzięki czemu ludzie będą mogli wyjść z tuneli metra. Dlatego Taran jest gotów rzucić wszystko, spalić za sobą mosty, zerwać stare zobowiązania, zabrać wiernych kompanów i na pokładzie pancernej machiny, zwanej pieszczotliwie "Maleństwem" ruszyć do odległego Władywostoku, by gonić za... no właśnie czym? Mrzonką? Realną szansą na odnowienie ludzkości?

Trzeba przyznać, że podróż bohaterów, którzy stanowią istną mieszankę wybuchową charakterów, zaczyna się naprawdę ciekawie. Więzy, które połączyły Indianina, Bezbożnika, Migałycza, Giennadija, Gleba, Aurorę oraz Tarana, stworzyły z nich coś na kształt dziwacznej rodziny, która w trudnych momentach potrafi się wspierać i współpracować. Na pokładzie dzielnego i monstrualnego Maleństwa, grupa wydaje się nie do pokonania i nie straszne jej ani Niesporczaki, ani Nafciarze, ani Stepowe Psy. Z każdej opresji, nie licząc drobnych strat, bohaterowie wychodzą cało. Z jednej strony jest to przyjemne, bo już zdążyłam się do bohaterów przyzwyczaić, ale z drugiej, czasami było to aż za mało wiarygodne, zważywszy na fakt, ile przeciwności i nieprzyjaznych istot spotykali po drodze.

Całość czyta się naprawdę dobrze, nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że pewne wątki autor porzucił, by już do nich nie wrócić. Wprowadzona do historii w tomie drugim Aurora, tak dobrze rokowała, tym czasem w tomie trzecim autor w ogóle nie pozwolił się jej wykazać, a jej wszelkie działania ograniczył do popłakiwań w kącie i łapania Gleba za rękę. W tym temacie bardzo się rozczarowałam.

Sam Taran, ten twardy i zdecydowany stalker, w części trzeciej, jakby stracił werwę i polot. Zrobił się bardzo zachowawczy, zaś dojrzewający i na każdym kroku podejrzliwy Gleb, nieustannie go krytykuje, na co Taran reaguje... milczeniem. Gdy się ma na uwadze całą historię dość skomplikowanej relacji Tarana i Gleba, tę dziwną obecną zmianę, trochę trudno zrozumieć.

Bardzo trudno jest mi też wypowiedzieć się jednoznacznie na temat zakończenia tej historii i odniosłam wrażenie, że Diakow też miał niełatwo. Być może ta dwuznaczność zawarta w finale powieści obrazuje rozdarcie autora pomiędzy jego własną pisarską wizją, a oczekiwaniami czytelników, którzy często lubią mieć wszystko podane na tacy, wyjaśnione i rozwiązane co do słowa. Mówiąc jednym słowem, takie zakończenie, jakie serwuje czytelnikowi A. Diakow jest jak dla mnie zbyt proste, żeby nie rzec trywialne. Nie chcę tu za dużo zdradzać, żeby nikomu nie robić "spojlerów", ale trochę to zakończenie przesłodzono, ułatwiono, wygładzono. Gdzie się podziała ta twarda rzeczywistość, przez którą czytelnik się z bohaterami przedzierał? Twarda rzeczywistość zasługuje na twarde zakończenie. To w moim odczuciu takie nie było.

Zdaję sobie sprawę, że temat świata po katastrofie, kiedy tyle stracono bezpowrotnie, nie jest łatwym, a co za tym idzie, trudno wymyślić, coś, co zadowalałoby wszystkich czytelników. Dlatego nie skreślam powieści "Za horyzont". W sumie ma ona niemal tyle zalet, co i wad, choć, co jednemu (tak jak mnie) się nie spodoba, komuś innemu już przecież może. Dlatego te walory lub ich brak, najlepiej odkryć samodzielnie. Ze swojej strony polecam lekturę powieści "Za horyzont", gdyż sama przynależność powieści do projektu "Uniwersum Metro 2033" jest najlepszą rekomendacją, a na ewentualne niedociągnięcia fabularne można zwyczajnie przymknąć oko. Dlatego mimo wszystko polecam i zachęcam do lektury.

Dział: Książki
środa, 20 styczeń 2016 23:53

Upadła świątynia

Historia Dominiki Węcławek jest dość niezwykła. Gdy Bartek Biedrzycki rozpoczął serię „Kompleks 7215", podesłała autorowi fanfick do jego historii. Jak się wkrótce okazało, był to początek bardzo ciekawej współpracy. Już 22 stycznia bowiem, do księgarni trafi „Upadła świątynia" – powieść ulokowana w świecie wykreowanym przez Biedrzyckiego; pierwszy „pełnometrażowy" tekst pisarki.

Uwielbiam okładki postapokaliptycznych powieści. Czy chodzi o uniwersum „Metro 2033" wydawnictwa Insignis, czy świat „S. T. A. L. K. E. R.", czy „Kompleks 7215" Fabryki Słów właśnie. „Upadła świątynia" w sferze wizualnej nie odstaje niczym od obwolut tych bardziej popularnych autorów, a w kontekście cyklu, w który się wpisuje, zajmuje drugie miejsce – jest zdecydowanie atrakcyjniejsza od pierwszego tomu tej serii i nieco tylko mniej zachęcająca od „Stacji: Nowy Świat". Kontrast toksycznej zieleni z intensywną czerwienią przyciąga wzrok i gwarantuje, że spotkanie z powieścią nie będzie spacerkiem po parku, a przeprawą przez morze krwi, popromienne deformacje i pozbawionych moralności wrogów z własnego gatunku.

„Upadła świątynia" rozgrywa się dwadzieścia lat po Zagładzie. Tunele i ich mieszkańcy stają przed nowym rodzajem zagrożenia – coś lub ktoś wabi do siebie ludzi i dokonuje na nich brutalnych mordów. Równocześnie rozchodzi się fama o istnieniu miejsca obiecanego, raju dla wszystkich mieszkańców Tuneli. Konieczna jest szybka reakcja i to więcej niż jednego sektora metra. Wkrótce zostaje więc oddelegowana grupa, złożona z co najmniej nieprzeciętnych jednostek. Jakby tego było mało – skrajnie od siebie odmiennych. Czy mordy i nagła obietnica lepszego miejsca do życia są ze sobą połączone? Czy niezgrana ekipa będzie w stanie pokonać tak potężne zagrożenie? Ilu z jej członków dokończy misję? A może kolejnej apokalipsy nie przetrwa już nikt?

Niespełna trzystustronicowa powieść zawiera w sobie wszystko to, co postapokaliptyczne tygryski lubią najbardziej. Czytelnik znajdzie tu retrospekcje dotyczące momentu Zagłady oraz czasu krótko po niej pisane z perspektywy przeciętnych obywateli; dopełnienie wątków z poprzednich powieści; ironiczno-sarkastyczne wtręty oparte na przekształceniach współczesnej wiedzy i kultury; bonus w postaci dwóch opowiadań oraz akcję. Całą masę akcji. Krwistej, dramatycznej i angażującej akcji.

Co różni Dominikę Węcławek od Bartka Biedrzyckiego? Przede wszystkim autorka nigdzie się nie spieszy. I nie chodzi tutaj o tempo rozwoju wydarzeń, bo to startuje z wysokiego C i ani na moment nie obniża tonu, a o staranne kreowanie świata i bohaterów. To coś, czego u Biedrzyckiego nieco mi zabrakło – postaci z krwi i kości; świata, który byłby czymś więcej niż zgliszczami i przeniesieniem starych problemów politycznych i podziałów na „nowy" grunt.

Bohaterowie u Węcławek budzą się do życia w relacjach. Nie są z góry określonymi, niezmiennymi charakterami, nałożonymi na imiona schematami, a egzystencjami poddawanymi nieskończonym procesom i przemianom. Przemianom w relacjach grupowych oraz wewnętrznym. Czytelnik obserwuje zachowania postaci w różnych sytuacjach i śledzi cały kalejdoskop ich emocji. Pisarka nie czyni swoich bohaterów superherosami – widać u nich strach, desperację, obawy, melancholię, ale również: bliskość oraz uczucia skrywane lub nieuświadomione.

Z drugiej strony świat po Zagładzie jest w „Upadłej świątyni" wyjątkowo prosty. Węcławek nie bawi się w wymienianie kolejnych stworów, czy opisywanie kolejnych znanych obiektów z postapokaliptyczną nakładką. W tym zakresie nie dookreśla kreacji Biedrzyckiego. Wkracza na teren warszawskich zgliszczy i skupia się na pierwszych wrażeniach. Śnieg, szarość, poczucie zagrożenia; duchota tuneli, obrzydliwy mech, mokre grzyby. Pisarka działa na zasadzie krótkich spostrzeżeń, które czytelnik sam musi sobie „dowyobrazić". Nie nasycając świata przesadzoną opisowością, zachęca do jego współkreacji, nienachalnie wtłaczając czytającego w jego tryby.

Tym jednak, co uwiodło mnie ostatecznie, był język Węcławek. Pozornie bardzo do Biedrzyckiego zbliżony, w praktyce zdecydowanie odmienny. Autorka zderzyła wulgarność wypowiedzi bohaterów z bardzo celnymi obserwacjami i trafnymi puentami. Wyraźnie ma talent do skrywania między wierszami teorii skłaniających do refleksji. Przykład? Jeden z bohaterów zastanawia się, czy agresja postapokaliptycznego świata nie bierze się stąd, że ten wie, kto stoi za jego zagładą. Piękne, mądre i niewydumane.

Okazuje się, że można napisać trzymającą w napięciu powieść postapokaliptyczną, która da czytelnikowi coś więcej niż nagromadzenie opisów strzelanek i wszelkiej rozróby. Ośmielam się stwierdzić, że historia stworzona przez Węcławek jest bogatsza od tego, co zaproponował dotychczas Biedrzycki. Przy tym wszystkim świat po Zagładzie w interpretacji autorki nie traci na szorstkości, zwykle przypisywanej mężczyznom – dynamizm, napięcie i ogólne poczucie zagrożenia nie opuszczają bowiem czytelnika od pierwszej do ostatniej strony. Nie mogę doczekać się dalszej historii Kostji jeszcze bardziej niż Borki, chociaż z przyjemnością zapoznam się z losami obu bohaterów. Najprościej – spotkanie z „Upadłą świątynią" okazało się, pomimo pewnych obaw z mojej strony, niezwykle udane.

Dział: Książki
sobota, 17 październik 2015 21:20

Lodowa cytadela

Postapokaliptyczne wizje świata wracają do łask, a autorzy prześcigają się w koncepcjach na coraz bardziej skomplikowane i nieprzewidywalne światy. Fabryczna Zona, która zgromadziła w swoich zasobach już niejedną powieść z tego gatunku, zdecydowanie nie spoczywa na laurach. Tak, jak i wspierany przez wydawnictwo autor, Paweł Kornew, który w ramach cyklu „Przygranicze" wydał właśnie piątą odsłonę swojej serii (gdyby liczyć tomami, byłaby to ósma odsłona, jednak Kornew w ramach wykreowanej rzeczywistości pochyla się nad różnymi bohaterami, czyniąc ich wiodącymi postaciami jednej lub więcej historii; „Lodowa cytadela" to opowieść o kolejnym bohaterze).

Najnowsze dziecko Fabrycznej Zony sprawia, że potencjalny czytelnik drży na całym ciele od chwili, gdy zauważy książkę na księgarskiej półce. Różne odcienie niebieskiego i błękitu, krajobraz skąpany w śniegu i bohater odziany tak, że brakuje miejsca na wątpliwości, co morderczego chłodu. Przyznam, że lekturę zaczęłam wraz z pierwszymi chłodami i idącą w parze awarią grzejników, więc bez kubka gorącej herbaty nawet nie próbowałam się w fabułę zagłębiać.

I dobrze, bo wnętrze lodowatego tomu także nie podnosi temperatury otoczeniem. Nie ma się zresztą, co dziwić, bo opisywane przez Kornewa Przygranicze, to zespół miast wyrwany przed laty z naszej rzeczywistości i umieszczony w czasoprzestrzeni nieustępliwego mrozu. Nie to jednak czyni go niezwykłym. Wichry niosą bowiem dla mieszkańców coś więcej, niż tylko chłód – magiczne zdolności. Jewgienij Apostoł, pośrednik w bardziej lub mniej legalnych transakcjach, należy do tych właśnie, unikalnych jednostek, jednak swój dar jasnowidzenia stara się możliwie tłamsić z powodu skutków obocznych. Dopiero, gdy rozpoczyna się bitwa o to, kto skróci go o głowę mężczyzna decyduje się wykorzystać posiadane umiejętności. Tymczasem uciekając i próbując ocalić skórę trafia na możliwość najlepszego interesu życia...

Ponad pięćset stron lektury, chociaż diabelsko lodowate z perspektywy miejsca akcji, aż kipi od intryg, walk, rozlanej krwi, mrocznych przeciwników, magicznych zagrożeń i poczucia humoru. Mimo, że zawiązanie akcji nie nastraja optymistycznie – groźba śmierci głównego bohatera nigdy nie jest wesoła – to trudno byłoby o mniej poważne potraktowanie tematu potencjalnego zgonu niż zrobił to Kornew, bez wchodzenia w groteskę czy formę karykatury. Jest dynamicznie, ale to nie dynamizm kina akcji z pobrzękiwaniem thrillera w tle, a raczej wysokobudżetowa komedia z dobrymi efektami specjalnymi.

Sama fabuła, chociaż logiczna, wydaje się również nieco nieuporządkowana. Bohaterowie gnają przed siebie większość decyzji podejmując w biegu, a nie kierując się drogą logicznego i starannego przemyślenia sprawy. Ma to swoje plusy i minusy, jednak w ostatecznym rozrachunku gwarantuje po prostu doskonałą rozrywkę, od pierwszej do ostatniej strony. Z Kornewem nie sposób się nudzić, ale jednocześnie nie sposób wykrzesać z całości czegoś głębszego niż emocje towarzyszące solidnemu blockbusterowi.

Z pewnością utrudniają to bohaterowie, którym bliżej do reprezentantów zbioru cech charakteru, niż faktycznych postaci z krwi i kości. Jewgienij Apostoł to taki trochę nieporadny życiowo krętacz, który radzi sobie głównie dzięki ogromnemu szczęściu. Jego towarzysze, wrogowie i przełożeni momentami nieco się między sobą zacierają, uniemożliwiając wyrycie ich w pamięci. Chętnie poznałabym za to bliżej historię Aleksa i Napalma, którzy wydawali się rokować na coś więcej, niż role drugoplanowe.

Paweł Kornew posiada rzadki dar lekkiego pióra, w którym partie komiczne naprawdę okazują się zabawne, wzbudzając całą gamę uśmiechów – od słabego, błąkającego się zaledwie na wargach, do głośnych wybuchów radości. Niestety bywają i słabsze momenty, gdy bohaterowie przerzucają się docinkami, które pamiętam jeszcze z przełomu podstawówki i gimnazjum. I nie, nie była to forma gry bohaterów, nie posiadali świadomości nieco żałosnego brzmienia wkładanych w ich usta zdań. Szkoda, bo linia dialogowa zajmuje w powieści sporo miejsca, a mimo to nagromadzenie rozmów kosztem akcji nie przeszkadzało mi tak, jak zwykło to bywać w innych przypadkach. Gdyby nie tych kilka zgrzytów byłoby jednak idealnie.

„Lodowa cytadela" to lekka i niewymagająca lektura z ciekawym konceptem świata przedstawionego i wyraźnymi, choć nieco zbyt stereotypowymi oraz pustymi dramaturgicznie i emocjonalnie bohaterami. Powieść czyta się szybko i z przyjemnością. Po wszystkim zostaje apetyt na odszukanie pozostałych dzieł autora i ponowne wkroczenie w świat Przygranicza. Jeżeli dręczy Was ostatnio zły humor, wpadliście w dołek lub macie jesienną chandrę, oto lekarstwo. Byle w komplecie z kubkiem parującej herbaty (lub, jak sugeruje okładka, rękawicami).

Dział: Książki
środa, 23 wrzesień 2015 12:48

Agenda 21

Świat osiemnastoletniej Emmeline wyznaczają mury jej Mieszkalnika, a wypełnia go obowiązek wyprodukowania codziennej dawki energii na desce energetycznej i uczestnictwa w Zebraniach Uświadomienia. Nie wie, co to wolność, możliwość wyboru i wiara, a opowieści matki o „dawnych czasach" i świecie zwanym Ameryką są dla niej zbiorem zakazanych baśni. Do czasu.

Agenda 21 przedstawia przerażającą, totalitarną wizję przyszłości, w której ludzie stłoczeni w niewielkich Wspólnotach, zostają pozbawieni wszelkich praw, nawet tych elementarnych, jak prawo wyboru partnera i możliwości wychowania własnego dziecka. Nadrzędne wytyczne wymagają od nich jedynie produkowania energii oraz rozmnażania, przy czym dzieci odbierane są matkom natychmiast po porodzie i umieszczane w tzw. dziecięcych Wioskach. Niewiele więc różni się to od warunków życia zwierząt na współczesnych hodowlach i fermach.

Przyczyną takiego stanu rzeczy jest wdrożenie przed laty dyrektyw, których głównym celem było ograniczenie wpływu człowieka na środowisko naturalne, a ostatecznym celem – cofnięcie szkód wyrządzonych przez minione stulecia. Krok po kroku zaawansowana ludzka cywilizacja cofała się w kierunku stadium, w którym człowiek miał minimalny wpływ na przyrodę, ale jednocześnie został od niej całkowicie odseparowany.

Autorką książki jest Harriet Parke, jeden z niewielu ghost writerów, wymienionych z nazwiska na okładce napisanych przez nich książek. Gdyby historia ta ukazała się tylko jako jej powieść, byłaby po prostu jedną z wielu dystopii, tak popularnych w ostatnim czasie. Agenda 21 to jej powieściowy debiut, co można dostrzec w niektórych rozwiązaniach fabularnych oraz sposobie przedstawienia postaci, ale w ogólnym rozrachunku można orzec, że jest to debiut udany. Historia płynie wartko, ma swoje logiczne uzasadnienie i – mimo pewnych niedociągnięć – wciąga.

Jednak odbiór powieści, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, zmienia się diametralnie za sprawą drugiego nazwiska, które widnieje na okładce. Glenn Beck, raczej nieznany po tej stronie Atlantyku, wzbudza za oceanem wiele kontrowersji. Znany jest z radykalnych politycznych przekonań, a za sprawą dołączonego posłowia jego autorstwa, książka nabiera mocno politycznego wydźwięku i staje się swoistym manifestem przeciwko wdrożeniu w życie tytułowej Agendy 21.

O istnieniu Agendy 21, wstyd się przyznać, dowiedziałam się dopiero za sprawą niniejszej powieści. To przygotowany przez ONZ program dotyczący zrównoważonego rozwoju ludzkości i ochrony zasobów środowiska naturalnego, zaakceptowany przez ponad sto państw już w 1992 roku. Glenn Beck postrzega jej założenia jako pierwszy krok do sprawowania kontroli nad społeczeństwem, bowiem wdrożenie w życie większości jej założeń wymaga przede wszystkim monitorowania niemal wszystkich aspektów ludzkiej działalności. Z tego względu przez wielu krytykowany jest jako propagator teorii spiskowych, choć muszę przyznać, że swoje wywody potrafi ubrać w naprawdę przekonujące argumenty. Czy się z nim zgodzimy, to już zupełnie odmienna, całkiem indywidualna kwestia.

Podsumowując, Agenda 21 przedstawia szokującą wizja świata, w którym ekologia staje się źródłem zła i upadku człowieczeństwa. Można odczytywać ją dwojako – zarówno jako dystopijną, fikcyjną wizję przyszłości, jak i przestrogę przed bezmyślnym wdrażaniem niebezpiecznych w skutkach dyrektyw polityczno-ekonomicznych. Jednak niezależnie od tego, czy uwierzymy w teorię spiskową otaczającą rzeczywistą Agendę 21, warto sprawdzić, jak mógłby wyglądać świat, gdyby jej najbardziej radykalne założenia zostały wprowadzone w życie.

Dział: Książki
wtorek, 15 wrzesień 2015 11:28

Głębia. Skokowiec

To nie będzie łatwe – grzmią słowa z blurbu najnowszej powieści Marcina Podlewskiego pod tytułem „Głębia. Skokowiec", które w połączeniu z ponad siedmiuset stronicowym tekstem faktycznie mogą budzić obawy. Science fiction? Space opera? Kosmiczna postapokalipsa? Aż nazbyt wiele możliwości, by coś poszło źle; by lektura okazała się męczarnią, a nie przyjemnością. Całe szczęście, że autorowi udało się umknąć przed zagrożeniami nudą równie wprawnie, co niektórym z kosmicznych pilotów przed deszczem meteorytów.

Okładka „Głębi" prezentuje się w otoczeniu literatury science fiction dość typowo. Chłodne odcienie niebieskiego i błękitnego, kontrastowa czerwień wydobywająca się spod hełmu prezentowanej postaci oraz planeta i statki kosmiczne w tle, to nic niezwykłego. Bohater obwoluty odziany jest w nowoczesną formę zbroi, a w rękach trzyma technologicznie zaawansowaną (przynajmniej wizualnie) broń. W kwestii fabuły okładka podpowiada więc niewiele – science fiction, w kosmosie, najpewniej związane z jakiegoś rodzaju wojną/walką/starciem.

I tak też jest. Akcja powieści rozgrywa się w kosmosie w Wypalonej Galaktyce, dawniej znanej jako Droga Mleczna. Zdewastowana serią potwornych wojen, stanowi schronienie jedynie dla nielicznych mieszkańców. To świat zepsuty i pomimo technologicznego zaawansowania zdziczały – na każdym kroku czekają na jego obywatela zagrożenia. Wyznawcy mrocznych sekt, przedstawiciele innych ras; groźne, powojenne przestrzenie kosmiczne pełne śmiertelnych wyładowań i Głębia – zimna, straszna, gotowa doprowadzić do szaleństwa. W tym jednak świecie przyszło żyć Myrtonowi Grunwaldowi, który po stracie statku i załogi decyduje się podjąć kolejną próbę walki z kosmicznym systemem. Jednak czy skokowiec z mroczną, tajemniczą przeszłością i załoga złożona z ludzi aż po brzegi wypełnionych sekretami, to rzeczywiście dobry plan na nowy start? Okaże się w chwili starcia z niemal mitycznym zagrożeniem.

Chociaż autor podzielił „Głębię" na trzy części, to dla mnie samoistnie wyodrębniają się dwie. Pierwsza to dość trudne w odbiorze z powodu nagromadzenia technicznych, niezrozumiałych pojęć, spotkanie czytelnika z nową rzeczywistością. Pomimo pewnych komplikacji na płaszczyźnie rozumienia kosmicznych technologii i rozwiązań, jest to część intrygująca z doskonale wykreowanym nastrojem tajemnicy i niejasnego widma nadchodzącego zagrożenia. Atmosfera ulega stopniowemu zagęszczeniu, sekrety się mnożą, a całość zmierza do kulminacyjnego momentu akcji w każdym calu zaplanowanego przez Podlewskiego, który wyraźnie panuje nad fabularnym rozwojem powieści (co, wbrew oczekiwaniom, nie jest znowu takie powszechne). Druga część, to moment, w którym dochodzi do połączenia wszystkich prowadzonych przez narratora wątków. Wtedy też czytelnik zdąża już oswoić się z technologiczną nomenklaturą i mechanizmami działania świata. Byłby gotów zanurzyć się weń zupełnie, jednak akcja nagle zwalnia, a węzeł intrygi wyraźnie się rozluźnia i pokusa wejścia w „Głębie" nieco się rozprasza. Trwa bitwa, ale wyraźnie pozycyjna, trochę niemrawa i boleśnie powolna w stosunku do wcześniejszego pędu fabuły. Jest podobnie jak z awarią silnika w pojeździe, który rozpędza się i rozpędza, by w momencie maksymalnego przybliżenia do rekordu świata nagle zgasnąć. Innymi słowy powieść Podlewskiego na początku obiecuje solidny wybuch i aromat napalmu w powietrzu, a ostatecznie serwuje jedynie fajerwerki. Wciąż piękne i interesujące, ale gdzie im tam do solidnego płomienia.

Dawno już jednak autorzy nie odważyli się na wkroczenie w objęcia chłodnego kosmosu, a już w ogóle odświeżenie gatunku space opery. Problem w tym, że Podlewski odświeża ją jedynie pozornie. Postapokalipsa to tylko nęcąco brzmiąca marka obecnej mody. W rzeczywistości czytelnik otrzymuje znane już z kinematografii i literatury rozwiązania. Podczas czytania przed oczami wyobraźni śmigały mi klatki znanych tytułów. Nie zmienia to faktu, że świat Podlewskiego jest skrupulatnie wykreowany (w dużej mierze logicznie i naukowo uwarunkowany) i interesujący. Tchnie także melancholijnym duchem jakiegoś rodzaju minionego czasu. Być może chodzi o odległe czasy świetności space opery, a może o nieobecność w świecie autora ludzkiej Terry, która stanowi tam jedynie drgającą niepewnością przeszłego istnienia legendę. Dlaczego zniknęła? Tak naprawdę nic nie jest jasne. Nikt nie ma pewności, jak skończymy.

Jakkolwiek streszczenie wydarzeń „Głębi" zmieściłoby się na mniej niż jednej stronie formatu A4, to dużo trudniej byłoby o podobną kondensację w kwestii szkicu psychologicznego bohaterów. Ci bowiem nie dość, że są bardzo zróżnicowani przy pierwszym kontakcie, to niosą nietypowe i równie odmienne bagaże doświadczeń. Trudno przewidzieć ich ostateczne cele i pragnienia, a nawet bieżące zachowania. Wszyscy skrywają dramatyczne lub makabryczne tajemnice. To właśnie oni sprawiają, że nieszczególnie wyszukana i lotna fabuła nabiera kolorów. Tutaj należą się Podlewskiemu szczere gratulacje, bo talent do wiarygodnej konstrukcji bohaterów, to umiejętność nieczęsta.

Inną zaletą „Głębi" jest także próba wykorzystania możliwości języka. Autor prowadzi narrację w niezmiennych formach gramatycznych, ale z różnych perspektyw. Podrozdziały poprzedzają cytaty z różnorodnych gatunkowo dzieł wymyślonych na potrzeby fantastycznego świata – przemówień, zbiorów historycznych, encyklopedii, politycznych dekretów, wykładów. Na uwagę zasługuje także kwestia wspomnianego już języka technologicznego, który pomimo pewnego skomplikowania ostatecznie daje się przyswoić. Poza tym Podlewski stawia jednak na proste, nieskomplikowane opisy i minimalną ilość metafor czy porównań. I bardzo dobrze.

„Głębia" przywołuje gatunek, który najlepsze czasy ma już za sobą – zarówno na gruncie literatury jak i kinematografii. To całkiem zgrabna, nieźle napisana – choć trochę też wyświechtana – historia z doskonale wykreowanymi postaciami. Z kart powieści autor puszcza do czytelnika oko, a to pozostawiając historię Terry niewyjaśnioną, a to umieszczając na jej kartach starzejącego się załoganta o nazwisku Lem. Chociaż „Głębia" oferuje niewiele nowości, to wciąż warto poświęcić jej czas. Choćby po to, by odetchnąć nieco od modnych gatunków. Nawet, jeżeli próbuje się upchnąć tę powieść we wdzianko znanej, rozchwytywanej ostatnio marki, jaką jest postapokalipsa.

Dział: Książki
środa, 09 wrzesień 2015 15:58

Uniwersum Metro 2033: Otchłań

„Otchłań", najnowsza powieść Roberta J. Szmidta, łączy się dla mnie z dwoma fenomenami. Po pierwsze – autor ma ostatnio niezłe tempo. W kwietniu uraczył czytelników reedycją „Samotności Anioła Zagłady. Adam", w tym samym miesiącu zaatakował zombie jedno z polskich miast – „Szczury Wrocławia" –, by w sierpniu dobić je postnuklearną wizją uniwersum „Metro 2033". I tu właśnie włącza się „po drugie" – projekt Dmitry'ego Glukhovky'ego wydaje mi się bowiem założeniem tak dalece nietypowym i potencjalnie doskonałym, że nawet mnie, jako czytelnika, zaszczyca fakt obecności w nim polskich autorów. Tylko, czy wrocławskie „Metro 2033" wypada równie dobrze, co to moskiewskie?

Serię wydawaną w Polsce przez wydawnictwo Insignis rozpoznaje się już z daleka. „Radioaktywne", postapokaliptyczne okładki wyróżnia powielana kompozycja – twarz głównego bohatera na pierwszym planie (zabijcie mnie, jeżeli się mylę, ale czy to nie sam autor, jedynie nieco wystylizowany?) i zdewastowany krajobraz w tle. Do tego tłoczony, brązowo-złoty emblemat z literami „Uniwersum Metro 2033"oraz w ten sam sposób wypisany tytuł powieści oraz nazwisko jej autora. Prezentuje się to całkiem nieźle. Klimat zniszczenia z pewnością daje się odczuć.

Minęło dwadzieścia lat odkąd świat, po międzynarodowych bombardowaniach, pokrył się radioaktywnym opadem i zaczął ewoluować (w niekoniecznie dobrym kierunku). Część mieszkańców Wrocławia przeżyła wybuchy, skrywając się w miejskich kanałach. Przez lata jednak uszczuplała się nie tylko liczba ludności, ale również lokacji, w których życie byłych władców świata było możliwe. W jednym z ostatnich takich miejsc egzystuje Nauczyciel. Jeden z najstarszych członków swojej enklawy stara się edukować mieszkańców nowego świata oraz opiekować niepełnosprawnym synem. Wiodąc możliwie spokojne życie, odcina się od dramatycznych wspomnień przeszłości. Wkrótce wszystko to zostaje zakłócone przez niepewnego władcę enklawy, Białego. By ocalić syna, Nauczyciel będzie musiał wyruszyć do miejsca niemal legendarnego – górującej nad miastem wieży, na szczycie, której ktoś codziennie rozpala ognisko. Tylko czy faktycznie jest tam jakieś życie? Do tej pory nikt, kto próbował tam dotrzeć, nie powrócił...

Książka zaczyna się tak, jak powinna, bo od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony w wartką akcję, a już po chwili zmagać się musi nie tylko z dyndającym na sznurku, rozerwanym ciałem, ale i pełnymi nienawiści oraz niesprawiedliwości knowaniami władzy. Mroczne tunele wrocławskich kanałów i ich hierarchia zaprezentowane zostają także w porywającym tempie i bez zbędnych dłużyzn. Czytelnik szybko wpada w rytm postnuklearnej rzeczywistości i włącza w mózgu tryb przeznaczony do obcowania z literaturą uniwersum „Metra 2033". Jest klimatycznie, intrygująco, tajemniczo, ale i po męsku - szorstko.

Główny bohater wreszcie nie okazuje się podlotkiem, a – można by nawet rzec, sugerując się nową rzeczywistością – niemal starcem. Początkowo niepozorny, starający się przetrwać zgrywając mniej inteligentnego, niż jest w rzeczywistości, wkrótce ujawnia porażające fakty ze swojej przeszłości i udowadnia, że wiek nie odcisnął się na jego sprawności. Podobnie jak w oryginalnym „Metrze 2033" bohater musi – wykorzystując wiedzę, umiejętności i przypadkowo napotkanych pomocników – dotrzeć z punktu A do punktu B.

Niestety podróż ta od pewnego momentu wydaje się nielogiczna. Cel wybrany przez Nauczyciela nie jest jego prywatnym pomysłem, lecz podszeptem konkretnej postaci. Nawet, gdy na jaw wychodzi, iż propozycja nie była zupełnie szczera i dyktowana dobrym sercem, bohater decyduje się zmierzać w tym samym kierunku. Nauczyciel nie dostrzega braku logiki w sytuacji i nie zmienia planów. Właściwie dlaczego? Jasne, w wielu miejscach nie powinien się pokazywać, ale potencjalne bezpieczne przystanie można by jednak wyróżnić.

Inną sprawą jest motywacja bohatera do działania w ogóle. Oczywistym jest, że to pragnienie ocalenia głuchoniemego syna napędza jego podróż. Sęk w tym, że syn równie dobrze mógłby być psem, bowiem nie odgrywa w historii żadnej roli poza „byciem pretekstem". Nawet samu autorowi zdarza się o nim zapomnieć. Wszystkie kolejne zwroty akcji biorą się z tego, że coś się niepełnosprawnemu przydarza i bohater motywuje się, by raz jeszcze przyjść mu z odsieczą. A. Już rozumiem. Gdyby to był pies, a nie człowiek to niektóre ryzykowne gesty wydawałyby się przesadzone. Chociaż z drugiej strony... Nie takie rzeczy już bohaterowie fikcyjnych opowieści dla zwierząt robili.

Co zadziwiające, chwilowe braki logiki i naciągana kreacja „bohatera-pretekstu" nie zniechęcają do lektury. „Otchłań" napisana jest bowiem dynamicznie i plastycznie. Fabułę chce się śledzić nie dla postaci, lecz dla samego postnuklearnego świata. Dla drobnostek takich, jak: wyczytywanie z zebranej na talerzu wody, czy w pobliżu znajduje się wyjątkowo ciężki mutant; podziału enklaw; bioróżnorodności i zmian zasad funkcjonowania świata; dla trujących, fosforyzujących grzybów i konstruowanych z butelek po coca-coli masek gazowych.

Osłabia trochę te wrażenia sfera dialogowa. Wulgaryzmy, wulgaryzmami, ale niektóre chwyty okazały się naprawdę prostackie. Stalker, który powtarzał w każdym zdaniu „z dupy wyjęty/a/ci" po dwóch stronach niemal zmusił mnie do wyrwania, przeżucia i wyplucia stron z jego udziałem. Dziewczynka, która miała wyjątkowy talent do dziwacznych wiązanek wulgaryzmów, z pewnością działała mi na nerwy nie mniej, niż Nauczycielowi i przez większą część czasu miałam nadzieję, że postanowi ją udusić. No i zdecydowanie najgorsze w „Otchłani", czyli podejście do gwałtu na trzynasto- czy czternastolatce. Naśmiewanie się, że chodzi „jak kaczka", jej autoironiczne o tym dowcipy oraz podejście samego Nauczyciela, który przez większość książki jest perfekcyjnym Garym Stue, a jeżeli chodzi o zbiorowy gwałt, uznaje, że „sama sobie jest winna"... Pozostawię to bez komentarza.

Powieść ma tak naprawdę jedynie początek i koniec. Cała reszta to mdły zapychacz, który śledzi się z przyjemnością nie z powodu genialności konceptu autora, ale dlatego, że ten do perfekcji opanował pisarski warsztat, czyniąc swój sposób prowadzenia fabuły zajmującym i interesującym. Psychologicznie działa również z pewnością sama kompozycja powieści – duże litery, szerokie marginesy oraz krótkie rozdziały (to już koniec? Kiedy ostatnio tyle przeczytałam w tak krótkim czasie? To musi być świetna powieść, skoro tak się stało!). Kilka wyraźnych zgrzytów odbiera powieści punkty zebrane przy pierwszym kontakcie. Szkoda, bo „Otchłań" miała potencjał, by być czymś więcej, niż tylko wpisaniem się w cudzy pomysł.

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 11:34

Stacja: Nowy Świat

Ustalmy na początku jedno. Jestem szczęśliwa, że polska literatura podąża z duchem czasu, że nie zamyka się w czterech ścianach zbitych z rozważań nad alkoholizmem, psioczenia i tworzenia kolejnego post-post-poststylu, bo przecież wszystko już było; że nie kreuje, w imię wyższych idei, siermiężnego science-fiction albo fantasy z nazwami nie do wymówienia. Cieszę się z istnienia rodowitej literatury popularnej i kibicuje jej bardzo mocno. A jeszcze żywiej kibicuje jej od chwili przeczytania „Kompleksu 7215" Bartka Biedrzyckiego, który chociaż bazował na koncepcji zagranicznego autora (myślę tu o nazwisku Dmitry Glukhovsky), to całkiem zgrabnie przeniósł ją na polski grunt. Całkiem zgrabnie jak na debiutanta. Nie ukrywam, że po „Stacji: Nowy Świat", drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" spodziewałam się nieco więcej, niż tego „całkiem".

Okładka najnowszej powieści Biedrzyckiego wydaje się być jeszcze bardziej radioaktywna od pierwszej. Przygaszone kolory z „Kompleksu 7215" ustąpiły miejsca toksycznej zieleni „Stacji: Nowy Świat". Znajdująca się na froncie postać także wygląda na w dużo dalszym stopniu zainfekowaną egzystencją w nowej rzeczywistości – jest coś chorego i nienormalnego w jej bladej cerze oraz drapieżnym błysku w oku. W skali od zera do pięciu oceniam tę obwolutę na 4,5, a i to tylko dlatego, że hołduję zasadzie „jest dobrze, ale może być lepiej".

Akcja drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" rozgrywa się... wcześniej, niż to, co miało miejsce w tomie pierwszym. Jest to historia Przymierza, największej wojny postapokaliptycznego świata. Historia wiąże się ściśle z poprzednią odsłoną serii, bowiem dotyczy postaci Nowickiego – tego samego, którego żywot zakończył Licznik, podejmując samobójczą misję. Jakie Stalker miał motywacje, by uśmiercić ojca? Tego możecie dowiedzieć się właśnie czytając „Stację: Nowy Świat".

Sprawa „chorowitości" postaci z okładki wydaje się w takim układzie dość przewrotna. Sugeruje bowiem, że akcja powieści toczyć się będzie później, po wydarzeniach z tomu pierwszego. Tymczasem akcja „Stacji: Nowy Świat" rozgrywa się przede wszystkim w przeszłości – już postapokaliptycznej, ale jednak przeszłości. Biedrzycki zrobił czytelnikom numer i zafundował im kompozycję szkatułkową – niby Borka wciąż pozostaje głównym bohaterem, który słucha opowieści Generała Groma o przeszłych czasach, ale w rzeczywistości o istnieniu rudego Stalkera wcale a wcale się nie pamięta. Jedynie w momentach, gdy pojawiają się klamry spinające obie płaszczyzny czasowe; gdy na scenę wchodzą młodsze wersje znanych już bohaterów, powraca świadomość, że to wciąż ta sama historia.

Biedrzycki wiele spraw wyjaśnia, ale wiele także pozostawia bez odpowiedzi. Jest też kilka takich, których wolałabym, żeby wcale nie wyjaśniał, zostawiając miejsce wyobraźni (historia Madonny Tuneli byłaby dużo lepsza bez ostatecznej puenty). Wyraźnie widać, że młody pisarz ma znacznie więcej do powiedzenia na temat wykreowanego świata. Nie chodzi tylko o wyraźne furtki w tekście, ale i odautorskie przypisy, odsyłające do wcześniejszego tomu albo opowiadań (niekoniecznie własnego pióra). Pytanie tylko, czy sama obecność drzwi zachęca, żeby przez nie przejść. Prawdę powiedziawszy, chociaż doceniam ten zabieg, wiele jest w „Stacji: Nowy Świat" elementów, które zamiast zachęcać do lektury, zachęcają do jej porzucenia.

Rozumiem przyjętą estetykę i kreację inteligentnych, pyskatych, odważnych kolesi, którzy lubią wystrzelać magazynek w imię wyższej idei, albo zwyczajnie dla sportu. Rozumiem też ich obsesyjne podejmowanie ryzyka i próbę wyjaśnienia dramatów z przeszłości. Nie rozumiem za to tego, jak ze sobą rozmawiają – tak, jakby każdy był na tyle błyskotliwy i zabawny, że w dowolnym momencie potrafiłby wyjść na scenę i wykonać przekomiczną improwizację. Bohaterowie przerzucają się zabawnymi tekstami, nierzadko pełnymi nawiązań do tekstów kultury, których znać w ogóle nie powinni. Nie wierzę bohaterom tego świata. I nie wierzę też światu, który opisywany jest jako zapominanie „dobrej przeszłości" – ludzie nie pamiętają piwa, Internetu i wielu innych drobiazgów – ale porównaniami z otaczającej czytelnika, a nie bohatera, rzeczywistości i to rzeczywistości bardzo charakterystycznej (aktualne wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne). Widzę w tym sporą dawkę niekonsekwencji, która wyraźnie wybija z rytmu.

„Stacja: Nowy Świat" chwilami bardzo mi się dłużyła. Kolejne opisy strzelanek, leżących krwawym pokotem ciał i wracanie do tych samych problemów wewnętrznych, z czasem robiły się zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że bitwy niewiele się od siebie różniły. Po pierwszym tomie miałam nadzieję na większą rolę mutacji, starć z kreaturami nowej rzeczywistości, przedzierania się przez pokryty czarnym śniegiem świat. A co dostałam? Bandę agresywnych mężczyzn z wybujałym ego. Efekt był tego taki, że wszyscy byli mi obojętni. Równie dobrze mogli zginąć, nawet by mi powieka nie zadrgała.

Niezmiennie usatysfakcjonowani pozostaną mieszkańcy Warszawy, zwłaszcza ci, którzy swoje miasto dobrze znają. Nie da się ukryć, że znacząco wzbogaca to lekturę. Szczególnie, że autor powieści wyraźnie wychodzi z założenia, iż nazwy kolejnych punktów charakterystycznych są czytelnikowi dobrze znane i nie wymagają wyjaśnień.

Jestem rozczarowana. Liczyłam na porządny wybuch, a dostałam zimne ognie. Chociaż bardzo starałam się, żeby było inaczej, to bohaterowie „Stacji: Nowy Świat" byli mi raczej obojętni, a kolejne wydarzenia także zdawały się nieistotne. Zakończyłam lekturę bez emocjonalnego pobudzenia. Doceniam umiejętność Bartka Biedrzyckiego do ciętych ripost i dowcipnych odzywek, ale jak na ironię, to właśnie ich nadmiar przyczynił się do mojej oziębłości. Jeżeli jednak marzy się Wam kariera bohatera do zadań specjalnych i nieograniczony magazynek, bierzcie „Stację: Nowy Świat" w ciemno.

Dział: Książki
niedziela, 07 czerwiec 2015 11:23

Dopóki nie zgasną gwiazdy

Świat, jaki znamy, przestał istnieć, ale jego końca nie wywołała ani nuklearna wojna, ani katastrofa naturalna. Po trzystu latach od Upadku lód i śnieg pokrywają zielone wcześniej lasy i pola, a niewielkie grupy ludzi, którzy przeżyli, skupiają się na szczytach najwyższych gór, każdego dnia walcząc o przetrwanie.

Szesnastoletni Kacper marzy o wyrwaniu się z niewielkiej rodzinnej osady, w której życie skupia się wokół myśliwskich wypraw i walce z wszechobecnym mrozem. Pewnego dnia, na skutek nieoczekiwanego splotu wydarzeń, jego marzenia spełniają się, ale nie w sposób, jakiego oczekiwał. Chłopak musi opuścić wioskę i udać się w charakterze gońca do Krzywego Wierchu, mini-miasteczka skupionego na odległym szczycie. Jednak nie bez powodu ludzie boją się opuszczać swoje siedziby, a taka podróż zdaje się niemal samobójstwem – to nie panujące wszędzie ciemności i zimno są w niej największym zagrożeniem. Śmierć niosą Świetliki, wabiące wędrowca i dające ułudę bezpieczeństwa. A jest ich coraz więcej...

W ostatnich latach literatura postapokaliptyczna święci prawdziwe triumfy, zarówno w wersji dla starszych („Silos" Hugh C. Howeya , „Metro 2033" Dmitrija Glukhovsky'ego), jak i nieco młodszych czytelników („Piąta fala" Rick Yancey, „Igrzyska śmierci" Susanne Collins, „Nieludzie" Kat Falls). Spośród polskich autorów krok w tym kierunku poczynił Marcin Mortka z trylogią „Pod Pękniętym Niebem", bardzo udaną swoją drogą. Teraz przyszła kolej na Piotra Patykiewicza i „Dopóki nie zgasną gwiazdy".

Mogłoby się wydawać, że w tym temacie powiedziano już wszystko, były już wojny nuklearne, ataki kosmitów i katastrofa ekologiczna. A jednak autorowi udało się stworzyć powieść oryginalną i świeżą, nie wykorzystującą ogranych schematów. I co więcej, upiornie wciągającą – przeczytałam ją w jeden wieczór, mimo że liczy blisko czterysta stron.

Przedstawiony w książce świat jest zimny i okrutny, a ludzkość degeneruje się coraz bardziej, zarówno pod względem wiedzy i umiejętności, jak i pod kątem moralnym. Wraz z rozwojem fabuły poznajemy szczegóły dotyczące Upadku, jego przyczyn, przebiegu i konsekwencji. Społeczeństwo jako takie przestaje istnieć. Wystarczyły trzy stulecia, by pokazać, że cały rozwój cywilizacyjny zdał się na nic – ludzie powrócili do tego, co pierwotne (a może po prostu naturalne) – myślistwa i zbieractwa. Szerzące się zabobony i ciemnota przypominają atmosferę średniowiecza. Jednocześnie nieustannie pogarszające się warunki życia wyzwalają to, co w człowieku najgorsze – egoizm, brutalność, chęć przetrwania za wszelką cenę.

Na pierwszy plan wysuwa się postać głównego bohatera, Kacpra, który z żądnego przygód młokosa zmienia się w młodego mężczyznę, który w końcu zaczyna dostrzegać, że życie nie kończy się na udanym polowaniu, że to coś więcej niż monotonna egzystencja z dnia na dzień. A przynajmniej, że tak powinno być, bo inaczej człowiek niewiele będzie się różnił od zwierząt, na które zastawia sidła. Swoją wiedzę chłopak zdobywa podczas wędrówki, gdy na jego drodze stają kolejne grupy ludzi, dla jednych obecny stan rzeczy jest apokalipsą zesłaną przez Boga, a dla innych szansą na odkupienie i drogą do szczęśliwego życia wiecznego. Motywy religijne często pojawiają się na kartach powieści nadając jej specyficzny klimat, ponownie nasuwający skojarzenie z Wiekami Średnimi, co również wypada na plus.

Patykiewicz po raz kolejny udowodnił, że doskonale radzi sobie nie tylko z kreacją postaci młodych bohaterów, ale i z płynnym snuciem fascynującej historii. Blisko dziesięć lat temu zakochałam się w jego debiutanckim „Złym brzegu", który regularnie odświeżam sobie do tej pory. Autor zaliczył lekki spadek formy przy okazji „Odmieńca", ale w 2012 dzięki „Łukaszowi i kosturowi czarownicy" pokazał, że świetnie sprawdza się również pisząc powieści dla nastolatków. W moim prywatnym rankingu „Dopóki nie zgasną gwiazdy" to wisienka na torcie jego twórczości, która – mam nadzieję – ugruntuje jego pozycję i przebije się do świadomości szerszego grona. Mam bowiem wrażenie, że mimo dużego talentu i lekkiego pióra nie jest tak rozpoznawalny, jak na to zasługuje.

Powieść zgrabnie łączy w sobie klimat postapokalipsy i historię o dorastaniu, odkrywaniu tego, co w życiu najistotniejsze, ale bez zbędnego moralizatorstwa. To także świetna książka przygodowa, doprawiona dreszczykiem grozy, która spodoba się zarówno młodzieży, jak i starszym czytelnikom. Gorąco polecam!

Katarzyna Chojecka-Jędrasiak

Dział: Książki