marzec 14, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Nowe Strony

wtorek, 23 sierpień 2016 11:54

Psy

„Psy” to bodajże jedyna ksiażka Allana Strattona wydana póki co w naszym kraju. Sam autor zaczynał jako dramaturg. Pisał sztuki teatralne, jednak ograniczenia (głównie dotyczące obsady) narzucane mu przez teatr szybko zaczęły mu przeszkadzać. Jak sam określił w wywiadzie zamieszczonym w książce „PSY” – „Na szczęście powieściopisarz nie musi wykarmić swoich bohaterów”.

„Psy” jest określana jako thriller. Osobiście mam wątpliwości czy kilka scen przemocy i niewyjaśnionych zjawisk wystarczy, aby książka była trillerem. Ja bym ją bardziej określiła jako powieść psychologiczną z elementami trillera.

Głównym bohaterem powieści jest Cameron – około 12-letni chłopiec, który wraz ze swoją matką ukrywa się przed ojcem. Zawsze, gdy tylko matka podejrzewa, że ojciec ich znalazł, przeprowadzają się w inne miejsce. Nikt, nawet dziadkowie Camerona nie wie, gdzie przebywają, albo gdzie uciekną następnym razem. Nie wiadomo jaką konkretnie krzywdę im wyrządził, wiemy jednak, że była dla nich bardzo dotkliwa.

Akcja ksiażki rozpoczyna się od kolejnej ich przeprowadzki, tym razem na opuszczoną farmę niedaleko Wolf Hollow – małego miasteczka gdzieś na końcu świata. Posiadłość jest stara, zniszczona, otaczają ją lasy i pola kukurydzy. I czai się tam coś, czego Cameron nie rozumie.

Pierwsze co mnie uderzyło, gdy zaczęłam czytać tę ksiażkę to narracja. Wydała mi się pusta, nijaka. Zdania są krótkie, treściwe, ale brakuje im jakiegokolwiek polotu czy fantazji. Dopiero po kilku stronach, gdy okazuje się, że narratorem jest ten kilkunastoletni chłopiec, narracja przestaje przeszkadzać i wydaje się bardzo stosowna do wieku narratora.

Cameron to chłopiec po bardzo ciężkich przejściach. Miał bardzo trudne dzieciństwo naznaczone strachem, kłamstwami i ciągłą ucieczką przed własnym ojcem. Jego matka – Katherine, jest kobietą bardzo opiekuńczą i rozsądnie podchodzącą do spraw wychowania syna. Dlatego na spokojnie podchodzi do jego dziwnych zachowań - Camerona charakteryzuje bardzo wybujała wyobraźnia, często przejawiająca się irracjonalnymi lękami, mówieniem do siebie i bardzo realistycznymi koszmarami sennymi. Dlatego, gdy Cam zaczyna zachowywać się jeszcze dziwniej niż dortychczas, matka zrzuca to na garb trudnego dzieciństwa i pogłębiających się z tego powodu problemów psychicznych chłopca. Jednak z czasem okazuje się, że to nie do końca prawda.

Pewnego dnia Cam, chcąc zwiedzić dom i pokonać własne lęki przed ciemnymi pomieszczeniami, postanawia zejść do piwnicy ich nowego domu. Znajduje tam teczkę z rysunkami dziecka. Rysunki te okazują się być małymi dziełami chłopca, który wcześniej tu mieszkał i, o zgrozo, są bardzo niepokojące. Od tych rysunków zaczynają się wszystkie lęki Camerona, które skłaniają go do zainteresowania się historią posiadłości. Prowadzi go to do bardzo niepokojących wniosków.

Książka jest niejedoznaczna pod wielona względami. Z jednej strony jest to triller z wydarzeniami wzbudzającymi momentami lekką grozę. Z drugiej – świetne studium psychologiczne skrzywdzonego dziecka z problemami natury psychicznej. Do tego autor do samego końca nie wyjaśnia pewnych zdarzeń, pozostają one w sferze niedopowiedzeń. Czytelnik sam musi zdecydować w co chce wierzyć, a w co nie. Oczywiście są pewne suche fakty, które niezaprzeczalnie miały miejsce, są jednak też takie, który pozostają niewyjaśnione.

Jedyne co mnie zawiodło w tej skiążce to zakończenie. Wygląda to trochę tak, jakby autor miał ograniczoną liczbę znaków do wykorzystania i po przedstawieniu całej fabuły, na zakończenie zostało mu ich za mało. Upycha piontę jak się da, stara się na jak najmniejszej liczbie stron zawszeć za dużo informacji, które do tego wszystkiego wydają się trochę naciągane i płytkie. Na szczęście samo zakończenie to raptem kilkanaście stron, pozostałe 250 to świetnie prowadzona fabuła.

Jeśli szukacie książki, która was wciągnie od pierwszych stron to źle trafiliście. Na początku ta książka nie wciąga, przyznaję, że się męczyłam. Jednak dałam jej szansę i się nie zawiodłam. Po kilku rozdziałach nie mogłam się od niej oderwać. Gdy nie miałam możliwości czytania jej, wracałam myślami do Camerona, zdarzeń, próbowałam sama wyjaśnić ich przyczynę i skutki. Fabuła tej ksiażki zaskakuje z rodziału na rodział, staje się coraz bardziej niesamowita, nierealna i zadziwiająca. Cameron dotarł do nowych informacji – ciekawe jak je wykorzysta. Coś się pojawiło tam w stodole, ale co to było? Co tak właściwie widzi Cameron? Co z ojcem? Każdy rodział dokładał kolejną cegiełkę do tej zawiłej historii, otwierał nowe horyzonty, wbudzał nowe wątpliwości. Do tego wiarygodność zachowań postaci sprawia, że nagle czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, iż nie może się od książki oderwać. A to chyba najlepiej świadczy o tym, że książka jest niezła.

Dział: Książki
poniedziałek, 26 listopad 2012 11:16

Uniwersum Metro 2033: W mrok

"W mrok" stanowi bezpośrednią kontynuację powieści "Do światła". Obie książki powstały w ramach projektu "Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033". Zapoczątkował go sam Dmitry Glukhovsky napisanymi przez siebie powieściami "Metro 2033" i "Metro 2034", a biorą w nim udział pisarze osadzający swoje historie w postapokaliptycznym świecie Metra 2033.

Świat po katastrofie atomowej. Od ponad 20 lat życie ludzi toczy się w tunelach rosyjskiego metra, bo tylko w podziemiach jest względnie bezpiecznie. Na powierzchni panuje nie tylko śmiercionośne promieniowanie, ale też prym wiodą wszelkiego rodzaju krwiożercze ludzkie i zwierzęce mutanty, które uparcie polują na ocalałych. Złamani widmem katastrofy ludzie starają się budować swoje życie na nowo. Kwitnie handel lekarstwami, bronią i żywnością. Powstają nowe grupy społeczne, tworzą się zależności polityczne i religijne. Trudno tutaj jednak znaleźć współczucie, czy bezinteresowną pomoc, okazuje się bowiem, że w obliczu zagrożenia każdy myśli tylko o sobie i własnym bezpieczeństwie. Smutne, ale prawdziwe.

Ponownie spotykamy stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba, którzy połączeni ze sobą w dość niezwykłych okolicznościach starają się teraz stworzyć namiastkę rodziny i domu. Nie jest im jednak dane zaznać spokoju, ponieważ społecznością petersburskiego metra wstrząsa wiadomość, że mieszkańcy Moszcznego zginęli w wyniku wybuchu nuklearnego. Pytania o przyczyny i sprawców mnożą się i jak na razie nie ma na nie odpowiedzi. Mieszkańcom metra zostaje postawione ultimatum: w ciągu tygodnia mają znaleźć winnych, albo podzielą los unicestwionej wyspy. Obowiązek przeprowadzenia śledztwa spada na Tarana, który oprócz tego ma dość własnych kłopotów. Okazuje się bowiem, że Gleb zniknął. Zaniepokojony Taran, nękany dodatkowo atakami choroby, wyrusza na poszukiwania. Początkowo priorytetem jest dla niego znalezienie chłopca, z czasem jednak przekonuje się, że obie sprawy mają wiele punktów wspólnych i znalezienie winnych eksplozji doprowadzi go jednocześnie do Gleba.

Lektura "Do światła" dała mi do myślenia, a rzeczywistość Metra 2033 naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po kontynuację losów bohaterów, których zdążyłam już polubić. Miałam sporo nadziei, ale też i obaw; wiadomo przecież jak się sprawa ma z kontynuacjami. Może być ten sam poziom i wtedy będzie zadowalająco. Często zdarza się, że jest po prostu słabiej i krótko mówiąc, gorzej. Ale bywa też, że jest lepiej. W przypadku powieści "W mrok" ma miejsce trzecia opcja - drugi tom znacznie przewyższa pierwszy.

Tym razem autor rozdzielił bohaterów, co dodało akcji dynamizmu, a światu przedstawionemu znacznie poszerzyło horyzont. Razem z Taranem wędrujemy po tunelach metra i przyglądamy się żyjącym tam społecznościom. Wspieramy stalkera w walce ze słabościami jego organizmu oraz poznajemy nowe okazy postatomowej fauny. W tym miejscu naprawdę należy się autorowi pochwała za pomysłowość i siłę wyrazu, z jakimi zostały odmalowane mutanty wszelkiej maści.

Oczami Gleba oglądamy te same tunele (bowiem bohaterowie zwyczajnie się wymijają), spotykamy starych znajomych i poznajemy nowych. Z perspektywy dorastającego chłopca, który jeszcze ma złudzenia i nie stracił wszystkich marzeń, mamy szansę obserwować moralny upadek mieszkańców metra. Tymi ludźmi rządzą potrzeby pierwotne, wśród których dominuje głód i jego zaspokojenie, często nawet kosztem cudzego życia.

Bardzo dobrym zabiegiem było wprowadzenie nowych bohaterów. Najlepiej prezentuje się Aurora, dziewczynka z..., no właśnie skąd? Tego nie zdradzę, powiem jednak, że sam pomysł wprowadzenia wątku dotyczącego miejsca bezpiecznego od skażenia, ukrytego przed wzrokiem zwykłych ludzi, jest naprawdę ciekawy i ma potencjał.

Przez kilka pierwszych rozdziałów, kiedy Taran szuka Gleba, akcja rozwija się dość wolno i przyznam, że już zaczęłam się trochę martwić. Jednak czytelnik odnajduje Gleba szybciej niż Taran i wtedy robi się naprawdę ciekawie, a historia nabiera rozpędu. Atmosferę tajemnicy potęguje dodatkowo postać groźnego Czarnego Sanitariusza, który pojawia się tam, gdzie istnieją ogniska czarnej dżumy. Co wspólnego ma on z wybuchem nuklearnym i kto kryje się pod szczelnym i odCENSOREDym na pociski kombinezonem? Rozwiązanie tajemnicy na pewno zaskoczy.

"W mrok" sprawia wrażenie powieści dojrzalszej i bardziej przemyślanej i choć cała historia w niej opowiedziana jest tylko epizodem z życia mieszkańców metra, to jednak stanowi ważny element większej całości. Bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości, choć nie są też nie wiadomo jaki herosami, po prostu mają swoje mocne i słabe strony. Akcja toczy się sprawnie i bez dłużyzn, a większa czcionka jest przyjazna dla oczu. Zakończenie jest zamknięte i choć w posłowiu autorskim Andriej Diakow zarzeka się, że poprzestanie na dylogii, to jednak nie mówi definitywnego "nie" i twierdzi, że rozważa stworzenie kolejnej powieści. No cóż, pożyjemy zobaczymy.

Polecam nową powieść Diakowa nie tylko miłośnikom cyklu. Każdy, kto szuka dla siebie dobrej powieści z cyklu "po katastrofie", będzie zadowolony z lektury.

Dział: Książki
niedziela, 03 listopad 2013 11:06

Uniwersum Metro 2033: Za Horyzont

Zapoczątkowany przez D. Glukhovsky'ego projekt "Uniwersum Metro 2033" to prawdziwa żyła złota, zarówno dla autorów, jak i czytelników. Do marca 2013 roku w ramach tego projektu powstały już trzydzieści cztery powieści, a na tym przecież się nie skończy. Wątek świata po katastrofie, degeneracja człowieka podczas nuklearnej zimy, zejście ludzi do tuneli metra, by organizować się tam na nowo, powstawanie nowych społeczności, które ze sobą walczą lub współpracują, mutacje, przeróżne potwory, dzielni i twardzi stalkerzy, a przede wszystkim kołacząca się gdzieś tam w ukryciu nadzieja, że kiedyś świat znowu będzie taki jak przed wybuchem. Wszystko to przecież kopalnia motywów i pomysłów. Chętnych, by przystąpić do projektu nie brakuje; na liście nazwisk dopatrzyłam się nawet jednego Anglika. Robi się zatem coraz ciekawiej, bo wiadomo, że co autor, to i nowe spojrzenie. Wiadomo także, że wśród tylu książek zdarzą się te lepsze i te gorsze, ale jak na razie wydawnictwo Insignis serwuje polskim czytelnikom same godne uwagi i zapadające w pamięć na długo.

Powieść zatytułowana "Za horyzont" to zwieńczenie trylogii, na którą składają się także książki "Do światła" i "W mrok". W posłowiu autorskim powieści "W mrok", A. Diakow zarzekał się, że poprzestanie na dylogii. Wygląda na to, że jednak więcej w tym twierdzeniu było pisarskiej kokieterii, niż faktycznych zamiarów, bo oto mamy przed sobą powieść "Za horyzont", która teoretycznie powstać nie miała. Jak czytamy w notce biograficznej Diakowa umieszczonej na stronie wydawnictwa Insignis, podstawowym motywem jego udziału w projekcie "Uniwersum Metro 2033" było "zdobycie nowych doświadczeń pisarskich i możliwość wniesienia do projektu własnej wizji świata stworzonego przez Dmitrija Glukhovsky'ego". Jak widać, wizja ta pochłonęła Diakowa na tyle, by stworzył nie jedną, a trzy książki z tego uniwersum.

Powieść "Za horyzont" opowiada o dalszych losach stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba oraz ich przyjaciół. Po dramatycznych wydarzeniach, jakie były udziałem naszych bohaterów w drodze do Kronsztadu, (w poszukiwaniu tajemniczego światła) oraz odkrywaniu strasznej tajemnicy Czarnego Sanitariusza (w części drugiej), przyjdzie czas na to, by wyjść z tuneli i odbyć podróż wysokiego ryzyka, bez powrotu, podróż, która może zmienić życie wszystkich ocalałych. W ramach przeciwdziałania inwazji Wegan, którzy próbują podporządkować sobie ostatnie niezależne stacje, Taran trafia na ślad tajemniczego projektu o kryptonimie Alfejos. Projekt ten, już niemal legendarny, daje nadzieję na to, że ziemię można oczyścić ze śmiercionośnej radiacji, dzięki czemu ludzie będą mogli wyjść z tuneli metra. Dlatego Taran jest gotów rzucić wszystko, spalić za sobą mosty, zerwać stare zobowiązania, zabrać wiernych kompanów i na pokładzie pancernej machiny, zwanej pieszczotliwie "Maleństwem" ruszyć do odległego Władywostoku, by gonić za... no właśnie czym? Mrzonką? Realną szansą na odnowienie ludzkości?

Trzeba przyznać, że podróż bohaterów, którzy stanowią istną mieszankę wybuchową charakterów, zaczyna się naprawdę ciekawie. Więzy, które połączyły Indianina, Bezbożnika, Migałycza, Giennadija, Gleba, Aurorę oraz Tarana, stworzyły z nich coś na kształt dziwacznej rodziny, która w trudnych momentach potrafi się wspierać i współpracować. Na pokładzie dzielnego i monstrualnego Maleństwa, grupa wydaje się nie do pokonania i nie straszne jej ani Niesporczaki, ani Nafciarze, ani Stepowe Psy. Z każdej opresji, nie licząc drobnych strat, bohaterowie wychodzą cało. Z jednej strony jest to przyjemne, bo już zdążyłam się do bohaterów przyzwyczaić, ale z drugiej, czasami było to aż za mało wiarygodne, zważywszy na fakt, ile przeciwności i nieprzyjaznych istot spotykali po drodze.

Całość czyta się naprawdę dobrze, nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że pewne wątki autor porzucił, by już do nich nie wrócić. Wprowadzona do historii w tomie drugim Aurora, tak dobrze rokowała, tym czasem w tomie trzecim autor w ogóle nie pozwolił się jej wykazać, a jej wszelkie działania ograniczył do popłakiwań w kącie i łapania Gleba za rękę. W tym temacie bardzo się rozczarowałam.

Sam Taran, ten twardy i zdecydowany stalker, w części trzeciej, jakby stracił werwę i polot. Zrobił się bardzo zachowawczy, zaś dojrzewający i na każdym kroku podejrzliwy Gleb, nieustannie go krytykuje, na co Taran reaguje... milczeniem. Gdy się ma na uwadze całą historię dość skomplikowanej relacji Tarana i Gleba, tę dziwną obecną zmianę, trochę trudno zrozumieć.

Bardzo trudno jest mi też wypowiedzieć się jednoznacznie na temat zakończenia tej historii i odniosłam wrażenie, że Diakow też miał niełatwo. Być może ta dwuznaczność zawarta w finale powieści obrazuje rozdarcie autora pomiędzy jego własną pisarską wizją, a oczekiwaniami czytelników, którzy często lubią mieć wszystko podane na tacy, wyjaśnione i rozwiązane co do słowa. Mówiąc jednym słowem, takie zakończenie, jakie serwuje czytelnikowi A. Diakow jest jak dla mnie zbyt proste, żeby nie rzec trywialne. Nie chcę tu za dużo zdradzać, żeby nikomu nie robić "spojlerów", ale trochę to zakończenie przesłodzono, ułatwiono, wygładzono. Gdzie się podziała ta twarda rzeczywistość, przez którą czytelnik się z bohaterami przedzierał? Twarda rzeczywistość zasługuje na twarde zakończenie. To w moim odczuciu takie nie było.

Zdaję sobie sprawę, że temat świata po katastrofie, kiedy tyle stracono bezpowrotnie, nie jest łatwym, a co za tym idzie, trudno wymyślić, coś, co zadowalałoby wszystkich czytelników. Dlatego nie skreślam powieści "Za horyzont". W sumie ma ona niemal tyle zalet, co i wad, choć, co jednemu (tak jak mnie) się nie spodoba, komuś innemu już przecież może. Dlatego te walory lub ich brak, najlepiej odkryć samodzielnie. Ze swojej strony polecam lekturę powieści "Za horyzont", gdyż sama przynależność powieści do projektu "Uniwersum Metro 2033" jest najlepszą rekomendacją, a na ewentualne niedociągnięcia fabularne można zwyczajnie przymknąć oko. Dlatego mimo wszystko polecam i zachęcam do lektury.

Dział: Książki
poniedziałek, 03 luty 2014 10:46

Łza

„Miłość. To, co sprawia, że warto żyć. To, co przybywa, by ponieść nas tam, dokąd musimy się udać."*
Tragedia, która spotkała cię jakiś czas temu nie była przypadkiem czy też nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. To co się wtedy zdarzyło było starannie zaplanowanym planem, miałaś zginąć. Ale ktoś chciał inaczej, chciał, żebyś przeżyła bez względu na to, ile przyjdzie ci za to zapłacić. Kto to jest i jaka będzie cena za twoje życie? Już niedługo się przekonasz, tymczasem przyszykuj się na zmiany, które nadchodzą wielkimi krokami.

Nastoletnia Eureka Boudreaux po tragicznej śmierci swojej matki traci sens życia, zamyka się w sobie, tylko Brooks i Cat - dwójka przyjaciół - są w stanie do niej dotrzeć. Wspierają ją i bez względu na wszystko trwają przy niej. Dziewczyna musiała przeprowadzić się do domu ojca i jego nowej rodziny. Mimo że kocha młodsze przyrodnie rodzeństwo, cały czas otacza się murem i jest nieprzystępna. Macocha co rusz wysyła ją do różnych psychologów, ale żaden nie jest w stanie jej pomóc. Gdy Eureka pewnego dnia wraca z jednej wizyty, spotyka Andera, tajemniczego chłopaka, który wywołuje w niej masę przeróżnych emocji. Od tej pory w jej życiu zaczynają dziać się dziwne i niewytłumaczalne rzeczy, a Ander pojawia się wszędzie, gdzie jest ona. Kim jest ten chłopak i czemu nastolatce wydaje się, że go zna?

Lauren Kate na polskim rynku zadebiutowała serią „Upadli", szybko stała się ona bardzo popularna i na długo po premierze nadal często się o niej mówi. Jakiś czas temu ukazał się pierwszy tom innego cyklu tej autorki. „Łza" zapowiada się bardzo ciekawie, ale czy rzeczywiście tak jest?

Amerykańska powieściopisarka bez wątpienia miała ciekawy pomysł na fabułę. Osobiście jeszcze z takim tematem się nie spotkałam i z zaciekawieniem zabierałam się za czytanie tej książki. Już samym Prologiem budzi zainteresowanie i pewność, że może to być coś innego i nowego w tym gatunku. W fabułę współczesnej historii zostały wplecione wątki ze starożytnej mitologii i zostało to zrobione naprawdę bardzo dobrze. Poznałam w nich historię Tragarzy Ziarna i tego, co działo się w czasie wypadku, w którym brała udział Eureka. W dalszej części wraz z bohaterką poznawałam mit o starożytnym mieście oraz zawartość „Księgi miłości", co - przyznać muszę - było bardzo dobrym posunięciem ze strony autorki. Wszystko ze sobą współgra i łączy w spójną całość, a przy tym tworzy opowieść magiczną, pełną tajemnic i sekretów.

I o ile pod tym względem powieści nie można niczego zarzucić, to ma ona jednak pewne minusy. Styl, którym posługuje się Lauren Kate, nie do końca do mnie przemawia, wydaje mi się kreowany na siłę tak, aby był typowo młodzieżowy. Do tego akcja, która toczy się wolno prawie do samego końca. Dopiero jakieś siedemdziesiąt stron przed zakończeniem nabiera tempa i momentami nawet zaskakuje. Co prawda wolno płynąca akcja nie odbierała przyjemności z czytania, ale bywały momenty kiedy najzwyczajniej w świecie się nudziłam i wyczekiwałam momentów, gdy zacznie się coś dziać.

Z żalem muszę napisać, że postacie wykreowane przez Lauren Kate też zbytnio nie przypadły mi do gustu. Są za mało wyraziste i takie niedopracowane. Eureka to dziewczyna, która sporo przeszła i ma prawo cierpieć oraz odsunąć się od otoczenia. Oczywiste jest, że musi przeżyć żałobę na swój sposób. Jednak jej niezdecydowanie strasznie mnie drażniło. Z kolei o Anderze wiem tylko tyle, że jest Tragarzem szaleńczo zakochanym w głównej bohaterce. Reszta bohaterów to też tylko kilka wzmianek, aby wiedzieć kim są i czemu się pojawiają. Może to tylko w tej części tak jest i w kolejnych będzie mi dane poznać ich lepiej, chociażby tych najważniejszych. Miło by było, bo nie twierdzę, że w tym aspekcie autorka poległa, ale zdecydowanie mogła nad tym bardziej popracować.

To tylko i w sumie aż romans paranormalny z wątkami mitologicznymi, który traktuje o przeznaczeniu i wielkiej miłości, która była pisana głównej bohaterce i Anderowi już od dawna. Książka jako całokształt jest dobra, historia mimo tych kilku niedociągnięć wciąga i sprawia, że chce się poznać jej koniec. Może nie zżyłam się z bohaterami, ale z ciekawością śledziłam ich losy i obserwowałam to, co robili. Szczerze mówiąc, pisząc mam problem z określeniem, co do końca o niej myślę. Z jednej strony czułam swego rodzaju zafascynowanie tematem, a z drugiej strony czytanie strasznie mi się dłużyło i gdy je przerywałam, nie czułam potrzeby jak najszybszego powrotu do wykreowanego przez autorkę świata. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że całkiem mi się on nie podobał. Wizja świata i tego, co się z nim stanie jest intrygująca i chociażby dlatego sięgnę po kontynuację. Zakończenie „Łzy" jest obiecujące i mam cichą nadzieję, że drugi tom będzie lepszy od tego.

„Łza" to swego rodzaju wprowadzenie do cyklu, który może być bardzo ciekawy, jeśli tylko Lauren Kate popracuje nad mankamentami pojawiającymi się w tym tomie. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że fanom jej twórczości przypadnie ta książka do gustu, tak samo będzie z wielbicielami mitologii, ponieważ jest jej tu dużo i została ciekawie przedstawiona.

**str. 231

Dział: Książki
czwartek, 24 kwiecień 2014 10:37

Pan na wisiołach. Mroczne siedlisko

Tymoteusz Smuta miał niemal wszystko – oddaną żonę, uroczego synka, dobrze płatną pracę i duże, eleganckie mieszkanie w Warszawie. Postanowił jednak spełnić marzenie każdego mieszczucha zmęczonego gwarem i pędem życia w stolicy – przenieść się do małej, uroczej i malowniczej miejscowości, gdzie każdy poranek powitałby go śpiewem ptaków i gdzie znałby każdego sąsiada. Bardzo szybko jednak piękny sen zmienił się w koszmar…

Już prolog utwierdza nas w przekonaniu, że „Mroczne siedlisko” w pełni zasługuje na swój tytuł i że możemy spodziewać się po nim niepokojącej, naprawdę mrocznej opowieści. Oto główny bohater zjawia się w barze ze… sznurem na szyi. Nie może nic powiedzieć, nikogo nie rozpoznaje, po głowie kołaczą mu różne myśli, wiadomo, że przytrafiło mu się coś złego i to przez duże Z. Co więcej, prowadząca bar kobieta wygląda, jakby spodziewała się ujrzeć go właśnie w takim stanie. Co mu się przytrafiło? Gdzie jest jego rodzina? Dlaczego nikogo dookoła nie dziwi jego stan? Witamy w Wisiołach…

Autor wykorzystał jeden z popularnych motywów stosowanych w powieściach grozy. Mamy tu zamkniętą, otoczoną przez lasy wieś, w której rytm życia nie zmienił się od wielu lat i będąc w której aż trudno uwierzyć, że od ponad dekady jesteśmy już w XXI wieku. Co więcej, jej mieszkańcy są dziwni. I to delikatnie powiedziane. Odprawiają w lesie makabryczne obrzędy, wycieli wszystkie drzewa w obrębie wsi, a leczą się u miejscowego znachora. Niemal wszyscy zbliżają się do setki, bądź też dawno ją przekroczyli. Jedynym młodym człowiekiem jest niejaki Gajgaro, Cygan, przed którym nawet najwięksi i najstarsi czują respekt i strach. Dlaczego? Co takiego kryje w sobie smagły młodzieniec, nie rozstający się ze swoimi skrzypcami?

Jakby tajemniczej, wręcz hermetycznej wioski było mało, Piotr Kulpa sięgnął po kolejne znane motywy. Jednym z nich jest stary, odziedziczony po dziadkach Tymka, dom, do którego przeprowadzają się Smutowie. Panuje w nim dziwna atmosfera, czasem słychać głosy lub czuć czyjąś obecność. Jednak bez obaw, nic nie wskazuje na to, że jest to dom nawiedzony w sztampowy sposób. Czego jak czego, ale autorowi nie można zarzucić powielania schematów, mimo że wykorzystuje klasyczne motywy.

Odnosi się to także do postaci Czarusia, kilkuletniego syna głównego bohatera, który od wielu lat nie mówi – dlaczego, to już inna bajka, wprawdzie niezwiązana z Wisiołami, ale również przerażająca. Po przeprowadzce do nowego miejsca, chłopiec wykazuje niezwykły dar, zmieniający się stopniowo w przekleństwo, choć sam nie do końca zdaje sobie z tego sprawę.

To co odróżnia „Mroczne siedlisko” od wielu innych powieści grozy jest ogromna pieczołowitość, z jaką autor nakreślił postaci, przede wszystkim Smutów. W miarę rozwoju fabuły okazuje się, że małżeństwo Tymka i Magdy ma za sobą paskudny okres związany z alkoholizmem mężczyzny. Choć od kilku lat jest już trzeźwy, nie da się wymazać z pamięci piekła, jakie stworzył swojej rodzinie. Do tej pory odbija się ono na jego relacjach z żoną i z synem. I jak przyjdzie nam się przekonać, Smuta ma na sumieniu nie tylko unieszczęśliwienie swoich najbliższych, ale coś znacznie gorszego…

Strzałem w dziesiątkę jest narracja poprowadzona z punktu widzenia różnych bohaterów, zarówno pierwszo, jak i drugoplanowych, pozytywnych i tych mających zdecydowanie złe zamiary. Trudno przy tym wskazać postać, która (może z wyjątkiem Czarusia) wzbudza jednoznacznie pozytywne uczucia, niemal każdy ma swoją ciemną stronę, ślad zła i nikczemności odbity na duszy. Z drugiej strony, niemożliwe jest całkowite potępienie tych, którzy przynajmniej w teorii na to zasługują. Zbyt wiele jest tu nieuchwytnych niejasności, które pobudzają wyobraźnię i zaostrzają ciekawość, a jednocześnie utrudniają jednoznaczną ocenę tego, co widzimy.

Co tu dużo ukrywać, „Mroczne siedlisko” jest świetne. Ma wszystko to, co powinna zawierać porządna powieść grozy – niepokojącą atmosferę, wartką akcję, przyprawiającą o gęsią skórkę scenerię i dobrze wykreowanych bohaterów. Czego chcieć więcej? Chyba tylko drugiego tomu, który podobno ma się ukazać już w czerwcu.

Dział: Książki
niedziela, 14 kwiecień 2013 10:04

Pocałunek Gwen Frost

Po tym, co się wydarzyło w bibliotece antycznej, kiedy to Gwen omal nie zginęła z rąk Jasmine Ashton, dziewczyna musi jeszcze bardziej na siebie uważać. Stała się bowiem celem numer jeden dla żniwiarzy, którzy nie spoczną, dopóki nie zemszczą się za śmierć Jasmine, jednej z czcicielek Lokiego - boga wszelkiego zła i chaosu. Aby zwiększyć szansę na przeżycie, Gwen musi uczęszczać dzień w dzień na treningi sztuk walki prowadzone przez jednego ze Spartan. Wybór trenera nie był przypadkowy - Spartanie słyną z tego, że są niezwykłymi wojownikami. Jednakże na jej nieszczęście trenować miał ją nie kto inny tylko Logan Quinn. Na początku roku odtrącił on Gwen łamiąc jej tym samym serce. Dziewczyna cały czas próbuje pozbierać się po tamtym ciosie, jednak nie wychodzi jej to najlepiej. Zwłaszcza, kiedy widzi Logana w objęciach innej...

Tymczasem zbliża się coroczny festyn zimowy organizowany w kurorcie narciarskim w Powder. Gwen, dzięki namowom swej najbliższej przyjaciółki Daphne, ostatecznie zgadza się pojechać tam z resztą uczniów Akademii Mitu. Liczy na to, że być może zdoła poznać tam kogoś, kto pozwoliłby jej uleczyć zbolałe serce z beznadziejnej miłości do Logana. Na jej drodze staje czarujący Preston, który szybko zawraca w głowie naszej bohaterce. Czy dzięki nowej znajomości dziewczyna zdoła zapomnieć o Loganie? Jednakże nawet tutaj, z dala od Akademii Mitu, Gwen nie może czuć się bezpiecznie. Ktoś bezsprzecznie czyha na jej życie. Czyżby żniwiarze podążyli za nią aż do kurortu?

Po poprzedni tom serii autorstwa Jennifer Estep, "Dotyk Gwen Frost", sięgnęłam z wielkim podekscytowaniem i nadzieją na fascynującą przygodę. Opis na okładce dawał powody ku temu, by sądzić, iż lektura powinna przypaść mi do gustu. Zaczęłam czytać i niestety moje nadzieje popękały niczym bańki mydlane porwane przez silniejszy wiatr. Rozczarowałam się niemiłosiernie. Denerwowała mnie główna bohaterka, zwłaszcza jej niedojrzałość. Irytowało mnie podobieństwo do cyklu "Dom Nocy" autorstwa pań P.C. Cast i Kristin Cast. Do tego te liczne powtórzenia w tekście... Wszystko to sprawiło, że niestety pierwsza część otrzymała ode mnie dość niskie końcowe noty. Być może postawiłam wówczas książce zbyt wysoką poprzeczkę, której niestety nie udało jej się osiągnąć. No nic. Było minęło, czasu nie cofniemy.

Po zakończonej lekturze zastanawiałam się, czy warto sięgnąć po kontynuację. Czy aby jest sens marnować swój jakże cenny czas na kolejny tom. Nikt nie dawał mi przecież gwarancji, że druga część okaże się lepsza od poprzedniej. Jednakże ciekawość, jak dalej potoczą się losy Gwen oraz jej przyjaciół, a także niedoszły związek z Loganem, przeważyła i postanowiłam przeczytać "Pocałunek Gwen Frost". Po cichu modliłam się o to, żebym znów się nie rozczarowała.

"Dotyk Gwen Frost", jak wspominałam, doprowadził mnie do szewskiej pasji. A kontynuacja... okazała się strzałem w dziesiątkę! Nie wiem, jakim cudem udało się to autorce, ale tym razem zupełnie inaczej odebrałam lekturę. Wciągnęła mnie od początku do samego końca. Z zainteresowaniem śledziłam dwa główne wątki w powieści - pierwszy, dotyczący kolejnych prób zgładzenia Gwen, oraz drugi - wątek miłosny. Tym razem jest on nieco bardziej rozbudowany niż w poprzedniej części. Oprócz Logana na horyzoncie pojawia się Preston, ale i jeden z kolegów Spartanina, Oliwier, niemało namiesza w głowie Gwen w kwestii miłości. Logan cały czas skrywa przed główną bohaterką jakąś straszną tajemnicę ze swojej przeszłości, która według niego staje na przeszkodzie, aby mogli być ze sobą szczęśliwi. Preston wydaje się chłopakiem bez skazy, chodzącym ideałem. A Oliwier? To już zupełnie inna bajka. Jak będą rozwijały się relacje z poszczególnymi chłopcami? Tego zdradzić Wam niestety nie mogę. Wystarczy jak powiem, że są całkiem ciekawie przedstawione.

W powieści pojawia się też nowy potwór. W pierwszym tomie nasza Cyganka musiała zmierzyć się z grasownikiem nemejskim, który prawie pozbawił ją życia. Tutaj pojawia się stwór o nazwie fenrir, który jest nie mniej groźny niż poprzedni przeciwnik dziewczyny.

Jeśli mowa o nowościach, to również dotyczą one głównej bohaterki, a dokładniej jej umiejętności. W tej części poznajemy kolejną odsłonę jej wyjątkowego daru, jakim jest psychometria (magia dotyku). Gwen przekona się, że swoją moc może wykorzystywać w bardziej praktyczny sposób, niż tylko w celu poszukiwania zagubionych przez innych rzeczy.

Jeśli chodzi o wydanie książki, to za każdym razem zachwycam się publikowanymi przez wydawnictwo Dreams tytułami. Nie inaczej było w przypadku "Pocałunku Gwen Frost". Okładka mieni się brokatem połyskującym na paznokciach oraz ustach bohaterki widocznej na froncie książki. Przyjemnej wielkości czcionka oraz zastosowana interlinia stanowczo ułatwiają czytanie. Kolejne strony pochłaniałam w ekspresowym tempie. Nienawidzę, kiedy historie napisane są drobną czcionką, zbyt ciasną, która tylko męczy mi oczy podczas lektury. Dlatego też sposób wydawania powieści przez wydawnictwo Dreams sprawia, że lektura jest dla mnie czystą przyjemnością - za co jestem im bardzo wdzięczna.

Cieszę się, że sięgnęłam po kontynuację "Dotyku Gwen Frost". Moje wcześniejsze obawy dotyczące kolejnego tomu, dalszych losów głównej bohaterki, na całe szczęście okazały się bezpodstawne. Może nie tyle zachwyciła mnie ta historia, ile była po prostu bardzo dobra. Z pewnością była to o wiele przyjemniejsza lektura, niż poprzednia część. Tym razem nie napotkałam sytuacji, które zirytowałyby mnie na tyle, aby później dać temu wyraz w recenzji. Widać, że autorka idzie w dobrą stronę, że się rozwija. Mam nadzieję, że kolejny tom utrzyma poziom i spodoba mi się równie mocno, jak "Pocałunek Gwen Frost". Zatem pozostaje pytanie - czy warto sięgnąć po tę książkę? Oczywiście że tak. Osobiście nie żałuję ani chwili spędzonej przy lekturze. Swoją drogą, przeczytałam tę część w ciągu jednego popołudnia - tak bardzo mnie wciągnęła. Czy muszę jeszcze coś dodawać, aby Was przekonać do lektury?

Dział: Książki
wtorek, 02 październik 2012 08:18

Wyścig śmierci

„Wyścig jest jak bitwa. Chaos koni, ludzi i krwi. Najszybsi i najsilniejsi, którzy pozostali po kilku tygodniach przygotowań na piasku. To morska woda na twarzy, śmiercionośna magia listopada na skórze, bębny Skorpiona zamiast serca. Jeśli ma się szczęście, to również prędkość. To życie, to śmierć albo jedno i drugie, i nic innego nie może się z tym równać."*

Siedzisz na jego grzbiecie i czujesz, jak się porusza. Wyczuwasz ruch pracujących mięśni podczas wysiłku. To nie wszystko, bo czujesz też jego emocje, jesteście jak jedność. Ta niezwykła więź jest wręcz niemożliwa. Widać radość z biegu, ale i tęsknotę za wolnością. Trwa wyścig na śmierć i życie, a Ty biegniesz po swoje marzenia...

Thisby to wyspa znajdująca się gdzieś na morzu. Jej mieszkańcy żyją sobie spokojnie, ale zawsze raz do roku pierwszego listopada odbywa się tu Festiwal Skorpiona. Miesiąc przed nim z morza wyłaniają się eich uisce, konie morskie. Są głodne i niebezpieczne, pragną krwi i mięsa - ludzkiego czy zwierzęcego, nieważne. Mieszkańcy wyspy urządzają na nie polowanie, ale muszą uważać, bo są bardzo silne i dzikie. Gdy jednak komuś udaje się złapać takiego konia, trenuje go, by móc stanąć do wyścigu. Tak było od niepamiętnych czasów i jest też tak teraz. Nadchodzi kolejny festiwal, ale dwie osoby w tym roku walczą o coś więcej niż zwycięstwo. Sean Kendrick musi wygrać, by to co najważniejsze było jego już na zawsze, a Kate „Puck" Connolly ściga się, by miała dokąd wrócić. Jaki będzie finał tego wyścigu, skoro zwycięzca może być tylko jeden?

Maggie Stiefvater słynie podobno z tego, że pisze powieści na podstawie legend, mitów i podań. Jednak wykorzystuje z nich tylko to, co chce. Sama na końcu powieści wspomina o tym, że powieść powstała na podstawie legendy, a raczej jej fragmentów. Co mnie skłoniło do sięgnięcia po tę książkę? Fakt, że jest o koniach. Nie takich zwykłych, tylko śmiertelnie niebezpiecznych. Nie jestem wielbicielką tych zwierząt, ale potrafię docenić ich piękno i siłę. Skusił mnie opis, skusiła mnie okładka, czy to był dobry wybór?

Akcja toczy się dwutorowo i historię poznajemy z punktu widzenia Puck oraz Seana. Dzięki temu mamy możliwość spojrzenia na sprawę z dwóch różnych perspektyw oraz poznać lepiej tych dwoje. Powieściopisarka jest pomysłowa, widać, że skupia się na tym, co robi i przekazuje nam powieść szczegółowo dopracowaną, zarówno pod względem ciekawej fabuły i miejsce akcji, jak i fantastycznych postaci. Jedyne co mnie nie satysfakcjonuje to brak żywej akcji, ale z drugiej strony nie przeszkadzało mi to zbytnio. Stiefvater wprowadza nas w ten świat z nostalgią, która nie nuży. Wręcz przeciwnie, ona jeszcze bardziej intryguje. Wszystko toczy się powoli, ale z każdą stroną przyspiesza i sprawia, że śledzimy wszystko jak zaczarowani, nie bacząc na umykające wskazówki zegara.

Eich uisce fascynują czytelnika, a autorka daje nam wszystko, czego możemy chcieć. Poznajemy ich historię, zwyczaje, lęki i pragnienia. Dzięki szczegółowym i bogatym opisom po zamknięciu oczu możemy je sobie wyobrazić. Ich piękno i moc. Morze to ich dom, do którego tęsknią, gdy zostają schwytane.Gdyby nie specjalne rzeczy, które sprawiają, że poddają się woli człowieka, w życiu nikt by ich nie utrzymał. Choć nawet i przy ich użyciu nie można być niczego pewnym, a już na pewno nie można im ufać. Zaufanie do eich uisce to Twój koniec. Ich naturą jest zabijanie. Te konie mają dwa oblicza. Pierwsze, wtedy gdy są na wolności i polują. Są wtedy jak potwory, Wszystko zamiera i czuć tylko ich pragnienie i strach ofiary. Drugie oblicze to gdy zostają schwytane. Nadal niebezpieczne, ale trochę ugładzone. Gdy ma się do nich podejście i zdrowy rozum, istnieje szansa na przeżycie. Przerażające bestie, ale i fascynujące.

Zaraz obok tych majestatycznych istot są inni bohaterowie, którzy są równie ważni jak eich uisce. To „Puck" i Sean są głównymi postaciami. Różnią się od siebie diametralnie, ale zarazem rozumieją jak z nikim innym. Łączy ich miłość do koni i pragnienie zwycięstwa, bo każde z nich walczy o coś najważniejszego w swoim życiu. Co dziwne, nie przeszkadza im świadomość rywalizacji, przebywają ze sobą, razem odkrywają słabości przeciwników i dzielą się spostrzeżeniami. Uczą się też dużo wzajemnie od siebie. Między nimi rodzi się uczucie, ale gdzieś tam mimochodem. Wątek miłosny nie dominuje i nie jest na pierwszym planie. Nie ma tu co chwilę fragmentów, jacy to oni są piękni, jak ładnie się uśmiechają, czy też mają śliczne noski, uszy czy inne części ciała. Nie całują się co pięć minut. Czuć tylko tę silną więź między nimi, której sami do końca nie rozumieją. Miła odmiana, prawda? Choć to ta dwójka i konie grają pierwsze skrzypce, postacie drugoplanowe też są dopracowane i pomagają budować napięcie. Każdy ma tu swoją rolę, bez której czegoś by zabrakło w tej powieści. Stiefvater naprawdę postarała się przy tworzeniu sylwetek bohaterów.

Wszystko, co wymieniłam powyżej sprawiło, że podczas lektury „Wyścigu śmierci" trafiłam do innego świata. Świata, w którym przez większość czasu trzeba być ostrożnym i mieć diabelnie dużo szczęścia. Czułam to, co czuli bohaterowie - fascynacje, strach, radość, smutek - nie zawsze były to uczucia miłe w odbiorze. Czułam ich podekscytowanie i niepewność. Autorka oczarowała mnie stylem i tym, jak opisała całą historię. Nie szczędziła opisów miejsc czy ludzi, ale też nimi nie nudziła. Wszystko jest tak, jak powinno, ani za mało, ani za dużo.

„Wyścig śmierci" polecam fanom twórczości Maggie Stiefvater oraz tym, którzy lubią niebanalne historie z wątkiem fantastycznym. I to nie byle jakim. Zaraz obok niesamowitych istot znajdujemy próbę poszukiwania siebie, sprecyzowania swoich pragnień i ich realizacji. Do tego poświęcenie i ogromna odwaga. Podobało mi się to, że pisarka podkreśla w powieści, żeby postępować tak jak się chce, a nie jak każą inni. Ważne tylko, by nie krzywdzić nikogo.

*str. 439

Dział: Książki
niedziela, 31 lipiec 2016 16:15

Strażnicy kryształów

Przygodę z Pięcioma królestwami rozpoczęłam zupełnym przypadkiem, coś w opisie było na tyle interesującego, że postanowiłam zaryzykować. Sięgając po pierwszy tom nie bardzo wiedziałam czego mogę się spodziewać. Nie znałam tego jak się okazało słynnego autora. Jednak kiedy już wciągnęłam się w wir przygód porwanych dzieci, niecierpliwie oczekiwałam kolejnego tomu. Niestety czas z jakim przyszło się zmierzyć był z byt długi.

Druga część za mną i teraz pora by opisać kolejną, trzecią już. Nie będę oszukiwała te przerwy robiły na niekorzyść w odbiorze i kojarzeniu faktów z poprzedniczkami. Jednak zanim opiszę wrażenia, zacznę od nakreślenia fabuły.

Cole zmierza do kolejnego królestwa, po wielu przygodach, które nie jeden raz naraziły go na niebezpieczeństwo nie czuje się, ani bliżej ani dalej rozwikłania zagadki i sposobu powrotu do domu, do swojego świata.

Wkraczając do Zeropolis zupełnie nie spodziewa się tego co tam zastanie. Miejsce, które w pewien sposób najbardziej przypomina to, w którym niegdyś przyszło mu się wychowywać, a z którego został niespodziewanie porwany. Każda decyzja jaką musi podjąć albo oddala, albo utrudnia powrót do domu. Nadzieja jest coraz mniejsza, ale w tym nowym królestwie wraz z grupą podróżujących przyjaciół dowie się wielu istotnych informacji, dzieci będą musiały kolejny raz zmierzyć się z przedsięwzięciem do jakiego wprowadzi ich ruch oporu i śmiałkowie, którzy sprzeciwiają się wielkiemu formiście. Sytuacja groźna, ale mająca na celu odnalezienie zaginionej siostry Miry, Konstancji oraz przyjaciół Colea.

Chłopiec dowie się, że jego pojawienie się chyba nie do końca stało się przypadkowe, otrzyma wiadomość, która pozostawi jeszcze więcej pytań, ale niestety żadnych odpowiedzi. Czy rzeczywiście rola Colea będzie miała aż tak ogromne znaczenie dla mieszkańców Pięciu Królestw i jaka jest szansa by ponownie znaleźć się w swoim świecie, no i dodatkowe najważniejsze pytanie, kiedy już dojdzie do powrotu. Jak będzie wyglądało życie jego i reszty porwanych dzieci, czy prawdą jest, że tam w domu nikt o nich już nie pamięta, a jeśli tak? Co wtedy?

Napisałam we wstępie, że dosyć długie odstępy między tomami nie posłużyły na plus w odbiorze całości, ponieważ fabuła każdej książki jest naprawdę mocno rozbudowana, składająca z wielu elementów, które odgrywają ważne znaczenie. I tak szczerze mówiąc nie bardzo pamiętałam co działo się w drugim, nie wspominając już pierwszego. Chwilami musiałam dłuższy moment przypominać sobie o czym mowa w fabule, by skojarzyć, że jest nawiązaniem do poprzednich wydarzeń.

Wracając do omawianej książki, to Strażników Kryształów mogę chyba uznać za najlepszą część. Nie wiem dlaczego, może samo Zeropolis było dla mnie łatwiejsze do wyobrażenia i poruszania po nim wraz z bohaterami. Czego nie miałam w poprzednich częściach, oczywiście nie oznacza to, że są one gorsze. Tutaj bardziej chodzi o moją wyobraźnię, chyba jestem troszkę oporna na pewne schematy. I za nic nie mogę wizualizować niektórych opisów miejsc.

Natomiast trzecie królestwo jawiło się bardziej przychylnie dla mojego umysłu, mogłam wtopić się w uliczki, albo usiąść w pojeździe podobnym do naszego pociągu czy też samochodu. Nawet ubrania i niektóre przyrządy były jakby wzorowane na tych ziemskich.

Co do samej akcji, była oczywiście wartka i nie pozwalała na znużenie, tutaj dowiadujemy się różnych ciekawostek na temat tego czy powrót Colea jest możliwy, jak to może wyglądać w praktyce. Razem z chłopcem, gdzieś tam na dnie świadomości zadamy sobie pytania, czy naprawdę jest sens by walczyć o opuszczenie Pięciu Królestw. Może życie tutaj nie byłoby takie straszne. Tak wiele minęło czasu, nie ma pewności, że rodzice oraz inni znajomi będą pamiętali o grupce dzieci, które pewnego halloweenowego wieczoru wyszły po cukierki i ślad po nich zniknął.

Sama wielokrotnie zastanawiałam się czy chłopiec powinien jeszcze wracać do domu, z drugiej jednak strony jestem bardzo ciekawa ile jest prawdy tym, że gdzieś daleko rzeczywiście nikt o nich nie pamięta. Mam nadzieje, że rozwiązanie będzie zaskoczeniem, którego się nie spodziewam.

Autor postarał się o niesamowicie rozbudowaną i bogatą w detale fabułę. Co w pewnym sensie jest ogromnym autem, ale znowu chwilami męczy. Czasami odnosiłam wrażenie, że wszystkie przygody, sytuacje nigdy się nie skończą, cały czas coś się musi zepsuć, nagła zmiana akcji i znowu Cole jest niebezpieczeństwie, a nie zapominajmy, że jest dzieckiem. Natomiast opisywane sceny są jakby dla starszych bohaterów. Tutaj będę się czepiała. Bo niby dzieci - cóż to jest dziesięć lat. A zadania, z którymi nie jeden dorosły miałby problem, tu mi się gryzie i nie bardzo pasuje do całości. Zbyt wiele przeszkód, za wiele komplikacji, których no ja nie ogarniam. Na szczęście to tylko moje jakieś marudzenie, podejrzewam, że dzieci lepiej się odnajdują w tego typu lekturach, a ja chyba zbyt krytycznie podeszłam. Niemniej jednak książki są naprawdę ciekawe i serwują sporo wrażeń.

Dodam tylko od siebie, aby z rozpoczęciem serii wstrzymać się do wydania całości, gdyż czas oczekiwania psuje efekt uczestniczenia w przygodach.

Dział: Książki
poniedziałek, 27 luty 2012 14:26

W stronę Słońca

Ileż to razy mężni amerykańscy chłopcy (i oczywiście w duchu politycznej poprawności) dziewczęta ratowali dupska całemu światu? Czy jest to zagrożenie z głębin mórz i oceanów, naziści, komuniści, kosmici, arabscy terroryści, meteoryty, komety, asteroidy, gigantyczne owady, olbrzymie gady, śmiercionośne płazy, przerośnięte ssaki, mutanty, psychopaci, seryjni mordercy, rząd Stanów Zjednoczonych, globalne ocieplenie czy ochłodzenie, potwory ze świata mroku, wampiry, demony, wilkołaki, zapomniani bogowie, Cthulhu i jego ekipa, szaleni naukowcy czy sam diabeł - oni zawsze nam pomogą w duchu patriotycznego wychowania jakiego nie powstydziłaby się nasza rodzima rodzinka Adamsów (pewni anty ewolucjoniści na "g"). Tym razem problemem jest słońce, a raczej jego brak. Nasza kochana gwiazda gaśnie i coś z tym trzeba zrobić.

Po seansie kilkukrotnie sprawdzałem któż to zrobił tego paszkwila... i oczom swym nie wierzyłem, że facet który wyreżyserował świetny "Trainspotting" czyli imć Danny Boyle przyłożył choćby odwłok do tego słonecznego gówienka. Lekko tym załamany przysiadłem do napisania tej recenzji ku przestrodze, aby omijać ten "film" szerokim łukiem i nie dać zarobić na zakupie czy wypożyczeniu tegoż potworka.

Fabuła służy tylko temu, aby pokazać duuuuużo efektów specjalnych. Mamy więc co następuje: słońce umiera, wysyłają ekipę na statku Ikar 2 z ogromną bombą, która to ma swym wybuchem przywrócić nieco życia w przygasającej gwieździe. Oczywiście na ich drodze twórcy porozrzucali kosmiczne kłody mające wpadać pod nóżki dzielnej załogi.

Pomimo, iż jestem wielkim fanem fantastyki (przede wszystkim w wydaniu książkowym) to jeśli chodzi o filmy podchodzę do nich z dużą dozą nieśmiałości, gdyż świat kina lubi robić niezłe potworki przyklejając im metkę fantastyka, co sprzyja niechęci przeciętnego zjadacza chleba do tegoż gatunku. Czasem trafiają się perełki maści "Łowcy androidów", "Obcego", "2001: Odyseja kosmiczna" czy rodzimej "Seksmisji", lecz ogromna większość takich produkcji to straszna popelina, gdzie wszelkie braki w scenariuszu, aktorstwie itp. tłumaczy się tym, iż w tym gatunku tak musi być. Oczywiście jest to wierutna bzdura, ale jakże łatwo przychodzą takie słowa wszystkim tym popeliniarzom nie mającym zielonego pojęcia o fantastyce.

Wracając do filmu należy powiedzieć, iż sam pomysł wyruszenia na słońce z bombą aby naszą gwiazdę rozruszać jest już śmiechu warty, przy którym akcje z "Armageddonu" to prawie dokumentalny zapis prac naukowych o ciałach niebieskich mogących uderzyć w nasz glob. Z każdą kolejną chwilą, średnio wykształcony widz (spoza stanów bo tam najwyraźniej sporo tłumoków żyje) zauważy nieścisłości i braki w wiedzy osób piszących scenariusz.

Jeśli chodzi o stronę aktorską to wykonano co miało zostać wykonane, by nikt nie płakał jak to wszystko spartolono w filmie z potencjałem (żarcik) przez kiepskie granie. Z drugiej strony nie było też podstaw, aby ktokolwiek stworzył jakąś super kreację - do tego potrzebne byłyby świetnie stworzone postacie.

Na plus można zaliczyć przede wszystkim warstwę wizualną. Ładnie prezentuje się parę ujęć słońca oraz sceny w "obserwatorium", gdzie załoga może sobie bezpośrednio popatrzeć na naszą gwiazdę. Najlepszą sceną jak dla mnie było oglądanie przelotu Merkurego, pomimo iż poruszał się z prędkością co najmniej kilku warpów. Na prawdę ładnie się to zaprezentowało. W sumie jeśli chodzi o efekty specjalne to zdecydowanie można pochwalić twórców, choć od pewnego momentu, gdy ma nastąpić kulminacja filmu jednak za bardzo sobie szaleją tworząc potworki jak ostatnia scena z Cillianem Murphym - to była istna żenada.

Próbowano coś tu stworzyć, jakiś klimat. Przez większą część filmu oscyluje on wokół iście poetyckiego ujęcia kosmosu wraz z różnego rodzaju filozoficzno-religijnymi wywodami o miałkości bytu i niebytu. Pojawia się nieco psychodeliczno-klaustrofobicznego klimatu po zacumowaniu do Ikarusa 1. Przebija się też thriller i horror choć w niedużych dawkach. Jednak gdy to już wszystko ogarniemy okazuje się, że połączenie tych wszystkich elementów fabuły stworzyło nową jakość, nową jakość gówienka filmowego sf zapakowanego w pięknie lśniące opakowanie z napisem "W stronę słońca". Wiele osób na pewno dało się złapać niczym sroka, która leci do błyskotek i uzna film za dobry (sic!) bo ich percepcja zaszwankuje od efektów specjalnych, które szczególnie w sali kinowej mają prawo przytłoczyć.

Podsumowując - stworzono kolejnego gniotka, którego sprzedaje się jako porządny film sf, a z takowymi filmami nie ma nic wspólnego. Nawiązania do klasyków gatunku oraz wczesnych filmów fantastycznych to nieco za mało, aby można było z pełną stanowczością stwierdzić, iż ten film był choćby przeciętny. Dobre efekty oraz porządna ekipa aktorsko-realizatorska to jak widać za mało by móc z tak kiepskiego pomysłu stworzyć sensowny i warty oglądania film.

Dział: Filmy
wtorek, 04 grudzień 2012 12:55

Śmierciowisko

"One rosną za szybko, Dorotko – powiedział jej ojciec. – One się nami żywią – kośćmi naszych umarłych, naszymi rozsypującymi się domami, ubraniami, książkami. Naszymi opowieściami. Wszystkim tym, czym była nasza cywilizacja. I dlatego tak szybko rosną. Ale wiesz – ściszył głos do szeptu – boję się myśleć, co może zamieszkać w lesie wyrosłym na kościach człowieka".

Świat po nieznanej, lecz zabójczej Epidemii, jaka miała miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, w niczym nie przypomina tego, który znamy obecnie. Ludzie, zdziesiątkowani tajemniczym wirusem, starają się znaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości i zacząć wszystko od nowa. Nie jest to łatwe, ponieważ przyroda w zadziwiający sposób i w błyskawicznym tempie, odebrała człowiekowi to, co przez stulecia sobie przywłaszczył.

Mieszkańcy niewielkiej, położonej w głębi lasu, osady zaczynają ginąć w dziwnych okolicznościach. Główna bohaterka, dwudziestoletnia Dorota, dostrzega, że między zamordowanymi a nią istnieje ścisły związek. Każdemu z nich życzyła skrycie śmierci, a teraz wszystko wskazuje na to, że ktoś (lub coś) wysłuchał jej złorzeczeń. Ponadto, niemal za każdym razem to właśnie ona znajduje ich zwłoki. Czy jest to zwykły przypadek, czy może ma to związek z Człowiekiem ze Skraju Lasu, który od lat wieczorami obserwuje jej dom? A może... Nie, więcej nie zdradzę.

Trudno jest zakwalifikować „Śmierciowisko" do jednego, konkretnego gatunku. Rozpoczyna się jak dystopia, ukazująca postapokaliptyczną wizję świata, w której człowiek musi radzić sobie z siłą żywiołu, jakim jest dzika przyroda. Dość szybko przeradza się w opowieść grozy, wywołując gęsią skórkę już od pierwszych rozdziałów. Jednak mniej więcej w połowie książka przeobraża się w mroczną historię fantasy, w której motywy z podań, legend i starych baśni stapiają się w jedną całość. Taki misz-masz może być ryzykowny, zwłaszcza dla debiutującej pisarki i muszę przyznać, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy autorka przypadkiem nie przedobrzyła. Na szczęście, po krótkiej chwili zwątpienia, zauważyłam, że opowieść staje się jeszcze bardziej wciągająca, choć potoczyła się w zupełnie innym kierunku, niż można było się spodziewać na początku książki.

Anna Głomb stworzyła wciągającą historię, w której rzeczywistość przeplata się z baśniami. Nie zabrakło tu także elementów kultury czysto słowiańskiej, co bardzo mnie cieszy i stanowi dodatkowy atut książki. Opowieść jest niepokojąca, a napięcie wzrasta już od pierwszych stron i utrzymuje się aż do końca. Wprawdzie w międzyczasie dochodzi do pewnego załamania całej opowieści, jest to jednak chwilowe i nie powinno rzutować na odbiór powieści jako całości.

Autorce udało się to, co niewielu pisarzom jest dane – zaintrygowała mnie książką, której główna bohaterka wzbudza znacznie więcej antypatii niż życzliwych czy ciepłych uczuć. Dorota jest nie tylko arogancka, zarozumiała i przekonana o własnej wyjątkowości, ale także pozbawiona umiejętności nawiązywania naturalnych, bliskich relacji międzyludzkich. Zdaje się być niezdolna do prawdziwej miłości i przyjaźni, drażnią ją zarówno starcy, jak i dzieci; dziewczyna do nikogo nie żywi głębszych uczuć, nawet do swojej matki czy starszego sąsiada, który w pewnym stopniu zastępuje jej ojca i opiekuna. Dopiero ostatnie strony nieco wyjaśniają i nieco ocieplają ten wizerunek.

Reasumując, powieść Anny Głomb posiada wprawdzie pewne niedociągnięcia, niemniej jednak jest to bardzo udany debiut. Na bazie znanych motywów autorka stworzyła oryginalną historię wpisującą się w popularny ostatnio nurt powieści postapokaliptycznych. Jest to jednak zdecydowanie coś więcej niż jedynie kolejna wizja świata po kataklizmie, to także wciągająca opowieść fantasy, która z pewnością przypadnie do gustu wszystkim fanom gatunku.

Dział: Książki