Rezultaty wyszukiwania dla: Nowa Ba����
Grobbing
Bizarro fiction to gatunek literacki stosunkowo nowy. Dość szybko znalazło się jednak grono autorów, którzy zaczęli propagować go dość szeroko wśród środowisk miłośników grozy. "Grobbing" Dąbrowskiego to sztandarowy wręcz przykład na zobrazowanie tego gatunku - miłośnicy "horroru inaczej" będą z pewnością zadowoleni. Jak zaś wygląda to z punktu widzenia zwykłych "zjadaczy" fantastyki?
Na wstępie należy zaznaczyć, że "Grobbing", wbrew temu co sugerować może tytuł, to nie opowiadania grozy w klasycznej formie. Owszem, elementy charakterystyczne dla tego gatunku pojawiają się tutaj w całkiem sporej ilości (jak np. plaga zombie), jednak są one podlane ogromną dawką czarnego humoru i absurdu. W efekcie, zamiast straszyć i budować napięcie są raczej formą zabawnego pchnięcia akcji do przodu. I tak jest w pierwszym z prezentowanych opowiadań - tytułowy "Grobbing" to tekst utrzymany w klimatach post-apokalipsy, której przyczyną zagłady stali się żywi martwi. Fabuła to jednak, wbrew pozorom, nie desperacka walka z truposzami, a... próba ich asymilacji ze społeczeństwem. Jak absurdalna i paradoksalna to wizja? Aż nadto.
Powyższa wizja to jednak nie najdziwniejszy obraz Apokalipsy w twórczości Dąbrowskiego. Inne z opowiadań, "Fatland", to jeszcze bardziej zwariowana idea tego, co doprowadzi ludzkość do upadku. A jest ona dość... prozaiczna - widząc szyderstwa dzieci na temat wagi ich koleżanki Bóg uznał, że nie byliśmy warci jego wysiłku i siedmiu dni pracy. Jaka czeka nas więc kara za grzechy? Żaden tam potop i inne klęski żywiołowe - po prostu zaczniemy tyć w zastraszającym tempie, by niedługo zacząć przypominać Jabbę Huta. Podobny w założeniach tekst to "Nagły wzrost. Tutaj jednak autor w zabawny, ironiczny sposób pokazuje, jak bardzo zgubne mogą być marzeń (i dążenia do nich). Tym razem apokalipsa spowodowana zostanie przez jedną osobę. Żeby było zabawniej - karła. Dojrzeć też tutaj można może i przeolbrzymioną, lecz ważną odpowiedź na ważne w dzisiejszych czasach pytanie - co będzie, gdy wzrost demograficzny przekroczy jakiekolwiek normy?
Problem polega jednak na tym, że humor, którego w "Grobbingu" nie zabraknie, jest dość mocno zróżnicowany. Z jednej strony pojawia się tutaj wiele nawiązań do pop-kultury (mniej lub bardziej udanych) i całkiem zabawne sceny (w jednym z opowiadań pojawia się wątek zatrzaśnięcia w łazience, w której... wybiło szambo). Sporo jednak w całej książce elementów, które cechują się humorem bardzo płytkim, przeplatając się z fragmentami lepszymi w każdym z tekstów. Miłośników żartów z wyższej półki należy odesłać do twórców rangi Terry'ego Pratchetta - w prozie Dąbrowskiego takowe stanowią dosłownie kroplę w morzu "dowcipu".
Absurd, będący wizytówką bizarro fiction, przenika prezentowane w książce teksty na najróżniejszych stopniach. Jego objawy znajdziemy zarówno w dawkach niewielkich, cechujących tylko warstwy życia codziennego, jak i w dawkach znacznie większych - obejmujących swoim zakresem ogromne połacie terenu. Na szczęście w tym elemencie Dąbrowski zachował umiar - elementy fantastyczne w jego tekstach zostały odpowiednio wyważone, równoważąc skalę, na której się rozgrywają. Nie widać w "Grobbingu" narzucania na siłę bizarro na każdym kroku. W efekcie czarny humor ma miejsce tylko w temacie, którym zajmuje się autor od początku.
Tragiczna okładka nie przysporzy raczej autorowi przypadkowych czytelników - trudno też takich doszukiwać się wśród tych, którzy idei bizarro fiction nie znają, a nie mają w zwyczaju decydować o zakupie na podstawie okładki. Nie można powiedzieć, że "Grobbing" to kiepski przedstawiciel swojego gatunku - z pewnością jednak dużo bardziej docenią ją ci czytelnicy, zaznajomieni z literaturą tego typu. Bo jest to gatunek, który cechuje się binarnością uczuć doń żywionych - pokochasz lub znienawidzisz.
Gniew króla
Nie tak dawno chwaliłam Wydawnictwo MAG za błyskawiczne wydanie całego cyklu „Pozaświatowcy" Brandona Mulla, którego pierwszy tom ukazał się w lutym bieżącego roku, a ostatni zaledwie siedem miesięcy później. Równie wielkie brawa za nie trzymanie czytelników w niepewności należą się Wydawnictwu Galeria Książki za niemal tak samo błyskawiczne wypuszczenie na rynek „Trylogii Valisarów" autorstwa Fiony McIntosh.
Po dziesięciu latach względnie spokojnego panowania Loethara nad Imperium ponownie ciąży widmo wojny. Tym razem jednak nie zagraża mu żaden zewnętrzny wróg – wiele wskazuje na to, że dojdzie do wojny domowej. O prawo do tronu ubiegają się synowie zamordowanego przed laty króla Brennusa, Leonel i Pyvin. Jednocześnie po władzę sięga także przybrany brat Loethara, okrutny i pozbawiony nawet cienia litości czy współczucia Stracker. Jakby tego było mało, na scenie pojawia się także zaginiona księżniczka Genevieve, pierwsza od stuleci potomkini Valisarów, która przeżyła i najprawdopodobniej posiada słynny Urok, czyli moc wpływania na wolę innych.
Ostatni tom trylogii skupia się na tytułowych bohaterach cyklu, czyli przedstawicielach królewskiego rodu Valisarów. Okazuje się, że wszyscy kryją w sobie tajemnice, których ujawnienie zaskakuje nie tylko ich towarzyszy, ale także – a może przede wszystkim – czytelnika. Obdarzeni są przez starożytną boginię Cyrenę niezwykłym darem – możliwością zdobycia Patrona, bezlitośnie go wykorzystując, nie bacząc przy tym na cierpienie i ból, jakie wywołują tym u otaczających ich osób.
Sama koncepcja patrona jest dosyć oryginalnym pomysłem, któremu warto przyjrzeć się bliżej. Dzięki przymierzu, jakie protoplasta rodu zawarł z boginią, każdemu Valisarowi przeznaczony jest jeden patron – człowiek obdarzony niezwykłą i nieposkromioną mocą, która uaktywnia się w chwili pojmania. Aby przemiana mogła się dokonać, królewski potomek musi skonsumować fragment ciała swojego przyszłego obrońcy. Brzmi makabrycznie? I dokładnie takie jest! Jednak akt kanibalizmu nie jest najgorszym, co spotyka patrona – w momencie aktu skrępowania zyskuje on wprawdzie niewyobrażalną moc, ale jednocześnie traci wolną wolę i staje się całkowicie uzależniony od swego pana.
Pierwszy tom trylogii sugerował dość schematyczną historię – ot młodociany następca tronu musi wieść żywot zbiega, by w dogodnym momencie upomnieć się o swe dziedzictwo i pokonać nikczemnego najeźdźcę-uzurpatora. Już w drugiej części losy Leonela i Loethara odbiegły od utartego szlaku, w trzeciej zaś wywróciły pierwotny koncept do góry nogami. Początkowo brutalny i postrzegany niemal jednoznacznie negatywnie Loethar wykazuje coraz więcej cech niemalże idealnego władcy. Pod jego rządami Imperium rozkwita, a ludziom żyje się dobrze. Z kolei młody Leo coraz bardziej pogrąża się w spirali nienawiści i żalu do otaczającego go świata. Wszystkie swoje działania podporządkowuje jednemu celowi – odzyskaniu tronu i to bez względu na koszty i ofiary, jakie przyjdzie mu za to zapłacić, ani na życie ludzi, które przyjdzie mu poświęcić.
Akcja poprzednich tomów cyklu toczyła się wielotorowo, a ilość wątków mogła przyprawić o lekki zawrót głowy. Podobnie jest w pierwszych rozdziałach „Gniewu króla", jednakże mniej więcej od połowy książki losy poszczególnych bohaterów ściśle się ze sobą splatają, nieuchronnie prowadząc do sceny kulminacyjnej. Wydarzenia opisywane toczą się wartko, kilkukrotnie też dochodzi do zaskakujących zwrotów akcji, dzięki którym lektura jest jeszcze przyjemniejsza.
Niestety nie wszystko jest tak kolorowe. Zdecydowanie największą wadą są nienaturalnie brzmiące dialogi między bohaterami, które straszą zwłaszcza w pierwszej połowie powieści. Był to także mój największy zarzut pod adresem „Królewskiego wygnańca" oraz „Krwi tyrana". Zawiodło mnie również nieco przesłodzone zakończenie trylogii. Ponadto niektóre z wykreowanych przez autorkę postaci są tak jednowymiarowe i do bólu czarno-białe, że nie sposób nie odczuwać z tego powodu pewnej dozy irytacji. Dotyczy to zwłaszcza wcielonego zła – Strackera, w którym brak choćby najmniejszego śladu człowieczeństwa, a także chodzącego ideału, który wyjątkowo nieprzyjemnie działał na mój system nerwowy – Gavriela de Vis. Nie oznacza to jednak, że żaden z bohaterów nie jest interesujący, do najciekawszych z pewnością należą Loethar, Davarigonka Elka, a także Ravan, którego poznajemy w postaci ludzkiej i zwierzęcej.
Podsumowując, „Gniew króla" to bardzo dobre zwieńczenie całej trylogii. Jest to zdecydowanie najlepszy tom cyklu, który mimo pewnych mankamentów czytało mi się naprawdę bardzo dobrze. Zakończenie sugeruje, że autorka prawdopodobnie powróci pewnego dnia do historii rodu Valisarów, zanim to jednak nastąpi zachęcam Was do sięgnięcia po bieżącą serię.
Epic
MMORPG oraz cRPG to jedne z najpopularniejszych obecnie gier na rynku. Posiadanie swojego awatara, rozwijanie go w trakcie rozgrywki, rozbudowywanie jego ekwipunku, podróżowanie po szczegółowych i bardzo rozbudowanych lokacjach oraz wykonywanie szeregu misji potrafią wciągnąć na długie godziny w wirtualnym świecie. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby od takiego rodzaju gier uzależniona była nasza edukacja, gospodarka, zaś czynności podjęte w grze miałyby swój skutek w realnym życiu. Taką wizję przedstawia nam Conor Kostick w swojej powieści "Epic".
Nowa Ziemia, skolonizowana planeta w odległej (niesprecyzowanej) przyszłości. Mieszkający na niej ludzie od wielu pokoleń przestrzegają jednej, bardzo ważnej zasady - nie wolno używać przemocy. Za jakikolwiek objaw agresji (wystarczy spoliczkowanie przeciwnika) można zostać wykluczonym ze społeczeństwa i zesłanym na wyspę skazańców, gdzie życie rządzi się swoimi prawami (a raczej ich brakiem). W celu rozwiązywania wszelkich konfliktów oraz wyładowywania agresji pierwsi koloniści stworzyli grę komputerową pod tytułem Epic. Pieczę nad nią trzyma Centralne Biuro Alokacji., najwyższa instancja prawna na planecie. Ponieważ Epic jest obowiązkowy dla wszystkich, od niego zależy jak będzie wyglądało ludzkie życie. To czy ktoś dostanie się na uniwersytet, jaką zdobędzie pracę, jaki status majątkowy będzie posiadał, uzależnione jest od poczynań w grze. Każdy mieszkaniec Nowej Ziemi tworzy w Epicu swojego bohatera, wyposaża go w rozmaite bronie, zbroje czy eliksiry, wykonuje przeróżne misje w celu zarobku, rozwija umiejętności, albowiem, gdy przyjdzie potrzeba załatwienia konkretnej sprawy w realnym świecie, zmierzy się w tym wirtualnym na arenie z przedstawicielami Centralnego Biura Alokacji. Nie jest to sprawa całkiem prosta, gdyż urzędnicy dysponując dużymi środkami finansowymi, posiadają zaawansowanych i doświadczonych bohaterów.
W takim świecie przyszło żyć Ericowi, nastolatkowi, który w "realu" pomaga rodzicom na roli, zaś w Epicu zbytnio sobie nie radzi, przegrywając w pojedynkach. Kiedy jego matka ponosi klęskę na arenie w walce z reprezentantem Centralnego Biura Alokacji, nad całą rodziną wisi groźba przesiedlenia i pracy w ciężkich warunkach w kopalni. Chłopak postanawia zebrać drużynę oraz wykonać pozornie niemożliwą misję, która pozwoli mu wyzwać na pojedynek niezwyciężonych urzędników. W tym celu tworzy nowego bohatera, a raczej bohaterkę (co już w jego świecie jest rzeczą dziwną) - awanturniczkę Cinderellę. Wszystkie początkowe punkty do rozwoju postaci przeznacza zaś na rozwój wyglądu zewnętrznego. Z tak przygotowanym awatarem i grupką najbliższych przyjaciół wyrusza w niezwykle rozbudowany świat Epica.
Kostick stworzył niesamowicie ciekawą historię będącą połączeniem science-fiction i fantasy. Z jednej strony mamy nową planetę zamieszkiwaną przez ludzi oraz niezwykle rozwinięty świat wirtualny, z drugiej strony malowniczą krainę magii i miecza, w której spotkamy elfy, krasnoludy, a nawet smoki i wampiry. Świat rzeczywisty został zepchany na drugi plan, nie tylko opisowo ale również fabularnie. Przez to, że mieszkańcy spędzają godziny w Epicu, odnosimy wrażenie, że Nowa Ziemia wydaje się być "zacofana" technologicznie. Z jednej strony ludzie używają baterii słonecznych, z drugiej ubierają się w tuniki i mieszkają w gliniankach lub drewnianych chatkach.
Technicznie przy opisywaniu fantastycznej krainy Epica autor spisał się dobrze, choć nie można go porównywać do mistrzów fantasy. Fani Tolkiena, Cooka czy Silverberga przyzwyczajeni do malowniczego kreowania światów mogą poczuć się lekko zawiedzeni. Szkoda również, że pisarz za mało fabuły poświęcił na genezę Nowej Ziemi czy początki gry. Mając na uwadze, że "Epic" otwiera Trylogię Awatarów, można mieć cichą nadzieję na odrobinę historii w następnych tomach.
Plusem powieści Conora Kosticka jest jej lekkość. "Epic" czyta się naprawdę przyjemnie i szybko. Akcja nieustannie brnie do przodu i pełna jest wszelakich zwrotów. W Internecie krążą opinie, że jest to książka skierowana do informatyków, z którymi oczywiście można polemizować. Według mnie, przypisy (których i tak nie jest wiele) informujące o logowaniu się do gry czy będące komendami (typu #Uśmiechnij się) lepiej oddają klimat MMORGP i przypominają nam, że Epic to tylko gra, zaś świat fantasy jest tutaj komputerowo wyimaginowany.
Na koniec warto dodać, że Conor Kostic jest pomysłodawcą pierwszej na świecie gry LARP, czyli fabularnej rozgrywanej na żywo. "Epic" jest jego debiutem literackim. Ja zaś, podsumowując, debiut ten oceniam pozytywnie. Polecam pozycję nie tylko fanom gier cRPG i MMORG (choć tym na pewno lepiej będzie się wczuć w klimat), ale wszystkim miłośnikom dobrej przygody w fantastycznym, pełnym niezwykłych ras i stworzeń, świecie.
Dziewięć żyć Chloe King. Uprowadzona
Chloe King nie jest zwyczajną nastolatką, nie jest nawet człowiekiem. W dniu szesnastych urodzin przeszła przemianę, przebudziła się jej zwierzęca, a precyzyjnie rzecz ujmując – kocia, natura. Zyskała nie tylko nadnaturalną zwinność i siłę, wyostrzyły się także jej zmysły. Niestety, jednocześnie stała się celem ataku pradawnego stowarzyszenia, Bractwa Dziesiątego Ostrza, którego misją jest eliminowanie ze świata stworzeń takich jak Chloe.
Druga część trylogii o niezwykłej, starożytnej rasie ludzi-kotów, zwanych Mai, to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń wieńczących pierwszy tom. Po dramatycznej walce, podczas której najprawdopodobniej zginął czołowy wojownik Bractwa zwany Łowcą, Aleks zabiera Chloe do głównej kwatery Stada, gdzie dziewczyna otrzymuje opiekę przywódcy, Siergieja. Poznaje także historię swojej rasy oraz szczegóły własnego pochodzenia, odkrywa, kim była jej biologiczna matka. Nadal grozi jej jednak niebezpieczeństwo ze strony prześladowców, bowiem wyrok raz wydany przez Bractwo niełatwo cofnąć.
Pierwsza część trylogii była fascynującym powiewem świeżości wśród młodzieżówek opanowanych przez wampiry, wilkołaki i anioły. To świetny pomysł, by wykorzystać elementy egipskiej mitologii, zwłaszcza informacje na temat bogiń Bastet i Sekhment, występujących pod postaciami kobiet z głowami kota i lwicy. To od nich wywodzi się rasa Mai, półboskich ludzi-kotów, którzy mimo kilku tysięcy lat ukrywania się, nadal zachowali instynkty dzikich drapieżników. W „Uprowadzonej" poznajemy więcej faktów na temat ich pochodzenia, a także mamy szansę poznać współczesne Stado oraz to, jak koegzystują oni w ludzkim społeczeństwie. Zabrakło mi tylko nieco większej dzikości w ich codziennym życiu, część z nich bardziej przypominała bowiem udomowione kociaki niż dzikie lwy, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Najbardziej spodobała mi się postać Kemet, zwanej także Kim, będącej raczej kotem w ludzkiej skórze niż jedynie człowiekiem wykazującym kocie cechy. To moja zdecydowana faworytka tej opowieści.
Pannę King polubiłam z kolei już wcześniej za jej niepokorność i chodzenie własnymi ścieżkami, ten charakterystyczny pazur stracił trochę na ostrości w drugim tomie cyklu, ale nadal Chloe prezentuje się dużo lepiej niż większość mdłych bohaterek powieści młodzieżowych. Jednocześnie bardziej przypominała w swych zachowaniu i emocjach typową nastolatkę niż miało to miejsce w „Upadłej", gdzie połowa jej myśli krążyła wokół seksu. Tym razem na skutek dramatycznych wydarzeń sprawy sercowo-łóżkowe schodzą na drugi plan i choć nadal obecne, nie przytłaczają już tak całej fabuły.
Jak to zwykle bywa w książkach przeznaczonych dla nastoletnich czytelników, a zwłaszcza czytelniczek, mamy tu do czynienia z pozornie klasycznym trójkątem. Oto dwóch przystojniaków stojących po przeciwnych stronach barykady próbuje zdobyć serce (i nie tylko) głównej bohaterki. Nie jest to jednak układ typowy, a to za sprawą mniej zaangażowanej od nich Chloe, a także obiektywnych przyczyn, które nie pozwalają jej nawet myśleć o związku z jednym z nich. Jakich? Będziecie musieli przekonać się sami.
Nie obyło się niestety bez drobnych niedociągnięć. Czarne charaktery przedstawione zostały schematycznie, a fanatyzm członków Bractwa Dziesiątego Ostrza jest sztampowy i przekoloryzowany. Zabrakło tu finezyjności, pokazania większej ilości odcieni szarości, a nie tylko czerni i bieli w kreowaniu bohaterów.
Postać Chloe King cieszy się dużą popularnością głównie za sprawą serialu nakręconego na podstawie trylogii autorstwa Liz Braswell. Jak już wspomniałam o tym w recenzji poprzedniego tomu, po obejrzeniu jednego odcinka, doszłam do wniosku, że w książce historia ta jest znacznie ciekawsza, a główna bohaterka została lepiej wykreowana. Tym bardziej zachęcam wielbicielki filmowej Chloe do poznania jej literackiego pierwowzoru.
„Uprowadzona" to dobrze napisana kontynuacja pierwszego tomu trylogii i interesująca młodzieżówka, którą czyta się szybko i przyjemnie. Zapewnia przede wszystkim dobrą rozrywkę i z pewnością przypadnie do gustu wielbicielkom gatunku.
Dziewięć żyć Chloe King. Upadła
Szesnaste urodziny to w Stanach Zjednoczonych jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu każdej nastolatki. Niektóre obchodzą tak zwaną „słodką szesnastkę" w towarzystwie przyjaciół, inne tylko w gronie rodzinnym. Niektóre solenizantki otrzymują wymyślne prezenty i wyprawiają huczne przyjęcia. Chloe King podczas świętowania swoich urodzin z przyjaciółmi zjadła tort z pizzy, a potem... spadła z siedemdziesięciometrowego wieżowca.
Czy można przeżyć upadek z takiej wysokości? Z pewnością nie. A jednak tuż po chwili dziewczyna wstała, a jedynymi obrażeniami, jakie odniosła, było zaledwie kilka otarć i siniaków. Od tej chwili Chloe dostrzega coraz więcej zmian, jakie zachodzą w jej ciele i zachowaniu. Staje się nie tylko silniejsza i niesamowicie silna, wyostrzają się także jej zmysły, a hormony zdają się buzować jak na pełnym ogniu. Dziewczyna zauważa, że niemalże z dnia na dzień staje się obiektem zainteresowania zarówno największego szkolnego przystojniaka, Rosjanina Aleka, ale także starszego od niej o dwa lata tajemniczego Briana. Niestety, dosyć szybko okazuje się, że niezwykła przemiana, jaka w niej zaszła, pociągnęła za sobą także negatywne skutki – ktoś zaczyna czyhać na jej życie.
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona świeżością, jaka tchnie z kart „Dziewięciu żyć...". Wprawdzie można odnaleźć w niej motywy dosyć powszechnie spotykane w książkach dla młodzieży, autorka zmodyfikowała je jednak na tyle, by ani nie nudziły, ani nie irytowały czytelnika. W ciągu ostatnich kilku lat powieści dla nastolatków opanowały niezliczone zastępy wampirów, wilkołaków, a ostatnio także zombie. Dlatego też pomysł, by głównej bohaterce nadać kocie cechy – szybkość, zwinność, siłę - bez zmieniania jej w zwierzę, bardzo mi się spodobał. Podobnie jak fakt, że pojawienie się w otoczeniu Chloe dwóch przystojniaków nie zaowocowało mdłym trójkątem miłosnym. Można odnieść wrażenie, że dziewczyna nie przywiązuje się mocniej do żadnego z nich, traktując ich wzajemne relacje dosyć chłodno i z dystansem.
Już od pierwszych stron rzuca się w oczy lekki, bardzo młodzieżowy język, jakim posługują się bohaterowie książki. Trudno ocenić, na ile jest to zabieg zastosowany przez tłumacza, a na ile styl autorki, z pewnością jednak młodzi czytelnicy docenią naturalność prowadzonych przez książkowych nastolatków dialogów. Ciekawym urozmaiceniem jest także wplecenie w treść tekstów SMS-ów oraz rozmów prowadzonych przez nastolatki na portalach społecznościowych.
Właściwie jedyne, co nieco uwierało mnie w powieści to wiek głównej bohaterki. Często zapominałam, że ma ona zaledwie szesnaście lat – może żyję nieco złudzeniami, ale nie znam nastolatek w tym wieku o tak rozbuchanej seksualności jak Chloe. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że nagłe zainteresowanie sprawami intymnymi i przedmiotowe wręcz traktowanie mężczyzn (a raczej chłopców, bo żaden z nich nie przekroczył dwudziestki) wiążą się z jej przemianą, jednak lepszym rozwiązaniem byłoby dodanie King choćby dwóch lat. Zaniepokojonych rodziców spieszę przy tym zapewnić, że w książce nie ma żadnych gorszących scen, a ostatecznie najbardziej „wyuzdanym" zachowaniem Chloe jest całowanie się z Aleksem w szkolnym schowku.
Na podstawie trylogii powstał serial o tym samym tytule. Zaintrygowana powieścią postanowiłam obejrzeć także jej ekranizację, dosyć szybko przekonałam się jednak, że nijak nie umywa się ona do oryginału i nie udało mi się skończyć nawet pierwszego odcinka. Jeśli więc jesteście fanami serialu, a nie znacie jeszcze książki – koniecznie musicie to nadrobić, historia opowiedziana przez Liz Braswell jest o niebo lepsza!
Podsumowując, pierwszy tom „Dziewięć żyć Chloe King" to świetna młodzieżówka, którą czyta się błyskawicznie i od której trudno jest się oderwać. Oryginalny pomysł, niepokorna bohaterka i lekkie pióro autorki to zdecydowanie największe atuty tej powieści. Z niecierpliwością będę wypatrywała drugiej części. Mam nadzieję, że Wydawnictwo Filia nie każe nam na nią zbyt długo czekać!
Cena Odwagi
"Cena odwagi" to druga część serii "Antilia" spod pióra Ewy Seno. Pierwsza, nosząca tytuł "Tatuaż z lilią", opowiadała o życiu osiemnastoletniej Niny, która za sprawą kilku zbiegów okoliczność odkryła swoją prawdziwą tożsamość. Teraz, jako otoczona strażą przyboczną królewna, władającej magią planety, musi stawić czoła swojemu byłemu ukochanemu i zwyciężyć jego armię.
Nina podróżuje pomiędzy różnymi planetami, starając się pozyskać sobie sojuszników, którzy staną przy niej podczas ostatecznej bitwy. Odnajduje ich oczywiście w najmniej spodziewanych miejscach. Po drodze boryka się z własnymi uczuciami, uprzedzeniami swoich towarzyszy oraz zupełnym brakiem doświadczenia w posługiwaniu się nowo przebudzoną magią.
Brzmi banalnie? Niestety takie właśnie jest. Pierwsza część naprawdę mnie zainteresowała. "Tatuaż z lilia" jest ciekawą książką z gatunku paranormal romance, nie wykraczającym poza granice swojej konwencji. Nowy pomysł, dobrze skonstruowani bohaterowie, nieco sercowych rozterek, przystojni chłopcy, trudny wybór i sporo magii. "Cena odwagi" to już jednak próba stworzenia klasycznej fantastyki, co niestety pisarce nie wyszło zbyt dobrze. Powstała mieszanka literatury młodzieżowej z elementami, które do niej nie pasują, brakiem wyższych uczuć oraz tych części składowych, które są najbardziej atrakcyjne dla dziewczyn w wieku głównej bohaterki (i nieco młodszych również).
W pierwszym tomie Nina wydawała mi się sympatyczna. Nieco egocentryczna, ale jednocześnie potrafiąca dbać o przyjaciół, dążąca do celów, które sama sobie wyznaczyła. W drugiej części wydaje się jednak zupełnie inna. I chociaż według słów, którymi zapisane są strony książki, to altruistyczna osoba, walcząca o dobro wszystkich ras, to jednak pomiędzy wierszami przecieka nieco mniej przyjemny charakter. Nie podobała mi się również seria nagłych śmierci kompanów głównej bohaterki. Ginęli bohaterowie, o których wiedziałam jak mają na imię i jakim rodzajem magii się posługują (o ile to akurat zapamiętałam). Śmierć kilku "imion" niestety nie wywarła na mnie należytego wrażenia.
Powieść napisana jest w przyjemnym stylu. Szybko i lekko się ją czyta, wielokrotnie w trakcie lektury można się pośmiać. Fabuła jest ciekawa, ale również bardzo banalna. Akcja toczy się wartko, co do wydarzeń mam jednak nieodparte wrażenie, że "to już gdzieś było". W "Cenie odwagi" brakuje nowatorskich pomysłów, są tylko te doskonale wszystkim znane, wykorzystane w nieco dziwaczny sposób. Witajcie "Gwiezdne Wojny", witaj Terry Brooksie, witaj "Wyprawo", witaj Davidzie Eddingsie. Dla kogoś kto nie czytał tej nieco starszej fantastyki (i setek jej następców) pomysły owszem będą wydawały się całkiem nowe.
Podsumowując - "książka jest dobra, ale nie pyszna". Myślę, że gdy pisarka zastanowi się i zdecyduje co takiego chce pisać - czy tworzy dla młodzieży czy dla dorosłych, czy jest to romanas paranormalny czy może fantastyka z wątkiem romantycznym w tle, oraz skupi się albo wyłącznie na głównej bohaterce, albo stworzy barwne morze (starannie wykreowanych) postaci to trzecia część serii "Antilia" będzie już znacznie lepsza. Przekaz był zrozumiały, ale zbyt wiele jego elementów pozostawione zostało wyłącznie wyobraźni.
2586 kroków
Witam panie Andrzeju, dokąd Pan zmierza, a raczej co odmierza?
Odmierzam 2586 kroków do ... no właśnie, do czego?
To początek moich spostrzeżeń dotyczących antologii A. Pilipiuka "2586 kroków".
Książka graficznie prezentuje się rewelacyjnie, nawet po wznowieniach, okładka stylizowana na starą fotografię, na której widać osoby o zamazanych twarzach. Od razu nasuwa mi się skojarzenie z filmem "Inni" i sceną, w której główna bohaterka ogląda album ze zdjęciami zmarłych. Jest to pierwszy element tajemniczości, który sprawia, że czytelnik od samego początku ciekaw jest co będzie dalej. Całość składa się z 14 opowiadań o różnej tematyce. Począwszy od perypetii dobrze znanego doktora Skórzewskiego, przez historie alternatywne, a kończąc na czasach współczesnych, a raczej przyszłych, tych, które mogą nadejść po ataku atomowym. W całość wkomponowane perfekcyjne krótkie opowiadania o życzliwym obywatelu.
Jednak zacznijmy od początku. Rozpoczynamy tytułowymi 2586 krokami, które opisują perypetie dr Skórzewskiego walczącego z trądem w dalekim Bergen. Całość bardzo fajnie komponuje się z inną serią Pilipiuka "Oko Jelenia" gdzie akcja również toczyła się w/w mieście - teraz można przypomnieć sobie uliczki i domy, a zarazem spojrzeć na miasto z innej perspektywy. Opowiadanie pozwala nam również zapoznać się z dawnymi czasami oraz ludźmi żyjącymi i borykającymi się z epidemią trądu. Z punktu widzenia doktora sprawa była jasna, jedzie do Bergen w celu pomocy, jednak jak się okazuje na miejscu wszystko się komplikuje, a intryga nabiera kolorów. Nasz bohater oprócz zajęć typowo medycznych musi stać się również detektywem i rozwiązać nową zagadkę.
Kolejny raz spotykamy doktora Skórzewskiego gdy przenosi się do carskiej Rosji, gdzie stara się pomóc mieszkańcom małej wioski, których dotknęła zaraza. Tym razem ma do czynienia z nieznaną chorobą, która dziesiątkuje ludność. Stara się podobnie jak w przypadku trądu odizolować chorych, a następnie zmarłych od reszty wioski. Jednak nie może znaleźć źródła epidemii, aż do momentu, gdy jeden z pomocników, który zachorował naprowadził go na trop, jednak do rozwiązania zagadki długa droga. Konstrukcja postaci Pawła Skórzewskiego oraz czasy przełomu XIX i XX wieku sprawiają, że autor sprawnie poruszając się po znanym terenie przenosi czytelnika w sam środek akcji.
Na drugim biegunie znajdują się opowiadania, związane z czasami atomowymi. Wybuch elektrowni w Czarnobylu i skutki z tym związane ukazane są w innym świetle.
Opowiadanie "Strefa" ukazuje nam świat w sytuacji, gdyby do wybuchu doszło w większej skali. Kraj podzielony na strefy zgodnie ze skażeniem oraz regularne patrole funkcjonariuszy, którzy pilnują, aby ocalała ludność nie mieszkała w zagrożonych miejscach. Oprócz zagrożenia radioaktywnego jest też drugie, którego wszyscy się obawiają - mutacje popromienne. To opowiadanie (oraz kolejne) z tej tematyki opisują smutny koniec naszej cywilizacji oraz próbują podać wskazówki, jak temu zaradzić. Zgodnie z zaleceniem nie tylko autora, ale i moim, wyliczanie kroków w tym miejscu się kończy - dalej musicie podążać w samotności, aby zmierzyć się z najskrytszymi tajemnicami 2586 kroków, a jeśli po odmierzeniu rozwikłacie zagadkę, podzielcie się nią.
Podsumowując antologia napisana wzorowo, jak każde dzieło sygnowane nazwiskiem Pilipiuk. Nie chcę "cukrować" jednak po przeczytaniu już sporej jego biblioteczki mam swoją opinię. Dobór opowiadań sprawia, że autor stara się poruszać tematy, które na co dzień są przemilczane. Groźne choroby, zagrożenia cywilizacyjne, a w to wszystko wplata marzenia związane z mocną i ugruntowaną w świecie Polską. Autor stara się ponownie ukazać czytelnikowi świat przełomu XIX i XX wieku, zwyczaje oraz postęp techniczny. Wplata w to wszystko nutkę tajemniczości, która sprawia, że czytanie jest jak rozkoszowanie się wykwintnym drinkiem. Pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika polskiej fantastyki.
Córka dymu i kości
Do otrzymanego recenzenckiego egzemplarza powieści „Córka dymu i kości" Laini Taylor dołączona była ulotka. Napis dużą, czerwoną czcionką głosił: Z ostatniej chwili Córka dymu i kości została uhonorowana mianem New York Times Notable Book of 2011, przyznawanym najwybitniejszym powieścią roku. Taki tytuł dla książki młodej, mało znanej (szczególnie polskim czytelnikom) autorki? Ponadto informacja na okładce sugeruje, iż powieść jest następcą kultowego już Harry'ego Pottera. Czy rzeczywiście tak jest? Zacznę od początku.
Na wstępie książki poznajemy Karou, młodą dziewczynę uczęszczającą do szkoły plastycznej w Pradze. Już sam jej wygląd zdradza nam, że jest ona wyjątkowa. Niebieskie włosy, ciało ozdobione tajemniczymi tatuażami, dziwny ubiór. Ponadto obdarzona jest niezwykłym talentem malarskim oraz znajomością kilkunastu języków. W oczach swoich znajomych postrzegana jest jako niepoprawna romantyczka i buntowniczka. Ona sama zaś jest oddaną przyjaciółką borykającą się jednocześnie z problemem w postaci natrętnego byłego chłopaka. To, sprawiające wrażenie życie zwykłej, choć tajemniczej nastolatki jest idealną „przykrywką" prawdziwego zajęcia bohaterki. Karou jest posłanką oraz pośredniczką w interesach i to dość niezwykłych. Pracuje dla Brimstona, właściciela sklepu... marzeń, który zęby zwierząt i ludzi wymienia na przedmioty potrafiące spełniać życzenia. Jest on chimerą, istotą będącą fizycznym połączeniem różnych zwierząt, zaś sklep, który prowadzi jest w innym wymiarze, do którego wiedzie kilkanaście drzwi rozsianych po całym (naszym) świecie. Karou jest jego wychowanką i najbliższą rodziną jednocześnie, i choć wykorzystuję ją do pośrednictwa w przeprowadzanych interesach, traktuje ją jak własne dziecko. Nietrudno się domyśleć, że dziewczyna jako niemowlę trafiła pod opiekę dealera marzeń w tajemniczych okolicznościach.
Życie Karou dokonuje nagłego zwrotu o 180 stopni, kiedy do naszego świata przedostają się serafini, aniołowie o nieziemskiej urodzie i sile. Pochodzą z tej samej rzeczywistości co chimery. Ze świata przesiąkniętego magią, tajemnicą i nienawiścią jednocześnie. Świata w którym od tysiącleci prowadzą krwawą wojnę z potwornymi, zwierzęcymi hybrydami. Akiva jest jednym z przedstawicieli skrzydlatego, anielskiego rodzaju. Na Ziemi postanawia zażegnać mrocznej działalności Brimstona. Kiedy dochodzi do nieplanowanej konfrontacji z posłanką kolekcjonera zębów, Akiva rezygnuje z zabicia dziewczyny, mając wrażenie, że nie jest ona mu obca.
Akcja od tej pory nabiera takiego tempa, że napis Epilog działa na nas niczym grom z jasnego nieba. W całość zaczynają się układać serwowane przez autorkę różne wątki fabularne. Retrospekcje wzbogacają nasze wyobrażenie o równoległym świecie, gdzie surowe prawa wojny zniżają do podziemi uczucia miłości. Historia Karou i Akivy przybiera różne barwy. Jest ona zarazem szczęśliwa i uniosła, jak również bardzo smutna. Zakazana miłość przywodzi do skojarzenia z Romeo i Julią. Romantyzm, nadzieja, walka ze stereotypami emanują z kart powieści.
Autorka zaprezentowała nam dwa całkiem odmienne, lecz przenikające się światy bardzo realistycznie. Czytając „Córkę dymu i kości" miałem wrażenie, że jestem w Pradze (a choć mieszkam 200km od stolicy Czech, nigdy tam nie byłem). Szczegółowe opisy uliczek, kościołów, mostów sprawiają, że każdemu będzie łatwo wczuć się w klimat tej miejscowości malowniczych kamieniczek. Podobnie rzecz ma się z Marrakeszem, do którego również przenosi nas autorka. Czytając odnosi się wrażenie wędrowania po zatłoczonych miejskich straganach oraz czuje się duszny klimat Maroka.
Kraina chimer i serafinów nie jest już taka obfita w detale. Autorka wyraźnie czytelnikowi zostawia szczegółowe wykreowanie mrocznego świata. Pozbawia nas opisów pojedynków pomiędzy znienawidzonymi rasami czy geografii krainy. Więcej uwagi poświęca jedynie fortecy w której mieszkają chimery.
Wracając na koniec do twierdzenia przytoczonego na początku. Czy „Córka dymu i kości" może być porównywana do Harry'ego Pottera? Czy może zająć jego miejsce w wyobraźni czytelnika? Po pierwsze Karou i Harry to dwie, całkowicie różne postacie. Choć obydwoje mają do czynienia z magią, balansują na granicy pomiędzy dwoma światami, z którym nie mogą jednoznacznie się utożsamić, nie da się ich wspólnie zaszufladkować. Nie da się również wskazać, która powieść jest lepsza, która zaś gorsza. Są to dwie odmienne historie. Z jednej strony baśniowo-fantastyczna, z drugiej magicznie romantyczna. Dlatego porównanie do Harry'ego Pottera jest nietrafione.
„Córkę dymu i kości" można starać się ocenić pod kątem modnych ostatnio romansów paranormalnych. Laini Taylor kreując przepełnioną magią historię Karou i Akivy poszła jednak krok dalej. Po pierwsze przedstawiła inną niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni wizję aniołów, po drugie skupiła się nie tylko na miłosnym wątku. Ostatecznie fani tego gatunku nie powinni być zawiedzeni.
Ta licząca niemal 400 stron powieść została napisana przystępnym i lekkim w odbiorze językiem, co sprawia, że ciężko się od niej oderwać. Autorka kończąc dość zaskakująco i niespodziewanie swoje dzieło, dała nam do zrozumienia, iż zostawiła sobie otwartą furtkę na kontynuację. Może to potwierdzić również ostatnie zdanie: "To jeszcze nie koniec".
Podsumowując, wbrew mojej płci oraz wiekowi, z czystym sumieniem mogę polecić "Córkę dymu i kości" każdemu, kto zamierza choć na chwilę wniknąć w wykreowany świat chimer oraz serafinów i przeżyć wraz z bohaterami rozterki i miłosne uniesienia. Tak, przyznaje się, powieść ta mnie urzekła.
Blask
„Chęci i uczynki to dwie różne rzeczy."*
Bierzesz udział w bardzo ważnej misji, która ma na celu uratowanie ludzkości. Wraz z innymi wybranymi wyruszyłeś w podróż kosmiczną w poszukiwaniu nowego miejsca do zaludnienia. Czujesz, że to co robisz jest bardzo ważne, aby przeżyć i dać przetrwanie bliskim. W błogiej nieświadomości tego, co może nadejść, żyjesz na statku, który pozwala ci funkcjonować w miarę normalnie i czekasz na finał podróży...
Ludzie nie mogą już mieszkać na Ziemi. Zmienia się w pustynię, a jej mieszkańcy zaczną powoli umierać. Dlatego też powstały dwa statki kosmiczne, Empireum i Nowy Horyzont, które wyruszą z wybranymi na pokładzie w poszukiwaniu Nowej Ziemi. Waverly jest pierwszym dzieckiem, jakie się urodziło na pierwszym statku. Poznajemy ją w momencie, gdy jest już nastolatką. Do tego zakochaną w chłopaku, który w przyszłości obejmie stery statku. Kieran, bo tak ma on na imię, oświadcza się jej podczas jednego z ich spotkań. Dzień ten byłby najpiękniejszy w ich życiu, gdyby chwilę później nie napadł na nich drugi statek. Nowy Horyzont uprowadza wszystkie dziewczynki, zabija dorosłych, a chłopców pozostawia na pastwę losu. Jakimi pobudkami kierowali się ludzie z drugiego statku? No i jak młodzi ludzie poradzą sobie z rozłąką z najbliższymi?
Jakiś czas temu miałam okazję czytać książkę „W otchłani" Beth Revis, która mówiła o podróży statkiem kosmicznym w poszukiwaniu nowego miejsca do zaludnienia. Przypadła mi ona bardzo do gustu pod wieloma względami i dlatego gdy zauważyłam zapowiedź „Blasku" Amy Kathleen Ryan byłam pewna, że i ją muszę przeczytać. Istniało duże prawdopodobieństwo, że te dwie historie będą do siebie bardzo podobne. Co za tym idzie, mogłam się rozczarować, ciekawość poznania czegoś nowego była jednak silniejsza. I tak oto trafiłam na pozycję, która podbiła moje czytelnicze serce i pozbawiła kilka godzin snu.
Ryan stworzyła fabułę, która wciąga czytelnika od pierwszych stron, i choć początkowo może się wydawać, że „Blask" jest podobny do wyżej wspomnianej powieści, złudzenie to szybko mija. Bo tak naprawdę jedyne co łączy te dwie powieści to podróż w czasie oraz gatunek literacki. Stworzono statki kosmiczne, w których ludzie mogli normalnie funkcjonować. Są tam ogrody, sady, pola, hodowane zwierzęta, a nawet lasy, dzięki którym można oddychać prawdziwym powietrzem. Wszystko jest zorganizowane i każdy ma swoje zadania do wykonania. Zaniedbanie czegokolwiek mogłoby oznaczać utratę pożywienia dla kilkudziesięciu osób, uszkodzenie statku, a w najgorszym wypadku śmierć kogoś z załogi. Ponieważ podróż trwa lata jednym z ważniejszych, jeśli nie najważniejszych, zadań kobiet było urodzenie dzieci, by po dotarciu na miejsce mogły one zacząć wszystko na nowo. Od Waverly i Kierana wymagano wręcz, by się pobrali i jak najszybciej założyli rodzinę. W młodym wieku łatwiej jest zajść w ciążę. W tej sytuacji nie ma miejsca na jakieś wątpliwości czy czekanie, dla misji trzeba zrobić wszystko, co konieczne.
Na tak małym obszarze każdy każdego zna, ale i to nie przeszkadza w posiadaniu tajemnic lub udawaniu kogoś kimś się nie jest. W sytuacjach kryzysowych, szczególnie gdy nikt się tego nie spodziewa, ujawnia się prawdziwa natura człowieka, wszystkie kłamstwa i sekrety wychodzą na jaw. Trudniej jest też społeczności przyjmować jakieś nowości czy odstępstwa od reguły. W związku z tym grupie potrzebny jest ktoś mądry i roztropny, kto będzie jej przewodził, wyjaśniał oraz uspokajał. Taka osoba jest szczególnie ważna w trudnych sytuacjach i czasem stery musi przejąć ktoś, kto nie jest na to gotowy, ale świadom obowiązków robi wszystko, co w jego mocy.
Podoba mi się w twórczości Ryan to, że postacie przez nią stworzone nie są ideałami. Jak w prawdziwym życiu popełniają błędy i się na nich uczą. Ponoszą ich konsekwencje i muszą sobie radzić z kłopotami, jakie przez to powstają. Moim zdaniem autorka w niesamowity sposób przekazuje czytelnikom emocje, które targają głównymi postaciami pod wpływem presji w zaistniałej sytuacji. Zarówno Waverly jak i Kieran musieli być silni i, mimo wewnętrznych rozterek, na zewnątrz byli opanowani na tyle, na ile to było możliwe. Pokazywali i udowadniali, że nie można się poddawać. To co jeszcze bardzo mi się podobało, to brak podziału na dobrych i złych. Tutaj zło i dobro przeplata się ze sobą - każda ze stron miała swoje powody, by działać tak, a nie inaczej. I jedni, i drudzy kierowali się rożnymi pobudkami. Najgorsze jest to, że władza, jaką się posiada czy też chęć zemsty mogą sprawić, że przestaje się racjonalnie myśleć i działa pod wpływem chwili lub emocji.
„Blasku" się nie czyta, tylko się go pochłania. Styl pisania powieściopisarki sprawia, że strony przewracały się praktycznie same, a ja jak urzeczona, z wypiekami na twarzy obserwowałam rozwój wypadków. Akcja toczy się miarowo i płynnie, ale praktycznie cały czas coś się dzieje, tak więc na brak wrażeń nie mogłam narzekać. Ba! Ja nawet przez milisekundę się nie nudziłam przy tej lekturze. Wraz z bohaterami przeżywałam wszystko, co się działo. Ich emocje były bardzo obrazowo opisane, przez co łatwo było wczuć się w sytuację, w jakiej się znaleźli. I choć nie wyobrażam sobie, jak bym dała sama radę pod tak dużą presją, w trakcie czytania czasami dochodziłam do tych samych wniosków co oni.
Wartka i pełna niespodziewanych zwrotów wydarzeń akcja, dialogi pełne emocji, szczegółowe opisy pobudzające wyobraźnie oraz fabuła, która bez żadnego "ale" intryguje - „Blask" jest pozycją, która naprawdę podbiła moje serce i na długo w nim pozostanie. Jeśli tylko lubisz historie science–fiction, opowieści o podróżach kosmicznych, trudnych decyzjach i wyborach - to książka idealna. Polecam!
*Cytat pochodzi z książki „Blask" A. K. Rryan
Beta
„Beta" Rachel Cohn wpisuje się w nurt książek dla starszej młodzieży zahaczających o science-fiction, a jednocześnie wplatających w fabułę obowiązkowy wątek miłosny – czyli tak zwanego young adult. Tym razem elementem wziętym z fantastyki naukowej są klony. Wydawałoby się, że na ten temat już nic nowego napisać nie można i raczej do tego typu powieści ciężko mieć wysokie oczekiwania. Sięgając po nią szuka się raczej dobrej, niegłupiej rozrywki na jeden czy dwa wieczory.
Wyspa Dominium to dom najbogatszych rodzin, które mogą sobie pozwolić na wynajem ziemi. To także miejsce, w którym powietrze jest gęstsze, a ludzie wolą odpoczywać niż pracować. Z tego powodu jako służących używają... klonów. Są one unikalne dla wyspy, jednakże wzbudzają wielkie kontrowersje, a nawet aktywne sprzeciwy. Jedną z nich jest Elizja, nowszy model, w którym wszystko wydaje się być takie idealne. Z biegiem czasu okazuje się, że aż nadto...
Porównawszy powyższy opis fabuły z tym dystrybutora odkryjecie, że któryś z nich jest mylący. Ten z okładki sugeruje, że „Beta" to kolejne romansidło z klonami w tle. Tak naprawdę wątek miłosny rozpoczyna się dopiero w połowie książki. Autorka o wiele większą wagę przykłada do ukazania inności Elizji, jej początkowo beztroskiego życia, w które ostrożnie wplata poważniejsze elementy. Szkoda, że nie potrafiła wykorzystać potencjału swojego pomysłu do końca. Druga część powieści sprawia wrażenie, jakby pisarka została zmuszona, aby jednak spełnić zachcianki kobiecej części docelowej grupy odbiorców i umieścić w książce mdły romans bez polotu.
Chociaż pomysł na wykorzystanie klonów w powieści young adult Rachel Cohn miała dobry, ostatecznie książka w swojej wymowie jest naiwna. Sprowadza wszystko do zakochanych nastolatków, chociaż aż prosi się rozwinąć wątki bardziej poważne, które porusza, takie jak: uzależnienia, posłuszeństwo, wolność, czy chociażby moralność w stosunku do klonów. Stanowczo za mało tu także opisów świata poza Dominium. Wiemy tylko, że parę miast zostało zalanych, na Kontynencie budowane są nowoczesne metropolie, ale czy to w ogóle dzieje się na Ziemi? Nie dostajemy żadnych wskazówek.
Autorka opanowała sztukę pisania o niczym. Nie znaczy to, że powieści nie czyta się przyjemnie. Co to, to nie, ale nie jest to jednak lektura, którą zapamiętamy na dłużej. Rachel Cohn nie całkowicie spełniła pokładane w niej nadzieje. Ciężko stwierdzić, co zawodzi tutaj bardziej – część młodzieżowa, czy ta ambitniejsza, czerpiąca z dość ciężkiego gatunku jakim jest science-fiction. Damskiej części starszej młodzieży mimo wszystko powinno się spodobać, bo utrzymuje poziom konkurencyjnych tytułów. Otwarte zakończenie daje nadzieję, że wszystkie mankamenty zostaną choć trochę poprawione w przyszłości, na co na pewno będą liczyć ci, którzy oczekiwali po „Becie" czegoś więcej.