Rezultaty wyszukiwania dla: Niezwykłe
Pierwsi Marsjanie: Przedsprzedaż
3...2...1...Start! Postaw stopę na Marsie i daj się porwać jego niezwykłej historii. Pierwsi Marsjanie: Przygody na Czerwonej Planecie to fascynująca opowieść o grupie pionierskich osadników, walczących o przetrwanie poza krańcem zamieszkałego dotąd świata. Gra zawiera 2 odrębne kampanie (w tym jedną legacy). Dokonaj wyborów i zmierz się z ich konsekwencjami! Krok po kroku odkrywaj zwroty fabuły! Ponadto w pudełku znajdziesz 6 misji pojedynczych. Dobierz odpowiedni dla siebie poziom trudności i tryb rozgrywki. Kim chcesz dzisiaj być: naukowcem? odkrywcą? inżynierem? Gra zapewnia ogromną regrywalność, a zarazem przedstawiona w niej historia jest zawsze spójna i zgodna z podjętymi przez graczy decyzjami.
BFG: Bardzo Fajny Gigant
Bardzo Fajny Gigant” to amerykański film fantasy w reżyserii Stevena Spielberga, zrealizowany w koprodukcji z Wielką Brytanią i Kanadą. Scenariusz oparto na powieści „Wielkomilud” brytyjskiego pisarza Roalda Dahla. W Polsce swoją kinową premierę miał 1 lipca 2016 roku, a od listopada dostępny jest na DVD.
Pewnej nocy mała mieszkanka sierocińca o imieniu Sophie wychodzi na balkon i na ulicy zauważa coś niezwykłego. Przerażona próbuje uciec, ale jest już za późno. Gigant zabiera ją ze sobą do krainy olbrzymów by nikomu nie zdradziła tajemnicy jego istnienia. Tam powoli, krok po kroku, zostają przyjaciółmi. Inne olbrzymy jednak mają zwyczaj pożerania dzieci na śniadanie, a BFG niestety jest najmniejszym z nich. Wspólnymi siłami muszą ułożyć plan, by nie tylko Sophie nie została zjedzona, ale by już nigdy, żadne dziecko nie zostało w środku nocy porwane ze swojego łóżka.
Na okładce filmu zauważyć możemy znane nazwiska. Reżyseria Stevena Spielberga, muzyka Johna Williamsa. Dla wielu osób jest to wyznacznikiem i stanowi wręcz rozkaz, by sięgnąć po film, który na pewno okaże się świetny. Tylko czy przypadkiem wielu z nich srodze się nie zawiedzie? „Bardzo Fajny Gigant” to ciekawy tytuł z kina familijnego i uważam, że należy to wyraźnie podkreślić. Film przygotowany został z myślą o rodzinach z młodszymi dziećmi i jako taki jest naprawdę niezły, nie pojawia się w nim jednak wartka akcja i przerażające momenty jakie mogą się nam kojarzyć z filmami w reżyserii Stevena Spielberga.
Moim zdaniem BFG to produkcja całkiem udana. Ładne ujęcia, zabawne, pełne ciepła sceny, chwile grozy w dawce odpowiedniej dla młodszych dzieci, doskonała muzyka. Dość wolne, ale urokliwe wprowadzenie do realiów przedstawionego świata. Dopracowana fabuła i nieco melancholijne, ale ładne zakończenie.
Główną rolę w filmie otrzymała Ruby Barnhill co uważam było naprawdę świetnym wyborem. Dziewczyna nie ma cudownych blond włosków niczym baśniowa księżniczka ani burzy brązowych kędziorków jak Carly Sue. Jest po prostu zwyczajnym dzieckiem, takim, z którym każdy mały widz może się utożsamiać.
Jeżeli jesteś miłośnikiem kina akcji i uwielbiasz filmy, które trzymają w napięciu, to radzę ominąć „Bardzo Fajnego Olbrzyma” szerokim łukiem. Jeżeli natomiast masz ochotę spędzić miłe, relaksujące popołudnie i obejrzeć film wspólnie z dziećmi, to produkcja jak najbardziej powinna ci się spodobać. BFG to pełna ciepła i humoru opowieść dla całej rodziny i z tym podejściem tytuł jak najbardziej polecam.
Gloria
W tych czasach losy Unii Europejskiej są bardzo niepewne, więc gdy tylko natrafiłam na opis „Glorii” stwierdziłam, że muszę ją przeczytać. Dystopia rozgrywa się na terenie Francji, Polski i niemal całkowicie zniszczonej Ukrainy. Realia, w których przyszło żyć ludziom są delikatnie mówiąc okropne. Nikomu nie można ufać, każdy dba wyłącznie o siebie. Ulice pełne są gangów, złodziei i potencjalnych morderców. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla dojrzewającej dziewczyny?
W wieku siedmiu lat Gloria musiała opuścić swoją ojczyznę i zamieszkać wraz z ciotką w pełnej niebezpieczeństw Francji. Kilka lat później poznała Asłana Zuradowa, tajemniczego chłopaka z niejasną przeszłością. Czeczen kochał sztuki walki i swoją pasją zaraził także Glorię. Dziewczyna dostosowała się do czasów, w których przyszło jej żyć i radziła sobie nienajgorzej. Sytuacja siedemnastolatki uległa jednak gwałtownej zmianie wraz z tajemniczym atakiem na stacji metra.
„Tak dorośli urządzili sobie świat. Świat, do którego wkraczałam i do którego zabrał mnie dzisiaj Asłan. Nie widziałam jeszcze śmierci z tak bliska. Nie zaglądała mi tak nachalnie w twarz. Te trupy za nami… To my mogliśmy tam leżeć w kałuży krzepnącej krwi. Nareszcie to do mnie dotarło i przestałam go winić za masakrę. Tak nisko stoczyła się cywilizacja. Albo my, albo oni. Jednak Asłan pominął istotną kwestię. W tej wojnie nie było zwycięzców.”
Bohaterowie książki szybko wzbudzili moją sympatię, w szczególności Gloria, nastolatka o buntowniczej naturze, trenująca boks, ale także kochająca rysowanie i tworzenie wszelakich grafik. Kolejna postać, którą polubiłam to Oril, kosmita, który znacząco wpłynie na losy pierwszych Sprawiedliwych. Nie mogłam nie wspomnieć o Asłanie odgrywającym w całej tej historii bardzo znaczącą rolę. Niezwykle przystojny, silny i troskliwy chłopak, który wiele już przeżył w swoim życiu i skrywa niejedną tajemnicę musiał wzbudzić zainteresowanie młodej Glorii. Nie należy on jednak do najłatwiejszych w obyciu mężczyzn. Jeśli trzeba potrafi zabić z zimną krwią, bez chwili zawahania.
Powieść Moniki Błądek bardzo szybko wciągnęła mnie w świat zniszczonej Europy. Dzięki lekkiemu i przyjemnemu stylowi łatwo było mi utożsamić się z bohaterką, jej przeżyciami, rozterkami i problemami z jakimi codziennie się spotykała. Książkę czyta się bardzo przyjemnie i szybko. Akcja rozwija się dosyć żwawo i jest pełna przełomowych momentów, które całkowicie odmieniają położenie bohaterów. Autorka co chwile zaskakuje nas wprowadzając nowe, niezwykłe postaci, miejsca i problemy.
„Glorię” uważam za bardzo udaną powieść. Jest wciągająca i intrygująca. Kierowana głównie do nastoletnich czytelników zwraca ich uwagę na to, co dzieje się na świecie. Porusza problemy konfliktów zbrojnych z jakimi przyszło nam się borykać w XXI. wieku, i to nie gdzieś w odległych państwach, ale zaraz za granicami Polski. Kto wie czy kiedyś nie przyjdzie nam żyć w czasach przedstawionych w tej książce?
Andumenia. Przebudzenie
Minęło już 120 lat od wielkiej, wygranej dla Andumenii bitwy z Zineanem. Jednak po upływie tylu lat kraj ponownie znajduje się na granicy nie tylko bankructwa, ale i kolejnej wojny. Sabana Chineal decyduje się na przebudzenie skrzydlatych generałów armii, uśpionych dzięki specjalnemu zaklęciu. Ponownie mają stanąć na czele armii, aby bronić ukochanego kraju. Jednak władczyni Andumenii zleca przebudzenie zaledwie kilku spośród ocalałej grupy skrzydlatych wojowników, a wśród nich nie ma Krwawej May, jednej z najgroźniejszych wojowniczek. Wierząc w niezwykłe, wojenne zdolności kobiety oraz pokłady sprytu, jeden z Przebudzonych, Albin Ohendenn, wybudza May Verteri w tajemnicy, kryjąc ją przed dworem, ale i przed przyjaciółmi. Ale czy ta niepokorna kobieta może żyć w zamknięciu... ?
Byłam bardzo ciekawa, czy pochlebne słowa o utworze pani Moniki Glibowskiej okażą się prawdą. Często spotyka się bowiem książki, które prócz magnetycznej okładki nie mają nic więcej do przekazania- ani ciekawej historii, ani żadnego morału dla czytelnika. Po otworzeniu paczki od wydawnictwa moim oczom ukazało się... tomiszcze. Ponad 700 stron to nie lada wyzwanie! Ale też możliwość podróży po fascynującym świecie... i tak było w przypadku Andumenii.
Kraj władany przez sabanę Chineal znowu jest w niebezpieczeństwie. Władczyni, zamiast przeznaczać większe sumy na armię, wydaje niemal wszystko na rozrywki, biżuterię, etc. Legenda głosi, że kiedy kraj znajdzie się w potrzebie, generałowie powstaną, by bronić lud przed śmiercią. Stąd też pomysł, aby wybudzić ich z trwającego ponad sto lat snu. Jednak przy zbyt małej liczbie chętnych do zaciągnięcia się do armii, a przy tym braku środków, nawet generałowie nie są w stanie wyszkolić ludu na wojowników. Czy Andumenii grozi więc klęska... ?
Pani Glibowska skonstruowała świat, w którym króluje magia, skrzydła i pragnienie wolności. W ilości spisków czasem łatwo się pogubić, ale całość czyta się niemal bez tchu. Może się mylę, ale postać sabany kojarzyła mi się ze Stanisławem Augustem Poniatowskim, który to również kosztowności lokował raczej w sztuce, niż w wojsku.
Świat światem, ale również kreacja bohaterów zasługuje na pochwałę. Te postacie są bardzo realne (mimo, że skrzydlate, co przecież w rzeczywistości nie ma miejsca). Oczywiście największą uwagę przyciąga May Verteri, zaprawiona w boju generał, która ani chwili nie usiedzi bez spisku, tworzenia zaklęć czy wykradania magicznych ksiąg. Od samego początku nie wiemy, co tak naprawdę jest jej celem- walka o dobro ojczyzny, a może własny interes. Skrzydlata generał jest kobietą twardą, mimo ciężkiego przebudzenia nie zostaje w tyle, ba, nawet udaje jej się stworzyć większy oddział. Jest bezczelna, arogancka i żądna władzy. Jeśli ktoś stanie jej na przeszkodzie, to nie obawia się go... uśmiercić. Doskonała z niej aktorka, prawie każdego potrafi przeciągnąć na swoją stronę i zmanipulować tak, by zrobił to, czego ona pragnie. Doprawdy, intrygująca postać. W niektórych książkach bohater o twardym charakterze w toku historii łagodnieje, z różnych przyczyn. Generał May od początku do końca skupiona jest na sobie i własnych planach.
Wisienką na torcie okazało się zakończenie. Jeżeli pani Glibowska nie przyciągnęłaby mojej uwagi wcześniej, to na pewno zrobiłaby to finiszem. Jest... zaskakujący. Rozwinąć tej opinii nie mogę, aby nie zdradzić Wam zbyt wiele. Powiem tylko tyle- z niecierpliwością czekam na kolejne tomy, bo wierzę, iż takie się pojawią.
Szelma to trzecia klasa postaci z nadchodzącego Torment: Tides of Numenera
Wydawnictwo Techland z radością uchyla rąbka tajemnicy na temat Szelmy - trzeciego typu postaci debiutującego w wyczekiwanej grze Torment: Tides of Numenera. Poprzednie zwiastuny zaprezentowały Glewie – elitarnych wojowników świata Numenery, a także Nano, czyli swoistych magów.
Szelma bazuje na sprycie, zaradności i uroku osobistym. Nie ogranicza się do jednej umiejętności czy taktyki, gdyż ich siła leży w łączeniu wszystkich dostępnych narzędzi. Można powiedzieć, że zna się na wszystkim po trochu. Gracze, którzy uwielbiają odkrywać świat i chcą wchodzić z nim w interakcję, znaleźli właściwą postać. Szelma ma dostęp do najszerszego wachlarza umiejętności, co niejednokrotnie ratuje sytuację podczas rozgrywki.
Zwiastun prezentujący Szelmę znajduje się pod adresem: https://youtu.be/TRZz0-D_Gsg
Torment: Tides of Numenera to epicka gra RPG osadzona w niesamowitym świecie science-fantasy stworzonym przez Monte Cooka. Gra oferuje niezwykłe obszary do zbadania i innowacyjne walki rozgrywane w turach. Torment: Tides of Numenera to wyjątkowa produkcja będąca duchowym spadkobiercą Planescape Torment.
Zwiastun Nano - https://youtu.be/DesqXBy_Xec
Zwiastun Glewii - https://youtu.be/DW5TYXq9YHk
Więcej informacji na temat Torment: Tides of Numenera znajdziesz na tormentgame.com.
Torment: Tides of Numenera będzie dostępny na PC, PlayStation 4 oraz Xbox One w 2017 roku.
Wszyscy jesteśmy martwi
Dałam się uwieść. Spojrzałam na nią jeszcze zanim zaistniała naprawdę, jeszcze zanim pojawiła się w ludzkich domach, zanim stała się częścią czyjejś kolekcji. Spojrzałam na nią i wiedziałam, że muszę ją mieć, zajrzeć do jej wnętrza, poznać ją. No, ale wiecie, co mówią o książkach – nie oceniaj po okładce i inne takie. Książka „Wszyscy jesteśmy martwi” Katarzyny Grzędowskiej nie zaskoczyła pod tym względem. Chociaż atrakcyjną wizualnością obiecywała tajemniczą podróż, w rzeczywistości okazała się gotowym do podpalenia stosem doskonałych, lecz niewykorzystanych w swym potencjale, pomysłów.
Okładka powieści hipnotyzuje – kolorami, czcionką, grafiką, mimiką i gestami przedstawionej na niej kobiety. Jest tu wszystko – widmowe skrzydła, natapirowane włosy, księżyc w pełni, krwiste spojrzenie i dłonie wyciągnięte w geście, który sugeruje działania magiczne – a mimo to obwoluta „Wszyscy jesteśmy martwi” nie wydaje się przesadzona. Subtelny chaos jaki na niej panuje, idealnie oddaje nastrój nieuporządkowanego, agresywnego mroku, który zwykł działać impulsywnie, a nie według starannie przemyślanego planu. Jeżeli ktoś jest w stanie przejść obok tej okładki obojętnie, to z pewnością nie interesuje go po prostu ciemna strona nadnaturalnych światów.
Każdy fan mrocznie baśniowych historii przepadnie jednak ostateczniea, gdy odwróci książkę w dłoniach i zapozna się z opisem jej zawartości. Alice i Dan, rodzeństwo z tajemniczą przeszłością, trafiają w tej opowieści do zadziwiającego miejsca – Końca Świata. Ta z pozoru senna miejscowość skrywa wiele sekretów, a fakt, że leży na styku Pierwszego i Drugiego Świata to dopiero początek serii niesamowitości, jakie oferuje. Bo gdzie indziej można by porozmawiać z Marią Antoniną czy Abrahamem Lincolnem albo Izaakiem Newtonem? Kto inny niż istoty nadprzyrodzone mógłby wyjaśnić bohaterom, skąd biorą się ich tajemnicze sny, wizje i zachowania? Dla Alice i Dana życie (czy aby na pewno?) ma się zacząć dopiero, gdy od dawna martwi zdradzą im prawdę o ich naturach.
„Wszyscy jesteśmy martwi” mogło być polskim towarem eksportowym. Ciekawe i nierzadko oryginalne pomysły autorki doceniłoby z pewnością wiele zagranicznych wydawnictw. Albo raczej doceniłoby, gdyby ten zespół atraktorów, pociągających, nęcących i zachwycających fragmentów, spajała jakaś fabuła. Nie postuluję tu nawet oryginalności, naprawdę, ale coś (cokolwiek!) by się przydało. A tak moim głównym zarzutem wobec tekstu Katarzyny Grzędowskiej jest to, że to utwór o… niczym. Bohaterowie pojawiają się znikąd i trafiają do miasta, które trochę jest a trochę go nie ma. Dlaczego? W jakim celu? Dokąd zmierzają? Jaki mają plan? A może go nie mają? Te i inne pytania nie tylko pozostają bez odpowiedzi, ale i w ogóle nie zostają zadane. Czytelnik dowiaduje się przed czym protagoniści uciekają, ale nic poza tym. Postaci bardzo szybko aklimatyzują się w nowym miejscu choć – niemal natychmiast po wprowadzeniu ich do powieści – odseparowują się od siebie i każdy działa na własną rękę. Relacje między nimi wydają się więc bardzo naciągane, a idea rodzinnego poświęcenia do bólu fałszywa. Poza tym akcja zmierza gdzieś, ale trudno powiedzieć gdzie. Nie ma tu bowiem żadnego celu, określonej mety, problemu – najprościej mówiąc: jakiejkolwiek fabuły.
A może to po prostu typ literatury „eksploracyjnej”? Nie chodzi o cel, a samą drogę? O odkrywanie, poznawanie, doświadczanie? Jeżeli tak, to Katarzyna Grzędowska poległa na całej linii, doprowadzając do absolutnej destrukcji tych części tekstu, które wykazywały się potencjałem w tej materii. Tajemnicze miasteczko o nurtującej nazwie wydaje się tylko widmowym szkicem (i nie chodzi tu o pozytywne znaczenie tego stwierdzenia, wprost przeciwnie), a kolejne szokujące fakty pojawiają się na zasadzie diabła wyskakującego z pudełka, który robi wrażenie tylko przez moment, a potem znika i nikt o nim nie pamięta. Rozliczne nawiązania do różnorakich mitologii, mieszanie faktów historycznych z wytworami popkultury, wyważony miks magii i realizmu – cień tego dało się w „Wszyscy jesteśmy martwi” dostrzec. Grzędowska miała szansę stworzyć bogaty świat, pełen tajemnic, sekretów, niezbadanych zakątków; wzbudzający grozę, niepokój, ale i fascynację. Wiele z jej pomysłów to rzeczy niespotykane i zaskakujące, ale tak szybko porzucane i niedopracowane, a przede wszystkim nie składające się na większą całość, że aż serce człowieka boli. Tak naprawdę niespełna trzystustronicowy tom można by spokojnie okroić do stu stron i zrobić zeń pierwsze dwa rozdziały jakiegoś tomiszcza o ilości stron bliskiej nawet tysiąca.
Z pewnością nikt by jednak przez takie obszerne dzieło nie przebrnął w obecnej formie językowej. Sposób pisania autorki reprezentuje poziom, który najlepiej dałoby się opisać na jakiejś sinusoidzie. Dramatycznie złe partie tekstu przeplatają się z zaskakująco świeżymi obserwacjami, ciekawie przekazanymi ideami i przekonaniami oraz zgrabnymi metaforami. Aż dziw bierze, że tuż obok bolesnej sztampy czy gramatycznych dziwności spotkać można perłę, która nierzadko znajduje się poza potencjalnymi oczekiwaniami wobec bardziej doświadczonych i poczytnych autorów. Dzięki tym najlepszym fragmentom byłam w stanie wybaczyć autorce nawet tę garść absolutnie dla mnie nieuzasadnionych przypisów (nawet te, które tłumaczyły obcojęzyczne zwroty wydawały się bez sensu, bowiem znaczenie poszczególnych wyrazów dało się wyciągnąć z kontekstu wypowiedzi mówiącego).
Niestety tego samego nie można powiedzieć o kreacjach bohaterów, którzy okazali się płascy jak naleśniki. Jasne, mają swoje historie i traumy, ale to historie i traumy wyłącznie na papierze. Nie wzbudzają żadnych emocji i nie kreują żadnych konkretnych postaw psychologicznych u tych, których dotyczą. Postaci da się tutaj odróżnić tylko dlatego, że noszą różne imiona i charakteryzują się odmiennymi temperamentami. Jednak ci albo wyjątkowo skryci, albo wyjątkowo krzykliwi nieustannie mi się mylili, tak bardzo byli bezbarwni i łudząco do siebie podobni.
Jestem zawiedziona, rozczarowana, zasmucona. Nie ma chyba nic gorszego niż bomba potencjału, która okazuje się niewybuchem. Jako autorka zazdroszczę Katarzynie Grzędowskiej niezwykłej kreatywności i pomysłowości, ale jednocześnie płaczę nad równie macoszym potraktowaniem ich owoców. Może należało zaczekać z debiutem? Popracować nad „Wszyscy jesteśmy martwi” kilka miesięcy dłużej? Rozwinąć wątki, dopracować postaci, uświadomić sobie swoje mocne strony i wykorzystać je? Powieść nastoletniej pisarki naprawdę mogła okazać się międzynarodowym fenomenem. Być może nawet ktoś nakręciłby na jej podstawie serial (wydaje się doskonałym na to materiałem, a przynajmniej jego podstawą). A tak? Tak to tylko rozwlekła historia o niczym, spisana mniej niż przeciętnym językiem, wypełniona mdłymi bohaterami, lecz z przebłyskami geniuszu w postaci kilku fantastycznych (i niewykorzystanych) konceptów na świat przedstawiony.
Tam, gdzie ciepło
„Lodowa cytadela” zbiegła się w zeszłym roku w czasie z początkiem chłodnej pory roku. Doskonale złośliwy był to zbieg okoliczności – w mieszkaniu wysiadły mi grzejniki i owijałam się kocem w szczelny kokon, a i okładka piątej powieści Pawła Kornewa z cyklu „Przygranicze”, i zawartość tomu bynajmniej nie działały rozgrzewająco. Podobnych bodźców spodziewałam się po kolejnej odsłonie cyklu. Tymczasem najpierw okazało się, że jej tytuł to „Tam, gdzie ciepło”; następnie, że postać na okładce jest już jakaś mniej okutana, a na sam koniec – podczas lektury – że faktycznie całość wypada jakoś tak cieplej. Ale czy cieplej oznacza gorzej?
Jak wspomniałam wyżej: w sferze wrażeń po spotkaniu z graficzną stroną tomu, zaszły pewne zmiany. Mężczyzna z okładki niezmiennie wygląda męsko i niepokojąco – tak, jak może wyglądać jedynie brodacz w żołnierskim, zimowym mundurze; z karabinkiem maszynowym w garści i petem wystającym z ust – niemniej wydaje się, że otaczający go krajobraz stracił nieco boleśnie mroźnej werwy. Otoczenie zbira kojarzy się raczej z kwietniowymi kaprysami natury i roztopami połączonymi z opadami śniegu niż z postapokaliptyczną/dystopijną zimą. Zdziwienie goni zdziwienie.
Prawdziwy szok przychodzi jednak dopiero z chwilą poznania fabuły. Jewgienij Maksymowicz Apostoł, nie tak dawno szanowany za swoje niezwykłe umiejętności marketingowe, teraz jest obywatelem drugiej kategorii. Z powodu decyzji podjętych w „Lodowej cytadeli” zmuszony jest korzystać z pomocy dobrodziejów i ukrywać się w jakiejś piwnicy, dochodząc do zdrowia. Jego ukochany Fort przestał być bezpieczny (jak gdyby kiedykolwiek tak naprawdę był). Wkrótce okazuje się, że pomocni ochroniarze nie działają bezinteresownie. Jewgienij otrzymuje od nich misję, która jednocześnie daje mu szansę na nowe, normalne życie z dala od Fortu oraz zwiększa szansę na ukrócenie jego egzystencji. Zwłaszcza, gdy okazuje się, że podróżujący z nim do Siewierorieczeńska towarzysze mają swoje, bardzo niebezpieczne sekrety…
Tak, jak poprzedni tom kipiał od akcji, tak „Tam, gdzie ciepło” chwilami nieco się wlecze. Wciąż oczywiście mnóstwo się dzieje – są strzelaniny, demoniczne cienie, niespodziewane ataki, lejący się alkohol, magiczne burze i cała masa innych atrakcji – jednak kolejne dynamiczne punkty spajają fragmenty niemrawe i rozwlekłe. Ma to swoje uzasadnienie w logice fabuły i doświadczeniach bohatera, ale przy prawie sześciusetstronicowej powieści robi się nieco nużące. Zwłaszcza, że – powiedzmy to sobie szczerze – nikt nie sięga po teksty z serii np. Fabrycznej Zony, żeby obcować ze skomplikowanymi eksperymentami narracyjnymi. Kiedy idę na blockbuster oczekuję efektowanych wybuchów i amerykańskich dolarów znikających w płomieniach padających wieżowców, a nie drobiazgowej analizy psychologicznej drugoplanowych postaci i mariażu stanów psychicznych postaci z warstwą wizualną i sposobem kadrowania. Chcę się bawić! Tymczasem podczas czytania „Tam, gdzie ciepło” chwilami miałam wrażenie pracy w kamieniołomach.
Na szczęście nie zawsze. Zdarzały się i momenty, w których Kornew znany mi z „Lodowej cytadeli” objawiał swoją autorską obecność w „Tam, gdzie ciepło”. Działo się to głównie w chwilach pozbawionych dramaturgicznego napięcia, gdy bohaterowie prowadzili luźne, humorystyczne pogadanki. Ich docinki i żarty były jak miły gest więziennego strażnika, który widząc otarcia na skórze skazańca, zdejmuje mu na chwilę kajdany (w realnym życiu byłoby to dość niebezpieczne, ale… nie o tym przecież miałam…). Niestety i tutaj „Tam, gdzie ciepło” ustępuje miejsca poziomowi „Lodowej cytadeli”. Humor bowiem humorowi nie jest równy – szósta część „Przygranicza” posiada fragmentów z gagami i żartami (czy raczej ich udanymi przykładami) zdecydowanie mniej niż piąta.
W poprzedniej recenzji pisałam, że chętnie przyjrzałabym się bliżej postaci Napalma. Niestety, najnowsza powieść Pawła Kornewa ochłodziła moje zainteresowanie w tym względzie. Tak naprawdę żaden z bohaterów nie obudził we mnie szczególnej ciekawości (zwłaszcza Apostoł). Gdybym musiała wybierać, zdecydowałabym się na Igora, który to pojawia się jednak dopiero pod sam koniec tomu. Wybór ten nie byłby jednak podyktowany niezwykłością samej postaci, a tym jaki aspekt świata przedstawionego – podróży między rzeczywistościami wykreowanymi w powieści – reprezentuje. Wielka szkoda, że Kornew nie pociągnął dalej tego wątku. Zwłaszcza, że to, co fascynuje w „Przygraniczu” najbardziej to właśnie koncepcja samego świata, jego zasad i narodzin.
Przyznaję, że jestem zawiedziona. „Tam, gdzie ciepło” nie sprostało moim oczekiwaniom. Finalny twist i rozwiązanie intrygi okazało się bez wyrazu – głównie, dlatego że oba elementy były niespodziewanie nad wyraz przewidywalne. Bohaterowie nieszczególnie mnie do siebie przekonali, a sama akcja momentami wlokła się niemiłosiernie. Nie zrekompensowały mi tego nawet potyczki i, zdecydowanie rzadsze niż w „Lodowej cytadeli”, elementy humorystyczne. Z przykrością muszę stwierdzić, że moje zainteresowanie tym cyklem znacząco osłabło.
Harry Potter – magiczna ogólnopolska premiera
„Harry Potter i Przeklęte Dziecko” – najbardziej wyczekiwana książka ostatniej dekady pojawi się na księgarskich półkach 22 października. Ale fani będą mogli ją zdobyć już o północy (21/22 października). Dziesiątki tysięcy wielbicieli świata magii i czarodziejów spotka się na nocnej premierze w największych Empikach w Warszawie, Łodzi, Katowicach, Rzeszowie, Poznaniu, Szczecinie, Wrocławiu, Krakowie i Gdańsku.
"Wikingowie. Najeźdźcy z Północy" Lewandowskiego pod patronatem
Jeśli ktokolwiek zastanawiał się, dlaczego wikingowie zawładnęli zbiorową wyobraźnią i szturmem wdarli się do grona ikon popkultury, po lekturze tej książki przestanie się dziwić. Druga część doskonale przyjętej sagi o średniowiecznej Europie, „Wikingowie. Najeźdźcy z Północy” Radosława Lewandowskiego ukaże się już 26 października pod patronatem Secretum.
Królik Iluzjonista i Festiwal Sztuk Magicznych
Kiedy otwierałam paczkę z kolejnym tomem przygód Gregora, okazało się, że wydawnictwo Iuvi sprawiło mi miłą niespodziankę i do przesyłki dołączyło książeczkę o wdzięcznym tytule „Królik Iluzjonista i festiwal sztuk magicznych”. Co takiego znaleźć można na jej stronach?
Książeczka zawiera ponad dwadzieścia pięć magicznych sztuczek i złudzeń optycznych. Zapewne przeglądając Internet każdy przynajmniej raz trafił na ciekawy obrazek, który oszukiwał wzrok. Dzieci jednak zazwyczaj nie mają tej możliwości, mogą natomiast zapoznać się z publikacją, która została stworzona specjalnie dla nich.
Każdy obrazek posiada własną „instrukcję patrzenia”, dzięki czemu łatwiej jest odnaleźć i ujrzeć zamysł autorki. Czy warto wierzyć własnym zmysłom? Falujący dywan, zabawne perspektywy, rybka, która nagle znajduje się w akwarium, słoń o niezliczonej liczbie nóg i wiele, wiele innych. Wszystko osadzone zostało w miniaturowej konwencji fabularnej - historii o króliku i jego uroczej asystentce, którzy pokazuję widzą niezwykłe, magiczne sztuczki.
W dzieciństwie wiele osób bawi się przy pomocy notesu i ołówka tworząc króciutkie animacje. To właśnie ten sam typ zabawy, za które odpowiedzialne są złudzenia optyczne. Dzięki szybkiemu przewijaniu kartek wydaje nam się, że umieszczone na nich obrazki się poruszają. Na Festiwalu Sztuk Magicznych znaleźć możemy naprawdę wiele tego typu pomysłów.
Warte uwagi jest również samo wydanie. Format zbliżony do A4, twarda oprawa, ciekawe ilustracje. Podoba mi się minimalistyczna szata graficzna książki, która uwypukla te ważne, „magiczne” elementy. Krótkie, umieszczone nad obrazkami napisy, również są rzeczowe i przejrzyste, a jednocześnie utrzymane w odpowiedniej konwencji, oddając ducha pokazu.
Przyznam szczerze, że książkami, które ukazują się nakładem wydawnictwa Iuvi jestem zachwycona. Jeszcze ani razu się na nich nie zawiodłam. „Królik Iluzjonista i festiwal sztuk magicznych” to niezwykle miły dodatek do mojej wciąż rosnącej kolekcji.