listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Milczenie

wtorek, 12 wrzesień 2017 13:03

Porzuć swój strach

Marek Bener, dziennikarz oraz właściciel toruńskiego tygodnika, od kilku lat bezskutecznie poszukuje ukochanej żony, Agaty. Nowy trop w sprawie zaginięcia żony nieoczekiwanie może podsunąć inne śledztwo, dotyczące odnalezienia córki pewnego biznesmena, Moniki Żelazny. Bener z każdą chwilą jest coraz bardziej pewny, że dziewczyna posiada informacje o jego żonie. Jednak im bardziej główny bohater zagłębia się w śledztwo, im więcej kłamstw usłyszy z ust rodziny Żelazny, tym więcej komplikujących wszystko kwestii wychodzi na jaw. Co więcej, za zaginięcie Agaty może być odpowiedzialny zmarły teść Marka...

Z twórczością pana Roberta Małeckiego spotykam się po raz pierwszy. Nie miałam pojęcia, czy spodziewać się dobrej, mocnej lektury, czy raczej byle jakiego śledztwa i ogólnej "bylejakości". Oczywiście, nie przeczytałam tomu pierwszego, więc kolejną zagwozdką było to, czy odnajdę się w kontynuacji. Powiem Wam szczerze, że trafiłam na kawał dobrej literatury. I z niecierpliwością oczekuję tomu trzeciego. A jaki z tego wniosek? Warto sięgać po rodzimych autorów, którzy nierzadko są o wiele lepsi, niż ci zagraniczni.

Marek Bener jest doskonale znany w toruńskim społeczeństwie i to nie tylko z tego, że prowadzi lokalny tygodnik. Jest przy tym doskonałym detektywem, choć w tej roli pojawia się raczej jako "amator". Dlatego też po zaginięciu Moniki, jej ojciec kieruje swe kroki najpierw do Benera, a nie na policję. Wie, że toruński dziennikarz odnajdzie zaginioną. Żelazny nie zdaje sobie jednak sprawy, że skrywane tajemnice również ujrzą światło dzienne...

Ta książka jest fenomenalna! Z każdą kolejną stroną pula pytań  rośnie, a kolejne, przewijające się w lekturze postacie, wcale nie pomagają w uzyskaniu odpowiedzi. Ba, wręcz przeciwnie- "dzięki" nim ich ilość tylko się zwiększa. Po raz pierwszy w mojej "karierze" czytelniczej wciągnęła mnie historia, w której między innymi mowa o tzw. "bossach", czyli miasteczkowym półświatku. Zazwyczaj takie lektury odrzucały mnie na starcie, tu jednak spotykanie się z mroczną stroną miasta miało swój cel- dotarcie do Moniki, a co za tym idzie być może uzyskanie odpowiedzi na pytanie, co stało się z Agatą. I czy nadal żyje. Akcja płynie silnym strumieniem, podczas lektury nie można się nudzić. Kolejne wydarzenia są niczym magnes, przyciągający nas do powieści. Nie można od niej uciec, chce się tylko czytać, póki nie dotrzemy do ostatniej strony.

Nie od dziś wiadomo, że ludzie skrywają wiele tajemnic. Jak się okazuje, ludzie, którym również powinno leżeć na sercu dobro Agaty, posiadali ważne informacje, skrzętnie ukrywając je przed Markiem. Owszem, wierzyli, iż działają w jak najlepszym interesie zaginionej, a jednak ich milczenie z każdym dniem zmniejszało szansę na uratowanie kobiety. Określiłabym to jako ślepą wiarę w to, że porywacze posiadają jakiekolwiek ludzkie uczucia. A przecież to praktycznie niemożliwe... Koniec tomu drugiego, choć dał czytelnikowi odpowiedzi w kwestii zaginięcia Moniki Żelazny, jeszcze bardziej zapętlił przypadek zaginięcia Agaty Bener. Mam ogromną nadzieję, że tom trzeci będzie tym, w którym Marek Bener wreszcie zazna spokoju ducha.

Jeśli poszukujecie dobrej, intrygującej lektury na te coraz zimniejsze dni, a jednocześnie nudzą Was książki, w których nic się nie dzieje, sięgnijcie po serię Roberta Małeckiego. Gwarantuję, iż nie będzie to czas zmarnowany.

Dział: Książki
środa, 03 maj 2017 21:00

Milczenie lodu

Milczący lód, przytłaczająca ilość śniegu i małe, rybackie miasteczko, spowite nocą polarną. To tutaj zabiera nas Ragnar Jónasson, w pierwszej powieści cyklu „Mroczna wyspa lodu”. Dodajmy to tego policjanta – żółtodzioba z południa, a otrzymamy islandzki kryminał, który szturmem wtargnął na pierwsze miejsce Amazonu.

Pamiętam swój zachwyt, gdy kilka lat temu sięgnęłam po trylogię „Millenium”. Oczywiste dla mnie było, że „Milczenie lodu”, promowane jako powieść wyprzedzająca popularnością tytuły Stiega Larssona, prędzej czy później znajdzie się w moich rękach. Skuszona i zaintrygowana rozpoczęłam lekturę.

Ari Thór nie jest typowym bohaterem gatunku. Jest to młody mężczyzna, który jeszcze nie potrafi zapuścić korzeni. Wcześniej próbował odnaleźć siebie w szkole filozofii, następnie studiował teologię, by odzyskać wiarę po tym, gdy w wieku 13 lat okrutny los pozbawił go rodziców. W końcu porzucił również teologię na rzecz akademii policyjnej. Gdy dostaje propozycję pracy z Siglufjördur jest jednocześnie szczęśliwy i zaniepokojony o przyszłość związku z ambitną studentką medycyny. Ostatecznie przenosi się na północ, do miasteczka, gdzie podobno nic się nie dzieje. Czy aby na pewno? Spokój miasteczka przerywa niespodziewana śmierć sławnego pisarza. Wszystko wskazuje na to, że mężczyzna zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku, jednak młody Ari Thór ma co do tego wątpliwości. Niedługo po tym, bliska śmierci młoda kobieta zostaje odnaleziona we własnym ogrodzie.

W Siglufjördur odczuwalny jest niepokój, podwojony faktem, iż jedyny tunel prowadzący do miasta zostaje zasypany śniegiem. Autor bawi się z czytelnikiem, dawkuje emocje. Już pierwsze strony witają łagodnym opisem śnieżnego, zimowego wieczoru, zaraz jednak sielankowy opis zostaje zakłócony informacją o śmierci w Towarzystwie Dramatycznym oraz obrazem półnagiej kobiety leżącej w kałuży własnej krwi. O jakiej śmierci mowa? Czy kobieta przeżyje? Jak do tego wszystkiego doszło? Tego właśnie dowiemy się znacznie później. Fabuła przerywana jest bardzo krótkimi fragmentami ukazującymi losy innej, starszej kobiety, która zostaje napadnięta we własnym domu. Po kilku takich przerywnikach pisarz postanawia zostawić czytelnika w niepewności niemal do zakończenia powieści. Gdy główny watek nabiera tempa, akcja przerywana jest tym razem akapitami przybliżającymi bohaterów kryminału, ich często niełatwe losy, oraz to, co sprawia, że fiord silnie ich przyciąga.

Pisarz umiejętnie pozwala odbiorcy zanurzyć się w ciemność przysypanego śniegiem Siglufjördur. Pozwana poczuć to, co Ari Thór – narastającą klaustrofobię i pochłaniającą go samotność północy w odciętym od świata zimowym mieście, gdzie wszyscy się znają , a przybyszom trudno odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Historia zbudowana jest dość ciekawie. Czytelnik pozostaje w niepewności, podejrzenia po kolei spadają na każdego, nawet na tych, pozornie niepowiązanych ze sprawą. Otrzymujemy strzępki informacji, które najpierw trudno ze sobą połączyć. Puzzle składają się w całość, dopiero w finalnej części książki. To, co może utrudnić czytanie to na pewno islandzkie imiona, nazwy miejscowości czy ulic, jednak jest to rzecz, do której jesteśmy się w stanie przyzwyczaić. Na dodatek zapobiegawczy wydawca ułatwia czytelnikowi zadanie dodając mapę Islandii oraz miejscowości Siglufjördur. Małe zastrzeżenie, które mam do wydawnictwa to systematycznie pojawiające się literówki.

„Milczenie lodu” nie jest może powieścią, od której nie można się oderwać, jednak czyta się ją przyjemnie. Zaletę stanowią na pewno niesztampowy bohater, któremu brak doświadczenia często przysparza kłopotów, mroczna sceneria historii oraz małomiasteczkowy klimat, gdzie każdy sekret jest powszechnie znany, a przyjezdni czują się wyobcowani. Brakuje jej natomiast tego, co sprawi, iż czytający zostaje całkowicie pochłonięty w wir wydarzeń. Mimo tego myślę, że powieść jest godna przeczytania i warto sięgnąć również po kolejne tomy. Kolejne tytuły serii – „Milczenie nocy”, „Zaćmienie”, „Milczenie czasu”.

Dział: Książki
piątek, 31 marzec 2017 09:35

A jej oczy były niebieskie

Raili Rydell, wciąż rozpamiętując rozstanie z Leifem, marzy o urlopie nad jeziorem Lovaren, gdzie kupiła mały domek. Tam, otoczona przez osoby, z którymi dopiero bliżej się zaznajamia, czuje się coraz bardziej jak w domu. Idyllę burzy jednak Olfsson, jeden z sąsiadów, który twierdzi, że kiedyś miał psa. Niestety, nie ma na to ani dowodów, ani nie znajduje potwierdzenia wśród innych członków małej społeczności. Jedyne, co posiada, to niejasne przeświadczenie, że kiedyś kochał jakiegoś czworonoga. Było jeszcze dziecko... niemowlę w sąsiednim domku, które nagle zaginęło. I nikt o nim nie pamięta.

A w pobliskim lesie kryje się coś złego, o stalowoniebieskich oczach...

Swego czasu czytałam kilka książek z Czarnej Serii i w większości pochłaniały mnie one bez końca. Mimo że A jej oczy były niebieskie również należy do owej serii, to sama nie byłam do końca pewna, co otrzymam. Ciekawą historię z dreszczykiem, czy mydło- powidło bez sensu?

Raili na co dzień pracuje jako bibliotekarka. Mimo pewnego wieku na karku, wciąż cechuje się pewną życiową nieporadnością. Przez większość czasu raczej rozpamiętuje swój związek z Leifem, myśli o znalezieniu kogoś innego do kochania. Urlop nad jeziorem Lovaren miała spędzić tak, jak zawsze- hamak, kieliszek wina i dobra książka. Plany jednak mają to do siebie, że uwielbiają się komplikować. I tak Raili wylądowała w środku śledztwa, prowadzonego na własną rękę.

Bardzo doceniam, gdy w książce obok wydarzeń teraźniejszych pojawia się nawiązanie do przeszłości lub rozdział pisany z perspektywy mordercy (nie w tym przypadku). Autorka podarowała czytelnikowi podróż w przeszłość, do roku 1671, gdzie oskarżona o kontakt z Szatanem (i uwiedzenie proboszcza) Kirsti Martasdotter zostaje uwięziona, a następnie gwałcona wielokrotnie przez "strażników prawa". Nie ważne, że kobieta nosi pod sercem dziecko; nie ważne, że została skazana mimo, że była niewinna. Kirsti wie, że to, co żyje w jej brzuchu, nie jest już dłużej jej dzieckiem...

Na pewno nie spodziewałam się tego, co otrzymałam. Byłam pewna, że to kolejny thriller, a dostałam coś, co uwielbiam! Historię, w której przeszłość wciąż ma wpływ na teraźniejszość. Zło, czające się w środku lasu. Krzywdę kobiety, która mści się po dziś dzień. To taka mieszanka thrilllera z powieścią grozy. Nie sposób się przy niej nudzić, jest zwyczajnie świetna! I czyta się ją zdecydowanie za szybko...

W toku opowieści zauważamy, jakie zmiany zachodzą w głównej bohaterce. Z rozmarzonej i -jak już wspomniałam- nieporadnej kobiety, nieustannie nurzającej się w przeszłości, przeobraża się w detektywa. Podskórnie czuła, że w wiosce dzieje się coś niedobrego, a rozmowa z Olfssonem dodatkowo wzbudziła w niej niepokój. Pies, który prawdopodobnie był, ale nikt go nie pamięta? Dziecko, które zniknęło? Zgodne milczenie społeczności, strzeżącej czyjejś tragedii czy... zmowa?

Bardzo żałowałam, że A jej oczy były niebieskie ma tylko 416 stron. W niektórych przypadkach taka ilość jest -zdecydowanie- za duża, jednak jeżeli chodzi o tę lekturę, stron było zdecydowanie za mało. Historia, która wydarzyła się nad jeziorem Lovaren, wciągnęła mnie bez końca. Nie wyobrażałam sobie, że można książkę po prostu odłożyć i zająć się czymś innym. Ja MUSIAŁAM czytać, aż do ostatniej strony.

Ta pozycja jest jedną z lepszych, jakie udało mi się ostatnio przeczytać. Szczególnie kieruję ją do osób rozczytujących się w thrillerach z nutką paranormalnych wydarzeń. I bez dwóch zdań polecam!

Dział: Książki
niedziela, 30 październik 2016 17:17

Nic oprócz milczenia

Bezpośrednim efektem strachu często jest milczenie, dlatego po dramatycznych wydarzeniach, jakie były udziałem Anny i jej bliskich, główna bohaterka zaszyła się w egzotycznej, barwnej Wenecji i nabrała wody w usta. Nie przyznaje się nikomu, kim jest, ani czym zajmowała się w poprzednim życiu. Pamięć o zamordowanej śpiewaczce Sofii Stiatessi wciąż jest tu żywa i Anna trochę się obawia niezdrowego rozgłosu, który mógłby dotknąć jej osobę.
Nie kontaktuje się z rodziną ani przyjaciółmi, sprawy firmowe prowadzą za nią pełnomocnicy i kobieta może w spokoju zastanawiać się, co powinna zrobić z własnym życiem.

Tak w skrócie przedstawia się początek drugiej części trylogii o komisarz Annie Lindholm, po trochu Szwedce, po trochu Polce.
Anna nie szuka przygód. Zamieszkała u antykwariuszki Lucrezzi Doldano i pomaga jej w wycenie oraz sprzedaży mebli. Zbliża się karnawał, w Wenecji obchodzony wyjątkowo hucznie i barwnie. W dniu jego rozpoczęcia Anna i Lucrezzia znajdują w jednej z uliczek ciało młodego gondoliera, a w rezydencji Marconich na inauguracji balu palona na stosie kukła okazuje się martwą kobietą. W głównej bohaterce budzi się policyjny instynkt, uśpiony od czasów Malmo. Rozpoczyna współpracę z prowadzącym śledztwo commissario Antonio Valle. Szybko okazuje się, że sprawa jest bardziej złożona, niż to się początkowo wydawało. Jej początki sięgają czasów drugiej wojny światowej, a zamieszanych w całą intrygę jest kilka najpotężniejszych w Wenecji rodzin.

Kiedy myślę o książce teraz, zbierając wrażenia, dochodzę do wniosku, że druga część jest lepsza od pierwszej z kilku powodów. Po pierwsze sam klimat Wenecji, jej krętych uliczek, życzliwych, gadatliwych ludzi i długiej historii, odpowiadał mi bardziej niż zimna, surowa Szwecja. Obraz Wenecji w książce jest żywym dowodem, że autorka dokładnie przygotowała kreację świata przedstawionego. Wenecja na kartach książki jest ciekawa i intrygująca oraz tak żywa, że nabiera się chęci, by pojechać tam osobiście.
Po drugie równie dokładnie, żeby nie rzec pieczołowicie, jest zbudowana cała intryga, której początki sięgają II wojny światowej i istniejącego w rzeczywistości frachtowca Niobe, który przewoził belgijskich Żydów. Sprawa odnawia się w l. 90 z udziałem potomków Marconich, Foscarich i Ronsardów, by w 2015 roku znaleźć swój dramatyczny finał. Bardzo lubię tak zbudowane fabuły, a motyw skarbu, który już pochłonął tyle istnień ludzkich, dodatkowo dodaje całej historii głębi i tajemniczości.
Wreszcie po trzecie, główny bohater męski jest taki, jak powinien być. Po ciamajdowatych i tylko wzdychających do Anny Leonie i Ingverze, nastała era komisarza Vallego, który jest właściwym facetem na właściwym miejscu. Oprócz tego nie wzdycha, ale też działa i nie boi się podejmować ryzykownych decyzji, zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym.

Być może właśnie w powieściach z solidną bazą historyczną tkwi potencjał autorki i taką drogę powinna kontynuować? Tak, chyba właśnie o to chodzi i właśnie dlatego lektura części drugiej poszła znacznie sprawniej.
Nic oprócz milczenia jest godną kontynuacją swojej poprzedniczki, a nawet lepszą. Widać, że autorka się rozwija, starannie przygotowuje, chcąc dać czytelnikowi naprawdę dobrą opowieść z polskim akcentem. Dobra lektura na jesienną szarugę. Polecam.

Dział: Książki
niedziela, 03 listopad 2013 11:06

Uniwersum Metro 2033: Za Horyzont

Zapoczątkowany przez D. Glukhovsky'ego projekt "Uniwersum Metro 2033" to prawdziwa żyła złota, zarówno dla autorów, jak i czytelników. Do marca 2013 roku w ramach tego projektu powstały już trzydzieści cztery powieści, a na tym przecież się nie skończy. Wątek świata po katastrofie, degeneracja człowieka podczas nuklearnej zimy, zejście ludzi do tuneli metra, by organizować się tam na nowo, powstawanie nowych społeczności, które ze sobą walczą lub współpracują, mutacje, przeróżne potwory, dzielni i twardzi stalkerzy, a przede wszystkim kołacząca się gdzieś tam w ukryciu nadzieja, że kiedyś świat znowu będzie taki jak przed wybuchem. Wszystko to przecież kopalnia motywów i pomysłów. Chętnych, by przystąpić do projektu nie brakuje; na liście nazwisk dopatrzyłam się nawet jednego Anglika. Robi się zatem coraz ciekawiej, bo wiadomo, że co autor, to i nowe spojrzenie. Wiadomo także, że wśród tylu książek zdarzą się te lepsze i te gorsze, ale jak na razie wydawnictwo Insignis serwuje polskim czytelnikom same godne uwagi i zapadające w pamięć na długo.

Powieść zatytułowana "Za horyzont" to zwieńczenie trylogii, na którą składają się także książki "Do światła" i "W mrok". W posłowiu autorskim powieści "W mrok", A. Diakow zarzekał się, że poprzestanie na dylogii. Wygląda na to, że jednak więcej w tym twierdzeniu było pisarskiej kokieterii, niż faktycznych zamiarów, bo oto mamy przed sobą powieść "Za horyzont", która teoretycznie powstać nie miała. Jak czytamy w notce biograficznej Diakowa umieszczonej na stronie wydawnictwa Insignis, podstawowym motywem jego udziału w projekcie "Uniwersum Metro 2033" było "zdobycie nowych doświadczeń pisarskich i możliwość wniesienia do projektu własnej wizji świata stworzonego przez Dmitrija Glukhovsky'ego". Jak widać, wizja ta pochłonęła Diakowa na tyle, by stworzył nie jedną, a trzy książki z tego uniwersum.

Powieść "Za horyzont" opowiada o dalszych losach stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba oraz ich przyjaciół. Po dramatycznych wydarzeniach, jakie były udziałem naszych bohaterów w drodze do Kronsztadu, (w poszukiwaniu tajemniczego światła) oraz odkrywaniu strasznej tajemnicy Czarnego Sanitariusza (w części drugiej), przyjdzie czas na to, by wyjść z tuneli i odbyć podróż wysokiego ryzyka, bez powrotu, podróż, która może zmienić życie wszystkich ocalałych. W ramach przeciwdziałania inwazji Wegan, którzy próbują podporządkować sobie ostatnie niezależne stacje, Taran trafia na ślad tajemniczego projektu o kryptonimie Alfejos. Projekt ten, już niemal legendarny, daje nadzieję na to, że ziemię można oczyścić ze śmiercionośnej radiacji, dzięki czemu ludzie będą mogli wyjść z tuneli metra. Dlatego Taran jest gotów rzucić wszystko, spalić za sobą mosty, zerwać stare zobowiązania, zabrać wiernych kompanów i na pokładzie pancernej machiny, zwanej pieszczotliwie "Maleństwem" ruszyć do odległego Władywostoku, by gonić za... no właśnie czym? Mrzonką? Realną szansą na odnowienie ludzkości?

Trzeba przyznać, że podróż bohaterów, którzy stanowią istną mieszankę wybuchową charakterów, zaczyna się naprawdę ciekawie. Więzy, które połączyły Indianina, Bezbożnika, Migałycza, Giennadija, Gleba, Aurorę oraz Tarana, stworzyły z nich coś na kształt dziwacznej rodziny, która w trudnych momentach potrafi się wspierać i współpracować. Na pokładzie dzielnego i monstrualnego Maleństwa, grupa wydaje się nie do pokonania i nie straszne jej ani Niesporczaki, ani Nafciarze, ani Stepowe Psy. Z każdej opresji, nie licząc drobnych strat, bohaterowie wychodzą cało. Z jednej strony jest to przyjemne, bo już zdążyłam się do bohaterów przyzwyczaić, ale z drugiej, czasami było to aż za mało wiarygodne, zważywszy na fakt, ile przeciwności i nieprzyjaznych istot spotykali po drodze.

Całość czyta się naprawdę dobrze, nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że pewne wątki autor porzucił, by już do nich nie wrócić. Wprowadzona do historii w tomie drugim Aurora, tak dobrze rokowała, tym czasem w tomie trzecim autor w ogóle nie pozwolił się jej wykazać, a jej wszelkie działania ograniczył do popłakiwań w kącie i łapania Gleba za rękę. W tym temacie bardzo się rozczarowałam.

Sam Taran, ten twardy i zdecydowany stalker, w części trzeciej, jakby stracił werwę i polot. Zrobił się bardzo zachowawczy, zaś dojrzewający i na każdym kroku podejrzliwy Gleb, nieustannie go krytykuje, na co Taran reaguje... milczeniem. Gdy się ma na uwadze całą historię dość skomplikowanej relacji Tarana i Gleba, tę dziwną obecną zmianę, trochę trudno zrozumieć.

Bardzo trudno jest mi też wypowiedzieć się jednoznacznie na temat zakończenia tej historii i odniosłam wrażenie, że Diakow też miał niełatwo. Być może ta dwuznaczność zawarta w finale powieści obrazuje rozdarcie autora pomiędzy jego własną pisarską wizją, a oczekiwaniami czytelników, którzy często lubią mieć wszystko podane na tacy, wyjaśnione i rozwiązane co do słowa. Mówiąc jednym słowem, takie zakończenie, jakie serwuje czytelnikowi A. Diakow jest jak dla mnie zbyt proste, żeby nie rzec trywialne. Nie chcę tu za dużo zdradzać, żeby nikomu nie robić "spojlerów", ale trochę to zakończenie przesłodzono, ułatwiono, wygładzono. Gdzie się podziała ta twarda rzeczywistość, przez którą czytelnik się z bohaterami przedzierał? Twarda rzeczywistość zasługuje na twarde zakończenie. To w moim odczuciu takie nie było.

Zdaję sobie sprawę, że temat świata po katastrofie, kiedy tyle stracono bezpowrotnie, nie jest łatwym, a co za tym idzie, trudno wymyślić, coś, co zadowalałoby wszystkich czytelników. Dlatego nie skreślam powieści "Za horyzont". W sumie ma ona niemal tyle zalet, co i wad, choć, co jednemu (tak jak mnie) się nie spodoba, komuś innemu już przecież może. Dlatego te walory lub ich brak, najlepiej odkryć samodzielnie. Ze swojej strony polecam lekturę powieści "Za horyzont", gdyż sama przynależność powieści do projektu "Uniwersum Metro 2033" jest najlepszą rekomendacją, a na ewentualne niedociągnięcia fabularne można zwyczajnie przymknąć oko. Dlatego mimo wszystko polecam i zachęcam do lektury.

Dział: Książki
niedziela, 17 styczeń 2016 05:07

Antologia Opowiadań - Labirynt

Opowiadanie I

Joanna Pokrywka

Labirynt szaleńca

O tym, czym jest labirynt, wie niemal każdy człowiek na naszym kontynencie. Jeśli zaś jakimś cudem takiej wiedzy nie posiadł, łatwo może ten brak nadrobić, korzystając chociażby z powszechnie dostępnego źródła wiedzy, zwanego Wikipedią.
Mirek jednakowoż nie tylko nie wiedział, czymże ów labirynt jest, ale w ogóle nie znał takiego słowa, a gdyby nawet je znał – nie mógłby sprawdzić jego znaczenia. Nie bądźmy jednak zanadto surowi dla niego. Jego straszna niewiedza nie utrudniała mu wcale życia, a żył, jak się zapewne domyśliliście, w labiryncie. Dodajmy, że był to żywot całkiem wygodny.
Mirek urodził się, dorastał i wiele wskazuje na to, że również przyjdzie mu dokonać żywota w labiryncie, który przed wieloma laty zaprojektował jego nie do końca zrównoważony psychicznie dziadek. Dziadek ten miał córkę piękną jak marzenie, dorodną i pozytywnie nastawioną do świata Eulalię. Jedyną jej wadą było to, że w całej swojej dobroci była strasznie naiwna, o czym zresztą wkrótce się przekonacie. Matka Eulalii miała naturę lekkoducha (lekkoduszki?), wciąż pragnęła nowych wrażeń i nigdzie nie potrafiła zatrzymać się na dłużej. Gdy na swojej drodze spotkała przystojnego cieślę Albrechta, rozkochała go w sobie tak, że biedak stracił dla niej rozum. Owocem tego związku była właśnie cudna Eulalia. Jej matce szybko jednak znudziła się rodzinna sielanka i pewnego dnia zniknęła bez śladu. Albrecht oszalał z rozpaczy, do tego osiwiał, a jakby tego było mało, schudł tak, że niejedna anorektyczka pozazdrościłaby mu figury. Jedynym skarbem, jaki mu pozostał, była jego ukochana córeczka. Niemal jej nie odstępował, z obawy, że i ona kiedyś go zostawi. Dziewczynka oczywiście śmiała się z tego, twierdząc, że gdy będzie duża, zostanie jego żoną. Chyba wszystkie małe kobietki przechodzą przez taki etap miłości do tatusia, czyż nie?
Lata mijały, Eulalia powoli dorastała, i co tu dużo mówić, coraz bardziej zwracała uwagę okolicznych kawalerów (a i żonaci się oglądali). Początkowo tylko ją to zawstydzało, ale przychodzi taki moment w życiu każdej kobiety, gdy dają o sobie znać hormony. Dziewczyna nie rozbijała się może po wiejskich dyskotekach, ale nie żyła też w próżni, nadszedł więc w końcu czas, gdy po raz pierwszy się zakochała. A że urody była nieprzeciętnej, to nie dziwota, że uczucie było odwzajemnione. Otumaniona tą miłością, ze swojego szczęścia nieopatrznie zwierzyła się ojcu. Ten momentalnie sposępniał i kategorycznie zabronił dalszych spotkań z „tym plugawym pomiotem szatana", jak raczył się wyrazić. Dziewczę zalało się łzami, ale że posłuszne z niej było stworzenie, ze złamanym sercem postanowiła po raz ostatni spotkać się z ukochanym. Nocą potajemnie się wymknęła i wywabiła swego chłopca z domu. Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło. I tu właśnie objawia się jej naiwność, bo uwierzyła w zapewnienia ukochanego, że jest sposób, by ojciec go zaakceptował. Nie opiszę tu szczegółowo, co nastąpiło tej nocy, ale co bystrzejsi domyślą się związku między tymi wydarzeniami a rosnącym brzuchem Eulalii.
Gdy po kilku miesiącach ojciec dziewczyny zorientował się w sytuacji, wpadł w szał, jakiego nie widzieli najstarsi mieszkańcy Ziemi. Gdy przeszła mu furia, sprzedał dom i razem z córką (choć raczej nie pytał jej o zdanie) wyruszył do miejsca, o którym śmiało można powiedzieć, że sam Bóg dawno o nim zapomniał. Kraina z wszystkich stron otoczona była lasami i wydawało się, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nigdy nie stanęła ludzka stopa. Tam, z dala od cywilizacji, własnymi rękami wybudował drewniany dom, w którym planował spędzić resztę życia. Oczywiście w towarzystwie Eulalii. Dziewczyna, wiedziona tęsknotą za ukochanym, kilkakrotnie podejmowała próbę ucieczki, za każdym razem jednak ojcu udawało się ją udaremnić. Bał się jednak, że w końcu plan córki się powiedzie. Wiedziony rozpaczliwą potrzebą zatrzymania jej przy sobie, wyłupił jej oczy, by nie potrafiła odnaleźć drogi. Nie powstrzymało to jednak Eulalii, która bojąc się własnego rodzica, wolała już zginąć w lesie, a w pewnym momencie wręcz zaczęła marzyć o śmierci. Wtedy Albrecht przypomniał sobie słyszany w dzieciństwie mit o labiryncie Minotaura. Poświęcił kilka kolejnych dni i nocy, by zaprojektować skomplikowany system korytarzy, a następnie przez długie tygodnie wcielał plan w życie. Był człowiekiem bardzo pracowitym, a przy tym znał się na obróbce drewna, jako materiału użył więc tego, czego wokół było pod dostatkiem. I tak Eulalię od ukochanego dzieliły długie kilometry, ściana lasu i skomplikowany labirynt.
Albrecht wraz z Eulalią i jej rosnącym brzuchem mieszkali więc w chatce w samym środku labiryntu. Żywili się głównie tym, co urosło w ich ogródku, ale że Albrecht znał doskonale drogę na zewnątrz, czasami zdarzało mu się wychodzić na polowanie do lasu. Można ironicznie powiedzieć, że niczego im nie brakowało.
Po jakimś czasie urodził się owoc zakazanej miłości, Mirek (choć trudno powiedzieć, po co w ogóle trudzili się z nadawaniem mu imienia, bo życie w tej dziwnej osadzie upływało im właściwie w milczeniu).
Minęło kilkanaście lat, dziś Mirek jest nastolatkiem. Jednak mimo jego niewątpliwej urody, żadna z współczesnych dziewcząt nie wyraziłaby nim zainteresowania. Określenie go mrukiem byłoby sporym niedopowiedzeniem. Mając do towarzystwa zaciętą w swoim milczeniu, na wpół oszalałą matkę i dość gadatliwego, całkowicie szalonego dziadka, większość dzieciństwa spędził na zabawie z zającami, które jakimś sposobem znalazły drogę do ich chatki. Prawdziwym cudem jest, że opanował kilka podstawowych zwrotów, które zdawały się zadowalać Albrechta, ale z pewnością nie zadowoliłyby żadnej dziewczyny.
Prawdziwa szkoda, że od tygodnia Mirek nie ma kogo poinformować, że „pora jeść". Jakiś czas temu dziadek udał się na jedno ze swoich polowań, jednak najwyraźniej niemłodemu już przecież mężczyźnie zabrakło sił i z myśliwego sam stał się zwierzyną. Co stało się z matką – tego Mirek nie wie. Pozostaje mieć nadzieję, że zanim trafi do zakątka, w którym Eulalia w końcu uskuteczniła marzenie o samobójstwie, do tej pory zawsze udaremniane przez Albrechta, jej kości obrócą się w proch.
Nie wątpię, miły Czytelniku, że serce masz dobre i żal ci biednego chłopaka skazanego na samotne życie. Radzę ci jednak szczerze – nie próbuj odnaleźć Mirka, bo to może się skończyć tylko tragedią. Ma on co prawda za jedynych kompanów stado strachliwych zajęcy, ale nie wie przecież, że za murem żyją ludzie tacy (no dobra, mniej więcej tacy) jak on. Nie tęskni wcale za naszym towarzystwem, bo i nie wie, że mógłby je mieć. Nagłe spotkanie z cywilizacją mogłoby być dla niego prawdziwym szokiem, którego skutków nie sposób dziś przewidzieć. Miej też proszę na uwadze genetyczne uwarunkowania. Kto wie, czy nie odziedziczył po dziadku skłonności do szaleństwa? Najlepsze co w tej sytuacji można zrobić, to modlić się, by Mirek nigdy nie odnalazł wyjścia z labiryntu, bo to z pewnością dla kogoś skończy się tragicznie.

***

Opowiadanie II

Aleksandra Olender

Pewien czas temu zginął mąż Anki. Wcześniej, czy później, każdego to czeka- powiedzielibyście. Jednak ona tracąc go straciła cząstkę siebie, więc takie bezduszne stwierdzenie nic by jej nie pomogło. Każdy kogoś traci w przeróżny sposób, ale nie tak. Nie przez te pieprzone góry.
Wyjechał, ostatnio jak zwykle, po ostrej awanturze i złożeniu setek obietnic, że to już ostatni taki wypad. Nawet zadzwonił, gdy dojechał na miejsce, nadał cholerną pocztówkę do niej. Dalej: lawina, akcja ratunkowa, kondolencje, tysiące organizacyjnych spraw związanych ze sprowadzeniem ciała i pogrzebem i cisza. Cisza, której dotąd nie było. Okrutna, dusząca cisza.
Dlaczego pojechał? Dlaczego jej nie posłuchał? Egoistyczny dupek. Zawsze tylko góry i góry. Nawet głupią sesję ślubną mieli na jakimś szczycie. Nienawidziła gór tak bardzo, jak bardzo go kochała. Ta zazdrość zabijała ją. On nie widział jej cierpienia. Ciągle organizował wyprawy i wyjeżdżał. Niby za każdym razem tęsknił do bólu. To po co jechał?! Czy zawsze musiała być na drugim miejscu?! Może robił to na złość? Nienawidziła go wtedy szczerze.
Siedząc z kubkiem gorącej herbaty samotnie we wspólnym łóżku dużo myślała o Nim, o ich relacji. Nagle ukazał jej się dziwny obraz: łagodne zbocze góry, a w dolinie gęsty ciemny, miejscami kolorowy las. Niebo nad lasem przybrało kolor atramentu. Padał śnieg, padał deszcz, błyskały błyskawice. Wszystko to, wbrew pozorom, wydawało się nader spokojne.
Wzięła ze sobą swój bagaż i ruszyła w dół zbocza. Przedarła się przez ścianę lasu. I, choć ręce krwawiły jej od cierni, włosy skołtuniły się do niemożności, to nie było to tak trudne, jak wydawało się ze wzgórza. Przeszła parę kroków i spojrzała za siebie, a tam czerń liści, gałęzi, cierni. Czy to możliwe, że zrobiła zaledwie kilka metrów? Nie miała wyjścia- musiała ruszyć przed siebie.
Szła i szła, wytyczając ścieżkę. Raz po raz dostawała w twarz jakąś gałęzią, a kolce jeżyn szarpały nogawki jej spodni. Nie zatrzymywała się- wiedziała skądś, że musi iść- inaczej jak miałaby znaleźć wyjście? Gdy jej oddech odrobinę się uspokoił, zaczęła dostrzegać miękką fakturę liści na drzewach, piękne barwy małych kwiatuszków rosnących w cieniu pni, a także słyszeć bajeczny śpiew ptaków- gdzieś ponad konarami.
Wsłuchując się w te nieziemskie trele ruszyła, by znaleźć ich źródło. Nagle wzbił się wiatr, temperatura otoczenia gwałtownie spadła, ale ona nie przestawała iść w wyznaczonym przez siebie kierunku. Ujrzała pole różnokolorowych poziomek, a gdzieś pod nimi jakiś złoty błysk. Zwróciło to jej uwagę, postanowiła sprawdzić, co tak pięknie migocze. Nie zrobiła nawet jednego kroku, a zza drzewa wyskoczył wielki dzik. Anka nigdy żadnego w swoim życiu nie widziała, ale była święcie przekonana, że to jakiś monstrualny okaz. Ułamek spojrzenia w jego ogromne, czerwonawe ślepia wystarczył jej do co najmniej zbliżenia się do rekordu świata Usaina Bolta.
Po dłuższym czasie ucieczki sprintem, padła na ziemię bez tchu. Już jej było wszystko jedno- czy to zwierzę goni ją, czy nie. Minęło trochę czasu, a ona wciąż żyła niezjedzona przez żadnego potwora. Fakt ten wystarczył jej, by podnieść się i ruszyć ponownie szukać wyjścia z tego gęstego lasu.
Tym razem nie było to łatwe. Chyba skręciła sobie kostkę w trakcie lądowania na twardej ziemi pełnej mniejszych i większych kamieni. Była w nieciekawej sytuacji, nie mogła zrobić nic, jak tylko solidnie utykając starać się zakończyć tę męczącą wędrówkę. Ostrożniej stawiając kroki eksplorowała okolicę. Powoli przemieszczała się na przód. Wtem, zaskoczona, zderzyła się z grubą ścianą utkaną z cierni, gałęzi, kamieni i mchu. Z oddali wydawała jej się zwykłą gęstwiną, którą da się pokonać paroma kopniakami. Za tą ścianą, w prześwitach, była w stanie ujrzeć polankę z jeziorkiem oraz bliżej niezidentyfikowanym źródłem złotego blasku. Swoimi dłońmi starała się więc wymacać jakieś słabsze miejsce, którym mogłaby się prześlizgnąć na drugą stronę. W efekcie jedynie rozorała sobie wcześniejsze rany. Wzięła kamień leżący w pobliżu i zaczęła rzucać nim w przeszkodę, ale na nic zdały się jej wysiłki. Zmarnowana odeszła, raz po raz oglądając się za siebie.
Gdy nie widziała już za sobą niczego poza czarną gęstwiną, usiadła na omszałym głazie, wzięła głęboki wdech i głęboki wydech, i postanowiła znaleźć rozwiązanie. Dwukrotne pojawienie się złotego blasku w trakcie jej wędrówki wydawało się nie być przypadkowe. Nabrała przeświadczenia, że koniecznie musi poznać jego źródło- bez względu na dziki i ciernie. Nie wiedziała, jak to zrobi, ale miała pewność, że to jedyne słuszne rozwiązanie jej patowej sytuacji. Zabrała się więc po raz kolejny do spaceru. Szła wyjątkowo długo nie widząc nic szczególnego. Mogłaby uznać, że nadeszła już noc, gdyby tylko widziała niebo między konarami nad sobą. Zaczęło dopadać ją znużenie, ale nie mogła przestać iść. Nagle spośród drzew wyłonił się rwący potok, a po jego przeciwnej stronie to, czego szukała- maleńkie, słabo widoczne z jej odległości źródełko blasku. Zebrała parę gałęzi, aby stworzyć kładkę, lecz prąd wody był zbyt wartki i pociągnął ze sobą wszystkie mizerne twory. Anka w tym momencie zrozumiała, że nie ma wyjścia- nie może już uciekać przed tymi wszystkimi przeszkodami. Cokolwiek by się nie działo musi stawić im czoła. I tak wzięła solidny rozbieg i skoczyła. Lecąc zdała sobie sprawę, że poważnie przeceniła swoje umiejętności. Wpadła jak kamień w lodowatą wodę. Zaczęła się kotłować z prądem rzeki, ale nie poddała się. Po dłuższym czasie udało jej się wydostać na brzeg. Potok poniósł ją znacznie dalej od jej miejsca docelowego. Wyczerpana, ale szczęśliwa, że jest już tak blisko celu, ruszyła.
W końcu udało jej się! Znalazła błyszczącą złotą szkatułkę leżącą pod wielkim muchomorem. Dookoła było pełno robaków i jadowitych węży (a przynajmniej tak jej się wydawało, bo na zoologii nie bardzo się znała). Uznała, że i tak zaszła daleko, więc może uda się jej wyjąć ten przedmiot nie doznawszy śmiertelnego ukąszenia. Wyciągnęła rękę i... Tak! Nareszcie trzymała bezpiecznie to, czego szukała. Otwarła wieczko, po czym jej twarz zalała się łzami. Płakała z całego wnętrza siebie widząc co ono zawiera.
Anka otworzyła oczy i siedziała znów na swoim małżeńskim łożu. Już nie płakała. Była szczęśliwa, że w tym labiryncie myśli znalazła tę jedną najważniejszą informację. Cieszyła się, że wyruszając z bagażem swoich doświadczeń w tę dziwaczną podróż w głąb swego umysłu nie zlękła się. Labirynt jej myśli był zwodniczy. Omal w natłoku tych złych, niepotrzebnych cierni- uraz żywionych w kierunku męża, nie zgubiła złotej szkatułki zawierającej świadomość, że była całym światem swojego męża. Teraz wiedziała, że kochał ją ponad wszystko, a idąc w ostatnią wyprawę wywiązywał się jedynie ze swych zobowiązań wobec sponsorów. W jednej chwili wybaczyła mu jego domniemany egoizm, zrozumiała wszystko.
Pokonując labirynt samej siebie odnalazła szczęście, spokój i ukojenie, a znajdując jego serce znalazła przyzwolenie na rozpoczęcie nowej wędrówki- swojego nowego- równie szczęśliwego życia, choć tym razem już bez męża.
Ukojona poszła spać. Wiedziała, że to będzie już tylko dobry sen.

***

Opowiadanie III

Dagmara Koytko

Siedzieli wszyscy razem, jak zawsze w piątkowe wieczory. Tata Dave'a zawsze był temu przeciwny, ale jego słowa często były ignorowane przez syna. Czasami Dave mocno przez to obrywał, ale nigdy się nie skarżył. Dla niego, spotkania były warte wszystkich krzywd, kar i nadprogramowych obowiązków, którymi obarczał go ojciec, za każdym razem po takim spotkaniu. Zdarzało się, że zamykał chłopaka w izolatce, żeby tylko przestał zadawać się z plebsem, jednak nawet to nie hamowało Dave, aby wymykać się wieczorami spotkać z PRZYJACIÓŁMI, tymi prawdziwymi, nie tymi których, przedstawiał mu ojciec, snobistycznych arogantów. Dave z trudem znosił wszystkie spotkania w których musiał towarzyszyć tacie. Całym sobą tego nienawidził, nienawidził być błękitnokrwistym, szlachcicem. Z rozmyślań wyrwali go przyjaciele, a w zasadzie ich milczenie. Chłopak rozejrzał się po wszystkich i zobaczył załamane twarze.
Co się stało? Przepraszam, znowu odleciałem...- powiedział niepewnie
Pruliczerwilak - Steff odpowiedziała przygnębiona - Za późne stadium. Został mi rok przy dobrych wiatrach, jak będę żyła w ciepłym miejscu z opieką, ale jak wszyscy dobrze wiemy, jest to niemożliwe.
Życie Dave'a właśnie się rozpadło. Popatrzył po zgromadzonych niezdecydowanie, jakby właśnie się przesłyszał, mając nadzieję, jednak ich miny mówiły mu co innego. Steff, jego Steff jest chora... Nagle uderzył go taki ból, że nie mógł oddychać. Zaczęło mu robić się słabo. Jego Steffani jest chora, ta która opiekowała się nim, ta, która w trudnych momentach zawsze była dla niego oparciem, dzięki której nie spadał na samo dno przy byle porażce, tą, która była całym jego światem, tą którą kochał.
Spotkali się, kiedy Dave miał 5 lat. Było ciepłe wiosenne popołudnie, jego ojciec zorganizował piknik dla szlachty na terenie swojej posiadłości. Jak zawsze, Dave był potwornie znudzony nie umiał się bawić z innymi dziećmi. Wydawały mu się takie odległe i zimne. Postanowił wyjść poza obszar świętowania. Poszedł w głąb lasku. Nie wiedział jak długo idzie, już miał zawrócić, gdy ją zobaczył. Biegała i śmiała się promiennie. Chłopak nigdy nie widział tak prawdziwego śmiechu. Przez jakiś czas nie mógł oderwać oczu od małej dziewczynki w niebieskiej, ubłoconej i lekko podartej sukience. Po chwili zauważył przyczynę jej ucieczki. Chłopak, trochę starszy od Dave'a, w równie ubłoconych ubraniach co dziewczynka gonił ją wraz z małym psem.
Uważaj, zaraz cię złapiemy!
Ani mi się śni! Nigdy mnie nie złapiecie!
A właśnie, że tak! Na tym polega zabawa w kotka i myszkę! A w zasadzie w pieska i kotka. - W pewnej chwili blondwłosa nagle stanęła i zaczęła mu się przyglądać.
Hej, co się stało? - spytał chłopak i po chwili zauważył przyczynę przerwanej zabawy- Zgubiłeś się mały?
Nie, już sobie idę, przepraszam, że wam przeszkodziłem- odpowiedział zmieszany Dave
Pobaw się z nami- Dave usłyszał ciche słowa.
Steff nie zatrzymuj go, pewnie się śpieszy- Czarnowłosy chłopak popatrzył na ubrania Dave'a ozięble i prychnął- Nie nasze progi, a może przyszedł tu pośmiać się z nas?
Nagle dziewczynka podbiegła do Dave'a i pociągnęła go na małą polankę. Od tego się zaczęło. Spotykali się tam, jak tylko Dave mógł uciec z domu i bawili się całymi dniami. Rodzeństwo zawsze z uśmiechem przyjmowało go do swoich zabaw. To były najlepsze chwile w jego życiu. Gdy miał około 10 lat, Kali i Steff przyszli z nowymi osobami. Livia była w wieku Kali'ego, czyli miała 12 lat, a Bran miał 11. Od tamtej pory stworzyli swój mały klub. A teraz miało się to skończyć. Dave nie mógł sobie poradzić z tą myślą. Pruliczerwilak był chorobą nieuleczalną, na którą kilka lat temu zaczęli chorować mieszczanie. Nie wiadomo było, skąd ona się bierze, ale nie była zaraźliwa przez zwykły kontakt. Objawem początkowym były czerwone swędzące plamy, później całe płaty skóry odchodziły, dochodziło do infekcji i się umierało.
Wrócił do domu jak we śnie. Tata nie zauważył jego zniknięcia, ale teraz było mu już wszystko jedno. Przechodząc obok jego gabinetu usłyszał urywek rozmowy i gdyby nie to jedno słowo, wcale by się nie zatrzymał, a jego losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Pruliczerwilak.
-... Masz rację, ale jak temu zapobiec? Nie odnaleziono dotąd lekarstwa- Henryk, ojciec Dave'a podniósł głos
- Słyszałeś kiedyś o piórze gryfa? To wcale nie był mit. Wiem kto je ma. Wiedźma. Ona wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Jedna z największych czarownic starego pokolenia, pilnująca skarbu w takiej dziurze jak Dea, kto by mógł na to wpaść, że potężna wiedźma będzie udawała z taką wprawą swoją niekompetencję? Plan prawie idealny i ... - Dave już nie słuchał. Miał rozwiązanie. Ocali Steff.

~~~~~
Zostaw to chłopcze! Tylko ci to zgubę przyniesie! - Hermina krzyczała ile sił, ale chłopak biegł dalej, nie chciał słuchać. Była już za stara, nie dogoni go, a na magii już nie mogła polegać. Próbowała ich tylko chronić. To pióro przyniosło na tym świecie tylko nieszczęście, już dawno powinno być zniszczone. Patrzyła bezradnie jak niebo zaszło ciemnymi chmurami, porywisty wiatr zrywał liście z drzew. Usłyszała huk. "Zaczęło się, zawiodłam" pomyślała i z niepokojem obserwowała oddalającego się chłopaka. Piorun uderzył. Znowu została sama w tym pustkowiu, bez śladu młodzieńca.

~~~~~
Tak, był tutaj niedawno chłopak, podobny do waszego opisu, ale już go nie ma. - Hermina spokojnie popijała herbatę.
Jak to go nie ma? To gdzie poszedł? Proszę nam powiedzieć! - Steff wykrzyczała.
Już powiedziałam. Nie ma go. Tu nie chodzi o to, że gdzieś poszedł. Jego już nie ma na tym świecie. - powiedziała spokojnie wiedźma obserwując, jak zmieniają się ekspresje przyjaciół. Nadzieja, strach, niedowierzenie, mieszały się ze sobą.
G..Gdzie?? - głos Livi drżał
Teraz? W labiryncie. A później? Pewnie w zaświatach.- powiedziała lekkim tonem, jednak na jej twarzy była powaga - przy wielkim szczęściu uda mu się wyjść stamtąd żywym, ale zostanie w krainie nazwanej Nivevi, cóż, ale nawet tam, nie dawałabym mu dużych szans na przeżycie. Wiecie coś o Elfach? Tak? No to świetnie, to teraz wyobraźcie sobie ich wzmocnione, złe wersje. Nivevi jest ich domem, a także różnych stworzeń począwszy od gryfów i smoków, na jednorożcach i skrzatach skończywszy.
To.. chyba dobrze no nie? - zapytał Brandon. - Przecież jednorożce i skrzaty są raczej dobre??
Powiedział dziewiętnastolatek - skomentowała Steff - Przecież oni nawet nie istnieją! Owszem, magia istnieje, Elfy też, ale skrzaty, gnomy smoki i jednorożce? Przecież to zawsze rodzice opowiadali nam bajki na dobranoc o nich, w dodatku zawsze byli uosobieniem dobroci! - histeryzowała Steff - Jak to Dave trafił do labiryntu ?
Uspokój się dziewucho! jak mówię, że trafił do miejsca, gdzie istnieją, to na pewno nie kłamię! To nie jest temat do żartów. A wracając do ciebie chłopcze, te stworzenia nie są, nigdy nie były i nie będą dobre. To są najgorsze kreatury jakie można było spotkać we wszechświecie. Kiedyś próbowali wywołać wojnę, ale, na szczęście, znaleźli się bohaterowie, którzy im to udaremnili. Stworzyli świat gdzie wysłali wszystkie złe stwory i zabezpieczyli tajemnymi przejściami. Niestety, kiedyś pióro gryfa przeniknęło do naszego świata. Stanowiło ono łączność do Nivvi, ten kto trzymał pióro w momencie uderzenia błyskawicy został wysyłany do labiryntu. Krąg wiedźm powierzyło mi ochronę pióra, ale zawiodłam.
Jest jakieś inne przejście do labiryntu?! Niech nam je pani pokaże! musimy tam iść- Brandon i Steff niemal w tym samym czasie powiedzieli to samo zdanie.
Ogłupieliście?! To pewna śmierć! Nie pozwolę wam!
Niech się wiedźma o nas nie martwi, poradzimy sobie. My zawsze sobie radzimy- Kali po praz pierwszy dzisiejszego dnia się odezwał. Hermina popatrzyła na twarz każdego, po czym niechętnie skinęła głową.

~~~~~
Nie wiedział gdzie jest. Rozglądał się, szukając jakiegoś znajomego obrazu. Nie było nic, pustka. Ostatnie co pamiętał, to uciekał przed wiedźmą, z piórem gryfa. Później nagle niebo się zachmurzyło i nastała ciemność.
Nagle, ukazała się postać. Kobieta, cała ze złotego pyłu. Ubrana w wielką suknię balową, z falbanami, włosy spływały jej kaskadą po lewym ramieniu sięgając pasa. Oczy... Dave nie umiał oderwać wzroku od oczu kobiety. Był jak zahipnotyzowany przez lodowate spojrzenie.
Witaj, u nas, w świecie Nivevi, w labiryncie - powiedziała kobieta słodkim głosem - Oczekujemy cię. Przyjdź do nas, przyjdź do mnie, królowej, a zostaniesz sowicie nagrodzony.
Cały pył tworzący kobietę eksplodował, rozpierzchnął się we wszystkich kierunkach. Młodzieniec zamknął oczy, a gdy je otworzył ujrzał kamienne ściany otaczające go zewsząd, trzy rozgałęzienia. Dave popatrzył na siebie, schował trzymane pióro pod kaftan i ruszył przed siebie.
Od kilku dni jadł zabite przez siebie potwory. Miał już dość. Udało mu się już ujść z życiem trzy razy walcząc i trzy używając umysłu. Pokonał chimerę lwa, zająca, jaszczurki i nie wiadomo co jeszcze, Minotaura i jednorożca, zawsze tylko o włos zachowywał swoje życie. W zagadkach Dave usłyszał pytanie "Jakie stworzenie ma rano cztery nogi, w południe dwie a wieczorem trzy" ? "Dlaczego człowiek im ma więcej nóg, to się gorzej porusza" "„Są dwie siostry – jedna rodzi drugą a druga pierwszą."* <*zagadki sfinksa>Z trudem odpowiedział na pytania, ale przeżył i to jest najważniejsze. W pierwszej zagadce zdobył miecz, dzięki któremu udało mu się zabić kreatury. Szedł naprzód włócząc nogami po ziemi . Stanął przed kolejnym rozgałęzieniem. Wtem usłyszał niepokojące dźwięki. Szybko wbiegł w tunel przed sobą, ale było już za późno. Wielki centaur biegł rozpędzony na Dave'a trzymając w ręku włócznie. Dave szybko uskoczył w bok i próbował ciąć potwora w tylną nogę, lecz chybił o kilka centymetrów. Szybko obrócił się na pięcie biorąc szeroki zamach mieczem, udało mu się rozciąć końską skórę na zadzie, dobrze wiedział, że to tylko rozwścieczy potwora. Biegł z impetem na mieszańca, który właśnie się odwracał. Potwór ryknął głośno i zaczął szarżę. Dave uchylił się lekko pod jego pachę i wbił mocno miecz w żebra szybko odskakując. Centaur próbował go jeszcze dosięgnąć swoją włócznią, ale chłopak był za zwinny. Potwór padł martwy. Dave'owi znowu się udało. Podszedł i wyjął miecz z żeber. Wytarł go o sierść potwora. Poszedł dalej, gdzieś musi być koniec. Idąc przed siebie zatracał się w ciszy. Już nie pamiętał, po co zdecydował się ukraść pióro wiedźmie. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej zobaczyć kobietę którą zobaczył po raz pierwszy na granicy snu i jawy w labiryncie. Doszedł do kolejnego rozstaju dróg, gdzie jedna z nich prowadziła schodami w dół, którymi zdecydował się pójść. Po kilku schodach zaczęło się przejaśniać. Ciemność towarzysząca mu przez te wszystkie dni odeszła w niepamięć i zaczął szybciej zbiegać w dół. Po chwili pojawił się przed nim krajobraz, polany rozciągające się aż po widnokrąg. Soczysta, mocno zielona trawa przyciągała wzrok, w oddali pasające się dzikie konie ze skrzydłami, pegazy. Po niebie latają ptaki we wszystkich kolorach tęczy. To był pierwszy raz kiedy Dave zobaczył coś tak niesamowitego. Chciał na zawsze zapamiętać tą chwilę, więc stał jak słup soli i wpatrywał się we wszystko co było dla niego nowe.
Panie, z jakiej rasy pan podchodzisz ?
Jak to z jakiej rasy?- Dave rozglądał się ale nie mógł zidentyfikować skąd ten głos pochodzi.
Tutaj na dole. Jak widzisz ja jestem gnomem, a moje imię to Karol
Jestem Dave. Człowiek.
Żartujesz? Masz niesamowite poczucie humoru. Toż to powszechnie wiadomo że ludzie nie występują w tej krainie. Wybierasz się na dwór?
Tak. Idę w kierunku dworu
To postanowione. Idziemy razem. Może przejdziemy przez Drere? Tam chyba najspokojniej będzie.
Tak zaczęła się wspólna podróż. Gnom był bardzo rozmowny. Dave szybko się dowiedział ważniejszych informacji o nowym świecie. Okazało się, że obecna królowa, która jest elfem, doszła do władzy przez obalenie poprzedniego władcy. Od tamtej pory nie było żadnych przewrotów, a panuje od 80 lat, co według Dave było bardzo dziwne, gdyż kobieta, która mu się ukazała, nie miała więcej niż 25 lat. Na tym świecie żyją tysiące ras, o których chłopak nie miał pojęcia. O jednorożcach, smokach, krasnoludach i wszystkich innych młodzieniec tylko słyszał opowieści, które niania opowiadała mu do snu. Dave słuchał gnoma, który tak narzekał na inne rasy, że bardzo szybko dowiedział się o tutejszych rasach. Podróżowali razem przez kilka dni, zachowując jak największą ostrożność. Z każdym dniem Dave czuł coraz bardziej nieodpartą chęć zobaczenia elfiej królowej, wszystko mógłby zrobić, aby tylko ją zobaczyć. Gdyby ktoś mu powiedział, że jest na dnie wulkanu wypełnionego lawą, skoczyłby bez wahania. To już była obsesja. Podróż przebiegała bezproblemowo, dlatego Dave bardzo zachwycał się nowo poznaną krainą.
Kiedy wreszcie dotarli do stolicy, Dave'owi zaparło dech w piersi. Na lekkim wzniesieniu górował wielki zamek. Był on zbudowany z czarnego materiału, którego nie rozpoznawał. Nie był on taki, jak widział w swoim świecie, kiedy podróżował z ojcem. Zamki wtedy były bardzo zwyczajne. Otoczone grubym solidnym kwadratowym murem, masywny zamek z kamienia, który bardzo dobrze nadawał się na wojny, ale z pewnością nie dopełniał piękna krajobrazu, tak jak robił to ten. Wysokie strzeliste wieże, były nie tylko na kantach konstrukcji, ale tworzyły całkiem osobne budowle połączone ze sobą tylko tunelami, które znajdowały się w powietrzu, na różnych poziomach konstrukcji. Dave nie mógł zrozumieć, dlaczego te tunele się nie zawalają, kiedy wiszą w powietrzu. Budowle były okrągłe, nie licząc głównej części, służącej za pałac. Okna były wysokie i delikatne. W górnej części wszystkie zakręcały, tworząc łuki. Szybki tworzyły kolorowy obraz, kiedy słońce w nie przyświeciło, Dave pomyślał, że doznał mistycznego olśnienia. Kolory dopełniały się jak jeszcze nigdy nawet sobie tego nie wyobrażał.Poniżej znajdowało się miasto. Tworzyły je różne chaty z drewna i kamienia, niektóre na obrzeżach miały jeszcze słomę zamiast drewnianego dachu, jednak bardzo wkomponowały się w cały krajobraz.
Pięknie co? - Gnom odezwał się cicho, patrząc na zachwyt młodzieńca- Chodźmy, królowa nas oczekuje.
Przeszli przez całe miasto, nie widząc w nim żywej duszy. Dave to trochę zdziwiło, no bo w końcu to stolica i powinna być najżywszym miejscem w całym królestwie, handlowym,
i miejscem spotkań, ale wcale na to nie wyglądało. Po chwili porzucił te myśli, zdecydował, że to jest inne królestwo i pewnie panują tu inne zasady. Posłusznie szedł za gnomem.Przechodząc przez bramy wielkiego dworu królowej, Dave miał poczucie, że nareszcie dotarł do miejsca mu przeznaczonego. Nic innego się nie liczyło.
~~~~~~~~
Nareszcie dotarłeś mój bohaterze! Nie mogłam się ciebie doczekać!- Uradowana królowa podeszłą do Dave go przywitać.
Witam - Dave skłonił się do pasa - Płacę szacunek Waszej Królewskiej Mości
Rozgość się na moim dworze. Jesteś naszym specjalnym gościem. Karolu dziękuję za przyprowadzenie go przed moje oblicze, zostaniesz sowicie za to nagrodzony. - Królowa miała na twarzy promienny uśmiech - A ciebie Dave zapraszam do komnat. Mam nadzieję, że długo u nas zostaniesz.
Tak, pani - odpowiedział szybko Dave, nie zauważając zimnego spojrzenia kobiety
Tak rozpoczął się kilkunastodniowy pobyt Dave na zamku elfiej Królowej. Przez cały ten czas Dave'm zajmowali się słudzy Jej Królewskiej Mości, chyba że, kobieta chciała, żeby Dave jej towarzyszył. Chłopak chodził jak posłuszna lalka. O nic nie pytał, niczym się nie interesował. Szczęście Elfki było najważniejsze. Do czasu...
Był ranek Dave jak zwykle wraz z Karolem poszli na obchód ogrodów królowej. Jednak dzisiaj Dave czuł się inaczej. Miał wrażenie ze nastąpi coś innego, coś co zniszczy jego rutynę.
Poczekaj na chwilę. Wydaje mi się że coś widziałem. - powiedział Karol i szybko pobiegł na wschód.
Dave chwilę popatrzył za nim i chciał pójść dalej ale coś go uderzyło w głowę i stracił przytomność.
Ej trzeba było tak mocno nie walić - powiedział zniesmaczony Bran
Ta i ciekawe niby jakbyśmy zabrali stąd tą wywłoke - powiedziała wkurzona Steff - Dobrze wiesz, że on w tym miejscu jak zaczarowany chodził.
Brandon, Steffanie ma rację. A teraz chodu bo jak nas ten gnomek nakryje to bankowo będziemy siedzieć w lochach a gwarantuję, że nie są one przyjemne.- odezwał się towarzysz przyjaciół, Romuald. Centaur.
Bran położył Dave'a na tułowiu centaura, a Steff przywiązała go liną. Po czym cała trójka uciekła z ogrodów wraz z Dave'm.
~~~~
Ugh gdzie ja jestem? - spytał młodzian.
No mówiłem ze za mocno go walłaś.
Cicho bądźcie. A ty wypij ten specyfik. - krasnolud podał Dave'owi dziwnie wyglądający napój. Chłopak nie chciał go wypić, dlatego krasnolud na sile wlał mu go do ust.
Co to było? Ohyda.
No to sobie jeszcze pośpij - powiedziawszy to krasnolud uderzył Dave'a w głowę.
Dla Steff i przyjaciół, czas kiedy Dave leżał nieprzytomny, ciągnął się niemiłosiernie. Nie wiedzieli czy mikstura przez nich sporządzona zadziała i zniweluje czar elfiej królowej ale mieli taką nadzieję.
Cholera. Głowa mi pęka. O gdzie ja do *** jestem??
Dave??
Nie, biedronka, Kali. Gdzie my jesteśmy?
Bardzo śmieszne.
Jesteśmy w kryjówce rebeliantów. Wiedźma cię zaczarowała, a oni pomogli nam cię odbić i wyleczyli Steff.
Ta wiem. Zorientowałem się, ale nic nie mogłem zrobić. Coś jakby druga osoba wytworzyła się w moim ciele i nie mogłem nic zrobić oprócz przypatrywania się. Naprawdę? To niesamowite!
Cieszymy się ze do nas wróciłeś. Stef wyzdrowiała i wszystko jest świetnie. A teraz chodźmy do domu.
Tak. Wracajmy. Przepraszam was. - Dave miał łzy w oczach patrząc na czwórkę przyjaciół, którzy nawet poszli za nim do obcej krainy.
Dziękujemy za gościnę przyjaciele.
To my wam dziękujemy za towarzystwo i racje żywieniowe. Zawsze jesteście u nas mile widziani.

***

Opowiadanie IV

Tylko jedno wyjście

Piotr Wójcik


Dzisiejszy dzień nie jest dla mnie niczym nowym. Znowu szpital i ten zapach medycyny, który tylko daje pozór, że tutaj próbują pomóc ludziom. Niestety, leżę na oddziale stworzonym specjalnie dla nieuleczalnych chorób. Nie mogą nam już pomóc, więc zbierają w jednym miejscu, żeby tylko psychicznie jeszcze dobić. 
 Po otwarciu oczu od razu zauważyłem duży bukiet kolorowych tulipanów w wazonie, stojącym na stoliku przed łóżkiem. Jeszcze nie umarłem, ale ktoś i tak to przynosi. Nie mogę nawet podejść i powąchać. 
 Szybko ogarnąłem wzrokiem sytuację w pokoju. Po prawej biała ściana, a po lewej stara, zleżała szafka z moimi rzeczami. Okno było zamknięte, więc chyba jeszcze nikt tu nie przyszedł z rana, a mogli przewietrzyć trochę przed moją pobudką. 
 Nagle usłyszałem głośne, a zarazem bezsensowne pukanie do drzwi. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia. To pielęgniarka przyszła na nasz poranny rytuał, czyli mycie, zmianę ubrań oraz kolejne lekarstwa. 
 - Dzień dobry, panie Rickson! – powiedziała na przywitanie. – Jak się dzisiaj czujemy?
 Pomyślałem, że piękna z niej dziewczyna. Długie nogi, zgrabna sylwetka, a nawet śliczna twarzyczka. Mężczyźni na pewno od razu reagowali, gdy widzieli jej kruczoczarne włosy. Niestety, ja tak nie mogłem, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo za mądra to ona nie była. Na dodatek, irytowała mnie do bólu. 
 - Nic pan dzisiaj nie powie? – zapytała, chwytając jednocześnie za moją kartę pacjenta. – Przecież nerwy w okolicach szczęki nie zostały uszkodzone, więc nie widzę tu problemu.
 Ja jednak odbierałem to inaczej. Wolałem nic nie mówić. Uznałem, że mogę tak już do śmierci. Ograniczę się w ten sposób do jednej ścieżki, która może dokądś mnie w końcu zaprowadzi.
 Gdy ta młoda i urodziwa panienka zaczęła mnie myć, pomyślałem o czymś ciekawym. Ona swoim zachowaniem próbowała utrudnić sobie życie. Kiedyś też taki byłem, ale teraz mam na to inny pogląd. Dlatego też nie popieram jej. Uważam, że każda inicjacja rozmowy już zmusza cię do podejmowania decyzji, czyli wybierania ścieżki, którą chcemy się udać, nie wiedząc w dodatku, czy jest w pełni prawidłowa.
 - Jutro pan ma urodziny – oznajmiła pielęgniarka przed wyjściem. – Pańska żona powiadomiła mnie, że przyjdzie więcej osób w odwiedziny.
 Następne godziny przeleżałem w samotności, patrząc na sufit. Dużo myślałem przede wszystkim. Doszedłem do wniosku, że to wypadek sprzed kilku miesięcy mnie zmienił. Zostałem potrącony przez samochód, jadący z bardzo dużą prędkością. Po prostu nie spojrzałem i to moja wina. Tyle decyzji zdążyłem już podjąć. Więcej prostych, ale były też te trudniejsze. W tej sytuacji miałem do wyboru kilka ścieżek. Mogłem iść dalej i spróbować przejść na innych pasach, mogłem też dokładnie się rozejrzeć, albo nawet nie wychodzić z domu. Trafiłem jednak na najprostszą, ale też najszybszą trasę, która ograniczyła w znaczny sposób moje następne rozwidlenia w labiryncie. 
 Tak oto jestem teraz tutaj. Chyba na tym właśnie polega ludzkie życie. Najpierw się rodzimy i wtedy mamy najłatwiej. W końcu to tylko długa droga naprzód. Wszystko robią za nas inni, a pierwsze poważniejsze wybory trafiają się dopiero, gdy zaczynamy chodzić o własnych siłach i wiemy o tym, co nam wolno, a co nie. Na przykład, idziemy albo w lewą stronę i skaczemy po łóżku, albo w prawo i bawimy się grzecznie na podłodze. 
 Dopiero w szkole zaczyna się podejmowanie trudniejszych decyzji. Na sprawdzianach i kartkówkach mamy wiele możliwości, ale tylko jedna jest poprawna. To sprawia, że potem mamy mniej ścieżek lub nawet jeszcze więcej. 
 Jednym z kluczowych jest wybór kolejnych szkół. W ten sposób zawęża się pole zawodów, które znajdują się w którymś miejscu naszej plątaniny dróg.
 Najważniejszymi jednak są ślub oraz dzieci. Mówią nawet, że wtedy labirynty mogą się połączyć i oddziaływać nawzajem na siebie. Dochodzi do jeszcze większych komplikacji. Zmiany kierunków pojawiają się cały czas, a tych prawidłowych jest coraz mniej. 
 Leżenie w łóżku zaczyna być już nudne. Przez paraliż nawet nie mogę się podrapać w swędzącą mnie nogę. Na dodatek, ostatnio dobrze nie sypiam, ponieważ dokucza mi duży ból w okolicach klatki piersiowej. Czuję, że stoję w miejscu i nie idę do przodu. Nie mogę w ten sposób zobaczyć, co przygotował dla mnie los.
 Następne kilka tygodni spędziłem identycznie. Przyjęcie urodzinowe odbyło się tutaj, ale nawet nie odzywałem się. Męczyły mnie te same problemy i dolegliwości. Cały ten czas poświęciłem nad rozmyślaniem. Nie wiedziałem, czy jest jakieś wyjście z tego labiryntu zwanego życiem, czy tylko plączemy się po nim bezsensownie. 
 Odpowiedź otrzymałem szybko. Pewnego razu po prostu usłyszałem głos maszyny stojącej obok. To był jasny znak, że moje serce się zatrzymało, ale w tej chwili zdałem sobie w końcu sprawę. Jest tylko jedno wyjście, za którym każdego czeka to samo...

***

Opowiadanie V

Michał Bała 

- Zrozumiano? -  Profesor powiódł surowym wzrokiem po swojej ekipie ochotników. - Naszym zadaniem jest udowodnienie, że to krytycznie ważny dla świata ekosystem i jako taki powinien być chroniony prawem, a wstęp doń absolutnie zakazany. Zwłaszcza dla samozwańczych bohaterów, łowców skarbów i innego tałatajstwa, które tylko by zabijało zagrożone gatunki!

- Zrozumiano. - Odpowiedzieli znudzonym głosem.

Profesor westchnął ciężko, nie dostał grantu więc musiał zdać się na wolontariuszy. Labirynty fascynowały go od dnia Zjednoczenia, ale najwyraźniej tylko jego, bo już dziesiąty rok nie zdołał pozyskać inwestorów ani rządowego wsparcia na swój Plan Ochrony Ekosystemów Naturalnych Podziemnych Labiryntów. W odróżnieniu od wszystkich tych, którzy skrzykiwali ekipę, wchodzili do labiryntów, strzelali do wszystkiego co się rusza, w tym do siebie nawzajem, i wychodzili z kieszeniami pełnymi klejnotów, lub taczkami wywozili zapomniane przed wiekami złote i srebrne monety.

Profesor jeszcze raz spojrzał na ochotników, prowadził do labiryntu już liczne grupy, ale pierwszy raz trafiła mu się taka bryndza.

- Ty tam! - Wrzasnął do grubego, łysego, czarnobrodego, bawiącego się smartfonem kurdupla. - Wiesz cokolwiek o labiryntach?

- Wszystko szefuńciu! Przeszedłem wszystkie trzy części Lighting Warrior Raidy, znam tam każdy zakręt, każdego labiryntu! Widziałem całą serię "Is it wrong to pick up girls in dungeons?" i "Magi the labyrinth of magic" i...

- POSZEDŁ WON!!!

Kurdupel spojrzał na niego bardziej złowrogo niż do tej pory. Profesor odwzajemnił spojrzenie, ba! Nawet prychnął z pogardą! Brodacz odwrócił się na pięcie i odszedł burcząc coś pod nosem.

Jeden półgłówek mniej. Piwne spojrzenie profesora omiotło pozostałą trójkę ochotników. Waligóra z kostropatą gębą nawet nie krył że jest uzbrojony. Przy pasie miał sześć noży, bardziej przypominających maczety, cztery beretty i, nie wiedzieć po co, paczkę mentosów.  Zza pleców wystawała mu lufa strzelby, a pierś ukośnie przecinał pas granatów.

- Te! Rambo! Mówiłem wyraźnie, że idziemy z misją badawczą! Nie będziemy zabijać!

- Ale to wszystko na ślepaki lub pociski usypiające panie profesorze. Na wszelki wypadek. Gdyby coś nie dało się odstraszyć samym hałasem. No bo gdybyśmy tak, dla przykładu, spotkali jakiegoś minotaura...

- Minotaur mieszkający w labiryncie to tylko Grecki mit! Zresztą nawet gdyby jakimś niewytłumaczalnym cudem byłby tu minotaur, to głowę dam że byłby inteligentnym facetem, a nie bezmyślną maszyną do zabijania!

- Toć to był jeno przykład...

- Odłóż to wszystko... nie dobra, te na naboje usypiające zostaw, ale resztę odłóż. Hałas nam pod ziemią nie potrzebny.

Waligóra może i by został w ekipie, gdyby nie to, że zapomniał zabezpieczyć jednego z pistoletów. Podczas odpinania kabury huknęło a pocisk kaliber 9mm niemal trafił posiadacza broni w duży paluch.

Mina profesora wyraźnie sugerowała co myśli o broni z ostrą amunicją w pobliżu jego obiektu badań, toteż waligóra tylko wzruszył ramionami, pozbierał z ziemi to, co zdążył już odłożyć i poszedł sobie.

Profesor poskrobał się za uchem, wiązał z tym olbrzymem pewne nadzieje, doświadczenie podpowiadało, że w starych labiryntach czasami potrzeba przestawić coś naprawdę ciężkiego. Mówi się trudno, przynajmniej pozostała dwójka chyba się nadawała.

Spojrzał z uśmiechem na czarnoskórą dziewczynę, która chyba faktycznie próbowała przygotować się do prowadzenia badań, aczkolwiek nie wiedziała do końca jak. Zabrała trzy małe, przenośne terraria, takie jak do łapania owadów, rękawice, kilka pustych słojów, które wstępnie oznaczyła karteczkami z takimi napisami jak "gleba", "woda", "pleśnie" i podobnymi. A także przenośny, atestowany zestaw laboratoryjny, dzięki któremu można było na miejscu wstępnie zidentyfikować skład niektórych próbek.

- Studentka? - Zapytał ciepło profesor, po trosze z grzeczności, ale przede wszystkim nie chciał przestraszyć najbardziej obiecującego członka ekipy. - Geologia? Mykologia?

- Nie studiuję. Ale spodziewam się znaleźć tu trochę interesujących okazów, porosty, pleśnie, może jakieś rzadkie gatunki wijów, pająków albo skorpionów.

- Tak! Świetnie! O takie podejście mi chodzi! Im więcej rzadkich okazów tu znajdziemy tym łatwiej będzie założyć tu rezerwat przyrody.

- No. - Dziewczyna wyszczerzyła ząbki. - A jak złapiemy ich dość dużo to będzie można wydestylować z nich jad, albo chociaż jakieś fajne alkaloidy. Meskalinę, ergotaminę, salwinorynę, mirystycynę, ibogainę...

- Czy ty chcesz zrobić to, o czym teraz myślę? - Profesor ze stoickim spokojem przerwał litanię psychodelików.

- Oczywiście, za zieloną kartę do Pańskiego rezerwatu dam specjalną zniżkę dla Pana i Pańskich studentów.

- Masz akurat tyle czasu, ile mi zajmie wykręcenie numeru na policję.

Domorosła dealerka, aptekarka, farmaceutka, czy jak to tam teraz nazywają, czmychnęła tak szybko, że zgubiła kilka słoików. Profesor przekazał policji co miał do przekazania, w tym kierunek ucieczki przedsiębiorczej czarnulki. Profesor przekrwionymi już ze złości oczyma spojrzał na ostatniego z chętnych.

- A ty? Coś za jeden? - Złość zaślepiła go na tyle, że nie zwrócił uwagi, że to też dziewczyna. W dodatku blada jak śmierć. - Zabójca zagrożonych gatunków? Geek, nerd, otaku albo jakiś inny maniak-cwaniak? Ćpun na odwyku?

- Eeee... Ja tylko chciałam... - Głos nastolatki łamał się ze strachu. - Ja tylko chciałam się chłopakom pochwalić, że byłam w środku... No bo tak straszyli, że jak się do labiryntu wejdzie, to już koniec. Umarł w butach. A jak usłyszałam że Pan od dziesięciu lat wchodzi do labiryntów... No to sobie pomyślałam... - Teraz już prawie płakała - Pomyślałam, że na pewno będzie Pan dobrze przygotowoany.  Że będzie szkolenieeee i sprzęęęt iii jakaś ochronaaaaaa! Ja nie chcę tam wchodzić saaaamaaaaaaaa!!!

Profesor nieco zmiękł, odprowadził rozpłakaną na przystanek, a nawet zadzwonił po taksówkę i zapłacił z góry za bezpieczne odstawienie do domu.

Choć zmęczony i totalnie zniechęcony wrócił pod wejście do labiryntu. Nie pierwszy raz będzie musiał wejść sam. Nie pierwszy raz sam pobierze próbki, opisze znalezione gatunki, i wypełni właściwe protokoły.

Pal diabli - Pomyślał oblizując nos tak mocno, że aż się kolczyk zakołysał. - Pal diabli tą zapłakaną banshee.

Pal diabli - Pomyślał ogonem odpędzając muchy. - Te ćpającą czarną elfkę.

Pal diabli - Pomyślał grzebiąc kopytem w piasku przed wejściem. - Tego oderwanego od normalności krasnoluda.

Pal diabli - Pomyślał bacząc by zakładany kask z latarką nie wadził mu o rogi. - Tego zmilitaryzowanego waligórę.

Pal diabli - Pomyślał przeżuwając śniadanie po raz drugi. - Wszelką pomoc. Nie pierwszy raz minotaur będzie musiał wejść do labiryntu sam!

***

Opowiadanie VI

Co tam było?

Robert Kasztelan

 

Nazwa karczmy "Pic na wodę" nie brzmiała zbyt zachęcająco, ale starzec łatwo się nie poddawał.

„Trzeba będzie trochę pościemniać" – pomyślał z uśmiechem i wszedł wolnym krokiem do gospody. Towarzyszył mu stary pies, szarobury kundel podobny do owczarka. Co najwyżej podobny.... Marna kopia można by powiedzieć. Starzec podszedł do barmana.

- Chciałbym coś zjeść – rzekł niepewnie. Znudzeni goście spojrzeli zaciekawieni na obcego człowieka.

- To kosztuje- odparł gość za barem.

- A może zapłacę słowem?-  rzekł tajemniczo. Część gości, znudzona codzienną rutyną zbliżyła się do przybysza.

-Słowem? Oryginalna zapłata człowieku, ale damy ci szansę – odparł jeden z gości zamawiając  mu piwo.

- Miejmy tylko nadzieję, że to nie żaden blef – dodał drugi i  zaśmiał się.  Zapytał kim jest.

Tomasz Krętacz, a to mój pies. Wabi się Bujda. Towarzystwo parsknęło śmiechem.

-  No kolego na piwo już zarobiłeś rozbawiając nas. A skąd pochodzisz, z wioski Mała Lipa? – zapytał kpiąco barman. Nie, z gminy Matactwo – rzekł rozbrajająco Tomasz. Gospodarz widząc, że obcy trzyma mu klientów nałożył przybyszowi porcje kurczaka. Czas na opowieść przybyszu -  rzekł jeden z gości. Będzie strasznie, smutno czy radośnie – zapytał zamawiając kolejny kufel piwa dla starca.

- Na pewno będzie śmiesznie, zwłaszcza na końcu – Krętacz zaśmiał się popijając alkoholowy napój. Koło prawdziwego piwa to nawet nie stało ale cóż wymagać za darmo. Opowieść będzie dotyczyła labiryntu -  zaczął starzec. Tylko się nie pogub w opowieści dziadku - parsknął jeden z gości. Miejmy nadzieję ze to nie kolejna część „Drogi bez powrotu", labirynty są pełne pułapek – dodał drugi zanosząc się śmiechem. „Na was czeka na końcu labiryntu" –pomyślał Tomasz z szelmowskim uśmiechem.

- Wczoraj byłem w podobnej gospodzie, jej nazwa to „Ślepa Uliczka". Spotkałem tam dziwnego, zagubionego człowieka, mówili na niego Chaos. Cały czas coś szeptał do siebie pod nosem. O jakiejś jaskini, tajemniczym skarbie na końcu labiryntu. Dosiadłem się do niego.

- To jakaś bujda na resorach – rzekł jeden z gości popijając zimne piwo. Pies szczeknął. Bujda spokój – powiedział cicho starzec kontynuując opowieść.

- Jaka jaskinia, jaki labirynt – zapytałem zaciekawiony. Chaos nerwowo rozejrzał się dookoła, wyjął z kieszeni mapę pełną krętych uliczek, z jakimiś wskazówkami. Na końcu jednej z uliczek był znak x. Co tam jest – zapytałem. Skarb dzięki któremu najesz się do syta – rzekł tajemniczo. Goście zgromadzeni wokół Krętacza z coraz większym zainteresowaniem słuchali przybysza. Każdy podstawiał kufel piwa, barman nakładał jedzenie. Nawet Bujda dostał pełną miskę. Gdzie jest ta jaskinia – zapytałem zaciekawiony. Niedaleko stąd jest las zwany Błędnym Kołem, jest tam wielka, ciemna grota.

- Chyba wielki przekręt – skomentował barman, ale goście szybko go uciszyli czekając na dalszą część opowieści. Chaos nerwowo wepchnął mi kartę z mapą do kieszeni. Sam się boję tam iść, a Tobie bardziej się przyda zawartość skrzyni. Zdziwiony wyszedłem z knajpy i skierowałem się do opisanego lasu. Szybko znalazłem jaskinię, wszedłem do groty. W środku rzeczywiście przypominała labirynt, od razu miałem do wyboru kilka uliczek. Jednym słowem galimatias. Na szczęście gość z knajpy dał mi dobrze opisaną mapę. Skierowałem się pewnym krokiem w zaznaczoną na wskazówkach uliczkę. Z każdym wejściem do kolejnego zaułku ukazywał mi się gąszcz następnych.

- I jak znalazłeś skarb, co tam było, pieniądze , biżuteria ? – goście przekrzykiwali się nawzajem zdumieni opowieścią starca. Tak znalazłem....skarb pasuje w sumie do nazwy tego lokalu... Otworzyłem skrzynie i...

Mów szybko dziadku, złoto, klejnoty, co tam było?!

Starzec  zjadł ostatni kęs kurczaka, popijając piwem. Gwizdnął na psa, po czym skierował się do wyjścia. -  „Co tam było?!"

- „Cały ten kit który wam wciskam" -  rzekł z uśmiechem Krętacz wychodząc z gościnnej karczmy.

 

 

Dział: Opowiadania
piątek, 18 grudzień 2015 10:06

Milczenie lodu

Kristin skupiła całą uwagę na podręczniku do medycyny, pozostawiając Ariego Thora własnym, nie do końca wesołym rozmyślaniom. Ciszę przerwał dzwonek telefonu- jeszcze wtedy bohaterowie nie wiedzieli, ile zmian w ich życie wprowadzi to jedno, krótkie połączenie. Po drugiej stronie linii odezwał się męski głos, policjant z małej miejscowości Siglufjordur, jak później się okazało. Miał dla Ariego propozycję niemal nie do odrzucenia- pracę na miejscowym komisariacie, tam, gdzie największym "przestępstwem" dotychczas okazała się sąsiedzka kłótnia. Cisza, spokój. Główny bohater przyjmuje propozycję i tak trafia do sennego miasteczka. Jednak... niedługo po jego przyjeździe dochodzi do wypadku, niebezpiecznie przypominającego umyślne zabójstwo. Czy autor poczytnej książki naprawdę tak nieszczęśliwie spadł ze schodów, czy ktoś mu w tym pomógł? Żeby tego było mało, na barki miejscowych policjantów spada kolejna sprawa do rozwikłania- ktoś pozostawił przed jednym z domów półnagą, zakrwawioną kobietę... która mimo to żyje.

Podejście do skandynawskiej literatury- runda kolejna, tak mogłabym nazwać swoją decyzję odnośnie sięgnięcia po tę pozycję. I nie, nie należę do wrogów tamtejszych literackich klimatów, bynajmniej. Powód, dla którego na moim "czytelniczym koncie" znajduje się zaledwie kilka utworów tego rodzaju jest bardziej prozaiczny, zwyczajnie... jakoś nigdy nie mogłam na te książki trafić. Ale jak widać, do czasu. Czy Milczenie lodu to kolejny kryminał, który mnie do siebie "przyspawał"?

Rzekłabym, że nie do końca. Jak już wspomniałam na początku, Ari Thór przeprowadza się do małej miejscowości, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Daleko od cywilizacji, od ukochanej Kristin, z którą przecież pragnął stworzyć normalny, ciepły dom. Każdy większy opad śniegu może doprowadzić do odcięcia Siglufjordur od świata, zamknąć wszelkie drogi i dosłownie ukryć mieszkańców przed resztą świata. Miejscowi są do tego przyzwyczajeni, ale co z Thórem? Szybko jednak okazuje się, iż bohater będzie mieć o wiele ważniejsze powody do rozmyślań niż ilość śniegu za oknem. Milczenie lodu to dwie sprawy, prowadzone "obok siebie"- wypadku pisarza i zakrwawionej kobiety. I choć w pierwszej ze spraw wszystko wskazywało na nieszczęśliwy (i śmiertelny!) wypadek, to... cóż, spostrzegawcze oko Ariego wyłapało pewne nieścisłości.

Tuż obok spraw kryminalnych toczą się wydarzenia typowo obyczajowe. Ari Thór jako nowy członek małej społeczności musi nie tylko przyzwyczaić się do nowego miejsca zamieszkania i otaczających go ludzi, ale także do sposobu reagowania na pewne sytuacje. Bardzo ciężko wtopić się w tło, gdy każdy nieustannie przypomina o Twojej "obcości". Stąd też młody funkcjonariusz ma podwójny problem przy rozwiązywaniu mrocznych zagadek- mieszkańcy nie przepadają za "nowymi", mieszającymi się w ich sprawy, często sięgające wiele lat wstecz. A jak się okazuje, to sekrety sprzed lat mają ogromny wpływ na teraźniejszość... Jak przebić się przez pancerz niechęci i jednocześnie uzyskać odpowiedzi na tak wiele pytań? Dodatkowo Ari musi stawić czoła... własnym uczuciom. W dawnym miejscu zamieszkania pozostawił Kristin wierząc, iż po pierwszej złości na dziewczynę spłynie opamiętanie, jednak już po przeprowadzce poznaje Uglę, blisko związaną ze zmarłym w nie do końca jasnych okolicznościach pisarzem. Przyznam, że miłosne rozterki bohatera nieco mnie bawiły i ciekawa jestem, jak też rozwiąże ów problem w kolejnych tomach. Prawda jest taka, iż w Milczeniu lodu bardziej zainteresowała mnie strona obyczajowa, niż kryminalna. Czytało mi się dość opornie, sprawy wydawały się mało ciekawe, dopiero pod koniec nabierają tempa. Powodem tego może być także to, iż jest to tom pierwszy, więc autor poniekąd zobligowany jest do dokładnego opisania otoczenia głównego bohatera. Powiedzmy, że im dokładniej, tym lepiej dla nas, czytelników. Tutaj jednak tło obyczajowe trochę za bardzo przesłoniło bieg śledztw, a były przecież dwa, więc sama nasuwa się myśl- jakim cudem "nie obroniły swojego miejsca" w książce?

Podsumowując, pierwszą część nowej serii odebrałam pół na pół- ciekawie i wyczerpująco opisane tło, otoczenie, reakcje ludzi na nowo przybyłego. Sprawy kryminalne może już trochę mniej wciągające, ale sądzę, iż w kolejnych tomach będzie już inaczej. Zmierzycie się z Milczeniem lodu?

Dział: Książki
piątek, 11 grudzień 2015 09:44

Chłopcy

Historię o Piotrusiu Panie, który pragnął nigdy nie dorosnąć, zna chyba każdy. Każdy widział też rosłego mężczyznę na monstrualnej wielkości harleyu (no chyba, że to moje prywatne zboczenie). Przydrożne, obskurne puby, szczury i spluwy to też żadna nowość. Wizje mrocznych wymiarów z gorejącymi w cieniach oczami, seksowne panienki w skąpych ciuszkach i przechodzone prostytutki, także nie wykraczają poza możliwości wyobraźni. Łzy, rockowa muzyka, osierocone dzieci. Co stanie się jednak, gdy wszystko to wrzuci się do jednego worka, doprawi szczyptą nawiązań intertekstualnych, lekkim piórem, ciętymi ripostami i trafnymi metaforami? Niewiarygodne? Powiedzcie to Jakubowi Ćwiekowi, który zatytułował tę kombinację „Chłopcy".

Jakub Ćwiek powoli, ale stanowczo, walczył o solidne miejsce na polskim rynku wydawniczym. Dzisiaj może pochwalić się już sporym gronem czytelników. Z dorobkiem dwunastu powieści i kilkudziesięciu wydanych opowiadań oraz dzięki dziewięciokrotnej nominacji do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, znany jest zdecydowanej większości fanów fantastyki. Tych, którzy chwalą jego talent i kreatywność jest pewnie tylu, ilu przeciwników jego twórczości. Nie wpisuje się bowiem w, tak często eksploatowany w Polsce, typ fantastyki o podłożu historycznym, rezygnuje z karczm i oberży, a stawia na nowoczesność i bogaty dorobek popkultury. Nie inni są „Chłopcy", dziesiąta w kolejności z wydanych przez Ćwieka powieści.

Tym, co wyróżnia autora spośród innych polskich pisarzy jest, między innymi, niezwykła dbałość o szczegóły. Każdy kolejny tom dopieszczony zostaje pod każdym względem – solidnie zaplanowana okładka, interesujące i starannie wykonane ilustracje (w „Chłopcach" autorstwa Roberta Adlera; okładka to dzieło Iwo Strzeleckiego). Rzadko który z polskich pisarzy przykłada do sposobu wydawania swoich powieści tak dużą wagę jak autor "Kłamcy". Szkoda jedynie, że Jakub Ćwiek zignorował nieco kompatybilność kolorystyczną – Dzwoneczek z okładki to blondynka, chociaż w książce włosy ma rude.

Powieść Ćwieka podzielona jest na siedem rozdziałów - czy też niezależnych od siebie opowiadań, gdyż każde z nich stanowi spójną całość, którą zrozumieć można bez znajomości innych fragmentów – zatytułowanych dziecięcymi powiedzonkami („Znalezione, nie kradzione", „Pobite gary" itp.). Same wydarzenia, by nie zdradzać zbyt dużo z fabuły, najłatwiej streścić zarysowując nieco same postaci. Tytułowi chłopcy, to członkowie niecodziennego gangu motocyklowego, byli mieszkańcy Nibylandii, a obecnie mający za dom opuszczony lunapark (o dumnej nazwie: Druga Nibylandia). Bandzie - nomen omen dorosłych już, bo każdy z nich liczy ponad dwadzieścia wiosen – motocyklistów przewodzi seksowna Dzwoneczek, do której to mężczyźni (to słowo, zdaje się, nie pada nigdy jako ich określenie) zwracają się „mamo". Chłopcy walczą ze złem, handlują pyłkiem i, nie do końca bezinteresownie, zajmują podopiecznymi z lokalnego domu dziecka.

Fabuła opiera się przede wszystkim na dwóch znanych tekstach kultury – książce Jamesa Matthew Barrie'ego „Piotruś Pan" oraz serialu „Sons of Anarchy" (polski tytuł: „Synowie anarchii"). Pierwsza z pozycji stanowi dla Ćwieka bazę wyjściową. Opisywane w jego powieści wydarzenia to niejako kontynuacja tego, co przedstawił już angielski pisarz – przewrotna, ale jednak kontynuacja. „Synowie anarchii" stanowią z kolei wyraźną inspirację w zakresie wizualizacji bohaterów „Chłopców" oraz ich stylu bycia – motocykle i skórzane kurtki z naszywkami na całej płaszczyźnie pleców.

W powieści znajduje się jednak znacznie więcej intertekstualnych nawiązań. Jest Nabokov z „Lolitą", są biblijne przypowieści, twórczość Lovecrafta, a nawet „Milczenie owiec", Stephen King i Bruce Lee. Tutaj jednak wskazać muszę na pierwszą z, nielicznych mimo wszystko, wad ćwiekowych „Chłopców". Wspomniane już odniesienia oraz te, które - świadomie bądź nie – ominęłam, podane są czytelnikowi w sposób tak bezpośredni, że miejscami czułam się traktowana jak małe dziecko, któremu wciąż jeszcze wszystko trzeba pokazywać paluszkiem.

Jakub Ćwiek zgrabnie operuje językiem i potrafi stworzyć interesujące metafory. Przez kolejne strony „Chłopców" przechodzi się nie zauważając upływu czasu. Całość jest lekka i łatwa do przyswojenia, ale nie infantylna i grafomańska. Sporo w „Chłopcach" wulgaryzmów, ale ich używanie zdecydowanie nie razi, a dopełnia wykreowany przez autora świat. Dla wielbicieli gier słownych także znajdzie się kilka perełek. Szczególnie warte uwagi są mistrzowsko napisane dialogi. Bez trudu przychodzi wyobrażenie ich sobie w podobnej, realnej sytuacji. Zdecydowanie mogliby tak ze sobą rozmawiać dorośli, niedojrzali gangsterzy-motocykliści, którzy nawiali z Nibylandii – jakkolwiek by to nie brzmiało. Dyskusje, nierzadko zakończone trafnymi puentami lub ciętymi ripostami, sprawiają, że czytelnik nieraz mimowolnie zaśmiewa się w głos. Jednak, żeby nie było tak cukierkowo...

Niektórych zachowań bohaterów nie rozumiem - i wbrew oczekiwaniom nie jest to nadużywanie alkoholu. Najstarsi członkowie motocyklowego gangu uparcie używają pojęcia mili zamiast kilometra. Zrozumieć mogę, że skoro autor „Piotrusia Pana" był Anglikiem, to i Nibylandia rządziła się angielskim systemem miar, niemniej Dzwoneczek i jej podopieczni w trakcie opisywanych wydarzeń żyją już w Polsce od przynajmniej dziesięciu lat. Czy to nie wystarczająca ilość czasu, by zmienić sposób myślenia? Zwłaszcza, że zaraz po przybyciu z brytyjskiej krainy żaden z bohaterów nie miał problemów z przestawieniem się z ojczystego języka na zupełnie obcą polszczyznę?

Mają „Chłopcy" kilka dziur logicznych, ale wybaczam to Jakubowi Ćwiekowi z powodu doskonałego studium Kompleksu Piotrusia Pana (zamierzenie lub nie). Widzę tę przeplataną między wierszami analizę. W dodawanych do napojów po każdym niepowodzeniu syrenich łzach zapomnienia, dostrzegam brak odpowiedzialności, strach przed dorosłością i dojrzałością, a w tytułowaniu Dzwoneczka "mamą", potrzebę pobłażliwej i niewymagającej opieki. W stosowaniu pyłu i ulatywaniu – ucieczkę od realnych problemów i prawdziwego życia. Jest też tutaj, oczywiście, niemożność zbudowania prawdziwej relacji damsko-męskiej. Chłopcy traktują wszystkie kobiety przedmiotowo, nie mają potrzeby budowania trwałych więzi. Wszystko to zawiera się w istocie Syndromu Piotrusia Pana.

Jakub Ćwiek dokonał rzeczy dość niezwykłej. Ze znanej, wielokrotnie eksploatowanej bajki dla dzieci zrobił coś zupełnie nowego, nadał całości odrębną jakość. Wpadł na oryginalny pomysł i zrealizował go z dużą dozą kreatywności. To fakt, że widać w „Chłopcach" kilka logicznych potknięć, ale są też niezwykle dopracowane dialogi, zręczne opisy oraz bohaterowie z krwi i kości. Pod rozrywkową fabułą skrywa się także głębsze przesłanie - o trudzie dorastania, samotności i potrzebie bliskości. Polecam tę lekturę każdemu, kto chciałby się oderwać od świata obowiązków, konwenansów i utartych ścieżek. Dodatkowo, ze względu na męski charakter „Chłopców", wszystkim kobietom radzę wejść na czas lektury w skórę płci przeciwnej – śmiejcie się z szowinistycznych żartów i stereotypowego poczucia humoru każdego "prawdziwego" faceta.


Druga recenzja - Vicky

Pewne historie są ponadczasowe. Nie ważne czy to dziecko, mama, tata, babcia czy dziadek – każdy je zna. Jedną z nich jest powieść autorstwa Jamesa Matthew Barrie „Piotruś Pan" (lub jeśli ktoś woli spolszczenia – „Przygody Piotrusia Pana"). Jak wiele było w literaturze i filmie przeróżnych wariacji na ten temat. Ileż to odmiennych kontynuacji stworzyli kolejni autorzy. Wspierając chlubną tradycję, również i Jakub Ćwiek opisał swoją wersję wydarzeń w nowej książce, noszącej tytuł „Chłopcy".

Gdzieś tam, pomiędzy miastami, znajduje się stary lunapark. Kolejki, dom strachów, diabelski młyn – wszystko to kiedyś tętniło życiem. Teraz natomiast to opuszczone, nieprzyjazne miejsce. Czy jednak aby na pewno? Życia i barw lunaparkowi nie ubyło. Stał się siedzibą Zagubionych Chłopców – gangu motocyklowego. To tu właśnie wracają po niebezpiecznych misjach i załatwianiu czarnych interesów. Po walkach z mrocznymi potworami. To w lunaparku, w ramionach „mamy" – Dzwoneczka – opłakują śmierć kompanów, którzy pechowo zatrzymali się w przejściu poza czasem. Żyją po to, by nigdy naprawdę nie dorosnąć i po wsze czasy nienawidzić Piotrusia Pana. To właśnie tutaj, wśród nich, każda „obiecująco zapowiadająca się sierota" może znaleźć swoje miejsce na Ziemi – swój dom.

Akcja powieści rozgrywa się w Polsce. Historię obserwujemy z punktu widzenia różnych, mniej lub bardziej postronnych, osób - kelnerki z baru, świeżo upieczonego członek gangu, dziecka. Książka podzielona jest na opowiadania – nie powiązane ze sobą wydarzeniami, ale jednak układające się w jedną, spójną całość. Jakub Ćwiek należy do tych pisarzy, którzy mogą stworzyć instrukcję obsługi urządzeń elektrycznych, a i tak będzie się to dobrze czytało. Chyba po prostu chodzi o wprawę i warsztat. Do tego dobry pomysł, ciekawa fabuła i rzeka akcji – gotowa lektura, którą świetnie się czyta. Mnie samej jednak „Chłopcy" – mimo tego, że naprawdę nieźle napisani – jakoś specjalnie nie urzekli. Być może wiąże się to z tym, że jestem nieco przewrażliwiona na wulgaryzmy i podteksty erotyczne. Kiedy występują w książkach, chcę być o tym zawczasu uprzedzona – zanim jeszcze po taką prozę sięgnę (na przykład z tyłu okładki). I tak, do przyjemnej, pomysłowej i lekkiej książki, wkradł się pewien niesmak. Rozumiem – taki klimat pasował, jednak nie jest to rzecz dla mnie.

Samo wydanie zasługuje w tym wypadku na specjalną uwagę. Półtwarda, tekturowa okładka, czerwona wstążeczka, ciekawe grafiki, gęsto zdobiące strony książki. Dobra edycja i świetny układ tekstu. Przyznaję, że byłabym zachwycona, gdybym na półce miała jedynie tak rewelacyjnie dopracowane tomy. Również spis treści jest bardzo przystępny. Za oprawę wydawnictwu SQN należą się wielkie brawa.

Po książce spodziewałam się, że będzie zabawniejsza – mimo dużej dawki humoru, w ogóle on do mnie nie trafiał. Fabuła i akcja były ciekawe, miejscami zaskakujące, kiedy indziej niesamowite. Pisarz w przemyślany sposób odkrywał przed czytelnikami coraz to nowe fragmenty życia tytułowych „Chłopców". Mam w stosunku do powieści naprawdę bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony niespecjalnie mnie urzekła, z drugiej jednak nie zaprzeczę, że jest wciągająca i dobrze napisana. Także niewiele mogę prozie Jakuba Ćwieka zarzucić i jedynym „przeciw" jest mój własny, subiektywny gust literacki. Co do pewnych treści czytelnicy mogą więc czuć się uprzedzeni, a jeżeli one nie stanowią żadnej przeszkody, to po książkę sięgnąć polecam. Przygody w towarzystwie Zagubionych Chłopców z pewnością będą niezwykle ciekawe.

 

Dział: Książki
sobota, 12 wrzesień 2015 15:22

Karbala

Polskie kino na świecie słynie z dramatów, z filmów rozliczeniowych. Jednak trudno pokusić się o stwierdzenie, aby gatunek obrazów wojennych był jednym z tych, z którymi jest kojarzona nasza rodzima kinematografia. Przypuszczam, że wielu miłośników polskich twórców obawiało się, jak wyglądać będzie „Karbala" w ostatecznym kształcie. Czy Krzysztof Łukaszewicz udźwignął ciężar kina wojennego? Czy stworzył produkcję, która łączy w sobie potrzebną akcję, a jednocześnie patos łączący się z patriotyzmem? Jedno jest pewne – opowiedziana historia i forma jej przedstawienia wstrząsnęła mną na tyle, że podczas seansu coraz głębiej zapadałam się z przerażenia w fotel.

Irackie miasto Karbala, 2004 rok, środek wojny w Zatoce Perskiej. Islamska armia Mahdiego zaatakowała polskie oddziały w strefie stabilizacyjnej. Jednak Kapitan Kalicki (Bartłomiej Topa) ma jedno zadanie – utrzymać miejscowy ratusz City Hall, siedzibę lokalnych władz i policji, gdzie przetrzymywani są między innymi terroryści. Wraz z kilkudziesięcioosobowym oddziałem polskich i bułgarskich żołnierzy Kapitan przez trzy dni i trzy noce odpiera atak przeciwnika, tracąc przy tym kontakt z bazą i dysponując niewielkimi zasobami amunicji oraz racji żywnościowych. „Karbala" to odzwierciedlenie wydarzeń, które rozegrały się naprawdę, a przez wiele lat nikt z ich uczestników nie mógł opowiedzieć, co się wydarzyło wiosną 2004 roku w Iraku.

Przed obejrzeniem „Karbali" miałam okazję przeczytać książkę Piotra Głuchowskiego oraz Marcina Górki o tym samym tytule, będącą relacją uczestników tamtych wydarzeń. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Łukaszewicz dochował wierności historii opowiedzianej przez Kaliciaka. W filmie zmienione zostały nazwiska żołnierzy , lecz znając te prawdziwe, łatwo się domyśleć, kto w kogo się wciela, kto kogo reprezentuje.

Łukaszewicz nie stara się pokazać wojujących Irakijczyków jako masę bezwzględnych zabójców. Wybiera środek w prezentacji wroga. Jednocześnie jako zaćmionego nienawiścią ludu, z drugiej strony jako zagubionych ludzi, na których terytorium nagle znalazły się obce nacje, nakazujące im jak mają żyć. Nie chce wchodzić zbytnio w politykę, choć niejednokrotnie na ekranie można odnieść wrażenie, że reżyser delikatnie obiera za cel krytyki Amerykanów.

Kilkakrotnie w filmie pojawiają się dialogi nawiązujące do tego, czemu większość żołnierzy decydowała się na wyruszenie do Iraku. Wybierali się na misję z powodu kredytów, po to, aby zarobić. W końcu miała to być misja stabilizacyjna, nikt nie mówił o realnej walce oraz uczestnictwie w walkach, w których przeciwnik ma przewagę liczebną. Jednak Łukaszewicz nie zapomina przy tym o patriotyzmie. To obraz prawdziwej odwagi polskich żołnierzy, którzy przecież mieli przykazane milczenie na temat swojego bohaterstwa. Trzeba przyznać, że jedna z ostatnich scen, w których zawiśnie na City Hall obstrzępiona polska flaga naprawdę unosi serce i napawa niejaką dumą (tak, jestem patriotką). To patos, który nie razi, który

Jeśli chodzi o wybory obsadowe, Bartłomiej Topa okazał się strzałem w dziesiątkę. Perfekcyjnie wypada w roli Kapitana nieprzygotowanego na taki rozwój wypadków, który nie wie, która opcja jest najmniejszym złem i może stać się skutecznym rozwiązaniem. Niestety, nie udało się to w przypadku Antoniego Królikowskiego. Nie udźwignął on roli targanego wątpliwościami sanitariusza. Wypadł blado, nierealistycznie, wręcz sztucznie, co może wynikać również z tego, że to postać bardzo źle poprowadzona, na którą reżyser nie do końca miał pomysł. Albo miał, a nie umiał go wcielić w życie.

Szkoda, ze nie poświęcono więcej czasu pozostałym, drugoplanowym postaciom – w nich również tkwiła siła, jak i w samych aktorach wcielających się w owych bohaterów. Przez to, że wyłącznie musnięto ich problemy, reakcje na wydarzenia, wypadli dość jednowymiarowo, a wcale nie musieli.

Oglądając produkcję Łukaszewicza moim pierwszym skojarzeniem stał się „Helikopter w ogniu" Ridley'a Scotta. To od tego filmu, za sprawą operatora Sławomira Idziaka, zmienił się charakter kina wojennego.  W „Karbali" zabrakło niestety tak zdolnego operatora. Przez pierwsze kilka scen, w których akcja pędzi na łeb na szyję, trzęsąca się kamera zdawała się urzeczywistniać klimat wojny, powszechnego strachu, tego, że nie wiadomo, co się dzieje, ani kto do ciebie strzela. Jednak po jakimś czasie zaczęłam odnosić wrażenie, że ów sposób operowania obrazem ma za zadanie rekompensować pewne niedociągnięcia realizatorskie twórców (zarówno operatora, jak i reżysera). Mimo to, sceny ostrzeliwań oraz nocnych walk są naprawdę mocne, wywołujące strach oraz gęsią skórkę.

„Karbala" to film niezwykle potrzebny i było koniecznym, aby powstał. Choć sporo w nim realizatorskich niedociągnięć czy złego poprowadzenia postaci, choć daleko mu do określenia „rewelacyjny", warto poświęcić mu czas ze względu na to, że jest hołdem dla polskich żołnierzy. Że opowiada historię, o której przez wiele lat milczano, o której za kilkanaście lat, mam nadzieję, będą mówić w szkołach. Że przypomina, że patriotyzm, w tym czy innym wydaniu, nadal można w Polakach obudzić jednym prostym ujęciem.

Dział: Filmy
czwartek, 04 czerwiec 2015 01:01

Fragment: "Srebrzyste wizje"

ANNE BISHOP

SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci

Rozdział 1

Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.

Dział: Książki