kwiecień 11, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Maria

czwartek, 22 czerwiec 2017 23:00

Festiwal

„Scena zbrodni przypomina zamalowane płótno - detektyw musi jedynie odczytać podpis autora.” – pisał Michael Capuzzo i zapewne wielu funkcjonariuszy zgodziłoby się z tym stwierdzeniem. Tak, jak nie ma zbrodni doskonałych, tak każde miejsce jej dokonania, a także ciało ofiary, noszą na sobie znaki wskazujące na mordercę. Problem w tym, że czasami są one tak subtelne, że nie sposób jest ich dostrzec, niekiedy też nie potrafimy ich odnaleźć.

Czy taka sytuacja ma właśnie miejsce w przypadku zbrodni popełnionej na terenie warszawskiej Fabryki Likierów i Wódek Gatunkowych? Owa makabryczna sceneria, czyli zrujnowana fabryka w centrum dzielnicy Praga, to – jak się okazuje – najnowsza atrakcja turystyczna miasta. Tu bowiem dwa lata wcześniej miały miejsce makabryczne wydarzenia, nikt jednak nie spodziewał się, że opuszczony budynek znów spłynie krwią. I to dosłownie, bowiem ofiara, którą znajduje grupa turystów, została pozbawiona piersi i warg sromowych, a wszystko wskazuje na to, że sprawca dokonał tego brutalnego okaleczenia jeszcze za życia kobiety. Pozostawił ją nagą, powieszoną głową w dół, by udusiła się własną treścią żołądka. Przybyły na miejsce Szuman i śliczna aspirant Kozak z Centralnego Biura Śledczego rozpoczynają śledztwo, które zaprowadzi ich do podziemia awangardowych artystów, drag queen, w szeregi feministycznych bojówek i na Festiwal Cipki, gdzie królują waleczne feministki. Co jednak to wszystko ma wspólnego z dokonaną zbrodnią?

Przekonamy się o tym dzięki mocnej i mrocznej powieści, opublikowanej nakładem Wydawnictwa W.A.B., pt.: „Festiwal”, będącej drugim tomem cyklu zapoczątkowanego thrillerem „Bastard”. Andrzej Dziurawiec zbiera nas do samego piekła, pokazując najpodlejsze zbrodnie, jakich tylko można dokonać, ale i przestawiając środowisko polskich feministek, homoseksualistów czy dawnych mieszkańców komuny. Nie jest to powieść dla osób nadmiernie wrażliwych, bowiem niezwykle plastyczne opisy okaleczonych ofiar nawet twardych funkcjonariuszy policji przyprawiają o torsje. Z pewnością jest to jednak pozycja dla tych wszystkich, którzy cenią sobie dobrą powieść, której zaletą nie jest może dynamika akcji czy zaskakujące jej zwroty, ale z pewnością jest nią styl autora i kreacja bohaterów.

Dwa lata temu, jednym z głównych bohaterów wydarzeń, był emerytowany już funkcjonariusz Szubert. W jego przypadku ta ostatnia sprawa okazała się być przekleństwem, bowiem jej rezultatem jest utrzymujący się brak kontaktu z ukochaną córką Roksi. Nie potrafiła ona wybaczyć ojcu zaangażowania w pracę oraz faktu, że pociągnęło to za sobą jej rozstanie z ukochanym, który nie mógł uwierzyć, że jego ojciec był mordercą. Irracjonalny gniew, który Roksi czuje sprawił, że oboje cierpią samotnie, nie potrafiąc pokonać bariery, która przed nimi wyrosła. Jedynym pocieszeniem dla Szuberta są chwile spędzone z piękną Havą, choć i one okupione są bólem, bowiem kobieta jest partnerką jego najlepszego przyjaciela. Szubert jeszcze nie wie, że już niedługo samotność będzie jego najmniejszym zmartwieniem...

Ofiara znaleziona w fabryce okazuje się być znaną pisarką, autorką kontrowersyjnych poradników, między innymi na temat obsługi penisa, a także jednym z honorowych gości na festiwalu Waginalia, Sophią Marią de Lamballe. Niestety rzesze feministek nie doczekają się już na De De, bowiem tak brzmiał jej pseudonim artystyczny. Bardziej jednak od dorobku literackiego ofiary interesujący jest niezwykły tatuaż, wykonany w nieużywanym już od ponad tysiąca lat języku gy'yz. Okazuje się, że jest on identyczny jak ten, który miał Adam Wellman, mężczyzna zamordowany dwa lata wcześniej. Co więcej, tatuaż ten przedstawia trzy imiona: Adam, Sophia i .... Hava.

Jak potoczy się ta historia? Co wspólnego mają ze sobą te dwie zbrodnie i czy imię Havy pojawia się tam przypadkowo? Czy to możliwe, żeby chodziło o przyjaciółkę Szuberta? Przekonamy się o tym dzięki lekturze książki, która nie pozwoli nam zasnąć, która daje nam przedsmak zarówno talentu autora, jak i zawiłości ludzkiej psychiki. Mimo iż sporo miejsce zostało poświęcone emocjom bohaterów, iż pojawiają się różny wątki poboczne, które nieco osłabiają tempo akcji i rozpraszają czytelnika, to jednak kolejne, równie makabryczne zbrodnie, szybko przykuwają nasza uwagę. I znów przenosimy się do świata dla nas niezrozumiałego – bo czyż można zgłębić umysł mordercy?

Dział: Książki

Jeżeli mieliście kiedyś okazję czytać Wolfa Kielicha książkę pt. „Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy” i ta lektura Wam się podobała, to Marie Brennan proponuje czytelnikowi podobną, choć sfabularyzowaną biografię z domieszką fantasy.

Marie Brennan to nom de plum amerykańskiej pisarki Bryn Neuenschwander, której pierwsza na polskim rynku książka niedawno ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. „Historia naturalna smoków. Pamiętnik Lady Trent” to powieść oryginalnie wydana w 2013 roku. Była ona nominowana do Goodreads Choice Award 2013 w kategorii fantasy i do World Fantasy Award 2014 w kategorii najlepsza powieść, ale zdobyła jedynie nagrodę Chesley Award za najlepszą ilustrację do książki w twardej oprawie, autorstwa Todda Lockwooda. Trzeba przyznać, że okładka jest wyśmienita i bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Zysk i S-ka ją zachowało, to w pierwszej kolejności właśnie ona przyciągnęła moją uwagę.

„Historia naturalna smoków” to pamiętnik, dlatego też historię życia Izabeli, lady Trent, poznajemy z pewnego dystansu czasowego, relacjonuje ona zdarzenia ze swojej młodości, będąc już znaną i poważaną damą nauki, znawczynią smoków. Narracja w związku z podjętą konwencją jest dwupłaszczyznowa, autorka pamiętnika opowiada nie tylko o tym, jak zdarzenia przebiegały, ale również ujawnia wielokrotnie swoje stanowisko, przemyślenia wobec nich w chwili pisania. Izabelę poznajemy jako siedmiolatkę, autorka pamiętnika cofa się tak daleko wstecz, aby pokazać, że od najmłodszych lat miała zacięcie naukowe, że zawsze dążyła do poznania istoty rzeczy. W miarę dorastania jednak zostaje zmuszona do dostosowania się do wymagań społecznych, a te rzadko są przychylne względem kobiet afiszujących się z zainteresowaniami nie przeznaczonymi dla młodych dam. Marie Brennan stworzyła nowy świat, w którym mogła ustalać granice i zasady społeczne, choć niewątpliwie wzorowała się na wiktoriańskiej Anglii. Miłośnicy powieści wiktoriańskich odnajdą w „Historii naturalnej smoków” o wiele więcej przyjemności, niż czytelnicy fantasy. Większą część książki zajmują kwestie relacji rodzinnych i społecznych, miejsca kobiet w społeczeństwie i ich zależności od mężczyzn, a także kwestie związane z zajmowaniem określonych pozycji społecznych. Nie jest to jednak powieść, która rozpatruje na poważnie te kwestie, nie przysłaniają one najważniejszego wątku, a mianowicie dochodzenia Izabeli do pozycji, którą w końcu osiągnęła. Towarzyszymy więc bohaterce w drodze do dorosłości, jej pierwszym krokom na salonach, zamążpójściu i wyprawie do dalekiej Wystrany. Marie Brennan stworzyła tak naprawdę świat analogiczny do Europy czasu kolonializmu z elementem fantasy, którym są właśnie smoki. Stworzenia te w świecie Izabeli nadal nie zostały dokładnie zbadane, a właśnie tajemniczość ich zachowania, pociąga młodą badaczkę najbardziej. Wraz z mężem, bogatym sponsorem i towarzyszami wyprawy naukowej, udaje się w podróż do Wystrany, podczas której ma być sekretarzem, który równocześnie będzie rejestrował graficznie przebieg badań. Jak sama Marie Brennan w wywiadzie (1) wspomina, czerpała garściami z antropologii i nauki o kulturze, by wzbogacić swój świat. Dlatego na przykład odległa Wystrana przypomina w swej surowości i obyczajowości Rumunię. Przygody Lady Trent, jej męża Jacoba, lorda Hilforda i pana Wilkera przebiegają nie do końca tak, jakby chcieli, a do spraw nauki, wpleciona zostaje lokalna polityka.

Powieść Marie Brennan czyta się z zainteresowaniem i zaciekawieniem. Zaletami książki jest udany mariaż pomiędzy powieścią wiktoriańską i fantasy oraz fakt, że smoki stanowią przedmiot badań naukowych, jak każdy inny gatunek zwierząt. Niewątpliwym walorem opowieści jest bogato wykreowany świat, różnorodność społeczeństw oraz atmosfera XIX wiecznej epoki kolonialnej. Wadami są powolne tempo akcji, które przyśpiesza dopiero na pięćdziesiąt stron przed końcem, a także słabo zarysowana postać głównej bohaterki. Książka najbardziej rozczarowała mnie Izabelą, która jest bez życia, oraz tym, jak dochodzi do wszystkiego. Tak naprawdę Marie Brennan nie poszła o krok dalej przedstawiając pozycję kobiety w społeczeństwie, tak jak to zrobiła N. K. Jemisin w „Piątej porze roku”, i ułatwiła wszystko głównej bohaterce, która na srebrnej tacy dostała cudownego męża pantoflarza oraz bez przeszkód zdobyła patronat lorda Hilforda. Powieść przed fabularną klęską ratuje zakończenie, które daje nadzieję, że jednak może uda się coś z tego cyklu wykrzesać. Lektura ciekawa i przyjemna, ale zdecydowanie autorka mogła do tematu podejść bardziej ambitnie.

(1) Wywiad z autorką na TOR.com (w j. ang.)

Dział: Książki
piątek, 04 listopad 2016 02:08

Wszyscy jesteśmy martwi

Dałam się uwieść. Spojrzałam na nią jeszcze zanim zaistniała naprawdę, jeszcze zanim pojawiła się w ludzkich domach, zanim stała się częścią czyjejś kolekcji. Spojrzałam na nią i wiedziałam, że muszę ją mieć, zajrzeć do jej wnętrza, poznać ją. No, ale wiecie, co mówią o książkach – nie oceniaj po okładce i inne takie. Książka „Wszyscy jesteśmy martwi” Katarzyny Grzędowskiej nie zaskoczyła pod tym względem. Chociaż atrakcyjną wizualnością obiecywała tajemniczą podróż, w rzeczywistości okazała się gotowym do podpalenia stosem doskonałych, lecz niewykorzystanych w swym potencjale, pomysłów.

Okładka powieści hipnotyzuje – kolorami, czcionką, grafiką, mimiką i gestami przedstawionej na niej kobiety. Jest tu wszystko – widmowe skrzydła, natapirowane włosy, księżyc w pełni, krwiste spojrzenie i dłonie wyciągnięte w geście, który sugeruje działania magiczne – a mimo to obwoluta „Wszyscy jesteśmy martwi” nie wydaje się przesadzona. Subtelny chaos jaki na niej panuje, idealnie oddaje nastrój nieuporządkowanego, agresywnego mroku, który zwykł działać impulsywnie, a nie według starannie przemyślanego planu. Jeżeli ktoś jest w stanie przejść obok tej okładki obojętnie, to z pewnością nie interesuje go po prostu ciemna strona nadnaturalnych światów.

Każdy fan mrocznie baśniowych historii przepadnie jednak ostateczniea, gdy odwróci książkę w dłoniach i zapozna się z opisem jej zawartości. Alice i Dan, rodzeństwo z tajemniczą przeszłością, trafiają w tej opowieści do zadziwiającego miejsca – Końca Świata. Ta z pozoru senna miejscowość skrywa wiele sekretów, a fakt, że leży na styku Pierwszego i Drugiego Świata to dopiero początek serii niesamowitości, jakie oferuje. Bo gdzie indziej można by porozmawiać z Marią Antoniną czy Abrahamem Lincolnem albo Izaakiem Newtonem? Kto inny niż istoty nadprzyrodzone mógłby wyjaśnić bohaterom, skąd biorą się ich tajemnicze sny, wizje i zachowania? Dla Alice i Dana życie (czy aby na pewno?) ma się zacząć dopiero, gdy od dawna martwi zdradzą im prawdę o ich naturach.

„Wszyscy jesteśmy martwi” mogło być polskim towarem eksportowym. Ciekawe i nierzadko oryginalne pomysły autorki doceniłoby z pewnością wiele zagranicznych wydawnictw. Albo raczej doceniłoby, gdyby ten zespół atraktorów, pociągających, nęcących i zachwycających fragmentów, spajała jakaś fabuła. Nie postuluję tu nawet oryginalności, naprawdę, ale coś (cokolwiek!) by się przydało. A tak moim głównym zarzutem wobec tekstu Katarzyny Grzędowskiej jest to, że to utwór o… niczym. Bohaterowie pojawiają się znikąd i trafiają do miasta, które trochę jest a trochę go nie ma. Dlaczego? W jakim celu? Dokąd zmierzają? Jaki mają plan? A może go nie mają? Te i inne pytania nie tylko pozostają bez odpowiedzi, ale i w ogóle nie zostają zadane. Czytelnik dowiaduje się przed czym protagoniści uciekają, ale nic poza tym. Postaci bardzo szybko aklimatyzują się w nowym miejscu choć – niemal natychmiast po wprowadzeniu ich do powieści – odseparowują się od siebie i każdy działa na własną rękę. Relacje między nimi wydają się więc bardzo naciągane, a idea rodzinnego poświęcenia do bólu fałszywa. Poza tym akcja zmierza gdzieś, ale trudno powiedzieć gdzie. Nie ma tu bowiem żadnego celu, określonej mety, problemu – najprościej mówiąc: jakiejkolwiek fabuły.

A może to po prostu typ literatury „eksploracyjnej”? Nie chodzi o cel, a samą drogę? O odkrywanie, poznawanie, doświadczanie? Jeżeli tak, to Katarzyna Grzędowska poległa na całej linii, doprowadzając do absolutnej destrukcji tych części tekstu, które wykazywały się potencjałem w tej materii. Tajemnicze miasteczko o nurtującej nazwie wydaje się tylko widmowym szkicem (i nie chodzi tu o pozytywne znaczenie tego stwierdzenia, wprost przeciwnie), a kolejne szokujące fakty pojawiają się na zasadzie diabła wyskakującego z pudełka, który robi wrażenie tylko przez moment, a potem znika i nikt o nim nie pamięta. Rozliczne nawiązania do różnorakich mitologii, mieszanie faktów historycznych z wytworami popkultury, wyważony miks magii i realizmu – cień tego dało się w „Wszyscy jesteśmy martwi” dostrzec. Grzędowska miała szansę stworzyć bogaty świat, pełen tajemnic, sekretów, niezbadanych zakątków; wzbudzający grozę, niepokój, ale i fascynację. Wiele z jej pomysłów to rzeczy niespotykane i zaskakujące, ale tak szybko porzucane i niedopracowane, a przede wszystkim nie składające się na większą całość, że aż serce człowieka boli. Tak naprawdę niespełna trzystustronicowy tom można by spokojnie okroić do stu stron i zrobić zeń pierwsze dwa rozdziały jakiegoś tomiszcza o ilości stron bliskiej nawet tysiąca.

Z pewnością nikt by jednak przez takie obszerne dzieło nie przebrnął w obecnej formie językowej. Sposób pisania autorki reprezentuje poziom, który najlepiej dałoby się opisać na jakiejś sinusoidzie. Dramatycznie złe partie tekstu przeplatają się z zaskakująco świeżymi obserwacjami, ciekawie przekazanymi ideami i przekonaniami oraz zgrabnymi metaforami. Aż dziw bierze, że tuż obok bolesnej sztampy czy gramatycznych dziwności spotkać można perłę, która nierzadko znajduje się poza potencjalnymi oczekiwaniami wobec bardziej doświadczonych i poczytnych autorów. Dzięki tym najlepszym fragmentom byłam w stanie wybaczyć autorce nawet tę garść absolutnie dla mnie nieuzasadnionych przypisów (nawet te, które tłumaczyły obcojęzyczne zwroty wydawały się bez sensu, bowiem znaczenie poszczególnych wyrazów dało się wyciągnąć z kontekstu wypowiedzi mówiącego).

Niestety tego samego nie można powiedzieć o kreacjach bohaterów, którzy okazali się płascy jak naleśniki. Jasne, mają swoje historie i traumy, ale to historie i traumy wyłącznie na papierze. Nie wzbudzają żadnych emocji i nie kreują żadnych konkretnych postaw psychologicznych u tych, których dotyczą. Postaci da się tutaj odróżnić tylko dlatego, że noszą różne imiona i charakteryzują się odmiennymi temperamentami. Jednak ci albo wyjątkowo skryci, albo wyjątkowo krzykliwi nieustannie mi się mylili, tak bardzo byli bezbarwni i łudząco do siebie podobni.

Jestem zawiedziona, rozczarowana, zasmucona. Nie ma chyba nic gorszego niż bomba potencjału, która okazuje się niewybuchem. Jako autorka zazdroszczę Katarzynie Grzędowskiej niezwykłej kreatywności i pomysłowości, ale jednocześnie płaczę nad równie macoszym potraktowaniem ich owoców. Może należało zaczekać z debiutem? Popracować nad „Wszyscy jesteśmy martwi” kilka miesięcy dłużej? Rozwinąć wątki, dopracować postaci, uświadomić sobie swoje mocne strony i wykorzystać je? Powieść nastoletniej pisarki naprawdę mogła okazać się międzynarodowym fenomenem. Być może nawet ktoś nakręciłby na jej podstawie serial (wydaje się doskonałym na to materiałem, a przynajmniej jego podstawą). A tak? Tak to tylko rozwlekła historia o niczym, spisana mniej niż przeciętnym językiem, wypełniona mdłymi bohaterami, lecz z przebłyskami geniuszu w postaci kilku fantastycznych (i niewykorzystanych) konceptów na świat przedstawiony.

Dział: Książki
czwartek, 27 październik 2016 00:12

Tam, gdzie ciepło

„Lodowa cytadela” zbiegła się w zeszłym roku w czasie z początkiem chłodnej pory roku. Doskonale złośliwy był to zbieg okoliczności – w mieszkaniu wysiadły mi grzejniki i owijałam się kocem w szczelny kokon, a i okładka piątej powieści Pawła Kornewa z cyklu „Przygranicze”, i zawartość tomu bynajmniej nie działały rozgrzewająco. Podobnych bodźców spodziewałam się po kolejnej odsłonie cyklu. Tymczasem najpierw okazało się, że jej tytuł to „Tam, gdzie ciepło”; następnie, że postać na okładce jest już jakaś mniej okutana, a na sam koniec – podczas lektury – że faktycznie całość wypada jakoś tak cieplej. Ale czy cieplej oznacza gorzej?

Jak wspomniałam wyżej: w sferze wrażeń po spotkaniu z graficzną stroną tomu, zaszły pewne zmiany. Mężczyzna z okładki niezmiennie wygląda męsko i niepokojąco – tak, jak może wyglądać jedynie brodacz w żołnierskim, zimowym mundurze; z karabinkiem maszynowym w garści i petem wystającym z ust – niemniej wydaje się, że otaczający go krajobraz stracił nieco boleśnie mroźnej werwy. Otoczenie zbira kojarzy się raczej z kwietniowymi kaprysami natury i roztopami połączonymi z opadami śniegu niż z postapokaliptyczną/dystopijną zimą. Zdziwienie goni zdziwienie.

Prawdziwy szok przychodzi jednak dopiero z chwilą poznania fabuły. Jewgienij Maksymowicz Apostoł, nie tak dawno szanowany za swoje niezwykłe umiejętności marketingowe, teraz jest obywatelem drugiej kategorii. Z powodu decyzji podjętych w „Lodowej cytadeli” zmuszony jest korzystać z pomocy dobrodziejów i ukrywać się w jakiejś piwnicy, dochodząc do zdrowia. Jego ukochany Fort przestał być bezpieczny (jak gdyby kiedykolwiek tak naprawdę był). Wkrótce okazuje się, że pomocni ochroniarze nie działają bezinteresownie. Jewgienij otrzymuje od nich misję, która jednocześnie daje mu szansę na nowe, normalne życie z dala od Fortu oraz zwiększa szansę na ukrócenie jego egzystencji. Zwłaszcza, gdy okazuje się, że podróżujący z nim do Siewierorieczeńska towarzysze mają swoje, bardzo niebezpieczne sekrety…

Tak, jak poprzedni tom kipiał od akcji, tak „Tam, gdzie ciepło” chwilami nieco się wlecze. Wciąż oczywiście mnóstwo się dzieje – są strzelaniny, demoniczne cienie, niespodziewane ataki, lejący się alkohol, magiczne burze i cała masa innych atrakcji – jednak kolejne dynamiczne punkty spajają fragmenty niemrawe i rozwlekłe. Ma to swoje uzasadnienie w logice fabuły i doświadczeniach bohatera, ale przy prawie sześciusetstronicowej powieści robi się nieco nużące. Zwłaszcza, że – powiedzmy to sobie szczerze – nikt nie sięga po teksty z serii np. Fabrycznej Zony, żeby obcować ze skomplikowanymi eksperymentami narracyjnymi. Kiedy idę na blockbuster oczekuję efektowanych wybuchów i amerykańskich dolarów znikających w płomieniach padających wieżowców, a nie drobiazgowej analizy psychologicznej drugoplanowych postaci i mariażu stanów psychicznych postaci z warstwą wizualną i sposobem kadrowania. Chcę się bawić! Tymczasem podczas czytania „Tam, gdzie ciepło” chwilami miałam wrażenie pracy w kamieniołomach.

Na szczęście nie zawsze. Zdarzały się i momenty, w których Kornew znany mi z „Lodowej cytadeli” objawiał swoją autorską obecność w „Tam, gdzie ciepło”. Działo się to głównie w chwilach pozbawionych dramaturgicznego napięcia, gdy bohaterowie prowadzili luźne, humorystyczne pogadanki. Ich docinki i żarty były jak miły gest więziennego strażnika, który widząc otarcia na skórze skazańca, zdejmuje mu na chwilę kajdany (w realnym życiu byłoby to dość niebezpieczne, ale… nie o tym przecież miałam…). Niestety i tutaj „Tam, gdzie ciepło” ustępuje miejsca poziomowi „Lodowej cytadeli”. Humor bowiem humorowi nie jest równy – szósta część „Przygranicza” posiada fragmentów z gagami i żartami (czy raczej ich udanymi przykładami) zdecydowanie mniej niż piąta.

W poprzedniej recenzji pisałam, że chętnie przyjrzałabym się bliżej postaci Napalma. Niestety, najnowsza powieść Pawła Kornewa ochłodziła moje zainteresowanie w tym względzie. Tak naprawdę żaden z bohaterów nie obudził we mnie szczególnej ciekawości (zwłaszcza Apostoł). Gdybym musiała wybierać, zdecydowałabym się na Igora, który to pojawia się jednak dopiero pod sam koniec tomu. Wybór ten nie byłby jednak podyktowany niezwykłością samej postaci, a tym jaki aspekt świata przedstawionego – podróży między rzeczywistościami wykreowanymi w powieści – reprezentuje. Wielka szkoda, że Kornew nie pociągnął dalej tego wątku. Zwłaszcza, że to, co fascynuje w „Przygraniczu” najbardziej to właśnie koncepcja samego świata, jego zasad i narodzin.

Przyznaję, że jestem zawiedziona. „Tam, gdzie ciepło” nie sprostało moim oczekiwaniom. Finalny twist i rozwiązanie intrygi okazało się bez wyrazu – głównie, dlatego że oba elementy były niespodziewanie nad wyraz przewidywalne. Bohaterowie nieszczególnie mnie do siebie przekonali, a sama akcja momentami wlokła się niemiłosiernie. Nie zrekompensowały mi tego nawet potyczki i, zdecydowanie rzadsze niż w „Lodowej cytadeli”, elementy humorystyczne. Z przykrością muszę stwierdzić, że moje zainteresowanie tym cyklem znacząco osłabło.

Dział: Książki
poniedziałek, 11 kwiecień 2016 10:28

Bazar złych snów

Na bazarze koszmarów mogłabym wystawić całkiem pokaźny asortyment. Ewentualni klienci mogliby przebierać w towarach z najwyższej półki, wyśnionych zwłaszcza w ostatnich latach mojego życia. Mimo to, wielu nie znalazłoby zapewne dla siebie czegoś wystarczająco koszmarnego. Nie przerażają mnie pająki czy węże, chociaż podchodzę do nich z respektem śmiercionośności; w mrocznych wizjach mojej podświadomości brakuje płomieni, wysokości czy pił mechanicznych; nie pojawiają się zabójcze auta, faceci w czerni czy mordercze dzieci. Na „Bazarze złych snów" Stephena Kinga znaleźć można jednak towary wszelkiej maści, zwłaszcza dla oryginalnych koneserów koszmarów.

Robactwo, gady, pułapki, ogień, widmowe silne ręce – to wszystko czai się na śpiącą na okładce powieści mistrza grozy, nadając pierwszy komunikat: A co Ciebie przeraża? Od pierwszej chwili wiadomo, że przeprawa przez zbiór opowiadań pisarza z Maine, łatwa nie będzie. Im dłużej potencjalny czytelnik wpatruje się w okładkę, tym wyżej po jego plecach wspina się lodowaty dreszcz niepokoju. W końcu dociera do niego drugi komunikat: Czy w „Bazarze złych snów" opisano i moje fobie?

Prawdopodobieństwo jest całkiem spore, bowiem tom zawiera aż dwadzieścia opowiadań o bardzo odmiennej od siebie tematyce. Fani grozy konfrontują się z wizjami bardziej i mniej realistycznymi, raz bliższymi fantasy czy science fiction i horrorowi, innym thrillerowi. Wszystkie opatrzone są wstępami, w których autor wyjaśnia inspiracje do ich powstania i/lub dedykuje daną historię konkretnym postaciom, wyjaśniając, dlaczego akurat z nimi wiąże się następujący po wprowadzeniu tekst. Opowiadania różnią się też wyraźnie długością. Niektóre liczą raptem kilkanaście stron, inne kilkadziesiąt. Ponieważ można czytać je nie zachowując kolejności ułożenia w tomie, pozwala to na lekturę w chwilach, gdy nie ma się zbyt wiele czasu, jak np. podróż tramwajem czy uczelniana przerwa.

Muszę przyznać, że nie znalazłam w „Bazarze złych snów" opowiadania, które wyjątkowo by mnie przeraziło. Standardowo w zawrotnym tempie chłonęłam to, co wyszło spod pióra Kinga, pragnąc więcej i więcej, starając się zawłaszczyć trochę pisarskiej magii autora dla siebie, jednak – chociaż historie jak zwykle okazały się nad wyraz oryginalne i wciągające – nie przyspieszyły rytmu mojego serca w sposób, który wiązałby się ze strachem czy poczuciem zagrożenia. Tym razem była to fascynacja typowo warsztatowa i dyktowana zachwytem nad kreatywnością mistrza grozy.

Nie zmienia to jednak faktu, że cztery z dwudziestu tekstów trafiły do specjalnej przegródki mojego mózgu pod tytułem „nigdy nie zapomnę", co – wbrew temu, co można by sądzić z perspektywy matematycznej – jest wynikiem niezwykłym. Otwierające zbiór opowiadanie „130 kilometr" uwiodło mnie realistycznie poprowadzonym mariażem fantastyki i historii dojrzewania, wydzielającym miejsce na wzruszenia nostalgiczne (za czasami dziecięcymi) oraz napięcie wywołane tajemniczością i troską o losy kolejnych bohaterów. Z kolei „Wredny dzieciak" znalazł się najbliżej wtrącenia mnie w stan strachu. Mówcie, co chcecie, ale niektóre kilkulatki sprawiają, że drżę o swoje życie. „Ur", opowiadanie napisane dla Kindle, sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad komunikacją za pomocą zdobyczy techniki z różnymi wymiarami oraz tym, ile potencjalnych dzieł odebrała światu śmierć najwybitniejszych autorów. Jak wiele genialnych tekstów powstałoby, gdyby przeżyli jeszcze miesiąc, rok, dziesięć lat? Czy żyjąc dłużej utrzymaliby swą literacką formę, czy wpisaliby się do kanonu? A może jakieś wydarzenia, nieszczególnie udane testy, zepchnęłyby ich z literackiego podium? I wreszcie „Nekrologi", w których King zdaje się zadawać powracające czasami pytanie – czy gdybyś mógł bezkarnie kogoś uśmiercić, zrobiłbyś to? Czy potrafiłbyś zmierzyć się z konsekwencjami? I jakie w ogóle byłyby to konsekwencje?

„Bazar złych snów" to z pewnością nie pozycja obowiązkowa dla czytelników w ogóle, nie wybija się ponad „przeciętność" Kinga – która, czego pewnie i tak nie muszę dodawać, bije na głowę najwyższą formę większości pisarzy – i nie spędza snu z powiek czytającego, niemniej to wciąż bardzo solidny, różnorodny zbiór opowiadań. To przede wszystkim gratka dla fanów autora, którzy nie tylko wciąż cierpią na niedosyt jego fabuł, ale też z radością przyjmują każdy przejaw prywatnych wynurzeń mistrza grozy (wstępy przed opowiadaniami). Z perspektywy praktycznej, „Bazar złych snów" powinien trafić w gusta wszystkich zabieganych, którzy nie mają czasu na szybkie przeczytanie obszernej powieści. Historie zaprezentowane przez Kinga to bowiem skondensowane do opowiadań tomy; historie, z których każda mogłaby stanowić punkt wyjścia do nawet tysiącstronicowej książki. No i kto wie, może Was choć jedna z zawartych w „Bazarze złych snów" fabuł naprawdę przerazi?

Dział: Książki

Karolina Nykiel: Jak zaczęła się Pani przygoda z fantastyką?

Maja Lidia Kossakowska: To zależy, co przez to rozumiemy...

K.N.: Pierwsza przeczytana książka, na przykład?

M.L.K.: Moja przygoda zaczęła się dość banalnie, bez żadnych specjalnych, cudownych odkryć. Po prostu, w domu. Moi rodzice byli wielbicielami literatury, także fantastyki. Zawsze mieliśmy mnóstwo różnych książek. Oni podsuwali mi do czytania pozycje z bardzo różnych dziedzin, w tym także z fantastyki. 

Dział: Wywiady
sobota, 13 luty 2016 16:24

Magonia

Myślę o ptaku, którego wciąż słyszę - o tym, który co noc śpiewa zgodnie z moimi emocjami, z moim bólem - którego Wedda nazywa duchem.*

Zastanawialiście się kiedyś czy istnieją światy inne niż nasz? W których to, co dla nas nierealne dla ich mieszkańców jest czymś rzeczywistym i normalnym? Skąd u nas czasem niewytłumaczalne i dziwne do pojęcia zjawiska?

Według lekarzy to cud, że prawie szesnastoletnia Aza nadal żyje. Nastolatka cierpi na chorobę o której nikt nic nie wie i nie ma na nią żadnego lekarstwa, a te istniejące nie za bardzo są w stanie jej pomóc. Życie Azy to głównie pobyty w szpitalu i bardzo ograniczona wolność, bo zbyt duży wysiłek, przeróżne zapachy, kurz i wiele innych rzeczy może jej zaszkodzić. Z każdym dniem jest coraz gorzej a kiedy zaczyna widzieć latający statek, słyszeć nawołujący ją głos i dziwne zachowanie ptaków nikt nie wierzy dziewczynie i zrzuca to na skutki choroby. Wszystko przestaje mieć znaczenie gdy Aza trafia do Magonii.

Magonia już swoim blurbem zapewnia, że nie będzie to historia jakich wiele na rynku wydawniczym, że czeka mnie coś absorbującego. I właśnie to oraz przepiękna okładka, a także fakt, że to debiut przekonał mnie by sięgnąć po ten tytuł. Czy Maria Headley podołała poprzeczce postawionej przez samą siebie i napisała coś dobrego, a może wręcz przeciwnie?

Maria Headley stworzyła coś nowego i zaskakującego. Naprawdę. Wymyślonemu przez autorkę równoległemu światowi daleko od realności, ale pomimo ludzi-ptaków, nietopeżagli, szwkwałowaleni, Powietrznych i całej masy innych rzeczy Magonia wydaje się niezwykle realna i rzeczywista. Dodatkowo poprzez pierwszoosobową narrację Azy oraz Jasona miałam możliwość wgłębienia się w ich emocje i przemyślenia, ale to co było najlepsze to fakt, że oboje zwracają się do czytelnika. Mnie osobiście to ujęło, dało poczucie jakbym była obok nich i - bo ja wiem? - uczestniczyła w monologu skierowanym do mnie, na własne oczy widziała te wszystkie cuda, słyszała śpiewaną magię, odczuwała ją. W pełni dopracowana, przemyślana i bogata w odniesienia do realnych źródeł, legend i mitów publikacja, która absorbuje biegiem wydarzeń, emocjami oraz pięknym językiem.

Bardzo podobały mi się sylwetki Azy oraz Jasona, ich ironiczne poczucie humoru, podejście do wielu spraw, samej choroby Azy, upodobania. Są wyraziści, indywidualni i niezwykle realni. Co najważniejsze nie można powiedzieć o nich idealni, bo mają wady, kompleksy, dziwne nawyki i głupie pomysły. To sprawia, że pomimo fantastycznej otoczki łatwo się z nimi zżyć. Ale najbarwniejsze są jednak magiczne istoty, które są niezwykłe i fascynujące.

Headley napisała powieść w którą trzeba się wczytać i mieć bogatą wyobraźnię, ale warto dać Magonii szansę, bo zachwyca. Od pierwszych stron ciekawi i trudno się oderwać od czytania, autorka umiejętnie buduje napięcie, stopniowo odkrywa kolejne informacje o tym co dotyczy Azy. Sprawiała, że zapartym tchem przewracałam kolejne strony i łakomie pochłaniałam kolejne zdania. Niesamowite stworzenia, śpiewana magia, równoległy świat, przyjaźń, miłość, przywiązanie, emocje. Wszystko to stanowi mieszankę, która wyszła autorce idealnie. Chciałabym zobaczyć ekranizację tego tytułu, a jeszcze szybciej pragnę dostać w swoje ręce kontynuację. Mam jeszcze tyle niewiadomych i pytań na które chciałabym poznać odpowiedzi.

Magonia z pewnością przypadnie do gustu wielbicielom fantasy. Oryginalna, nietuzinkowa, z wciągającą fabułą, fascynującym magicznym światem, świetną kreacją bohaterów. To niezwykle udany debiut, który należy poznać.

Nawet ludzie, którzy nigdy nie widzieli cudu, mogą uwierzyć w cuda, Azo Ray.*

*Maria Dahvana Headley, Magonia

Dział: Książki
czwartek, 29 październik 2015 16:15

"Hardboiled" - fragment i zwiastun

Od kilku dni w sprzedaży dostępna jest już antologia opowiadań "Hardboiled", która ukazała się nakładem wydawnictwa Gmork.

Dział: Patronaty

W czyśćcowym, postapokaliptycznym Ghost City bezwzględny mściciel Tex Harley toruje sobie drogę do prawdy – drogę usianą trupami wrogów, opornych informatorów i nieszczęśników, na których dostał płatne zlecenie. Żądny zemsty, pozbawiony pamięci łowca nagród przeczesuje mroczne zaułki dekadenckiego miasta, odkrywając kolejne krwawe szczegóły brutalnego morderstwa swojej ukochanej Lany – kobiety ulotnej i tajemniczej jak zagadka, którą Tex musi rozwikłać.

Antologia ukaże się w połowie października 2015.

Dział: Patronaty
czwartek, 03 wrzesień 2015 16:47

Saga o Ludziach Lodu

„Saga o Ludziach Lodu" to 47-tomowy cykl autorstwa norweskiej pisarki Margit Sandemo, wydawany w latach 80. XX wieku. Na rynku polskim seria ukazała się w 1992 i 2001 roku nakładem wydawnictwa Pol-Nordica, następnie w roku 2008 i 2015 nakładem wydawnictwa Axel Springer.

Cykl opowiada o potomkach Tengela Złego, który zawarł pakt z Diabłem na mocy którego w każdym kolejnym pokoleniu jeden z potomków dotknięty zostaje swoistego rodzaju klątwą, zmuszającą go do służby złu. Historia rozpoczyna się w XVI wieku, kiedy jeden z naznaczonych piętnem, także o imieniu Tengel, postanawia zwalczyć w sobie złą stronę. W ten sposób mężczyzna zyskuje przydomek Dobry oraz rozpoczyna rodzinną krucjatę mającą na celu uwolnienie się od klątwy. Akcja serii rozgrywa się aż do wieku XX.

„Saga o Ludziach Lodu" zyskała wielu zwolenników głównie dzięki umiejętnemu mariażowi gatunków (powieści historycznej, fantasy, romansu z silnie erotycznymi fragmentami), a także wykorzystaniu elementów baśni, mitów oraz wierzeń skandynawskich. Jakkolwiek autorka nierzadko odwołuje się do autentycznych wydarzeń, równie często tworzy własne dzieje historyczne.