listopad 02, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Mag

środa, 28 maj 2014 14:17

Krwawe powroty

Antologie jako formy prezentacji literackiej są różnie obierane przez czytelników. Większość z nich zbiera opowiadania mało znanych pisarzy w celu ich promocji. Nie rzadziej umieszczone na okładce nazwisko kogoś bardziej cenionego jest zwykłym chwytem marketingowych i związane jest praktycznie z krótkim wstępem czy jednym opowiadaniem.

Antologie zazwyczaj łączy jeden wspólny temat – w „Krwawych powrotach” - wampiry oraz urodziny. Na pozór dwie sprawy, które dosyć ciężko ze sobą powiązać, jednak autorzy (jedni z lepszym, drudzy z gorszym, skutkiem) podołali wyzwaniu. 

Charlaine Harris i Toni L.P. Kelner, dwie amerykańskie redaktorki wydania, przygotowały dla nas istną „składankę” trzynastu opowiadań mających różny charakter. Każdy z autorów w odmienny sposób podszedł do tematu wampiryzmu, a tym bardziej połączonego z urodzinami. W ten sposób  w nasze ręce trafiły historie z pogranicza: kryminału, czarnego humoru, thrillera czy literatury grozy. 

Prawie każde z opowiadań, choć długością nie grzeszy, potrafi zainteresować czytelnika. Zdarzają się jednak wyjątki, które niestety rzucają negatywne światło na cały zbiór. Jednym z nich jest historia opowiedziana przez główną redaktorkę antologii – Charlaine Harris. Czytając jej „Noc Draculi” można odnieść wrażenie znalezienia się pośrodku akcji jednego z odcinków długiej telenoweli. Opowiadanie wydaje się być wyrwane z kontekstu dłuższej historii i nawet postać samego Vlada Draculi zbytnio nie wzbudzi naszego zainteresowania. Szkoda, że taki tekst rozpoczyna ten zbiór. 

Dalej jednak jest już o wiele lepiej. Kolejne opowiadania wzbudzają zainteresowanie i chęć brnięcia w głąb antologii. Satysfakcjonujący poziom zaprezentowały m.in. „Czarownica i wampir” Stein, „Pechowe urodziny” Hallaway czy „Zmierzch” Armstrong. 

Pierwsze, bardzo lekkie opowiadanie, to historia młodej adeptki sztuki magicznej, która w wolnych chwilach opracowuje krem wiecznej młodości. Chcąc zatrzymać przemijanie urody odważa się sięgnąć po nietypowy składnik mikstury – wampirze szczątki. To, że tekst ten jest zbyt krótki można uznać za jego wadę. Nieco ponad 30 stron wzbudziło niezaspokojony apetyt na więcej obcowania z przygodami bohaterki.

Inny charakter ma kolejne godne polecenia opowiadanie „Zmierzch”. Autorka – Kelley Armstrong najbardziej klimatem zbliżyła się do serii „Kroniki wampirów” Anny Rice. Ten dość mroczny tekst bardzo skupia się na problemach moralności i człowieczeństwa wampirów. Na tle sąsiednich historii przedstawionych w antologii wybija się nie tylko językiem, ale również gotycką atmosferą. 

„Krwawe powroty” jako całość potrafi zaspokoić oczekiwania nie tylko zagorzałych fanów „Wywiadu z wampirem” czy „Underworld”. Dla zwyczajnych miłośników fantastycznej literatury, ta pozycja jest dobrym sposobem na wieczorne czytanie przy nastrojowej muzyce. Choć niektóre opowieści potrafią zanudzić, warto przebrnąć przez całość, by samemu zobaczyć jak na wiele sposobów można ugryźć temat wampirów, jak umiejętnie połączyć to z motywem urodzin.

Na koniec dwa zdania na temat okładki. Wielu niezbyt przychylnie wypowiada się na jej temat. Być może obcięty palec niczym świeczka na krwawym torcie urodzinowym jest nieco kontrowersyjny. Jedno jest pewne – potrafi przyciągnąć uwagę, kojarząc się z „Piłą”, co według mnie ma pozytywny wpływ na całość antologii.

Dział: Książki
piątek, 23 maj 2014 15:18

Wywiad z Tomaszem Pacyńskim

Wywiad przeprowadzony w 2004 roku.

Witam serdecznie i w imieniu Secretum.pl chciałbym  podziękować za udzielenie wywiadu. Zacznę od tradycyjnego już  pytania: jak to się stało, że zainteresowałeś się literaturą  fantastyczną, jakie były początki Twojego pisarstwa?

Cóż, jak powszechnie wiadomo, facetom po czterdziestce odbija. I, niestety, zamiast przeżywać drugą młodość, wziąłem się za pisanie, co pewnie jest jednak nieco bardziej szkodliwe dla otoczenia.

Widzisz, fantastykę czytałem odkąd pamiętam, ten gatunek to były moje pierwsze lektury. Dość długo to trwa, i, bez przesadnej skromności mogę powiedzieć, że znam gatunek. A takim bezpośrednim bodźcem do pisania stała się proza Andrzeja Sapkowskiego. Po prostu postanowiłem też spróbować. Spróbowałem, a ponieważ zawód, który wykonywałem (czyli informatyka), tak mniej więcej po ćwierci wieku staje się śmiertelnie nudny, postanowiłem nawet zmienić zajęcie.

Dział: Wywiady

Poprzedni rok w kinach zdecydowanie należał do Christophera Nolana i zakończenia jego trylogii o Mrocznym Rycerzu. Na kanwie tej wielkiej popularności Warner Bros. oraz DC Comics postanowili przypomnieć światu o tym, że animowany rynek wcale nie ma się gorzej i potrafi dorównać poziomem kinowym produkcjom. W ramach serii DC Universe Animated Original Movies wydali dwuczęściowy film „Batman: Mroczny Rycerz – Powrót", którego część pierwsza ukazała się na DVD w 2012 roku (druga część w 2013 roku).

Produkcja ta w reżyserii Jay Olivia została oparta na kultowym już komiksie „The Dark Knight Returns" (1986r.) Franka Millera.

Mroczne Gotham City do szpiku kości przesiąknięte jest przemocą. Na ulicach beztrosko grasuje młodociany gang zwany Mutanci. O postaci Mrocznego Rycerza, niewidzianego na ulicach od 10 lat, krążą już tylko legendy oraz bajki opowiadane dzieciom na dobranoc. Komisarz Gordon przechodzi na emeryturę, tymczasem Bruce Wayne, 55-latek z wąsem, prowadzi spokojne życie, w którym jedną z form rozrywki jest uczestnictwo w wyścigach samochodowych.

W międzyczasie Harvey Dent po operacji plastycznej twarzy (opłaconej przez Wayne'a) wychodzi na wolność. Chociaż naprawiono jego zniekształcone oblicze, to psychika nadal nie została wyleczona i bohater myśli o sobie jako o Two-Face. Jego powrót wiąże się z ostrą reakcją społeczeństwa. Wiadomość o tym, jak również pamięć o śmierci rodziców wywołują impuls u Wayne'a, który postanawia wyjść z cienia i ponownie przywdziać maskę i pelerynę.

W filmie pojawia się również Joker, którego ze śpiączki budzi informacja o powrocie Batmana. Mroczny Rycerz w pojedynku z przestępczością nie jest osamotniony. Tradycyjnie pomaga mu Robin, który jednak tym razem jest ... dziewczyną.

„Batman: Mroczny Rycerz – Powrót" znakomicie odzwierciedla klimat mrocznego Gotham znany nam z trylogii Nolana. Z drugiej strony graficznie i fabularnie jest wierny komiksowi Millera. Jest to obraz częściowo surrealistyczny z psychodelicznymi elementami. W filmie również nie zabrakło w dynamicznych pościgów, brutalnych i krwawych scen. Ze względu na te ostatnie, zdecydowanie nie jest to animacja dla młodszych widzów.

Dobrą stroną produkcji jest również gra aktorska. Petter Weller (znany z roli RoboCopa) jako Bruce Wayne/Batman sprawdził się znakomicie. Na plus zasługuje również muzyka, której autorem jest Christopher Drake. Kompozytor ma na swoim koncie również ścieżki dźwiękowe do wcześniejszych animacji DC, jednak tą stawiałbym na tym samym poziomie co muzykę Zimmera z filmów Nolana – mroczną i bardzo dobrze odzwierciedlającą ciężki klimat.

Na koniec kilka słów o DVD. W Polsce ukazało się ono dzięki Galapagos Films 23 listopada 2012r. Jedno płytowe wydanie stoi na dobrym poziomie, mając na uwadze specyfikację techniczną. Dźwięk DD5.1 w oryginale oraz DD2.0 z polskim lektorem plus polskie napisy. Do tego panoramiczny obraz w formacie 1,78:1. Gorzej jednak z dodatkami. W menu znajdziemy tylko kilkunastominutową zapowiedź kolejnej części.

Podsumowując, najnowsza animacja ze stajni DC jest doskonałą gratką dla fanów zamaskowanego rycerza. Jest znakomitym uzupełnieniem trylogii Nolana, choć to tak naprawdę zupełnie inna historia. To również ciekawa opowieść o walce dobra ze złem, jak również wewnętrznej walce głównego bohatera. Warto, aby kolejne produkcje DC Universe Animated Original Movies były realizowane w podobnym stylu. Wtedy fanom Batmana do szczęścia więcej nic nie będzie potrzebne.

Dział: Filmy
niedziela, 18 maj 2014 22:07

Buntownik

„Bo nigdy nie ufam nikomu przez cały czas. Zwykle największą krzywdę robią ludzie, na których mi najbardziej zależy.”*

Każdy człowiek jest inny, można mieć wspólne cechy, podobne zainteresowania, identyczny wygląd, ale zawsze jest coś, co różni ludzi od siebie, co sprawia, że stają się indywidualni. Lubimy to, cenimy bycie sobą, swoją odrębność i gdy zdarza się, że jest ktoś, kto chce zmienić nas na siłę, sprawić byśmy byli, jak ktoś inny, to zaczynamy się buntować. Bo takich zmian dokonywać trzeba tylko, jeśli się chce, a nie bo ktoś sobie tego życzy lub wymaga. Nikomu nie wyjdzie to na dobre.

Rule Archer to dwudziestojednolatek, który nie ma łatwych relacji z rodziną - zawsze był uważany za czarną owcę i porównywany do swojego brata bliźniaka, Remy’ego. Gdy trzy lata temu Remy zginął w wypadku, winą za jego śmierć obarczono Rule, od tej chwili kontakt z rodziną stał się jeszcze słabszy i gdyby nie Shaw - dziewczyna zmarłego i przyjaciółka rodziny - zapewne ustałby całkowicie. To ona co niedzielę jechała po najmłodszego Archera, znosiła jego wieczne docinki, zły humor, zawsze nową panienkę w łóżku i zawoziła do rodziców. Postawiła sobie za cel zjednoczyć na nowo rodzinę, dla nich i dla siebie, bo nie może znieść myśli, że ci, którzy okazali jej tyle serca, tak bardzo cierpią. Nie jest jej łatwo, bo musi dochować tajemnicy zmarłego i tylko ona wie, że w jej sercu zawsze był Rule.

Od jakiegoś czasu rynek wydawniczy zalewają powieści nowej fali New Adult, są one o ludziach wchodzących w dorosłe życie (19-25 lat), zmagających się z trudną przeszłością za pomocą miłości we wszystkich odcieniach. W skład tych książek wchodzi „Buntownik” autorstwa Jay Crownover, który otwiera serię "Naznaczeni Mężczyźni".

Jay Crownover nie pisze może o niczym nowym, ale robi to na tyle dobrze, że nie czuje się znużenia powtarzanym materiałem. Bo chociaż o miłości i zmaganiach z przeszłością napisano już wiele, to amerykańska powieściopisarka potrafi zainteresować swoją twórczością. „Buntownik” jest książką, którą czyta się spokojnie, bez porywów emocji czy też obgryzania paznokci ze zdenerwowania, ale pomimo tego jest w nim zawartych mnóstwo emocji, które przechodzą na czytelnika. Tylko odbywa się to bez takiego wielkiego „wow”. Może na to nie wygląda, ale historia wciąga od samego początku, intryguje i sprawia, że nie wiadomo kiedy już się kończy. Crownover pisze ciekawie, równomiernie, snuta przez nią opowieść jest logiczna i spójna, nie ma w niej niedokończonych wątków (chyba, że te poboczne, które jak podejrzewam będą kontynuowane w dalszych częściach), akcja toczy się równomiernie, a jej przebieg, chociaż przewidywalny, powoduje, że i tak z prawdziwym zaciekawieniem przewraca się kolejne strony.

Podobał mi się kontrast między dwójką głównych bohaterów. Rule, który ma swój indywidualny styl bycia, wyglądu i ubioru, to cały w tatuażach, żyjący chwilą, zawsze robiący, co chce, mający co chwilę inną dziewczynę, a raczej towarzyszkę na jedną noc, zimny, nie angażujący się i niedostępny twardziel. To jednak pozory, bo wewnątrz jest chłopakiem, który cierpi po stracie brata, odtrąceniu i nieakceptowaniu przez rodziców, to oddany przyjaciel i ktoś, kogo można pokochać. Widzi to jednak tylko Shaw, dziewczyna z tak zwanego dobrego domu. Jej rodzice to ludzie, dla których liczy się pozycja i pieniądze, ale ona jest inna, patrzy na wnętrze człowieka, to jaki ktoś jest, a nie ile ma pieniędzy. Silna i wytrwała, uparta i z pazurem. Tylko ona oprócz przyjaciół i starszego brata chłopaka widzi, jaki naprawdę jest Rule. Połączenie tych dwoje jest jak ogień i woda, ale mieszanka ta jest bardzo udana. Ogólnie mówiąc o postaciach, są one dopracowane i wyraziste, każda jest inna, z wadami oraz zaletami. Widać, że poświęcono im dość dużo czasu.

To opowieść, która mimo tego spokojnego czytania, niesamowicie wciąga. Pełna sprzecznych emocji, niedomówień, tajemnic, wyrzutów sumienia, bolesnych słów, oczekiwań nie możliwych do spełnienia… Mogłabym tak chyba wymieniać bez końca, ale gdzieś pomiędzy tym całym bagnem przebija się nadzieja i miłość. I mnie to porwało, nie mogłam oderwać się od lektury, strony przewracały się praktycznie same, a ja zżywałam się z bohaterami, przeżywałam z nimi ich wzloty i upadki, cieszyłam się i smuciłam. Autorka porusza w niej tematy trudne, ale ważne i często spotykane. Robi to porządnie i widać, że wczuwa się w położenie bohaterów. Podoba mi się to, bo chociaż książka jest taka spokojna to zarazem nie jest pozbawiona emocji i uczuć. Fabuła jest też w sam raz, nie jest ani naciągana ani przesłodzona, nie wieje w niej sztucznością. Nie żałuję ani sekundy na nią poświęconej, nieraz będę też do niej powracać i już niecierpliwie oczekuję na kolejny tom z tej serii.

Moje pierwsze spotkanie z New Adult uważam za bardzo udane, romans z trudnymi wątkami pobocznymi, który z pewnością spodoba się wielbicielom tego gatunku. Język oraz styl pisania Jay Crownover na początku jest trochę słabszy, ale z biegiem czasu staje się coraz lepszy. Historię czyta się szybko oraz przyjemnie, jest idealna na odstresowanie po ciężkim dniu lub leniwe popołudnie.

*str. 228

Dział: Książki
wtorek, 13 maj 2014 20:37

Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu

Przedziwne maszyny, wynalazki, automaty, mechaniczne konie, sterowce oraz niesamowita magia ze świata duchów. Niezwykłe tajemnice i cudowny klimat. To wszystko i wiele innych rzeczy kryją w sobie stronice "Dziewczyny w mechanicznym kołnierzu" - steampunkowej, świetnie napisanej książki.

Tym razem, wraz z bohaterami, z Londynu podróżować będziemy aż do Nowego Jorku. Oczywiście nawet droga również musi być oryginalna, ponieważ wycieczkę zaplanował nie kto inny, a sam Griffin King. Także za morze udamy się na pokładzie prywatnego sterowca, w towarzystwie księcia Greythorne, zadziornej Finley, silnego Sama i niezwykle mądrej Emily. Tam natomiast czeka na nich nowa zagadka i kolejna przygoda. Przede wszystkim jednak przyjaciele muszą uratować Jaspera, który wpadł w bagno kłopotów po same uszy.

Nowy Jork w wizji pisarki, która, choć to fantastyka, wiele rzeczy (miejsc i wydarzeń) oparła na prawdziwych faktach, jest miejscem klimatycznym i pełnym barw. Do tego wszystko zostało opisane w niezwykle plastyczny sposób i bez trudu można sobie to wyobrazić. Choć i tym razem najcudowniej stworzone w książce zostały przeróżne wynalazki. Mimo że nie wszystkie opisane są ze szczegółami, to jednak większość z nich bez trudu można sobie wyobrazić. Osobiście najbardziej lubię mechanicznego kota Em i tą małą, pomysłową, latającą niespodziankę, jaką zrobiła pewnej nocy Griffinowi (tu, o co dokładnie mi chodzi, niestety przeczytać musicie sami).

W powieści najbardziej zabrakło mi Dandy'ego i uroku, który swoją osobą roztaczał. Dalton - nowy przestępca - nie był nawet w połowie tak interesującą postacią. Powiedziałabym nawet, że rysował się dość bezosobowo - owszem, autorka starała się nadać jakiś ciekawy kształt jego postaci, wyszedł jednak nieco nijaki, zwłaszcza na tle pozostałych bohaterów. Brakowało mi także przemyśleń Sama, który w drugim tomie nadmiernie złagodniał. Prym w tej części wiedli zdecydowanie Griffin i Finley oraz oczywiście, oskarżony o morderstwo, Jasper. Z jednej strony to dobrze, ponieważ naprawdę lubię te postacie, z drugiej jednak brakowało mi tej wielowątkowości, która zdominowała cały, pierwszy tom.

"Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu" to lektura lekka, przyjemna i niezbyt wymagająca. Bohaterowie, choć posiadają wiele mrocznych stron, zachowują się zawsze nienagannie - żeby nie powiedzieć grzecznie i kurtuazyjnie. Przynajmniej jeżeli chodzi o niektóre sprawy. Widać przez to, że autorka starała sie stworzyć książkę młodzieżową i to zdecydowanie dla tej porządnej części młodzieży, także powieści zabrakło nieco pikanterii. Nie chodzi mi tylko o to, że Fin rumieni się po same uszy, gdy ujrzy Griffina bez koszuli, bo to można by było jakoś wytłumaczyć epoką i jej młodym wiekiem (choć po tym co przeżyła wydaje się to być dość irracjonalne), ale także o to, że postacie co chwila ocierają się o śmierć, albo kogoś bezlitośnie biją do utraty przytomności, a jednak morderstwo, nawet nieumyślne, wydaje się im rzeczą przerażającą i nie do pomyślenia. Brakuje mi w tym wypadku konsekwencji.

Oczywiście nie twierdzę, że książka jest zła, bo wcale taka nie jest. Wręcz przeciwnie. Czyta się ją szybko, lekko i przyjemnie. Przygody bohaterowie mają barwne i ciekawe. Od lektury trudno się oderwać, a postaci nie sposób nie pokochać. Każda ma swój specyficzny urok, charakter i barwne wnętrze. Zżyłam się z nimi i będę tęskniła do ich perypetii, póki w moje ręce nie trafi kolejna część - którą, jestem pewna, pochłonę z takim samym zapałem, jak "Dziewczynę w stalowym gorsecie" oraz jej kontynuację.

"Dziewczynę w mechanicznym kołnierzu" serdecznie wszystkim polecam. Powieść, choć lekka, ma swój niepowtarzalny urok, kryje w sobie wiele tajemnic i zaskakujących wydarzeń oraz zwrotów akcji. Fabuła książki została przez autorkę dobrze przemyślana, a zakończenie zostawia po sobie jedynie kilka drobnych niedopowiedzeń - żeby czytelnik niecierpliwie wyczekiwał kolejnej części. Jedno wiem na pewno - powieść ta stanie na półce w gronie mojej ulubionej twórczości. Jestem nią - bardziej niż tylko trochę - oczarowana.

Dział: Książki
wtorek, 13 maj 2014 15:43

Takeshi. Cień śmierci

"Takeshi Cień Śmierci" to pierwszy tom trylogii znanej doskonale wszystkim wielbicielom fantastyki pisarki - Mai Lidii Kossakowskiej. Tym razem postanowiła zabrać swoich czytelników do świata Dalekiego Wschodu. Odsłonić przed nimi jego kulturę i mitologię.

Maja Lidia Kossakowska debiutowała w roku 1997 na łamach literackiego magazynu „Fenix”. Z zamiłowania jest autorką fantastyki, z wykształcenia plastykiem i archeologiem śródziemnomorskim. Sporadycznie zaś magiem i poetką. Wychowana została na klasyce i porządnej literaturze amerykańskiej, czyli Faulknerze, Steinbecku, Hemingwayu, Chandlerze, Cortazarze i Llosie. Ceni dobrą prozę nowoczesną. Jest miłośniczką antyku, niezwykłych mitologii, wiedzy tajemnej, szamanizmu i starożytnych artefaktów. Lubi stare westerny, nowe filmy wojenne, środkowe Morawy, awantury arabskie i grillowane krewetki. Przyjaźni się z kotami i końmi oraz lekko zdumiewa fenomenem mrówkojadów. Wykazuje całkowity brak tolerancji wobec chamstwa, głupoty, arogancji, minoderii, pychy i pająków. Została laureatką nagrody im. Janusza A. Zajdla 2006 (ośmiokrotnie nominowana), Srebrnego Globu, Złotego Kota i Śląkfy. Do jej dzieł należą między innymi bestsellerowy "Siewca Wiatru" oraz cykl „Upiór Południa" - cztery mikropowieści, które określa mianem najważniejszych i najpełniejszych opowieści jakie kiedykolwiek napisała.

Moim ulubionym dziełem pisarki są "Obrońcy królestwa", zbiór opowiadań wydany przez Agencję Wydawniczą Runa. Niestety już od wielu lat książka nie jest dostępna na rynku. Później jednak mocno sparzyłam się na "Zbieraczu burz", po którego lekturze stwierdziłam, że nie jest to literatura dla mnie. Nie chodzi o to, że autorka pisze źle - wręcz przeciwnie, ma cudowny warsztat i niezwykłą wyobraźnię. Doszłam po prostu do wniosku, że kompletnie nie zgadza się nasz światopogląd i spojrzenie na wiele, ważnych dla mnie spraw. Także pragnę zaznaczyć iż wierną fanką prozy Mai Lidii Kossakowskiej nie jestem, za to mogę się uznać za miłośniczkę kultury Dalekiego Wschodu. Dlatego też bez wahania sięgnęłam po nową powieść pisarki.

Przez całą historię autorce udaje się utrzymać klimat, jaki sobie zaplanowała. Od początku do końca dostarcza nam niesamowitych wrażeń. Nieczęsto zgadzam się z reklamą umieszczoną na okładce, ale tu jest ona w stu procentach adekwatna. Czytając czułam się jakbym oglądała któryś z moich ulubionych, japońskiej produkcji filmów. Smutna, okrutna, brutalna, krwawa, bardzo obrazowa i jednocześnie... piękna. Te wszystkie określenia, choć mogłyby wydawać się sprzeczne, to jednak idealnie pasują do tej właśnie powieści. Pisarka zaprezentowała zupełnie inne dzieło niż te, które tworzyła do tej pory, a ja wciąż pozostaję oczarowana i pod głębokim wrażeniem.

Niesamowita akcja, genialnie dopracowani bohaterowie, urzekający, mroczny klimat. Dobrym pomysłem było również umieszczenie z tyłu książki swojego rodzaju leksykonu, wyjaśniającego nie tylko japońskie pojęcia, ale także i opisującego zakony. Niecierpliwie czekam na dzień, w którym premierę będzie miał kolejny tom, a z przeczytanej powieści jestem bardzo zadowolona.

Dział: Książki
niedziela, 11 maj 2014 02:32

Rywalki

Gdy sięgałam po książkę "Rywalki" byłam przekonana, że to historia o konkurujących ze sobą księżniczkach. Nic bardziej mylnego. Kiera Cass stworzyła powieść, która niesie ze sobą dużo, dużo więcej. Pisarka przedstawia nam nie tylko rywalizację o rękę księcia, ale także nieco przerażającą wizję kraju, który zaistnieć mógłby w przyszłości. Cała polityka natomiast i walka o miłość zaprezentowane zostały na urokliwym, baśniowym tle.

W państwie Illea, nowych Stanach Zjednoczonych, które powstały po wojnie z Chinami, panuje podział na klasy społeczne. Każda rodzina ma swój numerek - od jedynek do ósemek - i w zależności od tego może wykonywać dany, odpowiednio do jego klasy płatny zawód. Nie jest to system sprawiedliwy, gdyż klasom średnim nie powodzi się zbyt dobrze, a trzy ostatnie wręcz cierpią z głodu i ubóstwa. Rodzina królewska jednak nie pozostawia ludzi bez nadziei. Przyszłymi królowymi Illei zawsze zostają dziewczęta z, tak zwanego, pospólstwa. Kandydatki wybierane są drogą losową - po jednej z każdej prowincji, a później czeka je zacięta rywalizacja w pałacu. Walczą o uwagę i miłość samego księcia.

America, choć czasami cierpi niedostatek, nie jest nieszczęśliwa. Jej rodzina to artyści, piątki. Zarabiają na życie grając, śpiewając, rzeźbiąc lub malując. Jedyny problem dziewczyny polega na tym, że pragnie ona popełnić mezalians. Chce wyjść za mąż za szóstkę, chłopaka z gorszej klasy społecznej, co jest właściwie niedopuszczalne. On jednak jest zbyt dumny by się na to zgodzić i mimo, że ją kocha nie chce na to pozwolić. Za namową ukochanego i rodziny, America zgłasza się do losowania, mimo że wcale nie chce zostać żoną księcia. Dziwnym zrządzeniem losu zostaje jednak wytypowana z tysięcy innych kandydatek i ma obowiązek prezentować swoją prowincję. Trafia więc do pałacu by wziąć udział w zaciętej rywalizacji.

Opis z tyłu okładki ani odrobinę nie przygotowuje czytelnika na taką wybuchową, fantastyczną zawartość. Nie jest to książka dla grzecznych dziewczynek, które marzą o tym, by stać się księżniczkami. To baśniowa historia rozgrywająca się, w niezbyt sprawiedliwym, ale z konieczności stworzonym państwie, któremu nieustannie grożą zewnętrzne niebezpieczeństwa. Nawet sam królewski pałac atakowany jest przez rebeliantów.

Największą wadą tej niezwykle wciągającej powieści było to, że podczas czytania niektórych fragmentów czułam się, jakbym wróciła do "Igrzysk Śmierci". Reality show synchronicznie zgrywało sie w podobieństwach. Poza tym jednak historia naprawdę była dla mnie wielkim, bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Niewiele istnieje książek, których czytanie sprawiałoby mi tak ogromną, niekłamaną przyjemność. Gdy wieczorem zaczęłam czytać "Rywalki", skończyłam dopiero o dziewiątej rano - wraz z ostatnimi stronami książki.

Wartka akcja, ciekawe pomysły, dobrze skonstruowana fabuła. Wiele doskonale nam znanych, z różnych powieści oraz po prostu z historii, problemów społecznych. Sympatyczni, rozbudowani indywidualnie bohaterowie, o których przyjemnie się czyta. Nawet mimo tego, że przebieg wydarzeń widzimy jedynie oczami Ami. Dodatkowo sama konstrukcja oraz styl w jakim została napisana książka są lekkie i przyjemnie, także treść się po prostu chłonie - zupełnie jakby się było gąbką.

"Rywalki" to powieść, którą zdecydowanie polecam - zwłaszcza osobom, szukającym przyjemnej rozrywki. Obserwując przygody, które przeżywa "lady America" bardzo miło spędziłam czas. Niecierpliwie czekam na kolejną część, noszącą tytuł "Elita" w której kandydatek na przyszłą królową zostało w pałacu już tylko sześć. Historia, którą stworzyła Kiera Cass jest baśniowa, magiczna i niezwykle wciągająca.

Dział: Książki
niedziela, 04 maj 2014 03:17

Wilcza księżniczka

Mroźna, śnieżna Rosja, romantyczna i przerażająca legenda rodu Wołkońskich, posiadłość, która przez lata stoi zaniedbana z dala od cywilizacji. Białe wilki, które opiekują się arystokratycznym rodem. I nastoletnia dziewczynka, która na swój temat nie wie niemalże nic, ale potrafi marzyć i ofiarować innym całe swoje serce.

Rodzice Sophie nie żyją, a ona sama trafia pod opiekę przyjaciółki matki, Rosemary, która wcale nie chce zajmować się dziewczynką i tak naprawdę nie ma pojęcia co z nią zrobić. Dlatego oddycha z ulgą, gdy może wysłać ją do angielskiej szkoły z internatem i pozbyć się niechcianego problemu. Tam Sophie wiedzie nudne, zwyczajne życie. Do czasu gdy w szkole nie pojawia się tajemnicza, rosyjska dama, która zaprasza ją podczas przerwy świątecznej do swojej petersburskiej posiadłości. Sophie wraz z dwiema najlepszymi przyjaciółkami wyruszają do Rosji, by przeżyć tam niezwykłą, pełną magii przygodę.

Sam pomysł na fabułę jest intrygujący, ale przygoda nie należy do jakichś wyjątkowo specjalnych, za to sposób w jaki została opisana już owszem. Zwyczajny świat staje się niesamowity i pełen magii. Nutki fantastyki przeplatają się z historią, kryminalną zagadką, przyjaźnią i oddaniem. Czytelnik bez trudu może sobie wyobrazić śnieżny, rosyjski las, zamarznięte jezioro i rzekę. I przede wszystkim baśniowy Pałac Wołkońskich, który zachował swoje piękno nawet mimo tego, że został niemalże doszczętnie splądrowany. Fascynujące były także podróże pociągiem - zarówno same opisy maszyn jak i niezwykłość takiej wycieczki.

Kreacje postaci w tej niezbyt obszernej powieści są niezwykłe. Dokładnie poznajemy Sophie i jej dwie przyjaciółki, które mają kontrastujące ze sobą, silnie zarysowane charaktery. Główna bohaterką jest jednak zwyczajną, dobrą dziewczynką, której poza dużą dozą empatii nic specjalnego nie wyróżnia z tłumu. Chciała poczuć się jak w bajce, jeszcze raz usłyszeć głos ojca, pomóc księżniczce Annie, której tragiczna historia wydała jej się aż nazbyt romantyczna. Jest naiwna, łatwowierna i przyjazna. Lubi się śmiać i cieszyć radością innych. Sophie to moim zdaniem bohaterka idealna - prawdziwa, żywa dziewczynka, w której istnienie bez trudu można uwierzyć. Natomiast Anna przedstawiona została niesamowicie. Do ostatnich stron nie wiemy co mamy o niej myśleć, przez co jej sylwetka wydaje się być niezwykle fascynująca.

Książka zawiera w sobie pewnego rodzaju paradoksy. Jednocześnie jest przewidywalna i zupełnie taka nie jest. Czytając domyślamy się kilku faktów, ale nie sposób odgadnąć przebiegu całej fabuły. Zakończenie pozostaje otwarte i możemy jedynie domyślać się tego, co stanie się dalej, a jednocześnie zostało domknięte na tyle, że mamy jakieś oparcie ku temu by odgadywać co teraz się stanie. W historii nie ma tandetnych i naiwnych wątków. Autorce z powodzeniem udało się ich uniknąć. Najważniejsza część akcji potoczyła się nieco zbyt szybko - trwała zaledwie kilka dni, ale w sumie czemu nie. Bohaterowie "Narnii" byli w tej krainie przecież tylko parę chwil, a zdążyli przeżyć tam swoje drugie życie.

Powieść niezwykle wciąga i jest naprawdę pięknie napisana. Bez trudu można znaleźć się pośród jej stron. To książka, w której baśniowej oprawie bez trudu można się zakochać. Pozycję polecam młodszym nastolatkom i tym już nieco starszym czytelniczkom. Pod żadnym pozorem nie jest to romans paranormalny. To urokliwa baśń, zamknięta w śnieżnym, magicznym klimacie rosyjskiej dziczy. Przyznam szczerze, że ja sama "Wilczą księżniczką" czuję się oczarowana.

Dział: Książki
sobota, 03 maj 2014 15:54

Dziewczynka z balonikami

Patologia w rodzinie niekoniecznie musi oznaczać przemoc fizyczną. Niektórzy rodzice już od wczesnego dzieciństwa znęcają się nad psychiką swoich pociech. Nie poświęcają im wystarczająco wiele uwagi, krzywdzą słowami, mówią im jak są nieporadne, wychwalają dzieci sąsiadów. To wszystko odbija się później w ich dorosłym życiu i wraca, na dodatek ze znacznie wzmocnionym przekazem.

Marlena już od nastoletniego wieku cierpi na ciągle powracającą do niej depresję. Dodatkowo jej umysł wytworzył sobie także inne mechanizmy obronne i wszelkie przeżycia, które wywołują na nią spory wpływ wpędzają kobietę w różnego rodzaju manie. Dopiero gdy zbliża się do trzydziestego roku życia, decyduje się na leczenie szpitalne. Ono jednak wcale nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Nie wystarczy po prostu połknąć kilku kolorowych tabletek. Problemy nie znikną same. Trzeba wytrwale z nimi walczyć.

Główna bohaterka książki jest osobą samotną. Mieszka w Niemczech, stara się zarobić na własne utrzymanie, co nie wychodzi jej najlepiej. Z rodziną, zwłaszcza z matką, jest z różnych przyczyn skłócona, bez przerwy toczy z nią walkę. Nikt nie potrafi jej zrozumieć, żadna z bliskich kobiecie osób nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że depresja to choroba, a nie wymysł bujnej wyobraźni. Marlena jest osobą inteligentną i chce podjąć walkę, nie zawsze jej to jednak wychodzi.

Książka zaczyna się w momencie gdy bohaterka trafia do szpitala psychiatrycznego. Później brniemy przez jej codzienne życie, przeplatane setkami wspomnień - od wczesnego dzieciństwa aż do teraźniejszości. Powieść jest napisana w przyjemny sposób tak, że lekko i łatwo się ją czyta, mimo że porusza dość przykrą tematykę. Choć to bardziej pamiętnik, niż historia pełna akcji, zdarzy się kilka mocnych fragmentów, w trakcie czytania których niecierpliwie czekali będziemy na dalszy rozwój wypadków.

W treści nie podobało mi się zaledwie kilka rzeczy, jednak i takie również się znalazły. Przede wszystkim bardzo nie lubiłam zwrotu "ale tego dowiem się później". Uważam, że lepiej brzmiałby tutaj czas dokonany, albo w ogóle jakieś inne rozwiązanie. Drugą rzeczą był nacisk na pewne sprawy, których nie rozumiałam. Na przykład Marlena uwielbia się skarżyć na brak drugiej pary dżinsów w dzieciństwie, co powtarza wielokrotnie. Czemu nie nosiła ubrań po starszym rodzeństwie? To przecież normalny rytuał w wielodzietnym domu. Może nie jest to najlepszy przykład, ale po prostu wydało mi się, że kilku takim rzeczom brakuje konsekwencji. Tak samo pewne wybory życiowe bohaterki są da mnie niezrozumiałe, bo to wygląda tak, jakby na własne życzenie próbowała zniszczyć sobie drogę do realizacji własnych marzeń.

Historia jest niesamowicie wręcz wciągająca i bardzo realistyczna, do momentu gdy zaczyna wychodzić przerażająca przeszłość Marleny. Po tym co ta kobieta przeżyła, nie dziwie się, że znalazła się w takim stanie. Jej przeszłość jest rodem z telewizyjnego serialu i co chwila dowiadujemy się jakiejś nowej, okropnej rzeczy. Tu znowu moja subiektywna opinia - osobiście wolałabym i bardziej ceniłabym książkę, gdyby Marlena była osobą normalną, przeciętną, która popadła w depresję z powodu szarości życia i kilku nieprzyjemnych wydarzeń, a nie tylu okrutnych, traumatycznych przeżyć i niszczących psychikę leków, zażywanych w dzieciństwie. I ostatnia rzecz, to drugoplanowi bohaterowie. Skonstruowani wspaniale, każdy ze swoim własnym życiem i zmaganiami. Tylko początek tutaj kuleje. Autorka rzuciła kilkoma imionami w powietrze, kompletnie bezcelowo. Poznajemy w jednym z pierwszych rozdziałów Matthiasa i koniec. Wymiana kilku zdań po których bohater już nigdy do nas nie wraca. Później z drugoplanowymi postaciami ta sytuacja wyglądała o niebo lepiej. Żyły własnym życiem zamiast być widzianymi przez mgłę sylwetkami.

Niech nikogo nie zmylą moje krytyczne uwagi dotyczące książki, bo powieść jest naprawdę dobra, wciągająca i szybko się ją czyta. To chyba właśnie dlatego skupiłam się na niej tak szczegółowo, a sama recenzja jest taka długa. Kiedy o jakiejś historii nie mam nic do powiedzenia, nie rzucam także uwag krytycznych, bo pozycja jest błaha i najwyraźniej na nie nie zasługuje. W przypadku "Dziewczynki z balonikami" jest zupełnie inaczej. Na temat treści snuję wiele rozważań i wiem, że jej przysłanie mocno na mnie wpłynęło.

Także przeczytanie powieści spod pióra Agnieszki Turzynieckiej serdecznie wszystkim polecam, uprzedzam jednak, że jest to literatura niebanalna, taka, nad którą trzeba się zastanowić. To nie czysto rozrywkowa beletrystyka. Dzieło zmusza do myślenia, zastanowienia się nad życiem swoim oraz osób nam bliskich. Wzbudza wolę walki i chęć pomocy innym. Ja sama zastanawiam się czy Marlena czułaby się tak samo, gdyby znalazła sobie na przykład jakąś pasję - hobby któremu potrafiłaby poświęcić się bez reszty. Zarówno bohaterce jak i autorce z całego serca życzę by zostały sławnymi pisarkami i by uśmiechnęło się do nich szczęście w życiu.

 

Dział: Książki
wtorek, 29 kwiecień 2014 14:36

Joker

Joker – najbardziej rozpoznawalny złoczyńca uniwersum DC i wróg zamaskowanego, mrocznego rycerza – Batmana. Charakterystycznie oszpecona twarz, zielone włosy i mordercze, wręcz psychodeliczne, poczucie humoru. Przez ponad 70 lat (Joker pierwszy raz pojawił się na kartach  komiksu z Batmanem w 1940r.) poznawaliśmy jego różne oblicza. Historie komiksowe i animowane oraz filmowe kreacje Jacka Nicholsona czy  Heatha Ledgera stworzyły wizerunek Jokera, który wywoływał mieszane i skrajne uczucia. Z jednej strony nienawiść i obrzydzenie, z drugiej zaś sympatia i współczucie. Brian Azzarell w swoim albumie prezentuje nam inne oblicze Jokera. Jokera niepoczytalnego, którego psychika przeraża i wywołuje strach.

Azzarell swojego antybohatera wykreował, prowadząc narrację pierwszoosobową z pozycji oddanego, choć naiwnego kompana Jokera, Johnny'ego Frosta. Dzięki temu, stojąc nieco z boku wszystkich wydarzeń, po raz pierwszy poznajemy charakter złoczyńcy widziany oczami innego złoczyńcy.

Sam początek historii jest nieco niespodziewany i dziwny. Joker zostaje wypuszczony z zakładu Arkham. Bez niczyjej interwencji, bez ucieczki czy więziennej rewolty, wychodzi dumny jak więzień po resocjalizacji. Dlaczego tak? Nie wiadomo. Sam stwierdza, że lekarze uznali, że nie jest obłąkany. Przy samochodzie czeka na niego nowy pomagier – Frost, człowiek, który ma ochotę stać się grubą rybą w mieście.  Podczas odsiadki Jokera w zakładzie, w Gotham zapanował nowy „porządek”. Przestępcy podzielili między siebie tort, nie zostawiając jemu nawet przysłowiowej wisienki. Nie przypuszczali, że opuści on jeszcze kiedykolwiek mury Arkham. Joker chcąc powrócić na tron, zaczyna w brutalny sposób eliminować konkurencję, odzyskując to, co według niego mu się należy. Zło walczy ze złem.

Oprawa graficzna „Jokera” jest mroczna jak jej bohater. Za rysunki odpowiadał Lee Bermejo, kolor i tusz to robota Patricii Mulvihill i Micka Gray'a, choć scenarzysta również graficznie ozdobił kilka stron albumu. Przedstawione przez nich Gotham City przypomina amerykańskie metropolie z okresu II wojny światowej. Spowite w ciemnych chmurach, zimne, brudne i śmierdzące. Na ulicach spotykamy tylko rzezimieszków, narkomanów i tanie dziwki. Odwiedzamy kluby nocne, pralnie brudnych pieniędzy, doki i gangsterskie meliny. Ze stron albumu emanuje duszny, mroczny i niepokojący nastrój filmów noir. Wizja twórców bliska jest wizji Christophera Nolana w „The Dark Night”. Choć rozpoczęli prace nad albumem przed powstaniem filmu (album ukazał się dwa miesiące po premierze kinowej obrazu), wizualnie postać Jokera przypomina kreację stworzoną przez Heatha Ledgera.

Warto dodać, że na kartach komiksu pojawiają się inni znani przestępny Gotham. Mamy tutaj prawie całą plejadę „gwiazd”. Od Killer Croca, Pingwina, poprzez Człowieka Zagadkę i Dwie Twarze po seksowną pomagierkę Jokera - Harley Quinn. Oczywiście nie zabrakło również Batmana, choć autorzy poświęcili mu zaledwie kilka ostatnich kadrów.

W Polsce album ukazał się w serii Obrazy Grozy wydawnictwa Egmont. Podobnie jak inne jej tytuły („Hellraiser”, „Hellboy”) został wydany w twardej oprawie, w kolorze na kredowym papierze, co niezwykle pozytywnie wpływa na odczucia estetyczne podczas lektury.

Azzarell nie wyjaśnia wszystkich wątków, niektóre traktuje wręcz wzmiankowo, ale i tak całość układa w ciekawą gangsterską historię.  Choć czytelnik nie otrzyma pełnej psychoanalizy głównego bohatera (przy tak barwnej postaci raczej jest to niewykonalne), sam może zdefiniować charakter śledząc jego postępowania.

„Joker” jest doskonałym uzupełnieniem uniwersum Batmana.  Fani DC, jak i Mrocznego Rycerza na pewno nie będą zawiedzeni, choć z uwagi na brutalny charakter komiksu, radzę chować go przed młodymi czytelnikami.

Dział: Komiksy