kwiecień 25, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: MAG

środa, 14 październik 2015 20:34

Diabli nadali

Zawsze, ale to zawsze kiedy dochodzą mnie wieści (nawet te niepotwierdzone) o najnowszej książce Olgi Rudnickiej, przytupuje nóżkami. Ze szczęścia, ze zniecierpliwienia i ogólnie jest szał, szał wyczekiwania. Lata temu, gdy przez przypadek zamówiłam debiutancką powieść autorki, nie wiedziałam jeszcze, nie miałam pojęcia, że oto popełniłam spontaniczną i najwspanialszą decyzję w moim czytelniczym życiu. Tak, tego dnia gdy wracałam do domu z pracy dzierżąc w dłoniach książkę, zrozumiałam, że to nie jest pierwszy i ostatni raz, że oto trafiłam na autorkę nie byle jaką. I teraz, gdy chyba już każdy zna nazwisko kobiety piszącej tak wspaniałe powieści, czuje się szczęśliwa, że moja przygoda jest od początku, nie z polecenia, a z przeczucia, które po kilu zdaniach, nie wiele mówiącego opisu podpowiedziało bym zaryzykowała i zakupiła.

Każda kolejna książka jest lepsza od poprzedniej, jak Olga Rudnica to robi? Nie mam pojęcia, lecz moja radość jest nieskończona.

O czym więc jest najnowsza publikacja? Jakie zapewniła mnie, wiernej czytelniczce, wrażenia? Przekonajcie się czytając dalszą część opinii.

Pierwsze dni bywają trudne, zwłaszcza w pracy. Każdy chyba wie, że w czasach gdy praca jest niemalże nagrodą, stanowisko w dobrej firmie, nawet śmieszny staż, jawi się niemalże przedsionkiem nieba. Dla Moniki, jeszcze nieświadomej wydaje się, że praca jako pomocnicy tych bardziej zapracowanych nie będzie zbyt ambitna i trudna, jednak i tak czuje stres. Jak wiadomo nowi ludzie i całe to otoczenie. Już na wstępie zostaje przywitana w sposób daleki od jej wyobrażeń, później jest już tylko gorzej...

Na szczęście zjawia się jedna osoba z wyciągniętą na pomoc ręką i to chyba dzięki niej Monika zbiera się w sobie, by stawić czoła samemu... Diabłu czyli dyrektorowi Dagmarowi Różykowi i Magdzie Wikcińskiej znanej jako Zdzira, przez wielkie Z.

Pierwsze co czuje Monika po otworzeniu drzwi do gabinetu dyrektora to szok i niedowierzanie. Jej szef zostaje zabity. Owszem, nie miała najlepszego zdania na temat Diabła, był kobieciarzem i flirciarzem, jednak w pewien sposób polubiła tego pewnego siebie mężczyznę, jak teraz będzie działała firma bez Różyka? Kto i dlaczego posunął się do zbrodni?

Wszyscy pracownicy zaczynają spekulować, kiedy policja zajmuje się przesłuchaniami każdy wydaje się mieć motyw. W końcu większość kobiet wodziła za dyrektorem maślanymi oczami. Mężczyźni nienawidzili rywala, który nie musiał robić zupełnie nic, by kobiety klękały pod jego nogami.

Według większości główną podejrzaną jest Zdzira, to ona nie potrafiła uwieść szefa, piekielnie zazdrosna nienawidziła każdej potencjalnej rywalki.

Monice natomiast nie pasuje całość tej dziwnej układanki, kiedy policja próbuje zasugerować, że jest pierwsza na liście podejrzanych, ponieważ jako ostatnia widziała Różyka samego, podejmuje własne kroki w sprawie by dowiedzieć się czegoś więcej. Dzięki pomocy Mateusza, znajomego pracującego w policji zyskuje kilka ważnych informacji. Jednak dalej pozostaje główne pytanie. Komu Dagmar Różyk tak mocno zalazł za skórę, że postanowił uciec się do morderstwa właśnie w taki sposób?

Nie wiem czy można z tego typu wyznaniami w opiniach, ale muszę. Kocham Olgę Rudnicką!

Jest wspaniałą pisarką, kiedy biorę do rąk jej kolejne dzieło wiem, jestem przekonana, że po zakończeniu będę rozpaczała, że to już, tak szybko nastał koniec. I dlaczego tak długo muszę czekać na następną.

Wracając do samej książki. Diabli nadali są wspaniale napisanym kryminałem, który zawiera nie tylko tak charakterystyczny humor Rudnickiej, ale coś jeszcze, co? Tego nie zdradzę, zachowam tajemnicę by każdy potencjalny czytelnik mógł lepiej wczuć się w atmosferę.

Co do samej fabuły. Jak zawsze skrojona na idealną miarę. Nawet gdybym chciała, to nie potrafiłabym się do niczego przyczepić. Bohaterowie nietuzinkowi, każdy wyrazisty i ogrywający mniejsze bądź większe znaczenie w całości utworu. Skoro już jestem przy postaciach, muszę wspomnieć o niektórych.

Monika, miała charakterek, żadna ciapa, żadna ofiara życiowa. Dziewczyna z zasadami potrafiąca tupnąć nóżką kiedy należy. Tatuś i braciszki... Wspaniała mieszanka wybuchowa z ciocią Tereską na czele. Jednak najważniejszy i najbardziej przeze ulubiony to... Diabeł! Pokochałam go z miejsca, nie dlatego, że taką odgrywał rolę, ale za jego genialne relacje z Moniką, za jego podejście do Filipka i Zdziry. Coś przepięknego i no ja kocham tego Faceta! Bardzo kocham. Wpadłam w Diabelskie macki i dobrze mi z tym.

Wątek z morderstwem, szacunek. Tylko Olga Rudnicka z tak poważnej sprawy potrafi zrobić komedię i to jeszcze na najwyższym poziomie. Tutaj nie tyle samo śledztwo wiodło prym, a co innego. Niestety nie mogę zdradzić niczego więcej. Nie odbiorę tej przyjemności innym czytelnikom. Jedno jest pewne. Każdy kto zasiądzie do lektury nie oderwie się zanim nie zakończy. Ja mimo choroby, mimo złego samopoczucia czytałam do rana, co chwila wybuchając śmiechem. I śląc miłosne spojrzenia w stronę wiadomo kogo.

Niestety wszystko co dobre ma swój koniec, gdy dotarłam do ostatniej strony po praz pierwszy od bardzo dawna poczułam smutek. Smutek, że już muszę rozstać się z ludźmi do których zapałałam aż tak wielką sympatią.

Mam nadzieje, że nie ma osoby, która czuje niepewności względem najnowszej pozycji, bo jeżeli tak jest pozbądźcie się ich. Diabli nadali trzeba, po prostu trzeba przeczytać! Jestem zachwycona formą autorki, która umacnia się z każdą kolejną wydaną książką.

Dział: Książki
piątek, 09 październik 2015 08:51

Droga do Nawi

Co powiecie na współczesną fantastykę, w której spotkacie się z plejadą słowiańskich i germańskich bóstw? Której akcja wcale nie rozgrywa się za czasów świetności pogańskich wierzeń?  W dodatku napisaną przez polskiego pisarza? Myślę, że w większość z Was odpowiedziałaby głośne „hurra!". Tomasz Duszyński właśnie z taką koncepcją stworzył swoją najnowszą powieść fantasy. „Droga do Nawi" łączy w sobie wierzenia z naszych ziem z wartką, niemalże sensacyjną akcją, magią i całym naręczem fantastycznych postaci.

Okładkę książki zdobi posąg Świętowita – słowiańskiego bóstwa o czterech twarzach. Z jego oczu zradzają się pioruny, które wzbijają się w niebo. Od dołu posąg otoczony został przez mgłę, zanim widać szereg wieżowców, szalejącą w mieście burzę. Już w projekcie okładki widać połączenie współczesnego nam świata z wiarą w słowiańskich bogów.

Alek Bielski, Polak, weteran z Afganistanu sprawdzający się w nowej pracy. Rosjanin, Misza Asieniewicz, moskiewski policjant. Ksenia Morozowa, Rosjanka, dziewczyna pracująca w sklepie obuwniczym w Moskwie. Losy tej trójki, początkowo niezwiązane, zostają połączone za sprawą pradawnych bóstw. Zostają uwikłani w intrygę tajemniczego świata, o którego istnieniu żadne z nich do tej pory nie miało pojęcia. Wciągnięci w niebezpieczny wir wydarzeń dowiedzą się o sobie samych (i o sobie nawzajem) o wiele więcej niż mogliby kiedykolwiek się spodziewać. Kim tak naprawdę jest Ksenia? Czy Perun zdoła osiągnąć swój cel i zawładnąć światem ludzi? Jakie znaczenie w całej historii mają Alek i Misza? Czy wszyscy wyjdą cało ze starcia z bogami?

Tomasz Duszyński wygrał już samym pomysłem na swoją powieść fantasy. Ciężko mi ocenić, jak bardzo „Droga do Nawi" mogłaby zainteresować czytelników spoza naszego kraju, lecz z pewnością na naszym podwórku wybija się koncepcją. Świat bóstw, wierzeń słowiańskich i germańskich, dżinów, krasnoludów, herosów z dawnych czasów nie została przy tym umieszczona w czasach nam dalekich, dawnych. Polski pisarz wybrał współczesność – wydarzenia dzieją się w Moskwie oraz w Warszawie. Dzięki czemu najnowsza powieść Polaka wpisuje się także w modne ostatnio urban fantasy.

Cieszy mnie, że przy tym wszystkim powieść nie obfituje w całe tuziny postaci ze słowiańskiej mitologii. Spotykamy się z Nyją, Sygurdem, Perunem, Welesem, którzy są idealną reprezentacją bóstw. Dzięki temu Duszyński pokazuje czytelnikowi świat, którego jednocześnie do końca nie odkrywa. Może kogoś tym zafascynuje, może ktoś chociaż pobieżnie sprawdzi, kto był kim, a może ktoś po prostu dowie się o istnieniu herosa Sygurda.

Duszyński podejmuje także temat samego sensu istnienia bogów. Dopóki ludzie w nich wierzą mają się całkiem dobrze. Gdy ludzie mocno w nich wierzą – stają się coraz potężniejsi. I na odwrót. Bez ludzi nie ma bogów – mogą trwać tylko dzięki nam.

Jedynym moim zarzutem wobec „Drogi do Nawi" jest chaos, który występuje u jej progu. Początkowo trudno było mi się odnaleźć w przedstawionym świecie, we wszystkich intrygach, w połączeniu świata, który znają bohaterowie z tym magicznym.  Jednak wraz z rozwojem powieści , wraz z każdą kolejną stroną wszystko staje się coraz bardziej klarowne.

„Droga do Nawi" to przede wszystkim szybka akcja. Nie zabraknie strzelanin, walk, magicznych potyczek czy sporów między bogami. Podobnych scen w książce jest na pęczki, a całość okraszona jest całym mnóstwem spisków, intryg, manipulacji, które podejmowane w jednym świecie oddziaływują na drugi. Przy tym to powieść niezwykle zabawna - bohaterowie nie stronią zarówno od sucharów, jak i ciętych ripost. Humor przejawia się także w sytuacjach, w których Alek czy Misza odkrywają kolejne elementy nowego dla nich świata i zastanawiają się, czy rzeczywiście cała ich przygoda po prostu im się nie wyśniła.

Intrygująco przedstawia się także cały mityczny świat bóstw, który jest niedostępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Duszyński dzieli go na Departamenty Wschodni i Zachodni, opowiada o tym, jak te enigmatyczne stwory żyją obok bohaterów, a nikt nie potrafi się zorientować, że nie są ludźmi. W tle prezentuje się bogaty obraz dwóch stolic – Warszawy i Moskwy, przez które przemierzamy wraz z Alkiem, Miszą i Ksenią.

Polski autor prowadzi trzecio- i pierwszoosobową narrację. W tej pierwszej opowiada o losach Kseni, Miszy oraz niekiedy o spotkaniach bogów. Bezpośrednio oddaje głos jedynie Alkowi, którego spojrzenie jest jakby wyróżnione spośród głosów wszystkich bohaterów. Mimo to, ciężko niekiedy zrozumieć niektóre z jego zachowań, dopatrzeć się większego sensu w podejmowanych przez niego decyzjach.

„Droga do Nawi" to ciekawy koncept, a przy tym całkiem sprawnie zrealizowany. Cieszy, że autor wziął się za „naszą" mitologię, nie szukał inspiracji w dalekich światach. Umieszczając akcję w dwóch bliskich nam stolicach również sprawia, że polski czytelnik będzie z większą radością przemierzał przez świat tak mu bliski. A nuż uwierzy, że za każdym rogiem czai się przygoda i należy tylko wypatrywać, kiedy bogowie zmącą nasz, czasem niezbyt lubiany, spokój?

Dział: Książki
środa, 07 październik 2015 11:34

Premiera: "Bohater wieków"

Już od dziś (7 października) dostępna w sperzedaży jest kontynuacja "Studni Wstąpienia" Brandona Sanderson - "Bohater wieków".

Dział: Książki
czwartek, 01 październik 2015 08:13

Kotobirynt

Koty to zwierzęta, których znaczenie dla ludzkości w historii wielokrotnie się zmieniało. W starożytnym Egipcie traktowano je jak bogów, oddawano im hołdy, czczono, a nawet mumifikowano. Potem nadeszły gorsze dla nich czasy. Ludzie wierzyli, że koty to wcielenie złych duchów. Zaczęto kojarzyć je z czarownicami i czarną magią oraz palić na stosach z ich właścicielkami. Na szczęście dla kotów ponownie nastały dobre czasy. Mogą spokojnie wylegiwać się w domach,  spać na naszych kolanach, korzystać z naszej miłości. Koty, kiedyś jak i teraz, charakteryzują się swoją niezależnością, a czasem wręcz obojętnością. Znane są z tego, że lubią chodzić swoimi ścieżkami. Nie rzadko jednak oczekują od nas pomocy.

O tym, jak czasami problematyczne jest sprowadzenie naszego pupila z powrotem do ciepłego mieszkania, możemy przekonać się grając w „Kotobirynt".  Tą, niepozorną na pierwszy rzut oka grę zaprojektował Antoine Bauza. Francuski autor znany jest z takich tytułów jak: „Tokaido", „Hanabi" oraz oczywiście „7 cudów świata". Choć gra istnieje na rynku od 2007 roku, powróciła w nowej, odmienionej szacie graficznej.

Cel gry

Naszym celem grając w „Kotobirynt" jest doprowadzenie jak największej liczby czworonogów do jednego z dwóch opiekunów  – uroczej dziewczynki lub miłego staruszka. Aby to zrobić, musimy przemierzyć ciągle zmieniający się labirynt mokrych i brudnych kanałów.

Strona wizualna

„Kotobirynt" to gra składająca się z 43 kwadratowych kart zamkniętych wraz z instrukcją w małej, poręcznej blaszanej puszce. Do dyspozycji mamy 26 kart kanałów, 15 kart kotów oraz dwie karty opiekunów. Wszystkie charakteryzują się wspaniałymi ilustracjami, których autorem jest  Stéphan Escapa. Śmieszne wizerunki kotów, to jeden z większych plusów tej gry.

Krótka instrukcja, opatrzona jest ilustracjami z przykładami rozgrywki i w czytelny sposób wyjaśnia zasady wszystkich wariantów gry.

01 kotobirynt.357111.600x0

Przygotowanie gry

„Kotobirynt" jest pozycją, którą możemy rozegrać w kilku różnych wariantach. Oprócz standardowej rywalizacji pomiędzy graczami w ilość uratowanych kotków, autor przewidział wariant dla najmłodszych, dla samotników (1-osobowy), kooperacyjny i drużynowy. We wszystkich wariantach losowo układamy na stole 16 kart kanałów, tworząc kwadrat o bokach 4x4. Wyjątkiem jest wariant dla najmłodszych, w którym z 9 kart tworzymy kwadrat 3x3. W lewym dolnym oraz prawym górnym rogu powinny się znaleźć karty przedstawiające łuk kanału. Zgodnie z instrukcją przy polu gry umieszczamy w odpowiednich miejscach karty opiekunów oraz dwie losowo dobrane karty kociaków. Pozostałe karty kotów i kanałów tworzą dwie talie do późniejszego wykorzystania w grze.

Przebieg rozgrywki

Podczas jednej tury, każdy z graczy wykonuje dwie poniższe akcje. Może również wykonać dwa razy jedną z nich. Do wyboru jest obrót jednej karty kanałów o 90 lub 180 stopni oraz dołożenie do gry nowej karty kanałów. Nową kartę umieszcza się poprzez tzw. wepchnięcie, czyli usuwa się nieinteresującą nas kartę ze stołu, przesuwa się cały rząd i w puste miejsce dodaje nową kartę. Przykład dodania karty został przedstawiony na załączonych zdjęciach.

Jeśli po którejś z akcji powstanie nieprzerwana ścieżka kanałów, która połączy zwierzaka z jednym z opiekunów, gracz otrzymuje kartę kota i zdobywa tyle punktów ile na niej widnieje.  Następnie karta opiekuna przesuwa się o jedno miejsce zgodnie z ruchem wskazówek zegara oraz do gry wchodzi nowy kociak (umieszczony na polu obok wcześniej zdobytego kociaka). Gdy gracz wykona swoje dwie akcje, swoją turę zaczyna drugi gracz. Gra trwa aż do uratowania wszystkich kotków z talii. Oczywiście wygrywa osoba, która zdobędzie najwięcej punktów.

Gracz podczas swojej tury, może uruchomić reakcję łańcuchową i zdobyć kilka kotów pod rząd. Często może zdarzyć się, że nowy kociak, który pojawił się na planszy, od razu ma gotową ścieżkę do opiekuna, lub jeśli mamy jeszcze drugą akcję do wykonania, utworzymy kolejną ścieżkę. Dodatkowo jedną akcją, może stworzyć ścieżkę, która sprowadzi jednocześnie dwa koty do opiekuna(ów).

Wrażenia

Gra jest bardzo prosta. Zasady można wytłumaczyć dosłownie w minutę. Jest to duży plus, szczególnie kiedy chcemy zagrać z dziećmi.

Obracanie i dokładanie kart z kanałami trochę przywodzi na myśl granie w „Pipe Mania", grę na komputery klasy Amiga, w której to należało umiejętnie połączyć kawałki rur i przeprowadzić nimi wodę do celu.

W „Kotobiryncie" bardzo umiejętnie wprowadzono elementy strategii. Mam na myśli przewidywanie kilku ruchów do przodu, tak aby wykonać tak zwany łańcuszek zdobywania kotków, a co za tym idzie, punktów. Chociaż zdarza się, że reakcja łańcuchowa przychodzi losowo i często jest kwestią przypadku, to warto się wysilić i zaplanować tak swoje akcje, aby zdobyć „combo" w punktach. Szczególnie jak ktoś ma szachowe zacięcie, będzie bardzo dobrze bawił się również w przewidywanie ruchów przeciwnika.

Rozgrywka często przebiega bardzo szybko i dynamicznie, więc trzeba nieustannie śledzić poczynania drugiego gracza, gdyż sytuacja na planszy może się diametralnie zmienić na naszą niekorzyść. Warto również zwracać uwagę, czy swoim ruchem nie ułatwimy nadto turę przeciwnika.

Z żoną testowaliśmy również rozgrywkę z naszą małą modyfikacją zasad. Polega ona na tym, że najpierw trzeba wykonać dwie akcje, a dopiero potem sprowadza się kotki do domu po stworzonej ścieżce kanałów.

Starszym wyjadaczom gier proponuję również wprowadzenie czasowego ogranicznika trwania pojedynczej tury. My użyliśmy do tego małą piaskową klepsydrę z innej gry planszowej. Presja upływającego czasu rzutuje na trudność oraz znacznie upłynnia rozgrywkę.

Podsumowanie

„Kotobirynt" to mała i bardzo ładnie wydana gra z bardzo prostymi zasadami. Jest nie tylko miła dla oka, ale również przyjemna w graniu. Spora losowość w dobieraniu kart kanałów rzutuje na jej dużą regrywalność. U dzieci rozwija spostrzegawczość oraz planowanie, starszym spodobają się zaś strategiczne elementy. W grze drzemie naprawdę duży potencjał. Ważne aby umieć go odpowiednio wykorzystać. Chociaż daleko jej do innych tytułów francuskiego projektanta, to z czystym sumieniem ją polecam. Dodam, iż jest to obowiązkowa pozycja dla miłośników kotów oraz dla... silnej i niezależnej kobiety.

Dział: Gry bez prądu
środa, 30 wrzesień 2015 15:18

Anatomia zła

Nie znoszę recenzować kiepskich polskich filmów. Tym bardziej, jeśli zapowiadały się naprawdę poprawnie, jeśli kryły w sobie jakiś potencjał. Wtedy mój wewnętrzny patriota się burzy, domagając się mniej surowej oceny. W przypadku „Anatomii zła" odczekałam kilka dni, aby gniew na Jacka Bromskiego się ulotnił. Rozczarowanie nie minęło, a wręcz się spotęgowało, bo po raz kolejny polscy twórcy udowodnili, że zrobienie dobrego filmu gatunkowego nadal jest w naszym kraju wyzwaniem, któremu większość z nich nie umie sprostać.

Współczesna Polska. Płatny zabójca o pseudonimie Lulek (Krzysztof Stroiński) został niedawno warunkowo zwolniony z więzienia. Wkrótce potem kontaktuje się z nim prokurator, który kierował wobec niego nie tak dawno oskarżenia i składa mu propozycję. W zamian za zabicie dyrektora Centralnego Biura Śledczego Lulek dostanie 100 tysięcy złotych i będzie mógł opuścić kraj na zawsze. Niestety, okazuje się, że wzrok snajpera nie jest już taki jak kiedyś. Lulek potrzebuje pomocy – nie ujawniając szczegółów sprawy, zwraca się do sierżanta Staszka (Marcin Kowalczyk), który został kozłem ofiarnym nieudanej misji w Afganistanie. Czy żołnierz uwierzy w kłamstwa Lulka? Czy uda im się wykonać zadanie?

„Anatomię zła" początkowo nawet nieźle się ogląda. Lecz w ostatnich 20-stu, może 15-stu minutach ma miejsce tak wiele nielogicznych wydarzeń, że ciężko je przełknąć, zaakceptować i zapomnieć o nich, pozostawiając w pamięci wyłącznie pierwsze kilka sekwencji filmu. Ostatecznie to marny thriller i z przykrością muszę stwierdzić, że ciężko dopatrzeć się w nim wyraźnych atutów. Jacek Bromski ewidentnie miał dobrą koncepcję, niezły plot (przynajmniej jeśli chodzi o wprowadzenie) i gdyby wszystkie elementy zaprezentować przynajmniej na akceptowalnym poziomie, wyszłoby z tego prawdopodobnie całkiem ciekawe kino gatunkowe. Tym bardziej, że produkcja rzeczywiście niesie w sobie znamiona thrillera.

Najlepiej więc odbierać obraz jako historię o płatnym mordercy na emeryturze osadzoną w naszych polskich realiach. Mamy więc polskie skandale, polską policję, polski absurd, polski brak logiki, a i polską mądrość. Lulek wypowiada parę kwestii, które nieźle definiują naszą mentalność, przy których nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. To cecha charakterystyczna Bromskiego, który, gdyby się postarał, pozostałby irytującym, lecz wyjątkowym, narodowym kpiarzem.

Główny bohater to mieszanka cech samotnego emeryta, płatnego zabójcy i byłego więźnia. Lulek wczuwa się w rolę mentora oraz ojca Staszka, ucząc go zasad savoir-vivre, a także... jego przyszłego zawodu. To również postać, po której nie wiadomo, czego się spodziewać. W jednej chwili morduje z zimną krwią, w drugiej radośnie kupuje warzywa i zachwala uroki pomidorów. Nieco się te zachowania ze sobą gryzą, choć rozumiem, że w jego osobowości znajdują się dwie strony – zawodowa i prywatna. Jednak zabrakło mi czegoś, aby zachowanie Lulka uwiarygodnić.

Aktorsko dobrze wypada wyłącznie Krzysztof Stroiński, który zresztą trzyma cały film w ryzach. Jednak nawet jego starania nie zatuszują marnego Marcina Kowalczyka i pojawiającej się epizodycznie w roli prostytutki Michaliny Olszańskiej (co ciekawe trzy czwarte kobiet w filmie to prostytutki lub kochanki, nie jestem feministką, ale jedna ze scen w barze co najmniej mnie zażenowała i obrzydziła).

Filmowi towarzyszy także okropna, tragiczno-dramatyczna muzyka, która została bardzo źle dobrana. Wydaje mi się, że komuś zamarzyło się Hollywood, jednak droga wiedzie w zupełnie inną stronę niż  ta w kierunku upiornych dźwięków rodem z popularnego polskiego tasiemca.

Jacek Bromski nakręcił kilka niezłych filmów i przeglądając jego dorobek można dojść do wniosku, że najlepiej sprawdza się w komediach. W dodatku w takich, które przepełnione są „polską mądrością". „Anatomia zła" to nijaka próba wpisania się w kino gatunkowe. Produkcja spala się od początku, fundując na koniec, na dobicie, widzom katastrofalne rozwiązanie fabuły. A przecież wiele można było z tego uratować. Tym razem znowu polskiemu kinu się nie udało.

Dział: Filmy
piątek, 25 wrzesień 2015 14:48

Wywiad z Dariuszem Sypeniem

Prozaik, autor utworów fantastycznych i psychologiczno-obyczajowych. Studiował we Wrocławiu, a ostatnio zamieszkał z rodziną w podwarszawskiej miejscowości. "Dżungla", debiutancka powieść, ukazała się 9 września 2015 roku nakładem Wydawnictwa Czwarta Strona. Opowiada o skonolizowanym przez ludzi Marsie w XXIII wieku, na którym z nieznanych przyczyn pojawia się dziwny roślinopodobny twór.

Dział: Wywiady
czwartek, 24 wrzesień 2015 20:04

Źródło

Dzięki udanemu spotkaniu z twórczością Horna, oczekiwałam ze zniecierpliwieniem i ciekawością dalszych losów mieszkańców Savannah. Ród wpasował się w moje gusta literackie, więc z pewną obawą wyczekiwałam kolejnego tomu. Jak każdemu wiadomo, nie zawsze kontynuacja utrzymuje poziom. Prawdą jednak jest, że autor pokazał się z jak najlepszej strony, więc po otrzymaniu Źródła zasiadłam do lektury i znowu przeniosłam się do miejsca gdzie prawami rządziła magia...

Mercy próbuje dojść do ładu z jakże odmienionym życiem. Do tej pory była przekonana, że jest zwykłą nastolatką, nie posiada żadnych umiejętności władania mocami, tylko jej siostra bliźniaczka. Kiedy prawda w dość brutalny sposób wyszła na jaw, dziewczyna nie dość, że musiała pogodzić się z poważną oraz odpowiedzialną rolą kotwiczącej, to w dodatku utraciła siostrę. Gdy myślała, że już nic się nie wydarzy odkryła, że jest w ciąży. Zbyt wiele, w zbyt krótkim czasie. Nie ma czasu na rozczulanie. Mercy musi działać, uczyć się wszystkiego czego powinna była przez całe swoje dzieciństwo. Nie jest łatwo zaufać tym, którzy okazali się zdrajcami, albo nawet wrogami, Tęsknota za Maisie jest dotkliwa, trudno pogodzić się ze zdradą i utratą ukochanej bliźniaczki. Młoda kotwicząca chce za wszelką ceną ją uratować. Niestety sprawa nie jawi się prosto. Przede wszystkim musi zdobyć odpowiednią wiedzę, nauczyć się posługiwać magią no i znaleźć miejsce do którego została pochłonięta dziewczyna.

By naszej bohaterce nie było łatwo, sprawy obiorą nieoczekiwany zwrot, gdy już nic nie będzie wstanie zaskoczyć, na horyzoncie pojawi się zmarła matka. Dlaczego przez tyle lat ukrywała swojej istnienie? Co było powodem ucieczki i porzucenia własnych dzieci? Kim są nowo przybyli ludzie o podejrzanych intencjach, dlaczego coraz częściej nastolatka odczuwa dziwny niepokój względem własnej rodziny oraz ukochanego? Ile jeszcze ukrytych tajemnic wypłynie na światło dzienne?

Pamiętam chwile gdy opisywałam wrażenia po zakończeniu Rodu, byłam pod ogromnym wrażeniem tego w jaki sposób autor zaprezentował klimat i cała otoczkę kojarzoną z wiedźmami, magią, a nawet demonami. Nie była to książka nijaka, od początku do końca trzymała w napięciu. Biorąc do ręki kolejną zastanawiałam czy tym razem poczuje ten dreszczyk emocji, czy znowu będę miała ciarki podczas czytania.

W tej części zagłębiamy się w tajemnicę rodziny Taylorów, i chociaż nie wszystko zostaje nam ukazane to możemy utwierdzić się w przekonaniu co do swoich typów. Wielkim zaskoczeniem było pojawienie się mamusi bliźniaczek. Tak, Emily zagościła po cichutku i dość niepewnie, ale bardzo szybko nadgoniła "straty". Chyba dawno nie byłam w tak wielkim szoku, jak właśnie dzięki tej bohaterce.

Muszę wspomnieć o Jilo, którą polubiłam od samego początku, mało tego niesamowicie zżyłam się z niezbyt przyjemną staruchą, której bał się każdy w mieście. Podświadomie czułam sympatię do tej postaci. Intrygował mnie Emmet, odnoszę wrażenie, że jeszcze sporo namiesza w życiu głównej bohaterki.

Teraz zastanawiam się dlaczego przez chwile poczułam zwątpienie. Tak naprawdę bezpodstawne, bo kto miał styczność z piórem autora powinien przyznać, że na bardzo wysokim poziomie prowadzi czytelnika po wykreowanym przez siebie świecie, o ile przy pierwszym spotkaniu opowiadałam, że byłam zafascynowana i pochłonięta, tak teraz Horn mnie po prostu wrzucił do pralki. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kiedy rozpoczęłam czytanie okazało się, że nie ma mowy o chwili wytchnienia. Praktycznie od pierwszych stron zaczyna się akcja, rozpędza się, nabiera tempa i zwalnia dosłownie na chwilę, by później znowu rzucić nas w przepaść. I tak do samego końca. Bywały momenty gdy byłam przerażona, tym co wydarzy się na kolejnej stronie. Śledziłam poczynania bohaterów, czułam strach i niepewność. Chyba już dawno nie bałam się czytania, odwracałam strony i czułam niepewność.

Podsumowując, książka utrzymuje naprawdę bardzo, bardzo wysoki poziom. Wydaje mi się, że autor dopiero w finale pokaże na co go stać, w pewnym sensie bardzo mnie to cieszy, z drugiej strony już czuję wychodzącą gęsią skórkę. Bo wiedźmy nie są jakąś tam bajeczką, jak wspomniałam autentyczność i klimat są głównymi atutami, przez co możemy poczuć strach i napięcie. Czyli wszystko czego potrzeba do odwzorowania mrocznej historii. Cóż mogę powiedzieć, po Źródło po prostu trzeba sięgnąć. Nie ma mowy o rozczarowaniu, wręcz przeciwnie. Szczerze polecam.

Dział: Książki
środa, 23 wrzesień 2015 12:48

Agenda 21

Świat osiemnastoletniej Emmeline wyznaczają mury jej Mieszkalnika, a wypełnia go obowiązek wyprodukowania codziennej dawki energii na desce energetycznej i uczestnictwa w Zebraniach Uświadomienia. Nie wie, co to wolność, możliwość wyboru i wiara, a opowieści matki o „dawnych czasach" i świecie zwanym Ameryką są dla niej zbiorem zakazanych baśni. Do czasu.

Agenda 21 przedstawia przerażającą, totalitarną wizję przyszłości, w której ludzie stłoczeni w niewielkich Wspólnotach, zostają pozbawieni wszelkich praw, nawet tych elementarnych, jak prawo wyboru partnera i możliwości wychowania własnego dziecka. Nadrzędne wytyczne wymagają od nich jedynie produkowania energii oraz rozmnażania, przy czym dzieci odbierane są matkom natychmiast po porodzie i umieszczane w tzw. dziecięcych Wioskach. Niewiele więc różni się to od warunków życia zwierząt na współczesnych hodowlach i fermach.

Przyczyną takiego stanu rzeczy jest wdrożenie przed laty dyrektyw, których głównym celem było ograniczenie wpływu człowieka na środowisko naturalne, a ostatecznym celem – cofnięcie szkód wyrządzonych przez minione stulecia. Krok po kroku zaawansowana ludzka cywilizacja cofała się w kierunku stadium, w którym człowiek miał minimalny wpływ na przyrodę, ale jednocześnie został od niej całkowicie odseparowany.

Autorką książki jest Harriet Parke, jeden z niewielu ghost writerów, wymienionych z nazwiska na okładce napisanych przez nich książek. Gdyby historia ta ukazała się tylko jako jej powieść, byłaby po prostu jedną z wielu dystopii, tak popularnych w ostatnim czasie. Agenda 21 to jej powieściowy debiut, co można dostrzec w niektórych rozwiązaniach fabularnych oraz sposobie przedstawienia postaci, ale w ogólnym rozrachunku można orzec, że jest to debiut udany. Historia płynie wartko, ma swoje logiczne uzasadnienie i – mimo pewnych niedociągnięć – wciąga.

Jednak odbiór powieści, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, zmienia się diametralnie za sprawą drugiego nazwiska, które widnieje na okładce. Glenn Beck, raczej nieznany po tej stronie Atlantyku, wzbudza za oceanem wiele kontrowersji. Znany jest z radykalnych politycznych przekonań, a za sprawą dołączonego posłowia jego autorstwa, książka nabiera mocno politycznego wydźwięku i staje się swoistym manifestem przeciwko wdrożeniu w życie tytułowej Agendy 21.

O istnieniu Agendy 21, wstyd się przyznać, dowiedziałam się dopiero za sprawą niniejszej powieści. To przygotowany przez ONZ program dotyczący zrównoważonego rozwoju ludzkości i ochrony zasobów środowiska naturalnego, zaakceptowany przez ponad sto państw już w 1992 roku. Glenn Beck postrzega jej założenia jako pierwszy krok do sprawowania kontroli nad społeczeństwem, bowiem wdrożenie w życie większości jej założeń wymaga przede wszystkim monitorowania niemal wszystkich aspektów ludzkiej działalności. Z tego względu przez wielu krytykowany jest jako propagator teorii spiskowych, choć muszę przyznać, że swoje wywody potrafi ubrać w naprawdę przekonujące argumenty. Czy się z nim zgodzimy, to już zupełnie odmienna, całkiem indywidualna kwestia.

Podsumowując, Agenda 21 przedstawia szokującą wizja świata, w którym ekologia staje się źródłem zła i upadku człowieczeństwa. Można odczytywać ją dwojako – zarówno jako dystopijną, fikcyjną wizję przyszłości, jak i przestrogę przed bezmyślnym wdrażaniem niebezpiecznych w skutkach dyrektyw polityczno-ekonomicznych. Jednak niezależnie od tego, czy uwierzymy w teorię spiskową otaczającą rzeczywistą Agendę 21, warto sprawdzić, jak mógłby wyglądać świat, gdyby jej najbardziej radykalne założenia zostały wprowadzone w życie.

Dział: Książki

Otoczone dzikim oceanem Samotne Miasto podzielone jest na pięć położonych koncentrycznie dzielnic. Najbiedniejszy, zewnętrzny krąg to Bagno. Centralny, zamieszkały przez elitę, nosi dumną nazwę Klejnot. Premiera już 23 września!

Dział: Książki
piątek, 18 wrzesień 2015 13:31

Plaga samobójców

Zaczęło się od młodej osoby, który postanowiła się zabić. Nie była jednak wyjątkiem- jej śladem ruszyli inni, przyjaciele, ukochani i całkiem nieznajome osoby. Wskaźnik samobójstw wśród młodzieży rósł w zastraszającym tempie, aż przerażone głosy zaczęły mówić o... epidemii. Pladze samobójców. Strach padł na cały świat, zaś rodzice w trosce o swoje ukochane pociechy poczęli pilnie przyglądać się ich gestom, relacjom z innymi, przysłuchiwać słowom. Jedynym właściwym wyjściem był Program. Młodzi, którzy załamywali się, zostali wysyłani do specjalnego ośrodka, gdzie w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego usuwano im zagrażające ich spokojnej egzystencji wspomnienia. Byli puści, wydrążeni, ponoć bezpieczni. A nie wszyscy chcieli pozbyć się tego, co dla nich najważniejsze...

Sloane każdego dnia walczy, by utrzymać na twarzy maskę, chroniącą ją przed troską rodziców. Od czasu samobójstwa jej brata, Brady'ego, dziewczyna musi kryć prawdziwe uczucia za fasadą kłamstwa. Nie chce zostać odesłana, nie chce zostawić ukochanego Jamesa samego. Tylko wsparcie chłopaka pomaga jej przetrwać każdy kolejny dzień. Do czasu...

Jakiś czas temu po raz pierwszy o moje uszy obił się intrygujący tytuł Plaga samobójców. Można by rzec, iż depresja, a często w następstwie także odbieranie sobie życia stało się chorobą współczesności, dotykającą coraz liczniejsze grupy, niezależnie, czy chodzi o młodzież, czy osoby starsze. Temat więc jak najbardziej aktualny, pozostało tylko jedno pytanie- jak poradzi sobie autorka?

Wiecie, przeraził mnie świat tak skrzętnie nakreślony przez panią Young. Z jednej strony nikt nie może być pewien, że następnego dnia w szkole spotka swojego przyjaciela (w każdej chwili może albo się zabić, albo zostać oznakowany przez agentów jako osoba zarażona, co skutkuje natychmiastowym odesłaniem do ośrodka), z drugiej zaś ochrona jest tak intensywna, młodzież musi tak bardzo starać się nic po sobie nie pokazać, że to musi być niezwykle bolesne. Każda łza może zaprowadzić ich prostą drogą ku Programowi, nawet, jeśli to tylko krótki wyraz smutku. Życie zamienia się w egzystencję, gdy nie możesz znaleźć ujścia dla emocji. Może to właśnie odgórny nacisk cudownego Programu sprawił, że krwawa fala nadal zbierała żniwo? Kto wie...

A życie bez wspomnień? Wykasowanie wszelkich złych, a nawet dobrych momentów to dopiero okrutne rozwiązanie. I nie dziwi już to, jak często Sloane zastanawia się, kim była PRZED. Wyleczeni zamieniają się w armię na siłę uszczęśliwionych robotów. Jeden plus całej sytuacji- wciąż żyją. W tym akurat leczenie zyskuje pozytywne efekty.

Oczywiście spotykamy się także z wątkiem miłosnym, ba, uczuciowym trójkątem. Czy główna bohaterka wybierze dawną miłość, Jamesa, czy może da się skusić mrocznemu spojrzeniu niejakiego Realma? Choć takie miłosne trio już mi się przejadło, to w tym wypadku zupełnie mi nie przeszkadzało. Pewnie dlatego, że Sloane jest osobą pewną tego, co czuje. Nie kokietuje każdego napotkanego na swej drodze mężczyzny. Dzięki tej damskiej postaci możemy poczuć całą gamę uczuć- począwszy od rozpaczy, poprzez miłość, aż do niekontrolowanej wściekłości. Sloane żyje, a za jej sprawą żyje cała książka. Ciężko oderwać się od tej historii, los rzuca bohaterom coraz to większe kłody pod nogi, a oni niczym niezrażeni, trzymający się mocno za ręce, twardo kroczą przed siebie. Chcą wolności, chcą znowu czuć, a tylko zbuntowanie się przeciwko nowym prawom może pomóc im uwolnić się z siatki kłamstw, oplątanej wokół społeczeństwa.

Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy i mam nadzieję, że dowiem się, co obudziło do życia plagę samobójców. Sięgnijcie, bo warto!

 

Dział: Książki