Rezultaty wyszukiwania dla: MAG
The Book of Unwritten Tales
Osobiście bardzo lubię wszelkiego rodzaju baśnie i historie fantasy. Czytam książki i oglądam filmy poruszające tę tematykę. To mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu. Czy jednak może być coś fajniejszego od rzeczywistego wcielenia się w jednego z ukochanych bohaterów, podążania za nim przez świat, chwytając jedną przygodę za drugą i obmyślając, jak wydostać się z kolejnej opresji? Taką właśnie możliwość przedstawili nam twórcy fantastycznej, pełnej humoru gry „The Book of Unwritten Tales".
Na dobry początek wcielasz się w rolę wesołego elfa, który jest świadkiem porwania. Uprowadzony został gremlin – archeolog, ponieważ odkrył miejsce położenia pewnego niezwykle cennego artefaktu. Nasz bohater – elf (a raczej elfka) – bez namysłu rusza za porwanym, wślizgując się niepostrzeżenie na zeppelin. Tak oto zaczyna się przygoda. Jak się zakończy, zależy jedynie od gracza.
Zdecydowanym plusem tej przygodówki są postacie - ich różnorodność oraz pełne humoru profile. Gracz może przełączać się pomiędzy bohaterami, którzy znajdują się w jego drużynie. Przyznaję, że nie jestem wyjadaczką gier komputerowych, ale w kilka tego typu pozycji już grałam i zawsze „prowadziło się" jednego bohatera, więc takie rozwiązanie to dla mnie zupełnie zaskakująca nowość. Zadania, wbrew pozorom (i oznaczeniu PEGI na okładce 12+), wcale nie są proste i trzeba nad nimi nieźle pokombinować. Za to logiki z pewnością im nie brakuje. Nie są na siłę i w dziwny sposób utrudnione lub przekombinowane – twórcy po prostu mieli na nie dobre, sensowne pomysły.
Grafika gry jest typowo baśniowa, aczkolwiek bardziej mroczna niż kolorowa i radosna. Przyznaję jednak z lekkim żalem, że bohaterowie są raczej zabawniej niż ładniej narysowani. Na przykład księżniczka elfów swoją urodą nie ma szans nikogo zachwycić. Sam klimat rozgrywki natomiast trzyma się ściśle gatunków steampunkwych. W treści gry pojawia się również wiele nawiązań do motywów popkulturowych, na przykład znanych już wszystkim MMORP w stylu „World of Warcraft". Jako ścieżki dźwiękowej użyto dwudziestu pięciu utworów, których bardzo przyjemnie się słucha. Jest to coś, co z pewnością umili, co najmniej kilkunastu godzinny, czas gry.
Wytwórnia King Art Games stworzyła już wiele tytułów – między innymi współpracowała przy kreacji znanej gry „Simon the Sorcerer". „The Book of Unwritten Tales" jest pozycją kolejną, a więc możemy się również spodziewać, że lepiej dopracowaną i ciekawszą. Niestety nie mam porównania, gdyż nie znam jej poprzedniczek, ale gra sama w sobie stoi na wysokim poziomie i mocno podnosi poprzeczkę kolejnym przygodówkom, jakie może mieć w planach wytwórnia.
Wymagania sprzętowe nie są zbyt wygórowane, ale nie polecam gry dla osób posiadających laptopa z zintegrowaną kartą graficzną. Niestety komputer musi należeć do tych nieco nowszych. Minimalne wymagania sprzętowe to: Windows XP/ Vista / 7; Procesor Pentium 2GHz; Pamięć operacyjna 1GB; 6GB miejsca wolnego na dysku, karta graficzna 128 MB, kompatybilna z DirectX 9c.
Jeżeli ktoś lubi gry przygodowe, to „The Book of Unwritten Tales" jest tytułem jak najbardziej godnym polecenia. Zacząć będzie można również od "The Critter Chronicles", prequelu „The Book of Unwritten Tales", który również ukazał się w Polsce (pod patronatem Secretum). Podsumowując, przygodówka zbiera naprawdę wiele pochlebnych opinii i są one jak najbardziej uzasadnione. Jeżeli ktoś lubi tego rodzaju gry, to nie powinien się wahać, czy sięgnąć po ten tytuł. Natomiast jeżeli ma to być jego pierwsza styczność, to może mieć pewność, że „The Book of Unwritten" do gatunku – jako takiego – go nie zniechęci.
Retrowizja odc. 6 - "Furman śmierci" (1921)
Witam po raz kolejny w "Retrowizji", w której zajmuję się opisywaniem dla Was zakurzonych filmów fantasy, s-f lub horrorów - to oczywiście informacja dla tych, którzy wpadli tu po raz pierwszy. Nie będę jednak przedłużał wstępu, bo czeka na nas bardzo interesujący film będący jednym z filarów kinematografii kraju, do którego przeciętny widz nie zagląda często. Chodzi o Szwecję - ojczyznę legendarnego Ingmara Bergmana. To imię pojawia się tutaj zresztą nieprzypadkowo, bo twórca "Siódmej Pieczęci" nie ukrywa swojej fascynacji bohaterem dzisiejszego odcinka - "Körkarlen" w reżyserii Victora Sjöströma z 1921 roku. Zresztą, jak się okazuje, nie tylko on... O tym jednak za moment.
Żelazna wojna
"Żelazna wojna" stanowi drugi tom cyklu Czas żelaza autorstwa Angusa Watsona. Za jego sprawą ponownie przyjdzie nam spotkać naszych ulubionych bohaterów Duga, Lowę i Wiosnę. Tym razem otrzymamy jeszcze więcej starć oraz poznamy postaci historyczne, pośród których znajduje się przede wszystkim Juliusz Cezar, słynny rzymski wódz. To właśnie jego potyczki przyjdzie nam śledzić, a przy tym zagłębimy się w realia starożytnego Rzymu podane we wciągający sposób.
Minęło sporo czasu od akcji zaprezentowanej w pierwszym tomie serii. Wiosna jest już prawie kobietą, Lowa dzierży tron Maidun z jego wszelakim ciężarem, a Dug marzy o spokojnym życiu na farmie. Tę ostatnią dwójkę nadal łączy uczucie, choć żadne z nich nie potrafi zażegnać impasu po zdradzie Lowy. To wyjątkowo ciężkie czasy dla Maidun, wokoło piętrzą się wrogowie, którzy lada moment spróbują zetrzeć królestwo łuczniczki z powierzchni Brytanii. Sytuacji nie poprawiają również udane podboje Rzymian, którzy bez większych problemów przejmują kolejne ziemie. Lowa nie traci jednak nadziei, że uda jej się odeprzeć nieprzyjaciół i zatrzymać Rzymian. Do tego potrzeba jednak czegoś więcej niż wiary i dobrego wyszkolenia.
Akcja książki raz jeszcze przenosi nas do I wieku przed naszą erą. Tym razem będziemy jednak uczestnikami wydarzeń na różnych obszarach, od Brytanii, poprzez Rzym i Galię, a skończywszy na Iru. Nie tylko miejsce akcji uległo rozszerzeniu, znacznie wzrosła także ilość prawdy historycznej zawartej w tej książce. Poprzedni tom skupiał się w znacznej mierze na przygodach postaci fikcyjnych. Tym razem lądujemy w samym środku rzymskich podbojów, które w znacznej mierze są wydarzeniami rzeczywistymi. Książka jest także bardziej brutalna niż jej poprzedniczka, nie jest to bezpodstawne, najpewniej takie właśnie były te czasy. Historia w dalszym ciągu idzie jednak pod rękę z fantastyką, która najmocniej objawia się w magii tego świata. Jest to magia jeszcze mroczniejsza, często sięgająca swymi korzeniami morderstw.
To co się jednak nie zmieniło, to zachwyt, jaki budzi ten świat. Przemierzamy kolejne rozdziały tracąc rozpęd tylko na chwilę i tylko po to, by przygotować się na kolejne dynamiczne tempo akcji. Również tym razem autor zdecydował się na ukazanie świata z perspektywy wielu osób, pośród których jest między innymi Cezar, Ragnall, Chamanca, Lowa czy Wiosna. Szerokie spektrum punktów widzenia pozwala nam spojrzeć na zaprezentowaną sytuację w sposób bardziej obiektywny. Znając pobudki poszczególnych osób sami możemy zdecydować, w jaki sposób je ocenić. W związku z tym bezlitosne na pierwszy rzut oka podboje Cezara nieco tracą na brutalności, gdy przyjrzymy się bliżej poczynaniom jego prawej magicznej ręki – Felixa. Mag ten jako jedna z kilku postaci budziła we mnie negatywne uczucia. Więcej czasu do zaprezentowania otrzymało również trio Chamanca, Atlas i Carden. Te gromadkę można szczerze polubić. Nieco mniej sympatii budzi natomiast kolaborujący z Rzymianami, Ragnall. Poza wymienionymi postaciami, ponownie wejdziemy w skórę Duga, Wiosny i Lowy. Każdy z tych bohaterów będzie miał okazję nieco zmienić nasze zdanie na ich temat wywiedzione z pierwszego tomu. Choć w tym aspekcie najmocniej zrobiła to Lowa. Dawniej stosunkowo antypatyczna, teraz ukazuje nieco bardziej ludzką twarz, próbując odwrócić następstwa bestialskich rządów Zadara. Lepiej poznajemy również towarzyszącą jej Wiosnę, młodą druidkę o potężnym potencjale magicznym. Nie zapomnijmy również o Dugu Fokarzu, który w tej części schodzi na nieco dalszy plan, choć nadal odgrywa kluczową rolę. Ta postać nie uległa szczególnym przemianom i w dalszym ciągu budzi naszą sympatię.
W rzymskie zakamarki przyjdzie nam wejść za sprawą Ragnalla, wysłanego w roli szpiega Rzymu. Chłopak będzie pod sporym urokiem tego wiecznie żyjącego miasta. Poznamy Rzym z jego bogactwem, przepychem i rozpustą oraz rzekomą wyższością nad Brytanią. W wirze wojennym poznamy wykorzystanie zdobyczy technologii ku chwale Cezara. Równie zawiłe co działania wojenne są posunięcia polityczne, w znacznej mierze oparte na sprycie i umiejętności przewidywania. Ostatecznie przekonamy się natomiast, że to zwycięzcy piszą historię i oni decydują o tym, co będzie owa zawierała.
„Żelazna wojna” to zgodnie z tytułem masa militarnych starć. Są one jednak podane w taki sposób, że nie nudzą nas. We wszystkich wydarzeniach biorą w końcu udział uwikłane w historię postaci i to interesuje nas przede wszystkim. Autorowi udało się doskonale wyważyć bitewne starcia, historię miłosną, fakty historyczne oraz fantastykę. Dlatego właśnie chce się przebywać w tym świecie jak najdłużej, nawet jeśli krew leje się tutaj gęsto i często, a zwycięstwo odnoszą najczęściej ci, którym daleko do cnotliwych. Jeśli tęsknicie za powieściami historycznymi z dawką fantastyki, albo jesteście miłośnikami wojennego zgiełku to „Żelazna wojna” w pełni Was usatysfakcjonuje.
"Gwiezdne Wojny - Sztuka z odległej galaktyki"
Świętuj z nami urodziny Harry'ego Pottera!
Kiedy podekscytowani fani z niecierpliwością wyczekują na zbliżającą się premierę ósmej historii z serii o Harrym Potterze, magiczny świat stworzony przez J.K. Rowling znów otwiera swoje podwoje. I to właśnie w dniu, w którym urodził się ten najsłynniejszy czarodziej świata!
Munchkin - Edycja Rozszerzona 2010
Będąc na Pyrkonie, na stoiskach wśród gier widziałem „Munchkina”. Wcześniej niejednokrotnie ta nazwa obiła mi się o uszy i postanowiłem w końcu sprawdzić o co tutaj chodzi. Opis gry spodobał mi się i zainwestowałem w Edycję Rozszerzoną - podstawę do gry, którą możemy rozbudować masą dodatków. „Munchkina” stworzył Steve Jackson i jest on popularny na całym świecie. Powiedziałem sobie, że jeśli spodoba się również mojej dziewczynie, która jest kompletnym „noobem” w tematach RPG i fantastyki, to także uznam tę karciankę za prawdziwy hit.
Opakowanie i elementy gry
Kupując „Munchkin – Edycję Rozszerzoną” wydaną w 2010 roku dostajemy 220 kart (w tym 165 z 1. edycji, 15 kart z dodatku „Wróżkowy Pyłek” oraz 40 nowych kart stworzonych na potrzeby Edycji Rozszerzonej), instrukcję i kość sześciościenną. Całość znajduje się w pudełku wykonanym z twardego kartonu, które dobrze nadaje się do przechowywania kart. Talia wykonana jest z dobrego papieru, lecz zapaleńcom polecam kupno koszulek w celu uniknięcia szybkiego wyeksploatowania przy dużej częstotliwości gry. Karty dzielą się na stosy Drzwi, Skarbów oraz Wróżkowego Pyłku. Wszystkie zostały wzbogacone bardzo zabawnymi rysunkami Johna Kovalica.
Instrukcja i zasady gry
„Munchkin” jest przepełniony humorem, który jest widoczny także w opisach kart i instrukcji. Zasady gry na pierwszy rzut oka wydają się bardzo skomplikowane, lecz już po pierwszej rozgrywce rozumiemy mechanizm gry, a zabawa jest przednia. Jednak by w pełni pojąć reguły i zostać prawdziwym znawcą trzeba rozegrać wiele partii. Warto również zaglądać na forum „Munchkina”.
Przebieg gry
Gracze rozpoczynając rozgrywkę otrzymują po dwie karty ze stosów Drzwi i Skarbów, a ich rasa to Człowiek. Każdy Munchkin otwiera wrota do komnaty losując jedną kartę ze stosu Drzwi. Może tam znaleźć Potwora, któremu musi stawić czoła, Klątwę, do której należy się zastosować bądź inną kartę, przydatną w mniejszym lub większym stopniu. Każdy rozpoczyna z 1. poziomem, a może go powiększyć poprzez zabicie Potwora lub wykorzystując specjalne karty. Celem gry jest osiągnięcie 10. level’u. Przeciwnika pokonujemy porównując jego poziom z naszym. Gracz może mieć na sobie ekwipunek w postaci „Skórzanej zbroi” czy „Pały kultury”. Każdy przedmiot (oczywiście opatrzony śmieszną nazwą) daje bonusy pomagające w walce. Dodatkowo można sobie pomóc za pomocą wszelakich kart ataków, mikstur i innych ciekawych rozwiązań. Gracz również może zdobyć klasę Kapłana, Wojownika, Czarodzieja i Złodzieja oraz rasę Elfa, Niziołka i Krasnoluda. Jakby przeszkód w zdobyciu 10. poziomu było mało, to inni gracze postarają się to jeszcze bardziej utrudnić. Instrukcja wręcz zachęca do kłótni i współzawodnictwa. Rozgrywka jest przewidziana na około godzinę, lecz im więcej graczy, a ich poziom doświadczenia coraz wyższy, tym dłużej będziemy brnąć do 10. poziomu.
Podsumowując
„Munchkin – Edycja Rozszerzona” jest bardzo dobrą inwestycją, niosącą sporo zabawy. Ponadto wciąż pojawiają się nowe dodatki, które wzbogacają talię. Z biegiem czasu poznamy wszystkie posiadane przez nas karty i wcale nam się nie znudzą. Zasady nie są bardzo skomplikowane, lecz potrzeba trochę czasu, aby mieć wszystko w małym palcu. Jestem w 100 % zadowolony z tego zakupu i planuję kupić następne zestawy. Chcąc podkreślić fenomen „Munchkina” powiem, że moja dziewczyna jest nim zachwycona, więc gra spodoba się każdemu kto ma poczucie humoru, choćby mały talent do strategii i umie być złośliwym. Pozostaje nic innego jak kupić podstawę do „Munchkina”, aby kłócić się i śmiać na przemian, miło spędzając czas.
Mortadello i Filemon #02 - Władca Kamieni
Mortadello i Filemon to para tajnych agentów pracujących dla rządowej organizacji C.I.A.U. Jednak metody ich działania znacznie odbiegają od standardów pracy służb specjalnych, a kreatywności i pomysłowości pozazdrościłby im sam James Bond. Ich przygody pełne są wszelkich odmian humoru, począwszy od sytuacyjnego skończywszy na czarnym humorze.
Para, która powstała już w latach '50 dzięki hiszpańskiemu rysownikowi – Francisco Ibanezowi, szybko zyskała sławę w całej Europie. Dzięki nim autor stał się jednym z najsłynniejszych twórców komiksowych. Jego serie, a szczególnie przygody Mortadello i Filemona, mogą nam, polskim czytelnikom kojarzyć się z twórczością Tadeusza Baranowskiego, autora Profesorka Nerwosolka.
Tym razem Mortadello i Filemon wyruszają zdemaskować aferę budowlaną oraz ekscentrycznego i chytrego bossa zwanego Władcą Kamieni. Z pomocą wynalazków doktora Bakterio będą musieli wykazać się praca na budowie i nie tylko. Jednak ich zwariowane pomysły wcale nie pomagają w schwytaniu przestępcy.
Bardzo dynamiczna kreska, kadry tryskające wręcz abstrakcyjnym humorem i nieprzerwana akcja to główne cechy i zalety komiksu. Dowcip sytuacyjny oraz słowny stoi na bardzo wysokim poziomie i niejednego doprowadzi skurczu brzucha wywołanego śmiechem. Jedyną wadą jest to, że komiks jest zbyt krótki ...
Iron Man
W stajni Marvela z roku na rok pozostaje coraz mniej pozycji, które nie miały swojego wielkoekranowego debiutu. Powoli wszyscy superbohaterowie z tej stajni będą mieć za sobą kinowe debiuty. Tym razem padło na Iron Mana, który po raz pierwszy pojawił się na kartach komiksów w 1963 roku w numerze serii „Tales of Suspence”, a w 1968 doczekał się własnego wydawnictwa. Początkowo był to równie tandetną postacią jak Kapitan Ameryka, czyli banalnym, amerykańskim bohaterem walczącym z komunizmem. Jednak pierwowzór postaci Iron Mana to prawdziwa postać Howard Hughes – jednej z najbogatszych ludzi swego czasu, pilot, inżynier, filantrop. Znany był ze swego zamiłowania do lotów, wielokrotnie bił rekordy szybkości w lataniu. Filmowi maniacy powinni kojarzyć jego nazwisko po pierwsze jako producenta „Scareface”, oraz jako tytułowej postaci z filmu „Aviator”. W wersji komiksowej Tony Stark stał się Iron Manem po pobycie w niewoli w Wietnamie. Tam dowiaduje się, że jeśli nie zbuduje broni dla Wong Chu to nie zostanie poddany operacji usunięcia fragmentów bomby w jego ciele, które wraz z krwią dotrą do serca zabijając go. Pod przykrywką tworzenia broni Stark wraz z fizykiem Yin Senem budują zbroję dającą nadludzką siłę i wytrzymałość dzięki, której udaje się Starkowi uciec. Natomiast w filmie Tony Stark to znany playboy, bogacz, właściciel korporacji zbrojeniowej, znany inżynier i wynalazca. Po przeprowadzonej prezentacji nowej broni, gdzieś na dzikim bliskim wschodzie ranny trafia do niewoli. Zbrojna organizacja rebeliantów zmusza go do skonstruowania w iście polowych warunkach broni, którą niedawno prezentował. Stark wraz z pomocnikiem konstruują zbroję, by móc uciec z niewoli. Ucieczka się udaje, milioner wraca do Stanów odmieniony co nie podoba się jego współpracownikowi - Obadiaha Stane przejął rządzenie firmą w czasie nieobecności Tony’ego. Ten zupełnie znika z życia towarzyskiego i w podziemiach swej posiadłości udoskonala projekt zbroi jaką zbudował w niewoli.
Jak widać po powyższym wstępie mamy tu do czynienia nie tylko z kolejnym superbohaterem, ale i kolejnym przeniesieniem postaci w aktualne wydarzenia, teraz już nie walczy z wietnamskimi komunistami, ale z jakimiś arabskimi terrorystami. Przeniesienie w czasie było dobrym posunięciem, bo kolejny film pokazujący zmagania starych mocarstw mógłbym wypaść dość żałośnie. Tony Stark to dość nietypowy bohater komiksowy, gdyż rzadko główną postacią bywa taki lekkoduch i bogacz (choć taki Batman na brak funduszy narzekać nie może).
Cały film wypełniony jest nudą. Główny bohater to nudziarz, pomimo jego przygód wysoce erotycznych, bogactwa, podróży itp. Do tego wszystkie wydarzenia to przewidywalna mieszanka tego co już widzieliśmy u innych komiksowych postaci, taka kalka. Akcja strasznie się wlecze i przynudza, a widz czeka kiedy wreszcie będzie jakaś rozpierducha na ekranie, która choć trochę zrekompensuje resztę braków. Lecz i tu jest zawód, gdyż sam Iron Man to postać nawet w papierowym wydaniu uznawany jest raczej za niezłe badziewie i żenadę dla bardzo małych chłopców tak jak wspomniany wyżej Kapitan Ameryka. Facet w cudownym kombinezonie ileż już to razy mieliśmy okazję spotykać się z takowym motywem. O niebo lepiej wypadają tacy kombinezonowcy jak Spawn, Witchblade, czy w pewnym stopniu (jeśli chodzi o technologię i poukrywaną broń) Batman.
Mamy tu mieszankę kiepskiej fabuły, nieprawdopodobnie nudnej postaci, mnogości zapożyczeń i wiejącej z każdego kąta nudy. Ciekawe wydarzenia trafiają się tak raz na trzydzieści minut, a reszta wypełniona jest pokazywaniem jaki to Tony Stark był bawidamkiem i jaką przeszedł metamorfozę po powrocie z niewoli. Zdaję sobie sprawę, że komiksy tego typu o super herosach bazują na wielkiej dawce nieprawdopodobieństwa, gdzie możliwe są różne mutacje, dziwne wynalazki, przybysze z kosmosu i cholera wie co tam jeszcze, ale na litość boską wszystko to i tak powinno się trzymać kupy. A tutaj całość wygląda jakby została sklecona w starym, „dobrym”, polskim stylu prowizorki – na ślinę, sznurek i klej biurowy łączy się ważne elementy i ma być dobrze. Twórcy tego filmu założyli, że widz da się nabrać na każde badziewie jakie mu się poda, a tak oczywiście nie jest. Człowiek przymyka oko na różne nieścisłości i babole jeśli cały film został dobrze zrobiony i trzyma się kupy, wtedy jakoś przełknie parę wpadek. Jednak tam gdzie całość to bida z nędzą nie ma żadnej taryfy ulgowej. Prawdziwym szczytem nad szczytami tandety i niesamowitego nieprawdopodobieństwa, którego nawet najmocniejsze aktualnie komputery nie potrafiłyby obliczyć była cała ucieczka w pierwszym żelaznym stroju. Istny śmiech na sali, gdy siacyś terroryści nie potrafią ubić faceta ubranego w metalową konserwę z ogromnymi dziurami pozostawionymi w miejscu oczy. Takich kasztanów jest tu oczywiście więcej.
Wszelkie zagrywki mające zbliżyć do nas główną postać spaliły się w przedbiegach, scenarzyści (pomimo mocnej grupy) nie potrafili stworzyć niczego interesującego. A o relacjach Tony’ego Starka z jego asystentką Pepper Potts czy współpracownikiem Rhodey’em to śmiech na sali, stworzone zostało to na poziomie zrozumienia kontaktów międzyludzkich u dwunastolatków. Cóż młodzi widzowie może będą potrafili przymknąć oczy na wszelkie nieścisłości lub ich nie dojrzą co pozwoli im na jakąkolwiek radość z seansu, gdyż widz dorosły będzie się na tym filmie po prostu nudził. Dwie czy trzy większe sceny walki, gdzie pokazano nieco efektów specjalnych to za mało jak na opowiastkę o SUPEBOHATERZE!
Zdecydowanie odradzam i to nawet fanom wszelkich komiksowych przejawów. Także fani takich aktorów jak Robert Downey Jr., Gwyneth Paltrow czy Jeffa Bridgesa powinni ominąć szerokim lukiem każdą sale kinową, gdzie wyświetlają tą padakę, która nawet jako obiekt żartów i szyderstw się nie nadaje.
W stronę Słońca
Ileż to razy mężni amerykańscy chłopcy (i oczywiście w duchu politycznej poprawności) dziewczęta ratowali dupska całemu światu? Czy jest to zagrożenie z głębin mórz i oceanów, naziści, komuniści, kosmici, arabscy terroryści, meteoryty, komety, asteroidy, gigantyczne owady, olbrzymie gady, śmiercionośne płazy, przerośnięte ssaki, mutanty, psychopaci, seryjni mordercy, rząd Stanów Zjednoczonych, globalne ocieplenie czy ochłodzenie, potwory ze świata mroku, wampiry, demony, wilkołaki, zapomniani bogowie, Cthulhu i jego ekipa, szaleni naukowcy czy sam diabeł - oni zawsze nam pomogą w duchu patriotycznego wychowania jakiego nie powstydziłaby się nasza rodzima rodzinka Adamsów (pewni anty ewolucjoniści na "g"). Tym razem problemem jest słońce, a raczej jego brak. Nasza kochana gwiazda gaśnie i coś z tym trzeba zrobić.
Po seansie kilkukrotnie sprawdzałem któż to zrobił tego paszkwila... i oczom swym nie wierzyłem, że facet który wyreżyserował świetny "Trainspotting" czyli imć Danny Boyle przyłożył choćby odwłok do tego słonecznego gówienka. Lekko tym załamany przysiadłem do napisania tej recenzji ku przestrodze, aby omijać ten "film" szerokim łukiem i nie dać zarobić na zakupie czy wypożyczeniu tegoż potworka.
Fabuła służy tylko temu, aby pokazać duuuuużo efektów specjalnych. Mamy więc co następuje: słońce umiera, wysyłają ekipę na statku Ikar 2 z ogromną bombą, która to ma swym wybuchem przywrócić nieco życia w przygasającej gwieździe. Oczywiście na ich drodze twórcy porozrzucali kosmiczne kłody mające wpadać pod nóżki dzielnej załogi.
Pomimo, iż jestem wielkim fanem fantastyki (przede wszystkim w wydaniu książkowym) to jeśli chodzi o filmy podchodzę do nich z dużą dozą nieśmiałości, gdyż świat kina lubi robić niezłe potworki przyklejając im metkę fantastyka, co sprzyja niechęci przeciętnego zjadacza chleba do tegoż gatunku. Czasem trafiają się perełki maści "Łowcy androidów", "Obcego", "2001: Odyseja kosmiczna" czy rodzimej "Seksmisji", lecz ogromna większość takich produkcji to straszna popelina, gdzie wszelkie braki w scenariuszu, aktorstwie itp. tłumaczy się tym, iż w tym gatunku tak musi być. Oczywiście jest to wierutna bzdura, ale jakże łatwo przychodzą takie słowa wszystkim tym popeliniarzom nie mającym zielonego pojęcia o fantastyce.
Wracając do filmu należy powiedzieć, iż sam pomysł wyruszenia na słońce z bombą aby naszą gwiazdę rozruszać jest już śmiechu warty, przy którym akcje z "Armageddonu" to prawie dokumentalny zapis prac naukowych o ciałach niebieskich mogących uderzyć w nasz glob. Z każdą kolejną chwilą, średnio wykształcony widz (spoza stanów bo tam najwyraźniej sporo tłumoków żyje) zauważy nieścisłości i braki w wiedzy osób piszących scenariusz.
Jeśli chodzi o stronę aktorską to wykonano co miało zostać wykonane, by nikt nie płakał jak to wszystko spartolono w filmie z potencjałem (żarcik) przez kiepskie granie. Z drugiej strony nie było też podstaw, aby ktokolwiek stworzył jakąś super kreację - do tego potrzebne byłyby świetnie stworzone postacie.
Na plus można zaliczyć przede wszystkim warstwę wizualną. Ładnie prezentuje się parę ujęć słońca oraz sceny w "obserwatorium", gdzie załoga może sobie bezpośrednio popatrzeć na naszą gwiazdę. Najlepszą sceną jak dla mnie było oglądanie przelotu Merkurego, pomimo iż poruszał się z prędkością co najmniej kilku warpów. Na prawdę ładnie się to zaprezentowało. W sumie jeśli chodzi o efekty specjalne to zdecydowanie można pochwalić twórców, choć od pewnego momentu, gdy ma nastąpić kulminacja filmu jednak za bardzo sobie szaleją tworząc potworki jak ostatnia scena z Cillianem Murphym - to była istna żenada.
Próbowano coś tu stworzyć, jakiś klimat. Przez większą część filmu oscyluje on wokół iście poetyckiego ujęcia kosmosu wraz z różnego rodzaju filozoficzno-religijnymi wywodami o miałkości bytu i niebytu. Pojawia się nieco psychodeliczno-klaustrofobicznego klimatu po zacumowaniu do Ikarusa 1. Przebija się też thriller i horror choć w niedużych dawkach. Jednak gdy to już wszystko ogarniemy okazuje się, że połączenie tych wszystkich elementów fabuły stworzyło nową jakość, nową jakość gówienka filmowego sf zapakowanego w pięknie lśniące opakowanie z napisem "W stronę słońca". Wiele osób na pewno dało się złapać niczym sroka, która leci do błyskotek i uzna film za dobry (sic!) bo ich percepcja zaszwankuje od efektów specjalnych, które szczególnie w sali kinowej mają prawo przytłoczyć.
Podsumowując - stworzono kolejnego gniotka, którego sprzedaje się jako porządny film sf, a z takowymi filmami nie ma nic wspólnego. Nawiązania do klasyków gatunku oraz wczesnych filmów fantastycznych to nieco za mało, aby można było z pełną stanowczością stwierdzić, iż ten film był choćby przeciętny. Dobre efekty oraz porządna ekipa aktorsko-realizatorska to jak widać za mało by móc z tak kiepskiego pomysłu stworzyć sensowny i warty oglądania film.
Wojna światów
Klasyczne już dzieło Herberta George'a Wellsa zostało ponownie zekranizowane, jednak jakże mu daleko do papierowego pierwowzoru. Słynne słuchowisko jakie powstało na podstawie owej książki spowodowało niesłychaną panikę pośród słuchających tego ludzi. 30 października 1938 roku amerykańska stacja radiowa CBS nadawała jedną z tzw. "mydlanych oper". Nazwa ta pochodzi stąd, iż audycje były nader często przerywane reklamami środków czystości. Tego dnia, miast reklamy mydła, powidła czy też proszku do prania, pojawił się komunikat, iż na planecie Mars zaobserwowano trzy dziwne wybuchy. Niedługo potem podano informację, iż olbrzymi, rozpalony obiekt - uznany za meteor - spadł na jedną z farm w stanie New Jersey. Z miejsca upadku nadano relację na żywo. Informacje podawane były w tak realistyczny sposób, że większość słuchaczy uwierzyła w atakujących Marsjan. Zanotowano kilka powiązanych z audycją wypadków śmiertelnych, a straty materialne wyniosły ok. 750 tys. dolarów. Orson (nomen omen) Wells stworzył niezwykle sugestywne słuchowisko radiowe, które do po dziś dzień pozostaje najsłynniejszą audycją nadaną poprzez radio. Dziś nie ma szansy na tak spektakularny sukces w dezinformacji, nawet w najbardziej oddziaływającym na przeciętnego zjadacza chleba medium jakim jest telewizja nie ma nawet dziś szansy by przebić wyczyn z 1938 roku. Spielberg w swej dotychczasowej karierze stworzył wiele bardzo dobrych filmów, które po dziś dzień należą do kanonu światowej kinematografii, lecz działo się to w początkowej fazie jego kariery. Dziś odcina kupony od wyrobionej marki i to co prezentuje bardzo rzadko przekracza granicę przeciętności. Jako chlubne wyjątki można wymienić "Listę Schindlera" i "Szeregowca Ryana", bo pozostałe przesycone są przecukrzeniem, które powoli staje się znakiem firmowym tego niegdyś wielkiego reżysera.
Tak oto dotarliśmy do tematyki filmu. W przeciwieństwie do pierwowzoru i słuchowiska zagrożenie pojawia się na naszej rodzimej Ziemi. Spod powierzchni wyłaniają się machiny bojowe trójnogi kierowane przez obcych, którzy rozpoczynają podbój naszej planety. I w tej scenerii obserwujemy przygody Ray’a Ferriera rozwiedzionego pracownika portu i jego dzieci Rachel i Robbiego. Starają się przetrwać w nowych realiach.
Przejdźmy do niekonsekwencji i buraków, jakie pojawiły się w filmie (część z nich powtórzona za Wellsem), lecz pozostałe to istne babole i kasztany niegodne filmu stworzonego przez jednego z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów. W tym momencie osoby, które nie oglądały powinny przeskoczyć do czytania następnego akapitu, gdyż ten fragment można potraktować jako SPOILER. Już na prawie samym początku mamy do czynienia z rażącym niedbalstwem (za które należałby się jakiś wyrok wieloletniego oglądania kolejnych odcinków "Mody na sukces"). Podczas wyłonienia się trójnogów i całego ich ataku cała elektronika po prostu zdycha... prawie cała, bo działa jeszcze jedna kamera i aparat. Co z tego, że przestały działać naszpikowane elektroniką zegarki, komóry, samochody. Cóż przecież czymś musieli uwiecznić pojawienie się pierwszego trójnoga. "Im dalej w las tym więcej butelek" - jak mówi stare indiańskie przysłowie, po chwili udaje się im wpakować swe gwiazdorskie zadki do jedynego działającego samochodu i gdyby to był jakiś stary model zrobiony za czasów, gdy elektronika w autach występowała tylko w filmach z Bondem i obrazach fantastycznych to można by uznać to za szczęście, a tak to coś więcej niż istny cud. Oczywiście podróż autkiem odbywa się w prawie sielankowej atmosferze, brak pędzących na złamanie karku ratujących swe życie uciekinierów, czy różnego rodzaju tałatajstwa które podczas kryzysowych sytuacji starają się skorzystać materialnie na toczących się wokoło zmaganiach. Bez problemów dojeżdżają do domu byłej żony, a tam znów cud nad cudami, spada samolot nie robiąc nawet małego kuku naszym bohaterom, nie wspominając już o tym, że uderzając w to miejsce nie niszczy auta, którym rodzinka Ferrierów rusza w dalszą podróż. I tak dalej, i tak dalej. Sposób przemieszczenia się na naszą planetę obcych - poprzez kapsuły z najeźdźcami dotransportowane przez pioruny... "Riders on the Storm". Wspomnę jeszcze o największym paszteciorze zniszczenia obcych pojazdów - wszystko pięknie, dopóki człowiek się nie zastanowi co do tego, iż leżąc pod powierzchnią naszej kochanej Matki Ziemi nie zaraziły się już wtedy i nie zginęły. Przecież powszechnie wiadome jest, iż bakterie znajdują się w prawie całym naszym globie. KONIEC SPOILEROWANIA.
A teraz postaram się poszukać pozytywów dla przeciwwagi powyższych przypadków klinicznego zaniedbania rzemiosła filmowego. Całe efekciarstwo efektów specjalnych zostało zrobione z wielkim rozmachem, by pokazać wydane miliony dolarów. I to widać, słychać i czuć. Zostały nieźle zrobione, dobrze oddane wybuchy i sceny masakry. Dołożyć po stronie pozytywów należy też zdjęcia naszego rodaka po tamtej stronie oceanu czyli Janusza Kamińskiego. Facet w każdym filmie pokazuje, jak dobrze polska szkoła operatorska potrafi wykuć w talencie świetnego zdjęciowca światowej klasy.
Ciekawym motywem było spotkanie przez Tomeczka psychopaty granego przez Tima Robinsa, człowieka który za wszelką cenę chce przetrwać i nic go od tego nie odciągnie. Nawet przypadkowi goście jakimi stają się Tomuś i Dakota. Tom Cruise bardzo słabo wypada w roli przeciętnego Amerykanina, który jedyne co ma to rodzinę. On się nie nadaje do odgrywania takich zwykłych zjadaczy chleba trudniących się pracą fizyczną. Widać że nie leży mu to, ale jako gwiazda nie mógł się przecież przyznać i zrezygnować, wszak miał zagrać u Spielberga. Dakota Fanning jest jeszcze gorsza od Tomka, ciągle tylko wybałusza gały, drze japę i ma wyraz twarzy jakby podczas napadu rozwolnienia w lesie zabrakło liści jako ekologicznego zamiennika papieru toaletowego. Poszła na łatwiznę ładując tu zapożyczone z jakichś horrorów emocje i ich ukazywanie. Jak na film wielkoekranowy i wielkobudżetowy to cholernie mało, jedynie Tim Robins oraz postacie drugo- i trzecio- planowe dają namiastkę dobrej roboty. Także klimat, który mozolnie był budowany w początkowej części filmu siada w pewnym momencie i żadne fikołki fabularne ni potrafią go wskrzesić, jednocześnie powodując popadanie w mimowolną i niezamierzoną autoparodię. Bo ileż czasu można patrzeć na zmęczonego Cruise’a, któremu się nie chce, czy Dakotę która chce ale nie umie?
I tak oto docieramy do sedna sprawy czyli przerosty formy nad treścią. W sumie sam pomysł Herberta George’a Wellsa pomimo trącenia myszką jest ciekawy i był jednym z pierwszych opisujących kontakt z obcymi. W literaturze fantastycznej po dziś dzień tworzy się na kopy książek i filmów o tym i jest to jeden z najbardziej wyeksploatowanych tematów obok podróży w czasie (jeśli chodzi o science fiction). Jak udowadnia nam dzieło Spielberg nie wystarczy wielka kasa, kilka głośnych nazwisk i efektowna otoczka, aby wycisnąć coś godnego uwagi i tych kilkunastu złotych wydanych na bilet do kina. Widać że stare, filmowe wygi zatracają świeżość spojrzenia poprzez zbyt grube pliki zielonych i najnormalniej w świecie nie muszą, albo im się nie chce za bardzo wysilać. Wolą zrobić ogromne widowisko z przerażającą ilością błędów wszelkiej maści niż kameralną opowiastkę, gdzie nawet minimalnym nakładem sił w swym filmowym lenistwie mogliby lepiej kontrolować to co się dzieje na kinowym ekranie. Cóż i tak dochodzimy do kolejnej fantastycznej wielkiej klapy obok "Armagedonu" czy "Dnia niepodległości".