Rezultaty wyszukiwania dla: Horror
Cujo
“Cujo” to powieść, którą Stephen King napisał w 1981 roku, a która to w Polsce ukazała się 13 lat później. Określa się ją jako horror, choć z gatunkiem tym nie ma zbyt wiele wspólnego.
Z pozoru jest to intrygująca historia o psie zarażonym wścieklizną i panice, jaką wywołał u mieszkańców małego miasteczka, lecz w praktyce to niewiarygodnie nudna, przewidywalna i kiepsko napisana powiastka.
Przez większą część książki nie dzieje się absolutnie nic. Czytelnik otrzymuje zlepek nieistotnych wydarzeń i informacji, które nie zachęcają do kontynuowania lektury. “Cujo” to jedna z tych historii, której potencjał został całkowicie pogrzebany. Nie można odmówić Stephenowi Kingowi fenomenalnych i bardzo oryginalnych pomysłów, a także mistrzowskiego ukazania psychiki psa oraz zmian zachodzących w jego zachowaniu. Cujo to jedyny bohater, który ciekawi i intryguje, a przy tym wywołuje ogrom emocji. To jedna z niewielu zalet ukończonej 37 lat temu powieści.
Z żadną z pozostałych postaci nie można się w jakikolwiek sposób zżyć czy utożsamić, choć Stephen King uraczył swoich fanów naprawdę ogromnym wachlarzem charakterów. Znajdzie się tu mechanik ze skłonnościami sadystycznymi; kobieta dotknięta przemocą domową; małżeństwo z problemami; a nawet mężczyzna, który nie może i nie chce wyrwać się ze szponów nałogu. Ta różnorodność została jednak zabita przez zbyt wielką ilość problemów, która dotyka absolutnie każdego bohatera. Nie ma tu postaci, która w jakikolwiek sposób cieszyła się życiem, przez co całość staje się lekko monotonna i mało wiarygodna.
Największą wadą “Cujo” jest język, którym posługuje się autor. Skrajnie ordynarny, wręcz rynsztokowy. Niestety kompletnie nie pasuje on do kontekstu, zwłaszcza gdy czytelnik ma do czynienia z historią opowiedzianą z perspektywy narratora trzecioosobowego. Nieustanne powtarzanie niesmacznych i obelżywych sformułowań sprawia, że nawet najbardziej wytrwali miłośnicy literatury mogą nie dotrą do zakończenia, które jest niebywale wręcz przewidywalne i niesatysfakcjonujące.
Niewiele znaleźć tu można z horroru. Klimat został zniszczony po kilkudziesięciu stronach, brakowało również elementu, który wzbudzałby u czytelnika dreszcz emocji lub lęku. Całość ocenić można jako bardzo podrzędną opowieść, której nie warto poświęcać swojego cennego czasu.
Uniesienie
Stephena Kinga nie trzeba nikomu przedstawiać. Nie ważne czy jesteś jego fanem, czy nie cierpisz jego twórczości, znasz to nazwisko. Często autor kojarzony jest głównie z horrorem lub ostatnio kryminałem, jednak nie wolno zapominać, że Król ma w swoim repertuarze bardzo różne rodzaje powieści czy opowiadań. „Uniesienie” doskonale nam o tym przypomina.
Castel Rock, miasteczko dobrze znane fanom Stephena Kinga, tym razem jest tłem niedługiej historii o, wydawałoby się, przeciętnym mężczyźnie z raczej nieprzeciętnym problemem. Scott Carey, bo o nim tu mowa, to dość świeży rozwodnik z widocznym brzuszkiem. Wiedzie spokojne, nudnawe życie w towarzystwie kota. Pewnego dnia Scott spostrzega, że systematycznie traci na wadze, mimo że jego wygląd się nie zmienia. Świetnie, prawda? Nie martwi go to zbytnio, tym bardziej że je co chce, a czuje się wyśmienicie. Dopiero „dziwna sprawa z ubraniami” skłania go do zwierzeń u starego przyjaciela, emerytowanego dr. Boba. Nieważne co mężczyzna ma na sobie i jak bardzo wypycha kieszenie, waga wskazuje dokładnie tyle samo.
Scott, wraz z utratą wagi, otwiera bardziej oczy na problemy miasteczka, na które do tej pory nie zwracał uwagi. Jego sąsiadki, małżeństwo lesbijek, zmagają się z małomiasteczkowym, ciasnym myśleniem. On sam musi się nieźle napocić, aby próby pojednania nie przynosiły odwrotnych skutków. Jego dziwna przypadłość nabiera tempa i staje się jasne, co go czeka, ale mimo tego Scott czuje się coraz lepiej. „Dzień zero” zbliża się coraz szybciej, a on, jak człowiek chory na nieuleczalną chorobę, wydaje się pogodzony ze swoim losem i stara się naprawić, co się da, oraz poczuć prawdziwe szczęście.
„Uniesienie”, ukazuje problemy społeczne – problem z akceptacją odmiennej formy rodziny – małżeństwo lesbijek otwarcie mówiące o swoim związku wśród dość zamkniętej, żeby nie powiedzieć ograniczonej społeczności. Jako że utwór jest dość krótki, nie daje szansy, żeby zżyć się z bohaterami, jednak zdecydowanie można ich polubić.
No właśnie. Książka została wydana jako powieść jednak... Jest to trochę dłuższe opowiadanie, wydane nienaturalnie jako coś obszerniejszego. To, co od razu rzuciło mi się w oczy, to ogromne marginesy z udziwnieniami – linie z nazwiskiem autora i tytułem – sztuczne zapychacze, aby nas trochę oszukać, co do objętości. Dodatkowo spora czcionka i rysunki, które może i są urozmaiceniem, jednak według mnie zbędnym.
Podsumowując, King zafundował nam obyczajowe opowiadanie z elementami fantastyki, coś przyjemnego do poczytania w jeden wieczór. Krótka historia z morałem, podczas której nawiedzą nas różne emocje, od zdziwienia przez radość po smutek czy wzruszenie. Jeśli czekacie na mocne uderzenie w stylu Króla Grozy, niestety możecie się nie doczekać. Doczekacie się natomiast tradycyjnie kilku smaczków z kingowskiego świata. „Uniesienie” to raczej spokojna lektura, niekoniecznie lekka, ale jak dla mnie przyjemna, mimo że byłam na początku sceptyczna, co do przypadłości głównego bohatera. Uważajcie, bo niespodziewanie może wycisnąć z Was kilka łez.
Mroczna połowa
Świat funkcjonowałby o wiele sprawniej, gdyby wszyscy jego mieszkańcy pochodzili z dzieł literatury popularnej, pomyślał Thad. Ludziom w powieściach zawsze udaje się panować nad myślami, gdy przenoszą się gładko z jednego rozdziału do następnego.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że „Mroczna połowa” nie jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością Stephen’a King’a i na pewno nie ostatnią. I szczerze powiedziawszy, miałam pewne wątpliwości sięgając po akurat tę pozycję – bałam się, że nie będę do końca obiektywna w swojej ocenie, Stephen King jest jednym z moich ulubionych autorów. W tym lekkim jak na jego pióro thrillerze King pokazuje kunszt swojego talentu, oraz przekazuje pewnego rodzaju morał, naukę – nie wszystko co powołamy do życia da się tak łatwo uśmiercić, a także, że należy uważać, czego sobie życzymy. Bo nie wszystko to co powinno być martwe, chce takim pozostać. Ale może od początku.
Powieść zaczyna się w momencie, kiedy Thad Beaumont postanawia zrobić wielki „coming out” i ujawnić, że to on tak naprawdę jest George’m Stark’iem – popularnym autorem książek, które swoją sławę zdobyły przez to, że były dość mocno brutalne i kontrowersyjne. Thad urządza swojemu alter ego symboliczny pogrzeb chcąc skończyć raz na zawsze z jego istnieniem. Problem zaczyna się, kiedy ktoś zaczyna mordować ludzi odpowiedzialnych za ujawienie się Thada. Oczywiście pierwsze podejrzenia padają na samego zainteresowanego, jednak szybko okazuje się, że Thad ma żelazne alibi. Tym razem policja musi mieć nieco bardziej otwarty umysł, bo czasami to co nie możliwe staje się rzeczywistością i nawet byty, które teoretycznie nie mają prawa istnienia zostają powołane do życia.
Muszę przyznać, że „Mroczną połowę” czyta się dość lekko i przyjemnie, zwłaszcza jak na King’a, który potrafi mieć naprawdę ciężkie i przytłaczające pióro. Akcja dzieje się dość szybko, ale mimo wszystko nie jest to jakiś niezwykły pęd, a jednocześnie nie ma momentów, w których czytelnik mógłby się nudzić. Dialogi są poprowadzone w taki sposób, że prawie nie ma pustych wypełniaczy, których jedynym zadaniem jest zapchanie jak największej liczby stron. Niezwykle podobał mi się motyw bliźniąt, który został wpleciony w fabułę oraz mistycznej relacji jaka między nimi zachodzi. Ogromnym plusem jest też to, że nie da się nie lubić którejkolwiek z postaci – nawet tego złego i okropnego Georg’a Stark’a. King wykreował taki wachlarz bohaterów, że nawet Ci drugo i trzecioplanowi wnoszą coś do historii i nie są tylko tłem dla dziejących się wydarzeń. Każda z postaci ma swoją rolę do odegrania i naprowadzenie czytelnika na odpowiednie tory. Choć muszę przyznać, że mimo wszystko najbardziej polubiłam Thada i George’a, którzy mimo, że prawie tacy sami są kompletnie różnymi jednostkami. Ot, taki paradoks.
Podsumowując – „Mroczna powoła” jest tak naprawdę dla wszystkich fanów thillerów. I dla tych, którzy z twórczością Kinga spotkali się już wcześniej, jak i dla tych, którzy chcieli by ją dopiero poznać, ale nie wiedzą, za którą powieść mistrza grozy się zabrać najpierw. Jest ciekawa, trzymająca w napięciu i dość lekka w porównaniu do innych, kultowych, powiedzmy książek tego autora. Jak dla mnie przyjemna pozycja na aktualne, zimowe, długie wieczory.
Omen
Po wielu latach miłośnicy horroru doczekali się polskiego tłumaczenia powieściowej wersji jednego z najsłynniejszych horrorów na całym świecie. Filmu, który swego czasu budził niepokój, sprawiał, że na osobliwie zachowujące się dzieci zaczęto patrzeć z nutką podejrzliwości. Wydawnictwo postarało się, aby tak upragniona przez wielu czytelników książka zachwycała nie tylko treścią, ale i oprawą. Twarda okładka, piękny projekt, a także zjawiskowe ilustracje sprawiają, że lektura staje się czystą przyjemnością.
“Omen” w wersji powieściowej to niewiele ponad to, co zaprezentowano w filmie, choć trzeba przyznać, że te wszystkie dodatkowe sceny są fantastycznym smaczkiem dla fanów gatunku.
Książka często przypomina scenariusz filmu - jej większa część zbudowana jest z dość dynamicznych dialogów bez jakichkolwiek dopowiedzeń ze strony autora. Dzięki temu książkę czyta się w ekspresowym czasie, przy czym czytelnik nie odczuwa jakichkolwiek momentów nudy.
“Omen” to horror w starym dobrym stylu, w którym brak ścielącego się gęsto trupa, ogromnej ilości krwi czy niesmacznych opisów. Całość bazuje na klimacie i budowaniu napięcia, wobec czego entuzjaści bardziej subtelnych w swojej grozie historii będą ukontentowani dziełem Davida Seltzera.
Nastrój grozy bardzo udziela się czytelnikowi, aczkolwiek należy pamiętać, iż historia, która w 1976 roku (a także wiele lat później) robiła ogromne wrażenie, dziś niekoniecznie wywoła szok. Z pewnością większość osób decydujących się na lekturę zna choć odrobinę przebieg tej opowieści, dlatego nie ma mowy o mrożących krew w żyłach momentach czy zaskakujących zwrotach akcji.
Nie jest to jednak miałka lektura, o której szybko można zapomnieć. “Omen” - czy to w wersji powieściowej, czy filmowej - głęboko zakorzenia się w umysłach czytelników i widzów i tego odmówić mu nie można. Swego czasu historia ta wywoływała kontrowersje i niepokój, jednak dziś wcale nie traci na wartości, choć trzeba przyznać, że jest to pewnego rodzaju powtórka z rozrywki. Jeżeli ktoś nie lubi takich zabiegów, może poczuć się lekko rozczarowany.
Książka w oryginale była swego rodzaju dodatkiem do promocji filmu, dlatego też można ubolewać nad faktem, iż w Polsce wydano ją dopiero w 2018 roku. Z drugiej strony może być to wspaniałe odświeżenie historii dla fanów “Omena” lub też bodziec dla młodszego pokolenia do zapoznania się z klasyką gatunku.
Diablero
Powieść, na podstawie której powstał serial Diablero
Demony, duchy, strzygi, diabły i upiory, wynocha, jazda, won, precz!!! Elvis Infante nadchodzi!
Diaboliczne połączenie thrillera i horroru z akcją toczącą się w niebywałym tempie. A wszystko to podszyte przewrotnym czarnym humorem!
Po dramatycznej śmierci brata były więzień Elvis Infante, weteran wojny w Afganistanie, błąka się po podejrzanych dzielnicach Los Angeles, pracując jako diablero: łowca demonów, upadłych aniołów i innych nadprzyrodzonych istot, którymi handluje się na czarnym rynku i organizuje z ich udziałem nielegalne walki. Jest doskonale świadomy, że prędzej czy później nadarzy mu się sprawa taka jak ta: mocno skomplikowana, z udziałem księdza o uwodzicielskim talencie, bezlitosnej zabójczyni, która wygląda jak gotycka lolitka, oraz potężnej międzynarodowej organizacji związanej z owym nielegalnym handlem.
Alita: Battle Angel. Miasto Złomu - fragment
Pat Cadigan
Alita: Battle Angel. Miasto Złomu
Oficjalny prequel filmu
Opis
Dawno temu zakończyła się Wielka Wojna, której przyczyny zatarł czas. Na zdewastowanej powierzchni Ziemi ocalałe Miasto Złomu żyje odpadami wyrzucanymi przez mieszkańców unoszącej się nad nim podniebnej metropolii.
Ido, samotny lekarz specjalizujący się w naprawie cyborgów, robi wszystko, by pomóc mieszkańcom miasta. Ido wiedzie jednak podwójne życie – jego druga tożsamość zrodziła się z odłamków złamanego serca.
Młodociany przestępca Hugo marzy o lepszym życiu, ale popełnia błąd, który może zniweczyć wszystko, co dotychczas osiągnął.
Z kolei Vector, najbogatszy przedsiębiorca w mieście, dąży do pozyskania technologii, która nieodwracalnie zmieni losy Miasta Złomu.
Dziedzictwo. Hereditary
“Dziedzictwo” to jeden z tych horrorów, na który czekałam. I naprawdę było warto.
To opowieść o rodzinie, o której już na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że jest mocno dysfunkcyjna. Cztery osoby żyjące pod jednym dachem, ale tak naprawdę zupełnie osobno. I każde mierzące się ze swoimi problemami, wzajemnymi pretensjami, których źródła można dopatrywać się w chorobie psychicznej seniorki rodu. I właśnie sceną pogrzebu seniorki rodu historia się zaczyna. Dalej jest już tylko gorzej - pogłębiający się obłęd, śmierć kolejnych członków rodziny, z których każde następne umiera w bardziej brutalny sposób, by ostatecznie na arenie zdarzeń pozostała tylko ta postać, która może ocalić dziedzictwo. Demoniczne dziedzictwo.
Film jest ciężki. Mroczny. Przerażający nie tyle krwią, chociaż i tej jest nie mało, co atmosferą. Muzyka, kreacje aktorskie, przeskakiwanie ze sceny na scenę... to z jednej strony męczy, z drugiej zmusza do dokładnego śledzenia akcji. Toni Collette w roli matki - kobiety borykającej się z traumą po ciężkim życiu u boku chorej psychicznie matki, idealnie kreuje postać osoby zmęczonej życie, problemami, która jednak próbuje swoją rodzinę chronić i to za wszelką cenę. Gabriel Byrne z kolei tworzy postać ojca rodziny, człowieka na wskroś racjonalnego. Jego próby ogarnięcia zdarzeń w jakiś ciąg logiczny są jednak z góry skazane na niepowodzenie. To również opowieść o obsesji, zbiorowej psychozie, która siłą rzeczy musi doprowadzić do tragedii.
“Dzidzictwo” zostało okrzyknięte przez USA Today “arcydziełem współczesnego horroru” i ja się w całości z tą opinią zgadzam. To taki film, który pozostaje w człowieku znacznie dłużej niż tylko do napisów końcowych, zmusza do refleksji nad tym jak choroba psychiczna, niedomówienia, przemilczenia potrafią zniszczyć rodzinę. Jak ciężko jest żyć z balastem przewin poprzednich pokoleń. I jak łatwo jest oszaleć, jeśli tylko za szybko spadnie na nas zbyt dużo.
Korytarzem w mrok
Film “Korytarzem w mrok” nęcił głównie Umą Thurman w roli dyrektorki szkoły dla trudnych dziewcząt. Szkoła owa znajdowała się w pięknym, acz strasznym zamczysku w Blackwood i by do niej trafić należało wyróżniać się czymś szczególnym. Takim talentem do podpaleń choćby. Tyle, że metody Madam Duret dalekie były od standardów znanych chociażby z takich filmów jak “Młodzi gniewni”...
Producentami filmu są osoby odpowiedzialne za sagę “Zmierzch”. I widać to praktycznie od pierwszych minut opowieści. Mamy zatem młodą dziewczynę - Kit, której ojciec zginął tragicznie wiele lat wcześniej, medium (i to nie jedno), zbuntowane nastolatki, demoniczną kadrę pedagogiczną zafiksowaną na wyższe cele oraz nauczyciela - marzyciela, który ostatecznie sprzeciwia się procederowi, w którym bierze udział, ale wcale dobrze na tym nie wychodzi.
Sama fabuła wciąga. Nie powiem - film ogląda się dobrze, chociaż należy mieć poprawkę na to, że nie jest to produkcja dla wyrafinowanych znawców horrorów, raczej dla nastolatek, które podczas pidżama party postanowiły się trochę przestraszyć (a w kilku scenach rzeczywiście można podskoczyć) i powzdychać do przystojnego Noah Silvera. Opowieść jako całość jednak ma sens, a co więcej - Uma Thurman, wcielająca się w rolę Madame Duret, momentami naprawdę potrafi przekonać do swoich okrutnych racji.
Nie sposób również przyczepić się do gry aktorskiej. Praktycznie każda postać ma w sobie to coś, co w sumie składa się na dobry film. Już nawet nie będę wspominać o Umie, czy, grającej Kir Annasophie Robb, bo one jako główne bohaterki nie zawiodły absolutnie. Mnie zachwyciły postaci drugoplanowe. Rebecca Front w roli pani Olonsky - brawurowo zagrała postać dozorczyni, której brutalność okazuje się wynikać z najbardziej czystej tęsknoty za utraconym. Podobnie Victoria Moroles wcielająca się w rolę Victorii - fantastycznie zagrana postać złej dziewczyny o mimo wszystko dobrym sercu. I to jej zdanie, że “zło samo się nie skończy”. Idealne podsumowanie i filmu, i życia.
Film polecam. Szczególnie tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z horrorami i na początek chcą coś ciekawego, nie ociekającego krwią, za to przerażającego klimatem, muzyką, czasem pojedynczymi scenami. Dla bardziej zaawansowanych fanów gatunku może to być z kolei okazja do obejrzenia czegoś “lekkiego”.
Alita: Battle Angel. Miasto Złomu
Pat Cadigan
Alita: Battle Angel. Miasto Złomu
Oficjalny prequel filmu
Opis
Dawno temu zakończyła się Wielka Wojna, której przyczyny zatarł czas. Na zdewastowanej powierzchni Ziemi ocalałe Miasto Złomu żyje odpadami wyrzucanymi przez mieszkańców unoszącej się nad nim podniebnej metropolii.
Ido, samotny lekarz specjalizujący się w naprawie cyborgów, robi wszystko, by pomóc mieszkańcom miasta. Ido wiedzie jednak podwójne życie – jego druga tożsamość zrodziła się z odłamków złamanego serca.
Młodociany przestępca Hugo marzy o lepszym życiu, ale popełnia błąd, który może zniweczyć wszystko, co dotychczas osiągnął.
Z kolei Vector, najbogatszy przedsiębiorca w mieście, dąży do pozyskania technologii, która nieodwracalnie zmieni losy Miasta Złomu.
Letnia noc
Ostatni dzień szkoły, perspektywa długiego okresu odpoczynku oraz wielu nowych przygód to dla młodzieży nie lada gratka; lato 1960 roku jednak od początku niosło ze sobą znamię czegoś... złego. Old Central School był potężnym gmachem, przywodzącym na myśl wyłącznie mroczne skojarzenia i to nie związane z niechęcią uczniów do nauki. Budynek, kryjący w swoim wnętrzu wiele tajemnych przejść oraz niezbadanych korytarzy wraz z rozpoczęciem wakacji miał zostać zamknięty na głucho, a później wyburzony. Duane, Lawrence, Kevin, Mike oraz Dale z westchnieniem ulgi przyjmują wieści o rychłym końcu Old Central School. Nigdy nie czuli się tam zbyt dobrze, zbyt bezpiecznie. A mimo to entuzjazm związany ze zniszczeniem budzącego niepokój gmachu zostaje przygaszony, gdy w Elm Haven zaczynają ginąć dzieci. Piątka nastolatków -zwących sami siebie Rowerowym Patrolem- niemalże siłą zostaje wciągnięta w coraz dziwniejsze wydarzenia. Muszą jak najszybciej rozwiązać tajemnicę Old Central School, nim złe moce porwą również ich. Gra się rozpoczęła, a stawką jest życie...
Choć horrory należą do mojego ulubionego gatunku od dawna, to zazwyczaj szłam bardzo utartą ścieżką. Największą dostępnością w moich okolicach cieszy się (oczywiście) Stephen King oraz Graham Masterton. Na twórczości tych panów wychowałam się literacko. Nie powiem, od czasu do czasu trafiała się powieść grozy innego autora, a jednak zawsze brakowało w niej tego magicznego "czegoś". Z lekką obawą podchodziłam więc do Letniej nocy pana Dana Simmonsa, jak się okazało- zupełnie niesłusznie. Lektura porwała mnie ze sobą praktycznie od pierwszej strony, przenosząc do rozgrzanego od letniego słońca Elm Haven.
Czym powinny zajmować się dzieci w czasie letnich wakacji? Spotkaniami ze znajomymi, graniem w piłkę oraz wszelkimi innego rodzaju zabawami. I początkowo tak właśnie było. Piątka naszych młodych bohaterów spędzała razem praktycznie każdy dzień, delektując się wolnymi chwilami. Kres beztrosce położyło zaginięcie ich szkolnego kolegi, którego rodzina nie widziała od zakończenia roku szkolnego. Duane, Lawrence, Dale, Mike i Kevin gdzieś podskórnie przeczuwają, że za zniknięciem chłopca wcale nie stoi chęć uwolnienia się od patologicznej rodziny. A późniejsze wydarzenia tylko to potwierdzają.
Pierwsze skojarzenie nasunęło mi podobieństwo do zekranizowanej w zeszłym roku powieści grozy Stephena Kinga, To. Głównie przez wzgląd na młodych bohaterów, którzy podjęli się walki ze złem. Te dwie historie różnią się jednak diametralnie. Dan Simmons stworzył tak intrygującą książkę, że niemal z utęsknieniem czekałam na chwilę wolnego, aby kontynuować lekturę. Autor wrzuca czytelnika w lata młodości- lata, które każdy z nas raczej wspomina bardzo dobrze. Na szczęście nad nami wówczas nie wisiała wizja śmierci z rąk zła. Pan Simmons bardzo dokładnie opisuje każdy detal, zarówno otoczenie, jak i np. opis maszyn rolniczych, którymi zajmował się ponadprzeciętnie inteligentny Duane. Dla niektórych tak rozwlekłe opisy mogą stanowić problem, jednakże moim zdaniem właśnie dzięki temu możemy całościowo wczuć się w codzienność bohaterów. Dodam, że akcja toczy się w 1960 roku, gdy nie istniały jeszcze wszelkiego rodzaju nowinki technologiczne, odciągające dzieci od prostych, grupowych zabaw. To taka bardzo przyjemna podróż w czasie.
Również postacie zostały stworzone z niezwykłą dbałością o szczegóły. Każdy z chłopców ma w sobie charakterystyczny rys, dzięki któremu z łatwością możemy ich od siebie odróżnić (nie tylko po imionach). Oczywiście trzeba zwrócić uwagę na fakt, że jak na jedenastolatków posiadają takie cechy, których dorośli często nie mają, ale to drobne przerysowanie ginęło w toku akcji. Czasami potrzebny jest taki superdzieciak, nawet, jeżeli w życiu realnym nigdy takiego nie poznamy.
Letnia noc Dana Simmonsa to jedna z tych powieści grozy, które polecę Wam z czystym sumieniem (i ręką na sercu). Jeżeli nie przeszkadzają Wam rozwlekłe opisy -często przytłaczające, szczególnie na początku podróży w głąb książki- to książka jest jak najbardziej dla Was.