Rezultaty wyszukiwania dla: Historia
Gdzie śpiewają diabły
Magdalena Kubasiewicz dała się poznać jako autorka wszechstronna: spod jej pióra wyszła i dylogia urban fantasy o wiedźmie Sanice, i obyczajowa Sonata dla motyla, i komediowe Topienie marzanny. Teraz do tego grona dołączyło rural fantasy (choć czy na pewno?) o baśniowym rodowodzie – osadzona w realiach polskich wiosek poza czasem powieść Gdzie śpiewają diabły. Czy warto sięgnąć po ten tekst?
Na początek trzeba pochwalić wydawnictwo Uroboros, które robi dobrą robotę, jeśli chodzi o promocję polskiej fantastyki pisanej przez kobiety. Wydają kilka znakomitych autorek i cieszę się, że Kubasiewicz dołączyła do ich „stajni”, ponieważ to wydawca, który nie szczędzi środków na opracowanie i promocję swoich książek – a to rzadka sztuka w dzisiejszych czasach. Okładka nie do końca mi odpowiada, ponieważ „przesunięte” litery w moim odczuciu nie współgrają z treścią, a szare drzewo nie przyciąga wzroku na księgarnianych półkach. Możliwe jednak, że oprawa graficzna wypadła tylko nieco blado przy takich wizualnych perełkach jak Toń Marty Kisiel czy Dom Wschodzącego Słońca Aleksandry Janusz, a obiektywnie nic jej nie brakuje.
Przejdźmy do treści, kwestii dalece ważniejszej. Gdzie śpiewają diabły to dość prosta historia opierająca się na założeniu, iż każdy ma swoją opowieść i nawet ta sama opowieść może brzmieć zupełnie różnie z punktu widzenia różnych osób. Do Azylu, małego miasteczka, w którym numeracja domów szaleje, a jezioro jest czarne, przyjeżdża Piotr, młody mężczyzna poszukujący zaginionej przed laty bliźniaczki, Ewy. Mieszkańcy miasteczka, jak zwykle w takich przypadkach, okazują się niezbyt pomocni, tym bardziej, że niedawno już stali się obiektem zainteresowania dziennikarzy i policji. Sprawa morderstwa tajemniczej Patrycji jest ściśle związana z wizytą Piotra, lecz mężczyzna nie ma pojęcia, jak bardzo los nieznajomej dziewczyny łączy się z historią jego bliźniaczki oraz miejscową legendą o Diable i jego czarownicy. Prawdy musi szukać w licznych wersjach tej samej opowieści, opowiadanych przez kolejnych mieszkańców Azylu. Tylko czy po taką prawdę przyjechał?
Podoba mi się wpisana w zamysł powieści polifoniczność. Uwielbiam założenie, że nie ma jednej prawdy i jedynie słusznej wersji opowieści, a każdy głos winien zostać wysłuchany, tym bardziej, że autorka stara się wpisać to podejście i w rozwiązania fabularne. Nie powiem, że wyszło w stu procentach, ponieważ zakończyłam lekturę z poczuciem, że niektórym bohaterom dano więcej zrozumienia niż innym – ale czy dało się poprowadzić akcję inaczej? Trudno powiedzieć.
Styl utworu jest baśniowy, orbitujący w stronę gawędy, co stoi w jaskrawym kontraście wobec postaci protagonisty. Ciekawy zabieg, chociaż powtórzenia, nawet celowe, w pewnym momencie zaczynają męczyć. Jest ich za wiele, a budowanie nastroju na tym środku stylistycznym mogłoby się sprawdzić w opowiadaniu, nie w powieści, ponieważ na dłuższą metę wybija z rytmu lektury.
Zresztą, z tym nastrojem jest trudna sprawa. Z jednej strony mamy piękne i dobrze wykonane przeciwstawienie przyziemnego młodzieńca wychowanego w duchu racjonalizmu i pragmatyzmu oraz obcego mu świata, który okazał się idealnym domem dla jego siostry. Na poziomie estetycznym założenia są spełnione w stu procentach. Gorzej z poziomem emocjonalnym: brakuje mi w tym tekście życia. Jako czytelniczka nie czuję strachu o życie Piotra, smutku po śmierci jednej z mieszkanek Azylu ani rozdarcia, gdy na jaw wychodzi, że w sprawie morderstwa Patrycji nie sposób jednoznacznie ocenić winy w kategoriach moralnych. Przyjmuję fakty fabularne do wiadomości, lecz lektura nie wciąga mnie do tego stopnia, bym umiała kibicować lub złorzeczyć bohaterom. Widzę w tym pewien problem z dość powierzchowną konstrukcją postaci, co do których więcej wiemy o ich działaniach niż o charakterze, a także z budowaniem napięcia w tekście – czytelnik od początku wie lub domyśla się, jak cała historia się zakończy.
Ale jeżeli chcecie przeczytać dobrą współczesną baśń i nie przeszkadza wam to, co ja uznałam za wadę, jak najbardziej Gdzie śpiewają diabły polecam, bo to kawałek sprawnie napisanej i dobrze przemyślanej literatury fantastycznej mocno osadzonej w realiach polskiej wsi.
Zbrodnia i Karaś
Intrygujący opis i rudy kot na okładce przekonały mnie, by sięgnąć po książkę spod pióra Aleksandry Rumin „Zbrodnia i Karaś”. Czy jednak zawartość była równie ciekawa, a ja nie pożałowałam swojej impulsywnej decyzji?
Wszyscy świadkowie zdarzenia zostali poproszeni o pozostanie w strefie rekreacyjnej na parterze budynku. Zawsze śmieszyła ją ta nazwa, bo czy dwa stoły, kilka krzeseł i zdychającą paprotkę można nazwać strefą rekreacyjną?
Gdy dwie sprzątaczki znajdują na terenie kampusu Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie ciało profesora Karasia, ich życie przewraca się do góry nogami. Same postanawiają odkryć kto jest mordercą, a liczbę podejrzanych ogranicza fakt, że w budynku podczas śmierci profesora było zaledwie dziesięć osób. Okazuje się jednak, że profesor był tak lubianą i sympatyczną personą, że każda z tych osób mogła mieć motyw, by go zabić.
Widok go przeraził. Matka stała nad powalonym ojcem, trzymając w reku gigantyczny wałek do ciasta.
„Zbrodnia i Karaś” to powieść nietypowa. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że to barwne postacie bohaterów tworzą w tej historii całą fabułę, a samo morderstwo jest zaledwie tłem. Pisarka zgrabnie prowadzi nas przez zakątki polskiego „Uksfordu”, po kolei przedstawiając nam historie osób, które mogą być zamieszane w przedwczesną śmierć profesora. Podczas wertowania kolejnych stron, niekiedy nie mogłam przestać się śmiać. Historia jednak nie należy wyłącznie do beletrystyki czysto rozrywkowej. Śmierć profesora staje się podłożem przeróżnych rozważań zarówno bohaterów, jak i towarzyszących im czytelników.
Książka jest napisana bardzo dobrze (zarówno pod względem stylu, jak i warsztatu), ciężko ją jednak przypisać do konkretnego gatunku, nawet jako komedii kryminalnej. To prawdziwa uczta wyobraźni, w której pojawiają się: satyra, parodia, fragmenty powieści obyczajowej, a nawet elementy fantastyki. Wyraźnie też widać, że Aleksandra Rumin pisze o miejscach, które zna. Wygląda na to, że nauka na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie się jej przysłużyła i została doskonałą inspiracją. Podoba mi się też fakt, że pisarka postawiła na typowo polskie nazewnictwo. Trend na angielskie imiona i nazwiska osób mieszkających w naszym rodzimym kraju bywa naprawdę irytujący.
Podsumowując: elementów kryminalnych jest w książce niewiele, za to komediowe zadowolą każdego, nawet malkontenta. „Zbrodnia i Karaś” to świetnie napisana, niezwykle zabawna historia z pozytywnym przesłaniem. Trudno uwierzyć, że to literacki debiut. Mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia książka spod pióra Aleksandry Rumin, jaką dane było mi przeczytać. Podczas lektury bawiłam się znakomicie i tego życzę również innym czytelnikom.
Mysia wieża - zapowiedź
Mysia Wieża jest pierwszą częścią zakrojonego na sześć tomów cyklu powieści przygodowo-fantastycznych dla nastolatków. Seria osadzona jest w tradycji legend i opowieści mitycznych polskich i słowiańskich, odwołuje się też szeroko do legendarium polskiej literatury romantycznej. Główni bohaterowie to dwójka współczesnych uczniów podstawówki, z którymi łatwo będzie utożsamić się nastoletniemu czytelnikowi.
Tytuły dwóch kolejnych tomów to:
„Śpiący Rycerze“
„Smocza Jama“
Nigdy cię nie opuszczę
Książki o prawnikach zyskują coraz większą popularność, z której postanowiła skorzystać J.L. Butler. Stworzona przez nią bohaterka, Francine Day, to bardzo ambitna i odnosząca sukcesy prawniczka, którą tylko jeden mały krok dzieli od awansu. Jedna prestiżowa sprawa wystarczy, aby uzyskać awans na królewskiego adwokata i założyć jedwabną togę. I właśnie takowa się natrafia – sprawa rozwodowa Martina Joya. Niestety, Day szybko ulega urokowi swojego klienta, co nie jest zbyt profesjonalne. Staje się jego kochanką, a sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że żona Martina zaginęła, a Francine jest ostatnią osobą, która widziała ją żywą.
Thriller w wykonaniu J.L. Butler wypada naprawdę ciekawie i przyjemnie. Choć właściwie nie ma w tej historii nic zaskakującego, to naprawdę dobrze się ją czyta – typowy thriller, w którym poruszany jest motyw kariery, namiętności, kobiety niezależnej czy stalkingu i nadmiernej obsesji na punkcie drugiego człowieka. Pojawia się tutaj sporo niedopowiedzeń, a autorka miesza czytelnikowi w głowie – ciężko dojść do tego, co spotkało Donnę Joy, czy Martin miał udział w jej zaginięciu, czy też może główna bohaterka zrobiła coś, czego nie pamięta? To trochę jak w „Dziewczynie z pociągu” – upojenie alkohole w noc zaginięcia danej postaci sprawia, że nic nie jest oczywiste i proste.
O ile do samej historii nie mam większych zarzutów, tak główna bohaterka była… irytująca. Niby wykształcona i inteligentna pani prawnik, a jednak tak zaślepiona przez uczucia i emocje, które zrodziły się… znikąd. Zero pomyślunku, zero instynktu samozachowawczego, brak rozsądku i podejmowanie irracjonalnych decyzji – oto Francine Day. Momentami całkowicie nie rozumiałam jej sposobu postępowania. W sumie sam ten motyw romansu, czy to z Martinem czy z jej sąsiadem, wypadł dosyć sztucznie – właściwie można było wybrać tylko jeden z nich, obstawiam ten drugi, bo prezentował motyw lekkiej obsesji, szantażu i stalkingu. Pasował do klimatu thrillera, a romans z własnym klientem? Robiony jakby na siłę.
Fabuła rozwija się powoli, stopniowo odkrywamy kolejne sekrety, ale właściwie niczym nie zaskakuje. Zakończenie może nie jest całkowicie przewidywalne, aczkolwiek zdecydowanie zbyt proste – nie wzbudza pożądanego efektu WOW. Zabrakło większej pompy w punkcie kulminacyjnym. Mimo tego książka ma całkiem przyjemny klimat – lekko ponury i deszczowy, co zdecydowanie sprzyja lekturze, choć właściwie jest to zdecydowanie historia na jeden wieczór – nie wymaga od czytelnika większego skupienia czy koncentracji. Pojawia się też sporo niepotrzebnych scen, ale teoretycznie rozbudowują one całą historię. Niektóre wątki są dobrze zrealizowane, inne wydają się być zupełnie zbędne.
Zdecydowanie nie jest to najlepszy thriller, z jakim miałam do czynienia, ale jeżeli ktoś poszukuje powieści, która po prostu ma mu służyć za czystą rozrywkę, to myślę, że sprawdzi się tutaj odpowiednio. Czasami potrzebujemy książek dla zabicia czasu, właśnie tego typu historii, które czyta się lekko, bez żadnych zobowiązań, bez dokładnego analizowania każdego aspektu całości.
Magia i ogień
“Magia i ogień” to drugi tom napisanego z wielkim rozmachem cyklu “Blackwater” Nika Pierumowa, który sprawia, że dojrzały czytelnik może choć na chwilę powrócić do czasów dzieciństwa. Główną bohaterką jest bowiem dwunastoletnia dziewczynka, która pomimo swojego młodego wieku jest nad wyraz dojrzała i tylko ona może zmienić bieg historii…
Kontynuacja “Magii i stali” obfituje w akcję i jej niespodziewane zwroty, jednak nie sposób nie zauważyć, iż całość nie wnosi zbyt wiele do fabuły całej serii. “Magia i ogień” to historia, która wciąż zatacza koło, wobec czego czytelnicy ciekawi dalszych losów młodziutkiej Mollynaird mogą być nieco zawiedzeni.
Główna bohaterka bardzo wydoroślała, co jest zarówno wadą, jak i zaletą tego cyklu. Mollynaird to postać, której nie sposób nie polubić i dzięki swojej dojrzałości sprawia, że historia ta nie jest powiastką dla dzieci, lecz poważną powieścią dla czytelników, którzy wiek nastoletni mają już dawno za sobą. Niestety autor ma skłonność do czynienia ze swojej bohaterki osoby przesadnie wręcz bystrej i inteligentnej, co nie miało miejsca w poprzednim tomie tego cyklu.
Największą wadą “Magii i ognia” jest niestety bliższe zapoznanie czytelnika z funkcjonowaniem i pracownikami przerażającego Departamentu, który w swoich łapach dzierży całą władzę, ustawia życie obywateli i ma wgląd we wszystko. W tej części Pierumow ukazał tę instytucję jako niebywale nieudolną, niezdarną i zwyczajnie niewydarzoną. Oczywiście można zrozumieć zamiar autora, jednak przy tak wielkim kontraście do informacji, które czytelnik otrzymał w poprzednim tomie, człowiek nie może uwierzyć w fakt, że ludzie tak nieporadni, iż nie mogą poradzić sobie z trzynastoletnią dziewczynką, mogli dojść do władzy.
Mimo wszystko Nik Pierumow posiada tak lekkie pióro i niesamowitą zdolność do przykuwania uwagi czytelnika, że większość wad i niedociągnięć nie ma większego znaczenia. Od książki wręcz nie można się oderwać, choć kontynuacja “Magii i stali” jest zdecydowanie słabszą powieścią od jej poprzedniczki.
“Blackwater” to cykl, który w zasadzie nie ma grupy docelowej. W swoje ręce może go chwycić absolutnie każdy i każdy znajdzie w nim coś innego, co go zaintryguje i pochłonie w całości. Dojrzali czytelnicy znajdą wiele odniesień do otaczającej ich rzeczywistości, zaś młodsi ujrzą baśniową, lecz niezwykle mądrą opowieść o bohaterstwie, barierach, tolerancji, magii, przyjaźni i wielu, wielu innych.
Kłamca 2.8. Papież Sztuk
Kto by pomyślał, że minęła już dekada odkąd światło dzienne ujrzał Kłamca Jakuba Ćwieka. Opowieść o półbogu Lokim wpisała się szybko na listę najbardziej popularnych i wartych przeczytania książek na polskim rynku fantastycznym. Kłamca doczekał się czterech tomów wydanych przez Fabrykę Słów. Historia wydawała się już zamkniętą, jednak autor poczestował fanów jeszcze dwoma dziełami ze świata Lokiego. Pierwszym była Machinomachia - nowela, o której też miałem przyjemność napisać tutaj kilka pozytywnych słów. Drugim dodatkiem jest Papież Sztuk, który niegdyś był rodzajem prezentu na 10lecie Kłamcy. Jak prezentuje się zatem odświeżone wydanie?
Loki — nordycki bóg kłamstwa na usługach aniołów, a także bohater pięciu książek, komiksu i gry karcianej — nie ma czasu świętować. Oto bowiem przyjdzie mu się zmierzyć z jednym z największych swoich wrogów. W dodatku na własne życzenie, bo wszystko wskazuje na to, że Dezyderiusza Crane’a, samozwańczego boga popkultury, stworzył omyłkowo nie kto inny, jak Loki właśnie. Teraz rozpoczyna się gra z czasem, tym trudniejsza, że z każdą chwilą nowy bóg coraz lepiej poznaje swoje możliwości. Jego główną mocą jest kontrola nad narracją, a nawet… nad całą opowieścią!
Pierwsze, co trzeba powiedzieć to to, iż nowa książka Ćwieka fabularnie toczy się gdzieś obok akcji, którą znamy z czterech Fabrycznych tomów Kłamcy, dlatego też nowi czytelnicy przygód o Lokim nie muszą zaznajomić się z całym cyklem, by cieszyć się frajdą z czytania, bo tą, bez dwóch zdań i w ogromnej ilości, daje nam Papież Sztuk. Co jeszcze? Książka jest napisane w formie powieści a nie, jak to miało wcześniej miejsce, w formie mniej lub bardziej chronologicznych opowiadań. To, co rzuca się w oczy i też wyróżnia się nieco spośród innych książek Ćwieka (chociaż nie tylko), to zabawa konwencją. Czytelnik nie czyta lektury od początku do końca, autor bowiem ukrył dla swoich fanów kilka otwartych furtek, swego rodzaju marginesowych dopowiedzeń do całości, rozsianych w końcowej części powieści. Tak więc czytając dany fragment, przenosimy się nagle o sto kartek w przód by — dla przykładu — zapoznać się z komiksowym obrazem pewnej potyczki Lokiego. Jest to zabieg na pewno ciekawy i daje coś w postaci książkowej świeżości. Na koniec też trzeba pochwalić grafików wydawnictwa SQN - kolejny raz stanęli na wysokości zadania i stworzyli przyjemną nie tylko dla duszy, ale też dla oka serię.
Jeśli chodzi o sam tekst, to Jakub Ćwiek z pewnością stanął na wysokości zadania. Po Machinomachii czułem lekki niedosyt, lecz tym razem wszystko jest w porządku, co przyczyniło się do pochłonięcia przeze mnie książki w jeden dzień. Pierwszy raz od czasów cyklu Jakuba Wędrowycza Andrzeja Pilipiuka roześmiałem się na głos czytając, za co należą się Ćwiekowi ogromne brawa. Cięty dowcip Lokiego, trafne riposty i nutka kpiny w każdym zdaniu to coś, co szalenie ubarwia bohatera. Do tego dochodzi oczywiście łatwy w odbiorze styl. Cała historia napisana jest ciekawie i przejrzyście, a końcówka daje nadzieję na możliwość kontynuacji. Zdecydowanie polecam!
Ostatnie namaszczenie
Przypuśćmy, że w ręce kapelana walczącego o przetrwanie oddziału partyzantów przypadkiem wpada grimoire – księga zaklęć. Dodajmy: działająca. Dalej jest tylko lepiej. Czwarta książka w dorobku Haladyna prezentuje nadal świetną formę autora i ukazuje naprawdę spory talent i powiew świeżości na polskim rynku fantastyki!
Trwa druga wojna światowa, kulminacja chaosu, terroru i szaleństwa. Gdzieś na wschodzie Polski niewielki oddział partyzantów z zaciekłą determinacją broni swojego kraju przed najeźdźcami. Giną kolejni żołnierze, oddział powoli się wykrwawia. Jeśli zostaną w lesie, to nadchodząca zima będzie kresem dla nich wszystkich. W rozpaczliwej próbie przetrwania próbują odbić z rąk Rosjan pobliskie miasteczko. To, co tam zastają wystawia na próbę ich odwagę, siłę ducha i poczytalność. Bo jak pogodzić się z czymś, czego w żaden sposób nie może przyjąć rozum? Niepozorna książeczka, znaleziona w zniszczonym kościele, daje nadzieję. Na przetrwanie, a może nawet na zwycięstwo. Jednak cena, jaką przyjdzie za nie zapłacić, będzie koszmarnie wysoka i wystawi na próbę człowieczeństwo każdego z partyzantów, łącznie z oddziałowym kapelanem. To on ostatecznie będzie musiał zdecydować, jak wielkie świętokradztwo jest skłonny popełnić w imię walki za ojczyznę.
Chociaż na pierwszy rzut oka książka może wydawać się dziełem w zaawansowanym stopniu historycznym, to w rzeczywistości realia Drugiej Wojny Światowej, a w zasadzie już jej końca, są tylko tłem wydarzeń dla losów pewnego księdza, dowódcy oddziału AK, który niespodziewanie zostaje wplątany w magiczną historię, który zburzy jego wiarę i postrzeganie rzeczywistości. Już przed premierą książki głośno mówiono o niezbyt trafnym doborze głównego bohatera, który kojarzy się zaznajomionym z historią czytelnikom z Romualdem Rajsą, który ma na swoim koncie liczne zabójstwa cywilów w imię walki z okupantem. Wspólnym mianownikiem obu mężczyzn jest jednak tylko taki sam pseudonim - "Bury" - oraz fakt bycia dowódcą AK. Jak już wspomniałem, książka mimo historycznego tła, niewiele wspólnego ma z prawdziwymi zdarzeniami tamtej epoki. Czułem gdzieś wewnętrzną zaznaczenia tego faktu, by z góry wykluczyć niedomówienia względem zainteresowanych lekturą.
Krzysztof Haladyn z każdym nowym dziełem udowadnia swoją szeroką paletę możliwości pisarskich. Za każdym razem przenosi swojego czytelnika w inne miejsce, w inne czasy. Taka wszechstronność, nie zamykanie się na jeden gatunek i przede wszystkim styl w jakim tworzy swoje powieści udowadnia, że jest autorem z najwyższej półki, który wdarł się na rynek z impetem i co więcej, nie zanosi się aby spadł z podium jednych z najbardziej świeżych, młodych i niezwykle zdolnych twórców szeroko pojętej literatury fantastycznej. W Ostatnim namaszczeniu dostajemy historię, w której obok toczących się walk Wielkiej Wojny, urzeczywistniają się słowiańskie demony, czarodziejskie zjawy oraz magia. Powieść czyta się jednym tchem, w czym pomaga nam niezwykle fajny, prosty język, wartka akcja i ceniona, charakteryzująca zmysł pisarski lekkość tworzenia uniwersum. Zdecydowanie polecam!
Łowcy
Przeprawa przez bezimienną rzekę, w której dwa dni temu o mało co nie utopił nas praprzodek krokodyli, tym razem odbyła się bez problemów i uszczerbków na zdrowiu. Te zafundowaliśmy sobie sami: otarcia, siniaki, nerwy i podwyższone ciśnienie. Szacowałem, że mój puls dochodzi gdzieś tak do dwustu dwudziestu. Kiedy po kolejnych pięciu godzinach zauważyłam w oddali zarys obozowiska, odetchnąłem z ulgą - jakbym wrócił do domu.
Czy ktokolwiek z was zastanawiał się kiedyś, jakby to było cofnąć się w czasie o miliardy lat i zobaczyć dziką prehistoryczną Ziemię? Jakby to było na własne oczy obserwować żyjące dinozaury w naturalnym dla nich środowisku? Jakby to było czuć się malutkim wobec ogromu natury i tego co ówcześnie żyło na naszej planecie? Bohaterowie książki Miroslava Zambocha „Łowcy” dostali od pewnego młodego naukowca właśnie taką szansę. Oczywiście grubo płatną i z dość mocnymi obostrzeniami prawnymi, ale jednak dostali. Tylko chyba żadne z nich nie spodziewało się tego, w jaki sposób przywita ich kształtująca się dopiero Ziemia i jej mieszkańcu. Nie zdawali sobie sprawy jak szybko z tytułowych łowców, sami staną się zwierzyną.
Głównym bohaterem z perspektywy, którego opowiedziana jest cała historia to młody naukowiec – Mark Twilli, który pracuje przy wykrywaniu i badaniu wektorów, za pomocą których, być może kiedyś, uda się umożliwić podróże w czasie i przestrzeni. Całkiem przypadkiem, odkrywa dwustronny wektor, który pozwala wyruszyć w podróż w tę i z powrotem do czasów prehistorycznych. O wszystkim dowiaduje się, jego znajomy ze studiów – Jan Petr i proponuje mu układ. Mark dostanie grube pieniądze jeśli zdecyduje się zorganizować polowanie na dinozaury dla niego i jego obrzydliwie bogatych znajomych. Żaden z nich nie spodziewa się konsekwencji jakie przyjdzie im za to zapłacić. W końcu człowiek jest królem Ziemie, prawda? No cóż, okazuje się że nie koniecznie, bo dinozaury nie do końca chcą się dzielić swoim teren i umierać od nieznanej im broni. A świat jaki zastają na miejscu bardzo chce zjeść ich sobie na śniadanie.
Muszę przyznać, że książka Miroslava Zambocha wciągnęła i pochłonęła mnie w całości i bez reszty. Autor pokazuje w niezwykle piękny i kolorowy sposób świat, którego nigdy nie uda nam się zobaczyć. Pozwolił wyruszyć mojej wyobraźni w niezwykłą przygodę pełną niebezpieczeństw, adrenaliny i zapartego tchu, przy okazji pokazując, że ludzie nie zawsze byli (i być może nie zawsze będą) na szczycie łańcucha pokarmowego. Ponad to Pan Zamboch, tak kreuje wszystkich bohaterów, że nie da się ich nie lubić. Nawet największy dupek w eskapadzie – Henry Wirgan zyskał u mnie trochę sympatii, właśnie za bycie takim, a nie innym człowiekiem. Nie ma tutaj nijakich postaci, nie ma bladych i pustych charakterów. Każdy z członków wycieczki do prehistorii wnosi coś świeżego, coś co daje temu wszystkiego wyrazu i smaczku, dzięki któremu całość jest jeszcze bardziej do schrupania.
Całość oceniam bardzo pozytywnie. Opisy nie były przesadzone, dialogi nie były na siłę, a i sprawy związane z paleontologią zostały przedstawione w dość prosty i zrozumiały sposób. Bardzo przypadło mi do gustu też zakończenie. Daje nadzieje na kolejne części, które mam nadzieję, że powstaną. I które bardzo chętnie przeczytam. Dodatkowo dużym plusem jak dla mnie są zamieszone w książce ilustracje, które umieszczone w odpowiednich miejscach jeszcze bardziej pobudzają wyobraźnie i chęć czytania. Czas spędzony przy tej powieści był niezwykle przyjemnie spędzonym czasem.
Król złodziei
“Król złodziei” to historia oparta na faktach, a dokładnie na wydarzeniach, do jakich doszło w Londynie w Wielkanoc 2015 r. Wtedy też doszło do włamania do domu depozytowego Hatton Garden, zaś skok ten przeszedł do historii jako jeden z najbardziej zuchwałych w dziejach. I chociaż większość sprawców złapano, to ani łupu nie dało się w całości odzyskać, ani szkód i krzywd do końca zadośćuczynić.
Chociaż twórcy przedstawiają film jako dramat, dla mnie to typowy kryminał i to ze sporą dozą inteligentnego brytyjskiego humoru. Budzą bowiem uśmiech sympatii poczynania wiekowych przestępców, którzy na miejsce włamania, poza potrzebnym sprzętem muszą zabrać aparaty słuchowe i zapasy insuliny. A i to nie daje pewności powodzenia. To także opowieść o chciwości i o tym, jak prawdziwe jest przysłowie, że chytry dwa razy traci. Ostatecznie to także historia z happy endem i to dla obu stron. Dla tych dobrych, bo jednak większość złodziei udało się złapać i sporą część łupu odzyskać, ale i dla tych złych - bo nie wszyscy jednak trafili za kratki, a tego czego odnaleźć się nie udało, też mało nie było.
Obsada to istna śmietanka brytyjskiego kina: Michale Caine, Michael Gambon, Ray Winston, Jim Broadbent. W tym doborowym towarzystwie doskonale odnalazł się młody Charlie Cox, czerpiący od mistrzów garściami i wcale nie ustępujący im talentem. I chociaż w filmie brak jest brawurowych zwrotów akcji, czy spektakularnych ucieczek, to całość pasuje do konwencji, której brytyjscy dżentelmeni (i nie ważne na ile jest to tytuł obiektywny, a na ile sami go sobie nadali) w wieku słusznym biorą się za napad. Ci co spodziewają się strzelanin i seksu się rozczarują, ci co chcą obejrzeć mistrzów brytyjskiego kina w akcji, będą co najmniej zadowoleni. Ja osobiście daję filmowi mocną czwórkę. Bo chociaż momentami tej brytyjskiej flegmy rzeczywiście trochę za dużo, to z pewnością czas potrzebny na obejrzenie filmu nie jest czasem zmarnowanym.
Profesjonalista
“Profesjonalista” to historia byłego agenta Mossadu, który po zakończonej służbie zarabia na życie zabijaniem na zlecenie. Poza tym wiedzie nudne i uporządkowane życie byłego mundurowego, któremu dryl potrzebny jest do życia jak tlen. I kiedy tak dni płyną jeden za drugim, z drobnymi urozmaiceniami w postaci nowych zleceń, Ashera (w tej roli Ron Perlman) dopada życie. Słabnie i mdleje pod jej - Sophie drzwiami. Jest ten “błysk” i facet po przejściach powoli i ślamazarnie bierze się za podryw. W tle tej historii miłosnej jest zaś jej chora matka i wojna o władzę na rynku zabójstw na zlecenie. Sophie jest zagrożona, zatem Asher rusza ją ratować. Dalej tylko typowizna dla tego typu kina z przewidywalnymi scenami i dialogami. Zakończenie zresztą również nie zaskakuje.
Pomimo tego słaba ocena filmowi się nie należy. Bo o ile akcja taka sobie, a sama Famke Janssen w roli Sophie raczej “rozmemłana”, to Ron Perlman daje prawdziwy popis aktorstwa, wcielając się w rolę zmęczonego życiem zabójcy, któremu wprawdzie już niewiele się chce, ale jak już się zachce to nie zawodzi. Brak tu “cudów-wianków” rodem z Mission Imposible, stosowane są raczej proste rozwiązania: Asher dostaje zlecenie, robi swoją robotę i wraca do domu na kolację. Czasem się zagapi i całość zajmie mu trochę dłużej niż powinno, czasem zaboli nie wtedy kiedy powinno, ale ostatecznie to jednak profesjonalista. Przyjmujący trochę za dużo tabletek przeciwbólowych, ale jednak profesjonalista.
W filmie nie ma wątków do głębokich przemyśleń filozoficznych, postaci nie przeżywają głębokich moralnych dylematów. To po prostu kino akcji, tyle że głównemu bohaterowi do emerytury już tuż - tuż. I dlatego film polecam tylko takim fanom gatunku, którzy nie muszą koniecznie oglądać scen z serii “zabili go i uciekł”. To raczej kino dla tych, którzy są ciekawi co robią płatni zabójcy, jak jakimś cudem uda im się tej starości dożyć i to jeszcze dożyć na wolności.