Rezultaty wyszukiwania dla: Historia
Kryształowe serce
Całkiem współcześnie i zupełnie blisko, bo na Zielonej Wyspie żyły sobie dwie nastoletnie siostry. Jedna, Oliwia, była bardzo piękna i miała tłumy adoratorów. Druga, całkiem zwykła, w dodatku, rudowłosa i piegowata Iris, obserwowała tę sytuację z pewnym znudzeniem. No bo ileż można znosić te tłumy i obrastające dom suweniry? Brzmi jak początek romantycznej historii? Być może, ale nic bardziej mylnego. To nie będzie romans, tylko szalona, magiczna przygoda.
Pierwszy tom trylogii fantasy dla młodzieży zatytułowany Kryształowe serce wyszedł spod pióra Michała Bergela, wielbiciela podróży i herbaty. Historia zaczyna się zupełnie zwyczajnie i czytelnik nawet nie podejrzewa, co czeka go w dalszej części lektury. Mamy zatem dwie siostry zmagające się z natrętnymi wielbicielami tej pierwszej, Oliwii. W wyniku bardzo podstępnego i magicznego zaklęcia siostry trafiają najpierw do więzienia pewnego czarodzieja, a potem do niezwykłego świata Czajniczka, gdzie wszystko jest zupełnie inne niż w świecie ludzi. To znaczy Iris trafia. Gdy uda się jej uciec z niewoli, postanowi zrobić wszystko, by doprowadzić do uwolnienia siostry. W tym celu będzie musiała odbyć długą i bardzo zwariowaną podróż, podczas której pozna nowych przyjaciół i doświadczy wielu nowych przeżyć. Świat Czajniczka (tak nazywa się ta kraina, zresztą na mapie ma też taki właśnie kształt) jest bardzo różnorodny i barwny. Zamieszkują go niesamowite, oryginalne istoty, rodem z baśni, wszędzie panoszy się magia, a każda decyzja ma potężne konsekwencje. Czy młodziutka Iris osiągnie swój cel i uratuje Oliwię? A może w świecie, w którym magia powoli umiera, już nie ma miejsca dla bohaterów?
Lektura Kryształowego serca obudziła we mnie kilka skojarzeń z innymi tekstami kultury. W ogóle im dłużej nad tym myślę, tym więcej przychodzi mi ich do głowy. Skupię się jednak tylko na tych najważniejszych.
Tak jak Carrolowska Alicja pobiegła za Królikiem i wpadła do jego Nory, tak Iris wpadając do kielicha olbrzymiego tulipana, przekracza barierę światów. Żadna ze spotkanych tu postaci nie jest taka jak się spodziewamy. Złośliwa wiedźma Jemiołuszka cierpi na poważną amnezję, która utrudnia jej życie. Prześliczny świerszcz Fabili, fałszuje jak sto szalonych kotów, a okrutna królowa Ismela myśli tylko o swojej urodzie i jest dla niej w stanie zrobić wszystko. Ta ostatnia bohaterka i jej obsesja na punkcie wyglądu to wyraźny, moim zdaniem ukłon w stronę Złej Królowej, macochy Snieżki. Mieszkańcy Czajniczka często korzystają z ludzkich przedmiotów i tu do głowy przyszła mi rodzina Pożyczalskich.
Jedną z moich ulubionych animacji komputerowych jest film Tajemnice Zielonego Królestwa. Gdy bohaterowie tam trafiają, ulegają zmniejszeniu i tylko w ten sposób mogą dostrzec co dzieje się w maleńkim świecie. Podobnie jest z Iris. Zmniejszona do rozmiarów myszki, brana przez wszystkich za żywiołową wiewiórkę, dziewczyna zdaje sobie sprawę, że bardzo trudno jest być małym stworzeniem. Wszystko staje się wtedy poważnym zagrożeniem, a każdy plan czy inicjatywa nie lada wyzwaniem.
Przywiązani do tradycji i działający jak jeden stadny umysł Hufronowie ze swoimi srebrzystymi ciałami i misternie zaplatanymi włosami bardzo kojarzyli mi się z plemieniem Naavi z filmu Avatar.
Pomysłowość autora nie ma granic. Żeby dotrzeć do celu swojej podróży Iris będzie musiała wykazać się pomysłowością i odwagą. Bardzo podobało mi się, że bohaterka zamiast jęczeć i marudzić, po prostu brała sprawy w swoje ręce i niewielkie gabaryty nie były tu wymówką. Kryształowe serce to dopiero pierwsza część planowanej trylogii i dobrze to widać po pewnych rozwiązaniach, które serwuje nam autor. Porwanie sióstr McBlack było tylko początkiem i elementem większej intrygi i to naprawdę jeszcze nie koniec wielkiej przygody. To dopiero preludium.
Kryształowe serce to zabawna, pomysłowa i dowcipna powieść, która zabiera czytelnika do świata, w którym buty mogą stanowić świetny środek lokomocji, a psotne sztućce mieć romantyczne zapędy. Bystry kot wcale nie musi być tym, za kogo się podaje, a Gruchawka może być groźnym potworem.
Zachęcam do lektury młodych i nieco starszych czytelników. Powieść daje czytelnikowi solidną porcję dobrej zabawy i pozostawia trochę w niedosycie. Mam ogromną nadzieję, że na drugą część nie trzeba będzie czekać jakoś specjalnie długo. Przywiązałam się do świata Czajniczka i chętnie odwiedzę go ponownie.
Eri i smok
Mała Eri jest odmienna od pozostałych dzieci. Rozważna, myśląca i ciekawa świata. Ta mała rudowłosa dziewczynka jest nie tylko grzeczną i posłuszną córką i troskliwą siostrą. Dziewczynka ma zadatki na kogoś więcej. Niezwykła więź łącząca ją ze zwierzętami oraz otwarty umysł na cuda natury sprawiają, że w przyszłości Eri może zostać szeptuchą czyli ludową czarownicą, uzdrowicielką, znachorką.
Pewnego dnia dla Eri nadchodzi czas wielkiej próby. Od szeptuchy Maruszy dziewczynka otrzymuje smocze jajo, które ma chronić i zanieść do miejsca przeznaczenia. Pomogą jej w tym towarzysze podróży skrzat Bajazy, gnom Kołatek i poeta-zbój Wergiliusz. Naszych bohaterów czeka długa i pełna trudów podróż, a w ślad za nimi podążą sługusy złego czarodzieja Widukinda, który chce zdobyć jajo dla siebie. Nadanie narodzonemu smokowi imienia daje nad nim władzę i ta władza marzy się złemu czarownikowi.
Historia tu opowiedziana jest prosta i obudziła we mnie dużo literackich skojarzeń. Odpowiedzialność za smocze jajo i więź, jaka nawiązuje się między małym smokiem a Eri bardzo przypominała mi nauki mistrza Antoine de Saint-Exupery'ego o przyjaźni i odpowiedzialności.
Podróż przez dziką i nieprzyjazną krainę może pachniała trochę historiami o Hobbitach i Śródziemiem, a roztargniony rycerz Kokietko i jego giermek sprawili, że jak żywi stanęli mi przed oczami Don Kichot i Sanczo Pansa!
W swojej książce autor odwołuje się do wielu słowiańskich motywów i legend. Mamy tu więc szeptuchy czyli dobre czarownice parające się białą magią. Są skrzaty służące ludziom i przepadające za kaszą ze skwarkami. Są rzeczne boginki, gnomy oraz błędni rycerze, dla których już zabrakło smoków. No i oczywiście są też smoki.
Książka o przygodach małej Eri to ciepła, piękna opowieść o odpowiedzialności, przyjaźni i o tym, że warto trzymać się raz obranego kursu, choć czasem bywa trudno. Istnieją jednak w tym świecie sprawy, o które trzeba zawalczyć nie tylko dla siebie, ale też dla innych. Inna wyraźnie przebijająca z książki nauka mówi o tym, że automatycznie boimy się tego czego nie znamy, bo łatwiej coś od razy sklasyfikować jako wrogie niż zadać sobie trud poznania. Gdyby ludzie spróbowali poznać smoki, byc może losy tej krainy potoczyłyby się zupełnie inaczej, lepiej?
Eri i smok to dobra propozycja dla młodszego czytelnika. Dobrze z nią zacząć przygodę z fantasy. Można także poczytać ją rodzinnie i o niej rozmawiać; w końcu wiele decyzji małej bohaterki warto omówić i wspólnie przedyskutować.
Polecam gorąco lekturę przygód Eri i smoka. Rozbawi, wzruszy i zapadnie w pamięć. Bo zdecydowanie jest warta zapamiętania.
Szczury Wrocławia. Szpital.
Wrocław, rok 1963; chcesz w spokoju dotrzeć do pobliskiego szpitala dla umysłowo chorych, w którym pracujesz, ale milicja zablokowała jedyną drogę. Mówią, że nikt nie może przejść, strzelają do tych, którzy próbują ominąć stworzoną przez nich naprędce barykadę. Tłum nie wie, co jest powodem tak zaostrzonych działań. Ludzie coraz głośniej domagają się odpowiedzi, zdenerowani marnowaniem ich cennego czasu. Nikt nic nie wie, chociaż ktoś tam przebąkuje o ostatnich doniesieniach odnośnie czarnej ospy. Może to przez tę chorobę milicja podjęła taką, a nie inną decyzję? Cóż więc zostaje poza czekaniem? Są jednak tacy, którzy nie planują tkwić w zbitym tłumie, ściśnięci jak sardynki; prą do przodu, prosto na stróżów prawa. Ktoś zemdlał, więc jako pielęgniarka biegniesz mu na ratunek. Już po kilku sekundach zdajesz sobie sprawę, iż ów starszy jegomość nie oddycha; dopada Cię nagła słabość- mroczki przed oczami, "miękkie" kolana, niemożność wykonania nawet najmniejszego ruchu. I zanim zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje, Ty również nie żyjesz. Ale tym razem śmierć nie jest ostatecznością- wracasz na ten ziemski padół, przemieniona w monstrum, o jakim nikt nigdy nie słyszał. Teraz nie ma dla Ciebie już pracy, bliskich, znanej codzienności- jest tylko głód. Głód ludzkiego mięsa, który chcesz jak najszybciej zaspokoić.
Rok temu na jakiejś wyprzedaży trafiłam na Szczury Wrocławia. Chaos. I choć od momentu obejrzenia Świtu żywych trupów nie przepadałam za tematyką zombie, to wreszcie postanowiłam się przełamać. I bardzo się z tego powodu cieszę, szczególnie, że tkana przez pana Szmidta historia o zombie w czasach, kiedy świat był jeszcze na bakier z technologią, jest po prostu fascynująca. Jednym, dużym gryzem połknęłam trzeci już tom serii, Szpital.
W pierwszym tomie -wspomnianym już Chaosie- śledziliśmy toczące się wydarzenia z perspektywy społeczeństwa. Drugi tom -Kraty- jak sama nazwa wskazuje, przeniósł nas za mury więzienia. Teraz przyszedł czas na szpital psychiatryczny, zarządzany przez doktora Niemczuka. Już za sam fakt przenoszenia czytelnika w tak (zdawałoby się) odległe od siebie miejsca uznałam za duży plus. Jest różnorodnie, a to najważniejsze. Czy pracownicy medycznej placówki poradzili sobie lepiej z apokalipsą zombie niż trzymający pieczę nad więzieniem milicjanci? Cóż... odcięci od źródła informacji bohaterowie musieli sami wyciągnąć pewne wnioski odnośnie nieumarłych. Pozostawieni sami sobie, bardzo długo nie wiedzieli, iż wcale nie mają do czynienia ze specyficzną odmianą czarnej ospy. Ordynator Niemczuk musiał poradzić sobie z wszelkimi przeciwnościami z pomocą zaledwie niewielkiej grupki podwładnych- reszta utknęła na zabarykadowanym przez milicję moście, inni prawdopodobnie zginęli we własnych domach. Mimo tego, że właśnie walił się świat, ten mężczyzna wszelkimi sposobami starał się zatrzymać pracowników, aby pacjentom ich szpitala niczego nie zabrakło; aby nadal mogli dostawać odpowiednią ilość leków czy pokarm. Podziwiam go za ten altruzim. Z drugiej strony poniekąd wierzył, iż w placówce psychiatrycznej jest o wiele bezpieczniej niż na zewnątrz. Czy jednak istnieje takie miejsce, do którego nie dotrze zaraza?
Na pewno przy okazji poprzedniej recenzji wspominałam już o fantastycznym klimacie, jaki stworzył autor. Przeniesienie wydarzeń do 1963 roku, w którym to ludzie nie mieli jeszcze takich możliwości jak choćby dzić, było strzałem w dziesiątkę. Społeczeństwo dopiero co podniosło się po różnych politycznych zawirowaniach, a teraz musi stawić czoło czemuś o wiele groźniejszemu. Zombie to dla nich egzotyczne określenie; skąd mieliby wiedzieć, co to jest? Ostatecznie nigdy nie słyszano o tym, aby ktoś, kto umarł, nagle powrócił do żywych. I łaknął ludzkiego mięsa. Tom trzeci co prawda jest o wiele krótszy niż jego poprzednicy, ale mimo to historia walki pracowników szpitala z zarazą była opisana bardzo dokładnie. Podczas lektury ani razu nie miałam wrażenia, że pan Szmidt musiał coś okroić, by zmieścić się w zaplanowanych przez siebie "ramach". Ta część jest idealnym dopełnieniem całej, dotychczas toczącej się historii.
Oczywiście mam świadomość, iż na trzecim tomie się nie skończy, co bardzo mnie cieszy; zostało jeszcze tyle odpowiedzi do uzyskania! Przypomnę, że nieumarli w ujęciu naszego rodaka mogą się regenerować, nie działa na nich dekapitacja (czego nauczyły nas różne amerykańskie, filmowe wizje), spalenie zombie powoduje tylko przenoszenie się choroby w powietrzu, a zarazić można się wyłącznie przez krótki kontakt z zainfekowaną osobą. Tego jeszcze nie było! Zdecydowanie mogę polecić każdemu fanowi zarówno horroru, jak i zombie samych w sobie. Bezsprzecznie twórczość tego polskiego autora możemy stawiać na równi z innymi, zagranicznymi.
The World of Lore: Niegodziwi śmiertelnicy
Czy są na sali fani niesamowitych opowieści? Takich z dreszczykiem, kryjących w sobie najczęściej mroczne tajemnice? Jeśli tak, to seria książek The World of Lore Aarona Mahnke’a jest w sam raz dla Was. Rok temu ukazały się Potworne istoty, a na początku lipca drugi tom o wdzięcznym tytule Niegodziwi śmiertelnicy.
Jeżeli spodobał Wam się poprzedni tom, ten również Was nie rozczaruje, chociaż od razu spieszę wyjaśnić, że możecie po niego sięgnąć również bez znajomości Potwornych istot. Tym razem autor wziął na warsztat nie zjawiska paranormalne czy stworzenia rodem z legend, ale prawdziwe potwory kryjące się wśród nas pod postacią uprzejmych sąsiadów, niepozornych nieznajomych czy powszechnie szanowanych obywateli.
Zebrane tu historie zostały podzielone na pięć części: Kroczący w cieniu. Ze śmiercią jej do twarzy, Trudy i kłopoty, Trochę dziwne oraz Magiczne sztuczki. A kogo spotkamy na kartach książki? Seryjnych morderców, którzy przez lata „kolekcjonowali” ciała swych ofiar tuż pod nosem nieświadomych tego sąsiadów. Pielęgniarkę, która zamiast pomagać pacjentom, doskonale bawiła się podając im truciznę. Kobietę, która dla pieniędzy z ubezpieczenia nie cofnęła się przed zamordowaniem męża, dzieci i kilkunastu kolejnych mężczyzn, którzy mieli pecha stanąć na jej drodze. Łowcę czarownic mającego na sumieniu ponad dwieście kobiet oskarżonych o czary. XIX-wiecznych sprzedawców zwłok, którzy zamiast bawić się w hieny cmentarne, skupili się na mordowaniu i tym samym zawsze mieli pod ręką „świeży towar”. Łącznie zgromadzono tu kilkadziesiąt historii, niektóre wyjaśnione, inne nie do końca, pozostawiające czytelnika z osobliwym uczuciem niepokoju.
Mimo że mamy do czynienia z makabrycznymi opowieściami, które często przyprawiają o gęsią skórkę, Mahnke przedstawia je w formie lekkiej, czasem zabarwionej ironicznym humorem gawędy. Czyta się je świetnie, chociaż warto robić przerwy w lekturze, ponieważ pochłaniane za jednym podejściem mogą po pewnym czasie znużyć. Natomiast dawkowane, zapewniają świetną rozrywkę aż do samego końca.
Dodatkowym smaczkiem są ilustracje autorstwa M.S. Coreya, którego prace można także zobaczyć nie tylko w poprzednim tomie, ale również w amerykańskich zbiorach opowiadań Edgara Allana Poego czy Orrina Greya. Doskonale komponują się z zawartymi tu historiami. Są proste, ale jednocześnie balansują na granicy tego co zabawne i makabryczne.
Podsumowując, jeśli lubicie opowieści z dreszczykiem, na pewno nie będziecie rozczarowani. Gorąco polecam wszystkim fanom tajemnic i grozy, tym razem w formie lekkiej i przystępnej, co wcale nie oznacza, że nie napawającej strachem.
Saga Mrocznej Phoenix
Chociaż przepadam za uniwersum Marvela, to jakoś X-Meni nigdy nie byli moją ulubioną grupą superbohaterów. Fakt, od dzieciaka przewijali się przez bajki, które oglądałam, więc co nieco o nich wiem, ale jednak to zawsze była bardziej działka mojej siostry. Jako dziecko zaczytywała się w komiksach o tej grupie, więc chcąc nie chcąc X-Meni byli obecni i w moim życiu. Trzeba jednak przyznać, że postacie te mają w sobie ogromny potencjał – zawsze lubiłam Storm, zazdrościłam Wolverinowi pazurów, a Colossus, który pojawił się chociażby w filmie Deadpool, chwytał za serce swoją dobrocią. Jednak ostatnio zrobiło się głośno o innym X-Manie… O Mrocznej Phoenix.
Jean Grey, telepatka, która już w wieku dziesięciu lat ujawniła swoje możliwości. Potrafi wchodzić w umysły innych ludzi, odczuwać ich emocje, widzieć wszystko ich oczami. W wyniku wypadku jej ciało połączyło się z mistyczną istotą zwaną Phoenix, co doprowadziło do znacznego wzrostu jej mocy. Jean nie była w stanie zapanować w pełni nad tym, co ją opętało – a jej przyjaciele, chociaż byli przekonani, że dziewczyna nie żyje, muszą zrobić wszystko, aby opanować szał Phoenix, nie zabijając przy tym Jean. Sprawa wydaje się być z góry przegrana, ale profesor X zawsze ma jakiegoś asa w rękawie…
„Saga Mrocznej Phoenix” powstała na podstawie powieści graficznej, aczkolwiek ze smutkiem muszę przyznać, że nie wypadła ona w moich oczach najlepiej. Chociaż sama historia jest ciekawa, fabuła wciąga, tak wykonanie niestety nie należy do wybitnych. Niejednokrotnie brakowało mi tutaj płynności – zarówno w samej akcji, jak i w przejściach pomiędzy rozgrywającymi się tutaj wydarzeniami. Momentami czułam się totalnie zagubiona – nie wiedziałam, o co tak naprawdę chodzi, kto jest kim, kto się skąd wziął. Być może wynika to z tego, że nie znam samej historii X-Menów wyjątkowo dobrze, ale niestety było to dla mnie bardzo irytujące.
Książka jest napisana prostym, przystępnym językiem. Ogółem zdecydowanie można powiedzieć, że jest to klimat typowy dla wszystkich przygód i rozgrywek X-Menów. Sporo akcji, wybuchy, ogień, niebezpieczeństwo i współpraca – pojawiają się tutaj bohaterowie tacy jak Logan, Nightcrawler, Cyclops, Storm czy Colossus. Razem tworzą przyjemną drużynę i zawsze podobała mi się przyjaźń panująca między nimi. Mimo wszystko nie jestem w stanie określić, czy ich kreacja była odpowiednia – nie da się ukryć, że w mojej głowie od lat istnieją ich wizerunki, więc wyobraźnia specjalnie nie musiała się wysilać, aby stworzyć sobie ich obraz czy też wizję rozgrywających się wydarzeń i starć.
Gdyby nie to, że chwilami czułam ogromną irytację wynikającą z braku płynności i zbyt szybkich przeskoków, to książka jest naprawdę przyjemna. Trochę taka typowo komiksowa, typowo marvelowska, idealna dla fanów X-Menów.
Deadpool #03: Deadpool kontra Sabretooth
Po bardzo słabym pierwszym oraz dość ciekawym drugim tomie przyszedł czas na trzecią odsłonę przygód Najemnika z nawijką. Czy Gerry Duggan postanowił w końcu wrócić na odpowiednie tory i dorównać do poziomu tomów z poprzedniej serii Marvel Now? Szczególnie że przyszedł czas na zapowiadany pojedynek Deadpoola z Sabretoothem.
Przypomnę, iż na początku poprzedniego tomu Wilson rozpoczął misję odnalezienia osób, które kiedyś skrzywdziły jego lub jego rodzinę. Była to, jak to sam ujął „wycieczka śladami tragedii”. Kiedy to już akcja zaczęła się rozkręcać na dobre, czytelnikom zafundowano typowy cliffhanger. Trzeci tom to bezpośrednia kontynuacja i dokończenie poprzedniej historii.
Jak wiemy, aktualnie Deadpool za cel obrał sobie Sabretootha. Choć pamięć płata mu figle, a wspomnienia są bardzo mgliste, uważa on, że to właśnie ten mutant zabił jego rodziców. Uważni czytelnicy znają oczywiście prawdę. Chęć zemsty jest tak wielka, że Wade praktycznie bezmyślnie wyzywa na pojedynek członka Uncanny X-Men. Jak jednak zabić największego wroga Wolverine’a, który również mając zdolność gojenia ran, potrafi regenerować się w nieskończoność? Początkowo spokojna i męska rozmowa przeistacza się w widowiskowe starcie. Otrzymujemy niezwykły i pełen przemocy pojedynek dwóch antybohaterów, którzy śmierci się nie boją. W powietrzu latają kończyny i wnętrzności, krew tryska na wszystkie strony. Jest brutalnie, ale również humorystycznie, gdyż rywale nie szczędzą sobie słownych, wyszukanych epitetów. Szala zwycięstwa co chwilę przechyla się na inną stronę. Swoje cameo zalicza nawet sam Magneto. O ostatecznym efekcie tej walki musicie przekonać się już jednak sami.
Druga część tego albumu to kontynuacja opowiadania „Deadpool 2099”, które publikowane było w poprzednim numerze. W tej futurystycznej i cyberpunkowej wizji świata fabuła skupia się na dwóch kobietach powiązanych z Deadpoolem. Nie zabrakło efektownych wizualnie pojedynków, zwrotów akcji i … samego Wade’a Wilsona.
Oprawa graficzna, której autorem przede wszystkim jest Matteo Loli nieustannie trzyma stały i bardzo dobry poziom. Jego kadry charakteryzują się sporą dynamiką i dużym stopniem detali. Sceny walki najemnika z Victorem Creedem są mocno krwawe i brutalne. Scott Koblish, autor rysunków historii w świecie 2099 również bardzo fajnie przedstawił pełen barw futurystyczny świat. Pozwolił sobie nawet na pewne ciekawe eksperymenty graficzne.
Tytułowy pojedynek dwóch antybohaterów, choć był w praktyce bezsensowny, niejako odblokował psychicznie naszego najemnika. Duggan bardzo sprawnie zamknął wątek zemsty Deadpoola oraz śmierci jego rodziców. Dał nam również nadzieję, iż historia nabierze teraz świeżości i wskoczy na odpowiednie tory. Ten tom nie jest może jeszcze tak dobry, jak komiksy z poprzedniej serii wydawniczej Marvel Now, ale na tle dwóch poprzednich znacznie się wyróżnia. Jest dobra akcja i emocjonująca fabuła. Jest też wszechobecny, ale nie nachalny humor oraz bardzo fajne żarty sytuacyjne. Jest praktycznie wszystko to, co fani Deadpoola lubią najbardziej. Zobaczymy, co w przyszłości przygotował dla nas scenarzysta. Można tylko liczyć na to, że powróci on do sprawdzonej formuły, do dobrych i absurdalnych drwin z popkultury czy z uniwersum Marvela.
Jeśli nieco zraziliście się do tej serii po lekturze pierwszych albumów, dajcie jeszcze jedną szansę Dugganowi. Jest dobrze, a może być już niedługo jeszcze lepiej i ciekawiej.
Everless
„Everless” miało być książką, która miała mieć w sobie coś czarującego. I ma, okładkę. Co zaś się tyczy samego wnętrza… Tutaj już nie jest tak bajecznie i kolorowo. Zaprezentowana przez Sarę Holland historia nie wyróżnia się niczym specjalnym spośród wielu podobnych powieści, chociaż miała ku temu pewne predyspozycje. Ma w sobie kilka elementów godnych uwagi, ciekawych i interesujących, ale mimo wszystko historia Jules Ember nie okazała się być zbyt urzekająca.
Zacznę od tego, co naprawdę mi się spodobało – motyw panowania nad czasem. Ludzie mieszkający w świecie wykreowanym przez Holland za wszystko płacą tym, co najcenniejsze – czasem. Nawet za popełnioną zbrodnię… Czas płynie w ich krwi, dlatego to właśnie ona jest najważniejsza. Lata życia, możliwość odkupienia win, możliwość spłaty długów, lepszego życia… Jednak znowu pojawia się kwestia bogatych i biednych, lepszych i gorszych. Królewska rodzina Gerlingów panuje nad wszystkim, nawet nad czasem innych ludzi. Choć sama ma go wystarczająco dużo, w tym pełen skarbiec różnych zasobów, to w swoim okrucieństwie nie omieszka zabrać innym tego, co im pozostało.
Everless to główne miasto, w którym rozgrywa się akcja. Młoda Jules, która od lat mieszka z dala od niego, postanawia podjąć ryzyko i powrócić tam, gdzie spędziła dzieciństwo – na dwór rodziny Gerlingów. Chociaż wraz ze swoim ojcem została stamtąd dawno temu wygnana, dziewczyna wierzy w to, że nikt jej teraz nie rozpozna – w końcu nie jest już dzieckiem, tylko prawie dorosłą kobietą. Pragnie zarobić wystarczającą ilość czasu, aby spłacić długi ojca i zapewnić im godny żywot. Nieoczekiwanie trafia do samego środka rodziny Gerlingów i odkrywa mroczne tajemnice zamku, a także swojego pochodzenia. Kim tak naprawdę jest Jules Ember?
Sara Holland stworzyła całkiem dobry świat, w miarę dobrze wykreowała jego bohaterów, zadbała o ciekawe podłoże historyczno-mitologiczne, wprowadziła pewną legendę, nie zapomniała o akcji. A mimo wszystko przez cały czas czegoś mi tutaj brakowało. Motyw z czasem jest naprawdę świetny, chociaż niemal identyczny pojawił się w filmie, który kiedyś oglądałam, więc nie mogę napisać, że było to dla mnie coś oryginalnego i zaskakującego. Muszę jednak przyznać, że w „Everless” tkwi spory potencjał, a jednak wszystko jest jakby tylko poprawne, a nie doskonałe. Napisane w sposób bezpieczny i sprawdzony, jakby Holland bała się przekroczyć pewne granice, zrobić coś oszałamiającego, wbić czytelnika w fotel.
Nie da się ukryć, że w książce panuje klimat tajemnic i dworskich intryg. Niemal każdy tutaj knuje i spiskuje, nie wiadomo komu ufać, a śmierć czyha za rogiem – czyli właściwie norma w tego typu powieściach młodzieżowych. Tutaj gdzieś pojawia się nutka buntu i poczucia niesprawiedliwości, tutaj na horyzoncie pojawia się arogancki i niebezpieczny przystojniak, nie brakuje też jego brata o złotym sercu, a w tym wszystkim pojawia się dziewczyna, która zaczyna odkrywać prawdę o samej sobie. Było. Zdecydowanie było – i to nie raz. I chociaż atmosfera tej książki jest naprawdę przyjemna, to jednak ta schematyczność i przewidywalność ją przyćmiewają.
Spodobał mi się pomysł na legendę o Alchemiku i Czarodziejce, został dosyć dobrze opisany i ciekawie rozwinięty, chociaż w pewnym momencie zbyt wiele rzeczy stało się jasnych. Zakończenie nie zaskoczyło mnie zbyt mocno, a jeden jego element wydał mi się tutaj zupełnie niepotrzebny, zrobiony jakby na siłę. Trzeba jednak przyznać, że dzieło Holland czyta się raczej przyjemnie. Chociaż nikt z bohaterów nie przypadł mi specjalnie do gustu, to też nie mogę napisać, że ta historia w jakiś sposób mocno mnie irytowała. Była w porządku, ale zdecydowanie chciałam czegoś większego.
„Everless” to książka, która niestety jest nieco schematyczna i w moim odczuciu nie zasługuje na miano oryginalnej. Czyta się ją dobrze, historia jest momentami naprawdę ciekawa, ale to jedna z wielu powieści, które się szybko i lekko czyta, a potem o nich zapomina. Niestety.
Almanach Zaklinacza
Tysiące słów, miliony emocji i kilometry zapisanego papieru. Nagle twoja ulubiona historia chyli się ku końcowi, a ty musisz okiełznać tę pustkę w sercu. To uczucie spotyka każdego czytelnika, lecz nie każdy zyskuje możliwość ponownego wkroczenia do swojego ulubionego świata. Czy jest sens wracać do czegoś, co z pozoru jest zakończone? Almanach Zaklinacza udowadnia, że tak, tak i jeszcze raz tak.
Skąd taki entuzjazm? Przede wszystkim z możliwości sięgnięcia po tak wartościowy i rozwijający fabułę świata poznanego w serii Zaklinacz dodatek. Almanach Zaklinacza jest niczym zaginiony klucz do sekretnej bramy, która prowadzi do dobrze znanych ścieżek i bohaterów. Kompendium wiedzy, która z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom cyklu.
Ale od początku, dla tych którzy być może serii spod pióra Taran Matharu nie kojarzą. Almanach Zaklinacza odkrywa przed nami wiedzę na temat Jamesa Bakera, który jest autorem słynnego dziennika, z którego wiedzę czerpał Fletcher, główny bohater cyklu. Na łamach tej pozycji odnajdziemy idealnie odwzorowany dziennik pana Bakera, jego losy oraz niesamowicie rozbudowane źródło informacji o zaklęciach stosowanych przez magów Hominum czy orkowych szamanów. To również tablica dziejów krainy zamieszkałej przez Fletchera i historia konfliktu między demonami.
Almanach Zaklinacza zachwyca wydaniem. To gratka dla miłośników tej historii. Twarda oprawa, która przyciąga wzrok, skrywa mnóstwo ciekawej treści, która nie tylko jest elementem rozbudowującym cały cykl, ale i jej świetnym uzupełnieniem. Jeśli pozostać przy wizualnym aspekcie wydania, warto wspomnieć o pięknych ilustracjach, które przenoszą nasz umysł do świata z kart powieści i niezwykle trwałych kartach, które stały się miejscem spoczynku tejże historii.
Z radością powtórzyłam wszystkie zagadnienia, poznałam z bliska dziennik słynnego Jamesa Bakera i przepadłam pośród wykazu zaklęć elementarnych. A czy wspominałam, że Almanach Zaklinacza zawiera mapę całego Hominum i o rozprawach o Elfach, Orkach i Krasnoludach nie zapominając. Czysta przyjemność dla każdego, kto choć raz postawił nogę w Hominum i nie chce stamtąd wracać. Zachwyt i nostalgia. Jedna z tych emocji będzie ci towarzyszyć przy lekturze tej pozycji, która zasługuje na uwagę. Nie ważne czy jako przypomnienie, czy rozszerzenie serii, ten dodatek po prostu trzeba mieć.
Labirynt Fauna
Mroczna i nastrojowa, bogato ilustrowana baśń oparta na nagrodzonym trzema Oscarami filmie Guillermo del Toro.
Guillermo del Toro, zdobywca Oscara za najlepszy film za "Kształt wody", wraz z Cornelią Funke, autorką bestsellerowych powieści "Atramentowe serce" i "Król złodziei", wspólnie stworzyli epicką i mroczną powieść fantasy dla czytelników w każdym wieku, wzbogaconą poruszającymi poetyckimi ilustracjami.
Lista Lucyfera
“Lista Lucyfera” to nie pierwsza książka Krzysztofa Bochusa - polskiego dziennikarza, publicysty oraz wykładowcy akademickiego. Poprzedni cykl autora, czyli “Christian Abell” cieszy się sporą popularnością w sieci. Także i tym razem Bochus postanowił stworzyć kryminał z wieloma odniesieniami do historii, choć w nieco innym klimacie.
Poczynania okrutnych morderców, a także ciemne zakątki ich psychiki intrygują czytelników od zawsze. Co nimi kieruje? Dlaczego krzywdzą innych? Jak wybierają ofiary? Krzysztof Bochus w swojej książce próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania, jednak akcja powieści nie przebiega wcale tak jednotorowo. Autor stworzył dwa całkowicie odmienne wątki, które często nie mają ze sobą nic wspólnego. Czytelnikowi serwuje się bowiem historię o brutalnym mordercy i poszukiwania swego rodzaju skarbów. Niestety były one zbyt rozbieżne, by intrygować w takim samym stopniu, wobec czego “Lista Lucyfera” czasem zwyczajnie nuży. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłoby rozdzielenie obu wątków i rozwinięcie ich w dwóch zupełnie różnych książkach. Dzięki temu czytelnik świadomie wybierający kryminał z mrożącymi krew w żyłach elementami nie przerzucałby kolejnych stron powieści z miną świadczącą o nieszczególnym zainteresowaniu.
Trzeba jednak przyznać, że Bochus stworzył historię z bardzo dobrze przemyślaną intrygą, której zakończenie jest zdecydowanie satysfakcjonujące. Pierwsza połowa “Listy Lucyfera” nie grzeszy dynamicznością, jednak na drugą część, która niesie ze sobą sporą dawkę emocji warto poczekać.
Na plus zaliczyć można także liczne odniesienia do wydarzeń historycznych czy dzieł m.in. Beksińskiego. To fascynujące urozmaicenie sprawia, że historia wykreowana przez autora jest bardziej wiarygodna i rzeczywista. Czytelnik nie ma wrażenia, że to tylko fikcyjna opowieść, lecz czuje się tak, jakby wszystko, o czym czytał, wydarzyło się naprawdę. Umiejscowienie akcji w Trójmieście, czyli rejonach, które większość Polaków zna całkiem nieźle, również zadziałało na korzyść książki.
Niestety sporą wadą omawianej powieści jest styl autora. Bochusowi brakuje jeszcze do pisarza, który przyciąga czytelnika od pierwszej strony i nie wypuszcza go aż do ostatniego zdania powieści. Zdarzają się fragmenty dość monotonne, często też skrawek informacji zostaje za bardzo rozwleczony, skutkiem czego lekturę książki przerwać można w jakimkolwiek momencie i miłośnik literatury nie odczuje odczucia straty. Dialogi były niezłe, jednak bywało, że słowne potyczki niektórych bohaterów brzmiały odrobinę drętwo. Mimo wszystko takie momenty nie zdarzały się zbyt często, a całość była całkiem przyjemna w odbiorze.