Rezultaty wyszukiwania dla: Głębia
Taniec wdowca
Tresowi Navarre brakuje zaledwie kilku godzin do uzyskania upragnionej licencji detektywa. Jego ostatnim zadaniem przed tym swoistym "awansem" jest śledzenie kobiety, podejrzanej o kradzież dema pewnej rozpoczynającej dopiero karierę piosenkarki country. Życie potrafi jednak spłatać figla w czasie krótszym niż dziesięć godzin- podejrzana zostaje zamordowana w swoim samochodzie, tuż pod nosem Tresa. Mimo że Navarre licencji nie uzyskuje, to znajdą się ludzie, którzy chętnie zapłacą mu za bliższe zbadanie okoliczności całej sprawy. A Tres nie odpuści, póki nie pozna wszystkich tajemnic.
Taniec wdowca to drugi tom serii o Tresie Navarre, samozwańczym detektywie. Co prawda nie znam jego perypetii z poprzedniej części, jednak nie przeszkadzało mi to w odbiorze lektury. Autor skrzętnie wtapia czytelnika w rozpalone od słońca wydarzenia, gdzie burza toczy się wokół jednej, niepozornej piosenkarki o cudownym głosie- Mirandy Daniels.
Jako, że tajemnicą była dla mnie twórczość pana Riordana, aż do momentu otrzymania książki nie wiedziałam, co za historia na mnie czeka. Już sama okładka nasunęła mi pewien trop; wiadomo, kaktus na pierwszym planie, do tego pustynne widoki. A z każdą kolejną stroną miałam wrażenie, jakbym trafiła do westernu. Kowboje, strzelaniny, dama w opresji- tak można to ująć w wielkim skrócie. Ale, oczywiście, diabeł tkwi w szczegółach.
Taniec wdowca cechuje się dość charakterystycznym poczuciem humoru. Postać Tresa Navarre w całości została zbudowana właśnie na tym. Mężczyzna jawnie drwi sobie z wrogów (nawet tych, którzy kurczowo zaciskają dłoń na pistolecie), a jego wypowiedzi rzadko kiedy można było uznać za poważne. Bardzo ciekawy bohater, z jednej strony zajmuje się sprawami, które z poczuciem humoru mają naprawdę niewiele wspólnego, z drugiej zaś wydaje się, jakby nic nie mogło go złamać. Zawsze znajdzie ciętą ripostę, humor to poniekąd jego tarcza obronna. Może przed własnym życiem? Kto wie.
Historia poszukiwania złodzieja demo, walki firm wydających płyty o talent Mirandy Daniels, bójki, krew- to wszystko kojarzy się nam z thrillerem. Owszem, w tej książce jest całkiem sporo różnego rodzaju rozbojów (od popychanek w barach po prawdziwe "burdy"), jednak przez całą tą humorystyczno- westernową otoczkę ciężko mi było uwierzyć, że stawką jest czyjeś życie. Thriller/ kryminał raczej kojarzy mi się z czymś mrocznym, tajemniczym czy nieodgadnionym. Z wyprawą wgłąb ludzkiej psychiki. W tym przypadku słońca było tak wiele, że przyjęłam literackie dziecko pana Riordana jako lekką, sympatyczną lekturę, nie budzącą mojego niepokoju.
Owszem, Taniec wdowca w jakimś stopniu mnie zaintrygował (głównie postać prawie- detektywa Navarre), jednak szczerze brakowało mi tej nutki niepewności. Tutaj znaczą część wydarzeń można przewidzieć. Nie jest to zła lektura, aczkolwiek brak w niej tego "czegoś", tak skrzętnie poszukiwanego przez niemal każdego czytelnika. Spotkanie z twórczością pana Ricka Riordona zaliczam do udanych, jednak nie porywających. Może to sprawka głównej tematyki, może po prostu autor ma taki styl pisania (lekko o ciężkich historiach).
Lubicie zagłębiać się w pustynne historie? Jako dziecko chcieliście zostać kowbojem/ kowbojką, a do tego nie straszne Wam pustynne słońce? Jeśli tak, myślę, że opowieść o skradzionym demo będzie dla Was idealna. Jeżeli jednak szukacie czegoś mocniejszego, zapadającego głęboko w pamięć i budzącego refleksje na długo po przeczytaniu, lepiej skierujcie swoje kroki gdzie indziej. Taniec wdowca oceniam pozytywnie, ale wyczuwam w nim pewne braki.
Przedrzeźniacz
Walter Tevis do niedawna w ogóle nie był znanym na polskim rynku pisarzem. Nieliczni oglądali adaptacje filmowe jego powieści, nadal zapewne nie kojarząc autora. Czy ktoś wie, że „Człowiek, który spadł na Ziemię” z Davidem Bowie, czy z Paulem Newmanem „Bilardzista” i „Zapach pieniędzy”, to adaptacje jego książek? Dzięki Wydawnictwu Mag możemy nadrobić te zaległości, bo od 13 stycznia 2016 r. będzie można czytać „Człowieka, który spadł na Ziemię”, a od 2015 roku mogliśmy zagłębiać się w inną powieść, o której napiszę poniżej.
„Przedrzeźniacz” to powieść napisana stylem mieszanym, dlaczego? Bohaterami powieści są: Spofforth, kilkusetletni robot humanoidalny Marki Dziewięć, Bentley, mężczyzna, który nauczył się czytać w świecie analfabetów oraz Mary Lou, kobieta, żyjąca poza systemem, aspołeczna jednostka. Osią, albo motorem całej fabuły jest Spofforth, robot w stanie depresji, nie mylić z Marvinem z „Autostopem przez galaktykę”, tutaj depresja jest stanem poważnym i destruktywnym. Spofforth od początku istnienia był skazany na porażkę; nadano mu imię losowo z książki telefonicznej, dano mu życie, choć „tak naprawdę nie chciał żyć (…) gdyż pozbawiono go prawdziwego ludzkiego życia”, dano mu siłę świadomości, ale nie wolną wolę, która pozwoliłaby mu zadecydować chociażby o własnej śmierci. Najwyraźniej autor chciał bardzo podkreślić, kim tak naprawdę jest Spofforth, dlatego użył dla niego narracji trzecioosobowej, jakby uwydatnić, to, że nie jest człowiekiem, i z tego tytułu nie należy mu się nic więcej; w przeciwieństwie do Bentleya i Mary Lou, dla których wprowadził narrację pierwszoosobową. Te dysproporcje są znamienne, ponieważ Spofforth to humanoid, któremu od pierwszego momentu czytelnik skłonny jest współczuć i przypisywać wszystkie cechy, uczucia i emocje, należne człowiekowi, tym bardziej, że jego samoświadomość w porównaniu z ludzkością, która popadła w marazm, otępienie, która uzależniła się od tabletek, soporu, narkotyków, telewizji, audycji propagujących filozofię wyciszenia, uwewnętrzniania się, oddzielania od społeczeństwa, wypada nader ludzko. Jego rozpacz bycia jedyną świadomą istotą na ziemi, która widzi bezsens egzystencji ludzi, przybliża go czytelnikowi jeszcze bardziej. W tym świecie, w którym pozostało zaledwie 19 400 769 ludzi, panują zasady, aby Poddać się Ekranowi (podobnie, jak u Bradbury'ego), że „Samotność jest najlepsza”, stosować się do zasad Prywatności, Pogody Ducha, Przymusowej Grzeczności, i tej najważniejszej „O nic nie pytaj; odpręż się”. W tym onirycznym, umierającym świecie pojawiają się dwie jednostki, które wyrwały się z zamkniętego kręgu soporów i manipulacji farmaceutycznych, i tylko one stanowią nadzieję zarówno dla siebie samych, ludzkości, jak i dla nieszczęśliwego robota Marki Dziewięć.
Gdy rozpoczynałam lekturę tej książki z góry założyłam, że będzie ona anachroniczna w odbiorze, biorąc pod uwagę datę wydania - 1980 r., a także uznałam, że będzie to kolejna powieść political fiction z kanonu przeciw Wielkiemu Bratu. Nie ma nic bardziej pocieszającego, gdy założenia, w szczególności te negatywne, zostają obalone.
Czy jest to powieść anachroniczna? Owszem zdarza się autorowi wspomnieć na przykład o taśmach magnetycznych, czy mikrofilmach, owszem za dużą wagę przykłada do wartości filmu niemego (zapewne jego osobisty sentyment – przyp.), czy do czytelnictwa, ale sam wydźwięk książki, jest jak najbardziej aktualny. Książka bowiem traktuje o „śmierci intelektualnej ciekawości”, „szczątkowej nabożności”, o społeczeństwie które zatraca się w hedonistycznym marazmie, który nazywa się prywatnością, samodoskonaleniem, czy tolerancją, o społeczeństwie, które zapomniało o swojej historii i przeszłości. A tematyka ta, jest nadal aktualna, pomimo że autor odnosił swoje spostrzeżenia do własnych czasów. Dlaczego nie jest to książka o Wielkim Bracie? Wydaje się, że pod koniec życia Walter Tevis, żyjąc w wielkiej nowojorskiej aglomeracji, był świadkiem przemian społecznych, które z komunizmem w Europie, nic nie miały wspólnego. Ta książka jest przedstawieniem dystopii, która go otaczała, a należy pamiętać, że lata siedemdziesiąte, to przecież burzliwy okres rewolucji obyczajowej (seksualnej), w Nowym Jorku działało wtedy słynne Studio 54, a także nadal aktywny był ruch hippisowski. Ta delikatna dystopia Tevisa, to odzwierciedlenie Ameryki lat 70-tych i przemian społecznych; aborcja na życzenie dokonywana przez każdego robota Marki Siedem (aborcja stała się legalna w nieograniczonym zakresie w USA od 1973r.), szybki seks (wolny seks promowany przez hippisów), sopory, tabletki, narkotyki (rozpowszechnienie substancji psychoaktywnych – ruch hipisowski), edukacja seksualna i filmy pornograficzne, brak autorytetów, brak podstawowej jednostki społecznej, jaką jest rodzina, dążenie do niezależności, wolności i samorealizacji jednostki, a nawet grupowe samospalenia, jako efekt zachowań autodestrukcyjnych związanych ze stosowaniem środków psychotropowych, narkotyków i leków. Wydaje się, że Walter Tevis był rozgoryczony, ale to daleko posunięte dywagowanie recenzentki, światem, który go otaczał, bo w przeciwieństwie do na przykład Roberta Silverberga, nie był piewcą tych wszystkich „dobroci”, które niosła ze sobą kultura hippisowska. W jego utopijnej, bo delikatnej i nieagresywnej, dystopii remedium na człowieczy marazm stały się książki, podobnie jak w „451 stopniach Fahrenheita”, one stanowią sole trzeźwiące dla głównych bohaterów, a także nośnik człowieczeństwa - „Jestem człowiekiem. Mówię słucham i czytam”. Zresztą motyw społeczeństwa zniewolonego w kokonie spokoju można również odnaleźć w późniejszych dziele filmowym „Equilibrium”, gdzie lek, prozium, wyciszał emocje, co jest tylko dowodom na to, że wielu twórców dostrzega w zastoju intelektualnym i emocjonalnym niebezpieczeństwo dla społeczności.
Czy kolejny dystopiczny obraz świata może być nadal interesujący dla czytelnika? Może. „Przedrzeźniacz” jest powieścią melancholijną i naiwną, w szczególności, jeśli chodzi o pokładane nadzieje w czytelnictwie. Świat przedstawiony również ma swoje słabe punkty. Zaletą książek dystopicznych i tej także, jest uniwersalne moralizowanie, dlatego też współczesny czytelnik odbierze przesłanie autora, jako przestrogę przed współczesnymi zagrożeniami; aby nie alienować się i nie wycofywać z realnego życia, aby nie poddawać się ogólnej poprawności politycznej i permisywizmowi, aby bronić się przed utratą autorytetów, a także by nie popadać w ślepą religijność. Jednak największą zaletą powieści jest atmosfera stworzona w powieści, daleko jej do pełnego napięcia i poczucia zagrożenia, jakie często towarzyszy dystopiom. U Tevisa świat przedstawiony jest utopijnie spokojny, wolny od poważnych zagrożeń, Wykrywacze i roboty kontrolujące, tak naprawdę nie działają, bohaterowie nie są prześladowani, a nawet pobyt Bentleya w zakładzie karnym ma posmak sielankowy. Można by uznać, że jest to wada tej książki, zapewne niektórzy właśnie ten aspekt uznają za najbardziej naiwny, dla mnie on jednak w odbiorze był melancholijny i pełny tęsknoty za światem, w którym człowiek jest tylko dodatkiem. Jedną z najpiękniejszych scen z książki jest podróż Bentleya wschodnim wybrzeżem Ameryki, podczas której nie spotyka żadnego człowieka, podąża trasą plaż, wzdłuż oceanu i pomimo wielu niedogodności, docenia piękno przyrody. Bardzo uwodzący i romantyczny obraz wykreował Tevis, kojący zmysły.
Na zakończenie, skąd wziął się tytuł „Przedrzeźniacz”? Walter Tevis obsadził Spoffotha w bardzo smutnej roli, humanoida, który stoi na skraju Empire State Bulding, i wie, że jest tylko mimetycznym tworem na kształt człowieka, jak ptak przedrzeźniacz, który ma zdolność naśladowania innych ptaków
Pasażerowie
Na „Pasażerów” Mortena Tylduma czekałam od momentu ukazania się po raz pierwszy zwiastuna, który zrobił na mnie przede wszystkim wizualne wrażenie. Poza tym byłam niezmiernie ciekawa jak Lucien, Katniss i Star Lord sobie poradzą w Kosmosie, tym bardziej, że tylko jedno z nich miało doświadczenie w podróżach międzygwiezdnych.
Wybierając się na film byłam szczerze przekonana, że kolejny spektakularnie wyreżyserowany za miliony dolarów spektakl w gwiezdnej scenerii, będzie opowiadał o zmaganiach feralnych podróżników walczących o przetrwanie. Potem pomyślałam, że Chriss Pratt nie jest w stanie zagrać „poważnie” roli, albo ja go poważnie nie będę w stanie odbierać po roli Star Lorda, a Jennifer Lawrence nie zaprezentuje nic poza ładną buzią i smukłą sylwetką. A na koniec przedwcześnie zawyrokowałam, że zapewne film będzie strasznym bublem naukowym o lewitującej wodzie i kulach ognistych w Kosmosie. Wszystko to owszem się po trochu sprawdziło, ale….
… zacznę od początku.
W 120 letnią podróż zostaje wysłany statek kosmiczny Avalon, który wiezie na swoim pokładzie załogę oraz kolonistów, którzy mają zasiedlić nową planetę Homstead II. Wszyscy przebywają w kapsułach hibernacyjnych, które mają wybudzić załogę pięć, a pasażerów cztery miesiące przed przewidywanym dotarciem na planetę. Statek Avalon zaprojektowany został perfekcyjnie, usterki bieżące usuwane są automatycznie, a kapsuły hibernacyjne nigdy, ale to nigdy nie ulegały awariom. Nie byłoby jednak ciekawej fabuły, gdyby to NIGDY rzeczywiście miało być takie ostateczne. Podczas podróży na 91 lat po dotarciu do celu statek w wyniku niefortunnych zdarzeń ulega awarii, której skutkiem jest wybudzenie po roku jednego z pasażerów – Jima Prestona (Chris Pratt), mechanika. W niedługim czasie po nim z hibernacyjnego snu budzi się Aurora Lane (Jennifer Lawrence), pisarka. Oboje pasażerowie stają w obliczu osobistego dramatu, bowiem ich kapsuły hibernacyjne nie pozwalają ponownie zapaść w sen, a to oznacza, że za 90 lat, gdy statek dotrze na Homstead II, ich wśród żywych już nie będzie. Na domiar złego okazuje się, że nie tylko kapsuły hibernacyjne uległy awarii, ale całemu statkowi grozi zagłada.
Film jest mieszanką wielu tak naprawdę gatunków. Przede wszystkim jest to film fantastyczny, o podróżnikach w kosmosie, kolonizatorach, którzy pragną stworzyć nowy świat, a każdy ma swoje prywatne, indywidualne powody dlaczego to robi. Z początku wydawało mi się, że będzie to film przygodowy z domieszką thrillera, bowiem bohaterowie muszą zmierzyć się z awarią systemu na statku, w wyniku czego będą w dramatyczny sposób wylatywać poza statek, topić się w basenie przy braku grawitacji, innymi słowy bez przerwy balansować na granicy życia i śmierci. W pewnym momencie relacje Aurory (jakież znamienne imię dla Śpiącej Królewny) i Jima pogłębiają się, bo jak tu dwoje pięknych pasażerów, mogłoby być obojętnych na swoje wdzięki, i nagle film przeradza się w delikatnie i wdzięcznie przedstawiony romans. Jednak to, co urzekło mnie w „Pasażerach” najbardziej to, to, że nie jest to typowy film o przetrwaniu i amerykańskich superbohaterach przeżywających niesamowicie dramatyczne przygody, by uratować siebie i wszystkich kolonizatorów w obliczu kosmicznych niebezpieczeństw. Jest to przede wszystkim film o relacjach międzyludzkich z elementami psychologicznymi, o dwójce ludzi, którzy znaleźli się w pułapce bez wyjścia, gdy przebudzenie się ze snu oznacza tak naprawdę śmierć. Niektóre fragmenty przypominają motyw Robinsona Cruzoe i Piętaszka, tutaj oczywiście piękny jest ten Piętaszek, ludzi, którzy muszą odnaleźć się w nowej sytuacji i co więcej w dramatycznych momentach odnaleźć to, co tak naprawdę jest dla nich ważne, a porzucić to, co wydawało się, że pragną.
Kierując się powyższym opisem można by sądzić, że będzie to przegadany, nudny film z melancholijnymi wstawkami, jednak scenariusz umiejętnie balansuje pomiędzy elementami przygodowymi, a melodramatycznymi, między poważnymi i zabawnymi. Dużą rolę w tego typu filmie, oczywiście poza efektami specjalnymi, odgrywa gra aktorska, tym bardziej, że przez większość filmu gra tylko trójka aktorów, w tym jeden, którego postać jest androidem. Najlepiej wypadł Chris Pratt, jako zdolny, ale dość nieskomplikowany mechanik stojący w obliczu śmierci, a także samotności oraz android Arthur, w tej roli Michael Sheen, który jako szarmancki barman wprowadza wysublimowany element humoru. Niestety Aurora na tle tych dwóch postaci wypada może nie słabo, ale dość blado, zdecydowanie pomysł obsadzenia w tej roli Emily Blunt, był znacznie bardziej ciekawy.
Film nie ustrzegł się oczywiście kosmicznych absurdów i naukowych bzdetów, jest trochę nostalgiczny, ale też i dramatyczny, ale przede wszystkim jest miłym zaskoczeniem, że można stworzyć kosmiczną przygodę, której fabuła nie opiera się wyłącznie na fajerwerkach, ale pozwala również zatrzymać się na chwilę, nabrać tchu i dalej gnać ku gwiazdom.
Labyrinth: Paths of Destiny: E-Book Sekretne Strategie Postaci
Jeśli mieliście już okazję zagrać w patronowany przez Secretum tytuł wydawnictwa Let's Play "Labyrinth: Paths of Destiny" na pewno zastanawialiście się, czy istnieją sposoby na sprawniejsze i szybsze pokonanie rywali w trakcie wyścigu po nieśmiertelność. Podpowiemy Wam, że istnieją. Oprócz tzw. Złotych Reguł, które pokierują Was do zwycięstwa, istnieją sekretne strategie postaci. Dzięki uprzejmości wydawnictwa pragniemy Wam je przybliżyć.
The Elder Scrolls V: Skyrim - Special Edition (PS4)
Gra ukaże się w pełnej polskiej wersji językowej (dubbing) z udziałem wielu znamienitych aktorów, jak m.in. Piotr Fronczewski, Krzysztof Kowalewski, Henryk Talar oraz Wiktor Zborowski.
Zdobywca ponad 200 tytułów Gry Roku, Skyrim Special Edition odświeża epicki świat fantasy i przedstawia go z niezwykłą szczegółowością. Special Edition zawiera pełną wersję gry oraz wszystkie dodatki, a także zupełnie nowe opcje, takie jak odświeżona grafika i efekty dźwiękowe, wolumetryczne promienie słoneczne, dynamiczna głębia ostrości, odbicia przestrzenne i nie tylko.
Ostatnia Gwiazda
„Ostatnia Gwiazda” to już trzeci tom trylogii „Piąta Fala”, która opowiada historię nietypowej inwazji kosmitów. Pierwszy tom już doczekał się ekranizacji i debiutu na wielkich ekranach kin, jednak wyłącznie w książkach poznać możemy dalsze losy młodych bohaterów.
Zostanie schwytanym to dla Ringer jedyna szansa by uratować Filiżankę. Ku swojemu własnemu zdumieniu dziewczyna godzi się na to bez wahania. Tym razem jednak nie trafia do oddziału Piątej Fali. W jej mózgu umieszczony zostaje program, który czyni ją nadczłowiekiem. Wielka zagadka zostaje wyjaśniona - kosmitów na Ziemi nie ma, a ocalałych zabijają ludzie, którzy zostali poddani praniu mózgu. Jedyną szansą jaką Ringer widzi na przetrwanie jest zabicie Evana Walkera, który jest nosicielem jedynego błędnego oprogramowania o jakim wiadomo.
Powieść, choć porusza doskonale wszystkim znany motyw, w znacznym stopniu odbiega od typowego SF. Rick Yancey miał swój własny, nieco zagmatwany, ale z pewnością oryginalny pomysł. Do tego dobrze i logicznie udało mu się go zrealizować. Kosmici w tej historii z pewnością nie są tym, czego czytelnik mógłby się spodziewać.
Rzeczą, która nieco drażniła mnie w książce były przeskoki między bohaterami. Gdyby, tak jak w filmie, fabułę obserwowało się wyłącznie oczami Cassie, „Piąta Fala” byłaby znacznie prostsza, stałaby się też zapewne bardziej typową młodzieżówką. Podążając drogą, którą wybrał pisarz, każdorazowo zagłębiamy się w świecie innej postaci, poznając jej profil psychologiczny i próbując podążyć jej tokiem rozumowania. Ma to zarówno dobre jak i złe strony. Przede wszystkim książka w ten sposób straciła swoją lekkość, a zyskała na powadze i złożoności. Powiedziałabym, że to dobra, pozytywna cecha, ale nie w przypadku powieści, której głównym targetem jest młodzież.
Muszę przyznać, że trylogię „Piąta Fala” przeczytałam z prawdziwą przyjemnością. To dobrze napisana, nieco przerażająca i niezwykle zaskakująca powieść, która na równi traktuje akcję z rozważaniami na temat ludzkiej psychiki. Pisarz w ciekawy sposób rozwinął niezwykle w ostatnich czasach popularny wątek postapokaliptyczny. „Piąta Fala” to jednak również nieco cięższa książka, niż te, do których przyzwyczaiło nas wydawnictwo Otwarte. Wielbicielki romansów paranormalnym raczej niewiele w niej dla siebie znajdą, pozostałym czytelnikom jednak trylogię serdecznie polecam.
Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
Mroczne zaułki wiktoriańskiego Londynu, w którym grasują ghule, a wybrańcy szczycą się magicznym potencjałem to mieszanka, obok której ciężko przejść obojętnie. Zwłaszcza jeśli przedstawiona jest w tak apetycznej formie, jak Clovis LaFay, pierwszy tom obiecującego cyklu Magiczne Akta Scotland Yardu.
Tytułowy bohater, potomek starego rodu, słynnego z niekoniecznie dobrych rzeczy, takich jak morderstwa i paranie się zakazanymi sztukami magicznymi, powraca do Londynu z europejskich wojaży. W dość nieoczekiwanych okolicznościach natyka się na znajomego z dawnych, szkolnych lat, obecnie nadinspektora policji stojącego na czele świeżo powołanego Wydziału Magicznego, Johna Dobsona. Wkrótce LaFay rozpoczyna współpracę z policją jako niezależny konsultant, nie przeczuwając nawet jak bardzo zmieni to jego życie.
Mimo początkowego sceptycyzmu, bardzo szybko dałam się porwać i oczarować światu stworzonemu przez Annę Lange. Pierwszy atut to atmosfera XIX-wiecznego Londynu, z jednej strony pełnego posępnych uliczek, w które lepiej się nie zagłębiać, wyzysku i ściśle przestrzeganych podziałów klasowych, a z drugiej wkraczającego powoli w świat nieco bardziej zaawansowanej techniki oraz erę praw człowieka i emancypacji kobiet. Druga zaleta to wplecenie w ów wiarygodnie przedstawiony obraz elementów magii. Autorka zaproponowała interesujący podział zdolności i możliwości obdarzonych nadnaturalnym potencjałem ludzi oraz praktyczne wykorzystanie owej magii w codziennym życiu. A efekt końcowy wypadł naprawdę przekonująco.
Mocną stroną powieści są również jej główni bohaterowie, z których każdy został obdarzony oryginalnym i charakterystycznym rysem. Clovisa poznajemy jako nieśmiałego, bardzo uzdolnionego młodzieńca, obdarzonego mocnym kręgosłupem moralnym i wyjątkowo nikczemnymi krewnymi. Dobson to z kolei mieszanka maksymalnej dawki przyzwoitości, poczucia obowiązku i braku umiejętności powiedzenia nawet najmniejszego kłamstwa tak, by inni się nie zorientowali. Na scenie pojawia się również siostra Johna, urocza Alicja, podobnie jak brat obdarzona potencjałem magicznym, lecz pozbawiona realnych szans na jego szlifowanie (emancypacja emancypacją, ale w praktyce przyzwoita kobieta powinna siedzieć w domu przy dzieciach, a nie „bawić się w rzeczy przeznaczone dla mężczyzn”). Razem tworzą oni zgraną drużynę, mimo że nie od razu ich współpraca wydaje się tak oczywista. Swoją drogą, niewiele okładek tak dobrze przedstawia bohaterów, jak jest w tym przypadku – autor ilustracji, Dominik Broniek spisał się doskonale.
Przyzwoicie prezentuje się także zgrabnie poprowadzona intryga kryminalna. Wprawdzie sprawcę popełnianych zbrodni czytelnik może wytypować dosyć szybko, nie stanowi to jednak problemu, ponieważ dla prowadzących sprawę policjantów bardziej liczy się nie „kto”, ale „jak go złapać i nie pozwolić się wymknąć”. A w tej kwestii autorka zaprezentowała kilka niespodziewanych, ale wiarygodnych zwrotów akcji.
Pewien lekki szok przeżyłam, gdy dowiedziałam się, że autorka nie jest – jak można by oczekiwać – rodowitą Angielką, a ukrywającą się pod pseudonimem doktor habilitowaną w dziedzinie chemii jednej z warszawskich uczelni wyższych. Druga fala zaskoczenia nadeszła wraz z informacją, że jest to jej debiutancka powieść. W ogóle nie czuć tego w trakcie lektury, warsztat pisarski Anny Lange nie pozostawia niczego do życzenia, autorka posługuje się plastycznym, bogatym językiem, który jest przyjemnym dodatkiem do interesującej fabuły. Takich właśnie debiutów nam trzeba i na takie czekam z utęsknieniem, dają one bowiem nadzieję na nieustanne odkrywanie czegoś nowego i świeżego i to na najwyższym poziomie.
Podsumowując, Clovis LaFay to z pewnością warta uwagi powieść, którą docenią przede wszystkim fani fantastyce i miłośnicy wiktoriańskich klimatów. Miejmy nadzieję, że kolejne tomy cyklu utrzymają tak dobry poziom.
Psy
„Psy” to bodajże jedyna ksiażka Allana Strattona wydana póki co w naszym kraju. Sam autor zaczynał jako dramaturg. Pisał sztuki teatralne, jednak ograniczenia (głównie dotyczące obsady) narzucane mu przez teatr szybko zaczęły mu przeszkadzać. Jak sam określił w wywiadzie zamieszczonym w książce „PSY” – „Na szczęście powieściopisarz nie musi wykarmić swoich bohaterów”.
„Psy” jest określana jako thriller. Osobiście mam wątpliwości czy kilka scen przemocy i niewyjaśnionych zjawisk wystarczy, aby książka była trillerem. Ja bym ją bardziej określiła jako powieść psychologiczną z elementami trillera.
Głównym bohaterem powieści jest Cameron – około 12-letni chłopiec, który wraz ze swoją matką ukrywa się przed ojcem. Zawsze, gdy tylko matka podejrzewa, że ojciec ich znalazł, przeprowadzają się w inne miejsce. Nikt, nawet dziadkowie Camerona nie wie, gdzie przebywają, albo gdzie uciekną następnym razem. Nie wiadomo jaką konkretnie krzywdę im wyrządził, wiemy jednak, że była dla nich bardzo dotkliwa.
Akcja ksiażki rozpoczyna się od kolejnej ich przeprowadzki, tym razem na opuszczoną farmę niedaleko Wolf Hollow – małego miasteczka gdzieś na końcu świata. Posiadłość jest stara, zniszczona, otaczają ją lasy i pola kukurydzy. I czai się tam coś, czego Cameron nie rozumie.
Pierwsze co mnie uderzyło, gdy zaczęłam czytać tę ksiażkę to narracja. Wydała mi się pusta, nijaka. Zdania są krótkie, treściwe, ale brakuje im jakiegokolwiek polotu czy fantazji. Dopiero po kilku stronach, gdy okazuje się, że narratorem jest ten kilkunastoletni chłopiec, narracja przestaje przeszkadzać i wydaje się bardzo stosowna do wieku narratora.
Cameron to chłopiec po bardzo ciężkich przejściach. Miał bardzo trudne dzieciństwo naznaczone strachem, kłamstwami i ciągłą ucieczką przed własnym ojcem. Jego matka – Katherine, jest kobietą bardzo opiekuńczą i rozsądnie podchodzącą do spraw wychowania syna. Dlatego na spokojnie podchodzi do jego dziwnych zachowań - Camerona charakteryzuje bardzo wybujała wyobraźnia, często przejawiająca się irracjonalnymi lękami, mówieniem do siebie i bardzo realistycznymi koszmarami sennymi. Dlatego, gdy Cam zaczyna zachowywać się jeszcze dziwniej niż dortychczas, matka zrzuca to na garb trudnego dzieciństwa i pogłębiających się z tego powodu problemów psychicznych chłopca. Jednak z czasem okazuje się, że to nie do końca prawda.
Pewnego dnia Cam, chcąc zwiedzić dom i pokonać własne lęki przed ciemnymi pomieszczeniami, postanawia zejść do piwnicy ich nowego domu. Znajduje tam teczkę z rysunkami dziecka. Rysunki te okazują się być małymi dziełami chłopca, który wcześniej tu mieszkał i, o zgrozo, są bardzo niepokojące. Od tych rysunków zaczynają się wszystkie lęki Camerona, które skłaniają go do zainteresowania się historią posiadłości. Prowadzi go to do bardzo niepokojących wniosków.
Książka jest niejedoznaczna pod wielona względami. Z jednej strony jest to triller z wydarzeniami wzbudzającymi momentami lekką grozę. Z drugiej – świetne studium psychologiczne skrzywdzonego dziecka z problemami natury psychicznej. Do tego autor do samego końca nie wyjaśnia pewnych zdarzeń, pozostają one w sferze niedopowiedzeń. Czytelnik sam musi zdecydować w co chce wierzyć, a w co nie. Oczywiście są pewne suche fakty, które niezaprzeczalnie miały miejsce, są jednak też takie, który pozostają niewyjaśnione.
Jedyne co mnie zawiodło w tej skiążce to zakończenie. Wygląda to trochę tak, jakby autor miał ograniczoną liczbę znaków do wykorzystania i po przedstawieniu całej fabuły, na zakończenie zostało mu ich za mało. Upycha piontę jak się da, stara się na jak najmniejszej liczbie stron zawszeć za dużo informacji, które do tego wszystkiego wydają się trochę naciągane i płytkie. Na szczęście samo zakończenie to raptem kilkanaście stron, pozostałe 250 to świetnie prowadzona fabuła.
Jeśli szukacie książki, która was wciągnie od pierwszych stron to źle trafiliście. Na początku ta książka nie wciąga, przyznaję, że się męczyłam. Jednak dałam jej szansę i się nie zawiodłam. Po kilku rozdziałach nie mogłam się od niej oderwać. Gdy nie miałam możliwości czytania jej, wracałam myślami do Camerona, zdarzeń, próbowałam sama wyjaśnić ich przyczynę i skutki. Fabuła tej ksiażki zaskakuje z rodziału na rodział, staje się coraz bardziej niesamowita, nierealna i zadziwiająca. Cameron dotarł do nowych informacji – ciekawe jak je wykorzysta. Coś się pojawiło tam w stodole, ale co to było? Co tak właściwie widzi Cameron? Co z ojcem? Każdy rodział dokładał kolejną cegiełkę do tej zawiłej historii, otwierał nowe horyzonty, wbudzał nowe wątpliwości. Do tego wiarygodność zachowań postaci sprawia, że nagle czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, iż nie może się od książki oderwać. A to chyba najlepiej świadczy o tym, że książka jest niezła.
Zbieracz Burz, t.2
Pojawił się. Daimon Frey po raz kolejny. "Zbieracz burz" tom II ukazał się na rynku, co oznaczało, że musiałam go przeczytać. Tak też zrobiłam. Tom I zakończył się dość niespodziewanie, a tom II jest jego bezpośrednią kontynuacją. Tym, którzy od razu chcą sięgnąć po tom II nie czytając części I, nie polecam. Zaś ci, którzy przeczytali tom I wiedzą, że zbliża się ostateczne unicestwienie ukochanej planety Pana, Ziemi.
Anioł Zagłady, Daimon Frey, musi wykonać polecenie Jasności. Opuszczony i ścigany przez niedawnych przyjaciół, zdany tylko na niewielką pomoc najmarniejszych z marnych, czyli kilku nich nie wartych Głębian, nadal walczy z własnymi myślami. Czy to możliwe, że Pan mógł wydać taki rozkaz? Na to pytanie, które pozostawało bez odpowiedzi w pierwszej części powieści, odpowiedź znajdujemy w części drugiej. Powiem tylko, że rozwiązanie jest niespodziewane...
Jeśli chodzi o ogólną koncepcję pisania, autorka zachowała styl - pod tym względem książki się nie różnią. Jednak to można uznać za plus - wysoki poziom narzucony w tomie pierwszym został zachowany w drugiej części. Także tutaj można natknąć się na niezliczone ilości barwnych opisów, dzięki którym nasza wyobraźnia sama się uruchamia. Najlepszym przykładem może być opis bitwy Daimona z Michałem - można by rzec: "dobra robota!". Dodatkowym atutem było wplecenie krótkich wierszowanych zwrotek pomiędzy poszczególne sceny bitwy.
Książka jednak nie składa się oczywiście z samych tylko opisów. W dalszym ciągu autorka wnika w umysł głównego bohatera i rozkłada na części pierwsze wszystkie jego myśli - jego rozterki, momenty zawahania i chwile zwątpienia w przedziwne intencje samego Najwyższego.
Reasumując, dwutomowy "Zbieracz Burz" jest obowiązkową lekturą nie tylko dla każdego, kto interesuje się tematyką biblijną, ale i dla tego, kto po prostu ma ochotę przeczytać historię, w której aniołowie i piekielni współpracują w imię Wyższego Dobra.
Zabójcza kuracja
Zimowa aura za oknem nie nastraja do częstych i długich spacerów, dlatego już po raz kolejny sięgnęłam po książkę mojego ulubionego autora powieści z medycyną w tle – Robina Cooka. Tym razem była to „Zabójcza kuracja”. Ponieważ w zimie wieczory są długie, uznałam że prawie 500-stronicowa powieść będzie w sam raz nadawała się na to, aby je wypełnić.
Książka opowiada o pewnie zupełnie przeciętnej młodej rodzinie lekarzy, którzy w poszukiwaniu lepszej pracy i lepszego otoczenia dla swojej chorej 8-letniej córki decydują się na przeprowadzkę do małego miasteczka. Z pozoru idealne miejsce na życie staje się ich przekleństwem w momencie, w którym David Wilson odkrywa, że seria tajemniczych zgonów pacjentów będących pod jego opieka nie jest przypadkowa. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że tajemniczy morderca czyha także na ich życie, a żaden z wrogo nastawionych do nich mieszkańców nie kwapi się, by im pomóc.
Powieść czytało się przyjemnie, bo takie thrillery lubię - fascynuje mnie zgłębianie tajników medycyny, a gdy jest to połączone z rozwiązywaniem kryminalnej zagadki, to nawet lepiej. Jedynym minusem była przewidywalność działań bohaterów, może nie w każdym momencie, ale jednak często łapałam się na tym, że wiem, jakie będzie następny ruch młodego małżeństwa lekarzy. Czasem to „przewidywanie przyszłości” kolejnych zdarzeń mi się udawało, a innym razem wręcz odwrotnie.
Inną kwestią jest nieustanne przeplatanie wątków między sobą. Praktycznie w każdym rozdziale autor miesza kilka, a może nawet i kilkanaście razy zdarzenia mające miejsce w danym momencie w różnych miejscach i z różnymi bohaterami. Niemniej jednak to, czy taka praktyka jest dobrym posunięciem pisarza, zostawiam do oceny Czytelnikom.
Podsumowując, trzeba przyznać, że „Zabójcza kuracja” wciąga i możecie być pewni, że gdy sięgniecie po tę pozycję, to nie będziecie się nudzić przez kilka kolejnych zimowych wieczorów.